- W empik go
Imperatyw pozornej poprawności, czyli budowa domu w PRL - ebook
Imperatyw pozornej poprawności, czyli budowa domu w PRL - ebook
Kto z nas pamięta jeszcze absurdalną rzeczywistość PRL-u? Dziś wspomnienie życia w tamtych czasach jest niemal jak powieść science fiction o społeczeństwie z alternatywnego świata. Deficyt wszystkiego, co stanowiło o standardzie życia, niedorzeczność regulacji prawnych z ogromną ilością przywilejów branżowych i aparatu władzy, ciągłe kombinowanie i próby walki ze straszno-śmieszną rzeczywistością... W takich oto niełatwych warunkach bohater tej książki postanawia wybudować dom. Wiedząc, że tylko umiejętność sprawnego poruszania się w gąszczu absurdu i niemocy może mu pozwolić zrealizować swój cel, postanawia działać, stosując się do słynnej rady Machiavellego: „Trzeba być lisem i lwem”. Nawet jeśli nie do końca jest to zgodne z jego przekonaniami i normami moralnymi, którymi stara się kierować...
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-286-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chociaż nie było to moje wymarzone miejsce, w restauracji Fregata umówiłem się z Wieruszem z nader prozaicznego powodu. Uznawałem za niezręczność korzystanie z gościnności hotelu Posejdon podczas nieobecności mojej żony, która szefowała w tym hotelu całej hotelowej gastronomii. Czułem wystarczający dyskomfort z przywileju, jaki przysługiwał pracownikom hotelu i członkom ich najbliższej rodziny. Mogli oni kupować obiady w hotelowej restauracji za specjalną cenę obejmującą tylko koszty składników dwudaniowego obiadu. Co taki przywilej oznaczał w warunkach pierwszego roku stanu wojennego? To więcej niż wiele. Obiady żona przynosiła co prawda do domu, ale zdarzało się, że ją odwiedzałem w stosownej porze, jeśli zdarzała się ku temu sposobność. Niekiedy nachodziliśmy ją niespodziewanie z Wieruszem, ale zdarzało się to dosyć rzadko i zawsze tylko wtedy, gdy była jeszcze w pracy. Co prawda hotel Posejdon miał charakter otwarty, ale przede wszystkim prowadził obsługę załóg floty handlowej. Z tego też powodu miał pewne cechy zakładowego obiektu przynależnego do przedsiębiorstwa armatorskiego. Starałem się korzystać w sposób oględny z tak korzystnego położenia, które dla wielu pozostawało niedostępne. Wystarczającą okazję do spotkania wytworzyły, jak się okazało, nasze małżonki, które wyjechały z naszymi małymi córkami na kilka dni. Żona Wierusza, Ewa, wyjechała z ich małą Małgosią do Karpacza. Moja Katarzyna z Olgą zapragnęła odwiedzić rodziców na Dolnym Śląsku. Nie umawiając się, wybrały na podróż ten sam tydzień.
We Fregacie byłem dawno, może upłynęło już ze dwa lata, a może nawet więcej. Nie zaliczałem się do bywalców restauracji i jakichkolwiek innych knajp. W zasadzie trudno wskazać tego rodzaju obiekt, w którym mogłem czuć się dobrze. Co najwyżej traktowałem je jak miejsce spotkania, jeśli nie dało się wskazać czegoś innego. Pory jesieni i zimy nie dawały dużego wyboru. Socjalistyczna gastronomia to nie powód, aby traktować ją jako miejsce przyjazne i chętnie odwiedzane. To miejsca mało fajne.
Zaskoczył mnie widok wygaszonego neonu restauracji. Było wczesne popołudnie, nic więc dziwnego, że neon nie wabił ostrym kolorem, a raczej wpasował się w zwyczajność dnia, dosyć pogodnego, lecz pozbawionego słońca. Zupełnie nie rozumiałem oczekiwania na jasny neon. Nie pamiętałem nawet wejścia, okazało się zupełnie nieskomplikowane. Umówiliśmy się co prawda przed restauracją, ale otoczenie nie było zbyt zachęcające do oczekiwania. Może światło neonu miało ubarwić dość szare miejsce? Postanowiłem od razu wejść do środka. Za podwójnymi drzwiami wejściowymi była niewielka szatnia. Nie odpowiedziałem na ofertę szatniarza, która sprowadziła się do cichego wymamrotania dwóch nazw jakichś papierosów, których pewnie nie potrafiłbym powtórzyć. Podziękowałem za ofertę, wręczyłem mu płaszcz i jakoś bez przekonania pokonałem drzwi prowadzące bezpośrednio do sali restauracyjnej. Wzrok mój zawisł nieoczekiwanie na plecach jegomościa, który zapewne wszedł chwilę przede mną. Stał nie dalej niż dwa metry, a ruch jego głowy sugerował penetrację sporej sali. Nie ulegało wątpliwości, że sylwetka odwrócona do mnie tyłem to nikt inny, tylko Wierusz. Nie zamierzał chyba pozostać w miejscu, gdzie przed chwilą się znalazł, na co wskazywał także płaszcz spoczywający na jego ramionach. Odwrócił się z niechybnym zamiarem wyjścia. Tak znaleźliśmy się naprzeciw siebie, niemal twarzą w twarz. Prawie jednocześnie parsknęliśmy przytłumionym śmiechem. Niezwłocznie także on zostawił płaszcz w szatni, a gestem zasugerował mi, abym chwilę zaczekał na niego przy drzwiach pomiędzy szatnią a salą restauracyjną. Przez krótki czas rozmawiał z kelnerem, po czym dyskretnym ruchem głowy wskazał kierunek, w którym mieliśmy się udać. Tuż za drzwiami prowadzącymi gdzieś, jak się mogło wydawać, na zaplecze skręciliśmy ostro w lewo, aby znaleźć się za grubą podwójną kotarą skrywającą niewielką salę z maksymalnie chyba ośmioma stolikami. Nikt nie siedział przy stolikach; zresztą na głównej sali, przez którą przeszliśmy, było tylko kilka osób zajmujących nie więcej niż trzy stoliki. Zajęliśmy miejsca tuż przy jasnym oknie wychodzącym na intensywnie zakrzewiony trawnik. Na pierwszy rzut oka widać było staranność wystroju sugerującą dochowanie choćby namiastki dyskrecji. Poza tym pokój robił nawet dość dobre wrażenie. Na ścianach widniały odbitki niezłych czarno-białych fotografii. Wysokie, proste stojaki z kwiatami w doniczkach pozwalały nawet oddzielić od siebie poszczególne stoliki. Wierusz doskonale wiedział, że wypada zaspokoić moją domniemaną przecież ciekawość. Zaczął bez zbędnych wstępów:
– Nie byłem pewien, czy kelner, z którym rozmawiałem, pamiętał mnie. Chyba tak, ale ważny jest w tym przypadku pewnego rodzaju kod porozumiewawczy. Ta sala nie jest znowu aż tak bardzo nadzwyczajna, niemniej odrobinę się wyróżnia. W czasie remontu kierownik całego tego interesu wygospodarował swego rodzaju azyl. Restauracja należy do Miejskich Barów i Restauracji. Być może, a raczej na pewno, ktoś z szefostwa polecił mu takie miejsce zorganizować. Zapewnia ono pewne wrażenie dyskrecji. Nie zawsze chcesz, aby wszyscy oglądali twoje oblicze, a także towarzystwo, z którym chcesz się spotkać. Salę możesz także zarezerwować na jakąś imprezę. Nie chodzi o zamknięty krąg ludzi, którzy o tej sali wiedzą. Może tutaj wejść każdy po podejściu do kelnera i zwróceniu się z prośbą o wskazanie wolnego stolika. Nie jest przy tym istotne, czy są wolne stoliki na głównej sali. Pytający powinien być kelnerowi znany jako bywalec, bo inaczej po prostu może zostać spławiony. Powinno się także wzbudzać zaufanie; musisz po prostu wyglądać tak, abyś przekonał kelnera o słuszności swojej potrzeby. Jeśli będziesz tutaj ze trzy razy w czasie niezbyt odległym, nikt już ci nie będzie potrzebny, aby skorzystać z tego rodzaju przywileju. Nie będziesz potrzebował już nikogo wprowadzającego. Po prostu będziesz osobą dającą rękojmię odpowiedniego zachowania. Trzeba dodać jednak od razu, że nie wchodzisz tutaj na jedno piwo. Mówiąc nawiasem, piwo można dostać tutaj zawsze, jak jest gdzie indziej, dobrze wiesz. Zaraz pewnie podejdzie kelner i zobaczysz, jak to wygląda w praktyce.
Witam i słucham panów, czego panowie sobie życzą, bardzo proszę, służę kartą dań – zabrzmiało jak na zawołanie.
– Pozwoli pan, że zdamy się na pańską rekomendację. Co poleciłby pan nam dzisiaj? Prosimy także o pół litra czystej, mamy nadzieję odpowiednio schłodzonej, dwie pepsi-cole i dwie szklaneczki – wyrecytował Wierusz.
– Dzisiaj polecam panom zdecydowanie gulasz węgierski – bez wahania odparł kelner.
– Tak właśnie zrobimy i z góry dziękujemy – zakończył równie zdecydowanie Wierusz.
Po odejściu kelnera Wierusz odczekał chwilę, jakby reżyserując napięcie. Spodziewał się chyba mojego pytania, na czym polegać miała niezwykłość tej prozaicznej scenki odegranej przez niego samego i kelnera, poza charakterystyczną wymianą zdań naśladującą raczej brzmienie komend. Ten krótki dialog nie zrobił na mnie dobrego wrażenia, wręcz przeciwnie, trochę mnie rozdrażnił. Musiałem się mocno kontrolować, aby nie zepsuć atmosfery. Wierusz chyba to wyczuł, zaczął ze swadą i nieco zaczepnie:
– Otóż Piotrze Storczyku! Wiesz już jak dostać się na salę wyróżnionych, ale to dalece nie wszystko. Trzeba ci wiedzieć, co zamówić do jedzenia, aby zachować zdrowie. Wiedz zatem, że poniechać należy raczej wszystkiego, co oferują w karcie dań. Zwróć się do kelnera z prośbą o rekomendację. Oznacza to bowiem, że dostaniesz coś do zjedzenia, co jest świeże i dobrze przyrządzone. Dodaj od razu, że jesteś także spragniony, ale nie zamawiaj niczego na kieliszki. Tylko butelka wódki otwierana przy tobie daje gwarancję, że nie będziesz spożywał dobrze spreparowanego bimbru albo zamówionego trunku posiadającego moc 25–30% zamiast 40%. To byłoby wszystko z nauk przeznaczonych na dzień dzisiejszy. Ponieważ z rzeczy zamówionych spłynęła na razie dobrze schłodzona żytnia i pepsi-cola, napełnimy szklaneczki.
Niemal natychmiast opróżniona szklaneczka powinna odmienić moje nastawienie. Chyba spełniła oczekiwania, jakie pokładałem w jej zawartości. Dobrze schłodzona wódka z odpowiednio dobraną ilością także schłodzonej pepsi-coli potrafi przynieść ulgę, a w każdym razie stać się dobrym sposobem na zbudowanie lepszego nastroju. W dalszym ciągu jednak nie znajdowałem powodów, aby czuć się wyróżnionym.
Niebawem pojawiło się przed nami zamówione danie. Wyśmienity gulasz ukontentował nas, dopełniając przyczyn zauważalnej poprawy nastroju. Prowadząc ożywioną rozmowę, powoli opróżnialiśmy kolejne szklaneczki, nigdzie się nie śpiesząc. Wierusz poinstruował mnie jeszcze, że lokal, w którym się znajdujemy, opuszcza się innymi drzwiami niż te, którymi weszliśmy. Wyprowadzają one gości wprost na ulicę, ale w miejscu bezpiecznym. Można nimi tylko wyjść, mają klamkę wyłącznie od strony wewnętrznej. Taki swego rodzaju ruch jednokierunkowy. Trochę to niewygodne, bo można łatwo zapomnieć nakrycia pozostawionego w szatni, trzeba o tym jedynie pamiętać.
*
Nie znałem Wierusza zbyt długo. Trzeba też od razu wyjaśnić, że Wierusz to nie imię wspomnianego dżentelmena. To ledwie połowa nazwiska, które było dwuczłonowe i brzmiało: Wierusz-Kownacki, imię zaś nosił: Adam. W kręgu bliskich znajomych i kolegów nikt do niego nie zwracał się jednak inaczej jak właśnie Wierusz. Tak jakby nie miał imienia. Być może wpływ na to miała historia związana z jego niezwykle barwnym kawałkiem życiorysu. Po ukończonych studiach prawniczych pracę rozpoczął w prokuraturze i w tej instytucji uzyskał uprawnienia zawodowe. Jego karierę usilnie chciała wspierać najbliższa rodzina, a godzi się zaznaczyć, że była mocno osadzona i ustosunkowana w sporym nawet mieście na Dolnym Śląsku. Skala oczekiwań, jakie zarazem kierowano pod jego adresem, wzmagała czujność, aż wreszcie zabrzmiał dzwonek alarmowy. Nie wdając się w relacjonowanie zawiłości życia rodzinnego i towarzyskiego, dość stwierdzić, że postanowił zdecydowanie przeciąć wszelkie lokalne więzy i zmienić miejsce zamieszkania tudzież wykonywany zawód. Zawierając związek małżeński, przyjął nazwisko małżonki. Przez rodzinę został niemal wyklęty. Lody nieco skruszały, gdy urodziła się córka i zarazem pierwsza wnuczka.
Wierusza poznałem na jego własnym weselu, a właściwie na dzień następny po nim. Cała impreza weselna odbyła się w hotelu Posejdon, gdzie Katarzyna organizowała wesele Wieruszów-Kownackich na ich zamówienie. Przekora kazała zapewne zwracać się najbliższym, do świeżo upieczonego małżonka, właśnie pierwszym członem jego nowego nazwiska. Chciał czy nie chciał, musiał się z tym pogodzić. Tak stał się Wieruszem i tak już miało pozostać. Zbliżył nas obu z pewnością jednakowy wykonywany zawód prawniczy, a Wierusz chętnie korzystał z mojej pomocy w zawodowym starcie w nowym środowisku.
*
Udając się na spotkanie, chciałem, między innymi, podzielić się z Wieruszem swoimi dyskomfortowymi rozważaniami związanymi z nabyciem w niezwykły sposób mieszkania spółdzielczego, jakie zajmowaliśmy z żoną i córką od prawie dziesięciu lat. Już jednak pierwsze wypowiedziane na ten temat zdania wywołały u Wierusza z trudem ukrywany uśmiech. Zanim wyłożyłem meritum sprawy, odniosłem wrażenie, jakby mój vis à vis doskonale wiedział, do czego zmierzam. Szybko okazało się, że obaj wykupiliśmy swoje lokatorskie mieszkania spółdzielcze w identycznych okolicznościach. Różnił się tylko termin wykonanych czynności. Jeśli wydarzeniom tym mógł towarzyszyć jakikolwiek dyskomfort, to był udziałem nas obu w jednakowym stopniu. Zapewne nie pozostaliśmy jedynymi, którzy stali się beneficjentami pokrętności działania państwa i całego porządku prawnego.
Byliśmy całkowicie zgodni, że dokonana w ostatnim czasie zmiana wartości całego majątku państwowego niosła za sobą niezwykłe niespodzianki. Nie ulegało wątpliwości, że wartości jakichkolwiek składników majątkowych przedsiębiorstw w całej uspołecznionej gospodarce ujęte w ewidencji nie miały niemal nic wspólnego z wartościami realnymi. Skala inflacji, jaka ogarnęła kraj w ostatnich latach, a zwłaszcza w ostatnich dwóch latach, spowodowała, że zapisy wartości składników majątkowych były fikcją. Ich przeszacowanie poprzez zastosowanie odpowiednich przeliczników stało się oczywistą potrzebą i koniecznością zarazem. Operacje takie w świetle zjawisk inflacyjnych stały się wręcz banalne. Cała tematyka zmian wartości majątku trwałego w gospodarce uspołecznionej nie budziła ani specjalnego zainteresowania, ani tym bardziej emocji. Kogo bowiem mogła interesować zmiana wartości szyn kolejowych, parowozów czy elektrowozów, obrabiarek, fabrycznych hal, niezliczonych środków transportu i komunikacji oraz wielu tysięcy innych środków trwałych.
Zupełnie niezauważony pozostał fakt, że wszystkie budynki spółdzielni mieszkaniowych, a tym samym lokale w tych budynkach, także podlegają zmianom wartości. W ewidencji księgowej widniały zapisy z czasu budowy i oddania do użytku lokali mieszkalnych. Sztuką stało się pozyskanie takiej wiedzy i zrobienie z tego faktu użytku, co sprowadzało się do zakupu zajmowanego lokalu i przekształcenia go we własnościowe prawo do lokalu. Lokal stawał się lokalem o pełnej dyspozycji nabywcy; mógł zostać następnie sprzedany lub darowany. Podlegał także dziedziczeniu. Spółdzielnia lokal taki traciła bezpowrotnie. Przestawała nim dysponować.
Skala uciążliwości codziennej egzystencji, problemy z zaopatrzeniem w podstawowe artykuły spożywcze, odzież, obuwie, środki higieny i chemii gospodarczej, nie mówiąc o paliwach i wielu innych artykułach, spowodowały przeniesienie uwagi na te sfery życia, które wymuszały stały wysiłek i uwagę. Informacja o możliwości nabycia zajmowanego lokalu, za cenę widniejącą w ewidencji majątku spółdzielni, jawiła się w tych warunkach jak dar nieba lub zrządzenie łaskawego losu. Informacji takiej przydawano cechę poufności i tylko do osobistego wykorzystania. Jedynie wtajemniczeni i zaufani mogli taką informację otrzymać. Było z góry wiadomo, od kogo wpłynie wniosek o wykup mieszkania według starej ceny ewidencyjnej. Przekazanie informacji poza wskazany krąg osób wtajemniczonych groziło niekontrolowanym napływem wniosków o wykup mieszkań. Obawy spółdzielni mogły być uzasadnione. Mimo powszechnego niedostatku i wręcz biedy wiele osób zrobiłoby dużo, aby dokonać wykupu mieszkania. Sprawa mogła nabrać charakteru politycznego. Skala niedoboru mieszkań i ogromne niezaspokojone potrzeby rodziły łatwy zarzut o błędnej polityce władz spółdzielni mieszkaniowej i wyzbywaniu się lokali mieszkalnych. Otoczka polityczna była łatwa do spreparowania i sformułowania zarzutów. To, że istota problemu tkwiła gdzie indziej, władzy politycznej nie interesowało. Chwyt propagandowy o pozbywaniu się za bezcen majątku narodowego był łatwy do przewidzenia w swoich skutkach.
Tak ja, jak i Wierusz pozyskaliśmy informację o możliwości wykupu mieszkania z tego samego źródła. Mieliśmy koleżankę w spółdzielni, a ona przekazała nam odpowiednią informację ze wskazaniem dyskrecji i zapewnieniem, że ona będzie pilotowała bieg sprawy w spółdzielni. Na pozytywne rozpatrzenie mogły liczyć tylko wnioski, które nosiły przymiot rekomendowania i pilotowania przez kogoś. Napływ innych wniosków mógł storpedować całą sprawę. Byliśmy zgodni co do oceny, że procedura budziła co najmniej niesmak. Wierusz nie bez racji zauważył jednak:
– Można szukać różnego rodzaju usprawiedliwień i tłumaczeń takich działań. Zauważyć wypada, że spółdzielnia przez cały czas miała pełne prawo mieszkania te sprzedać zajmującym je lokatorom. To tylko brak zainteresowania ze strony członków spółdzielni wywołuje zupełnie nieadekwatną do zaistniałej sytuacji ocenę. Mogli to zrobić pół roku wcześniej, a nawet rok czy dwa lata temu. Ceny ciągle były te same. Dlaczego mam teraz ja uprawiać moralne samobiczowanie? Uzyskałem informację i ją wykorzystałem. Czy ja jestem twórcą i inspiratorem całego zamieszania i pokracznego systemu? Dlaczego nie stworzono wyprzedzających mechanizmów niweczących takie zjawiska?
– Niesmak jednak pozostaje, przy czym tak naprawdę nie wiemy, czy skala zainteresowania potencjalnych nabywców była duża, nie wiemy tak naprawdę niczego. Wyobraź sobie, że powinienem zachować dyskrecję, ja osobiście, z innego jeszcze powodu. Ledwie rok temu moja siostra po powrocie z pracy w Stanach Zjednoczonych kupiła mieszkanie w znanej firmie Locum za prawie siedem tysięcy dolarów. Jej mieszkanie jest co prawda większe, to w końcu lokal dla całej jej rodziny, ale ja teraz swoje nabyłem za całe 150 dolarów. Nawet z tego powodu powinienem stosownie się zachować – skomentowałem.
– Piotr, zechciej jednak zważyć – kontynuował Wierusz – w jakim systemie żyjemy. Jesteś tak samo winien takiego sposobu zmiany cen mieszkań, jak i ja. Dlaczego ja mam mieć wyrzuty sumienia z powodu wykupu mieszkania po cenie, której nikomu nie chciało się zmienić przez całe lata? Miałbym stanąć na środku głównego skrzyżowania ulic z napisem na klatce piersiowej: Ludzie, składajcie wnioski do spółdzielni mieszkaniowych i wykupujcie swoje mieszkania po starych cenach? Nie wystarczy, że akceptując jakieś dziwne wtajemniczenia, robimy z siebie błaznów w tej knajpie?! Czy mój gest miałby cechy zachowań nosiciela praworządności, czy raczej wskazywał na małą poczytalność? Gestami nie zmienisz systemu!
– Warto chyba sprowadzić sprawę do jej właściwych wymiarów. Nasze mieszkania mają obecnie jakąś mityczną wartość rynkową. Przecież nie sprzedamy takiego mieszkania w najbliższym czasie. O czym tu w ogóle rozprawiać. Może wiele wody upłynąć w Wiśle, zanim się przekonamy, czy wartość tę skonsumujemy. Może też okazać się, że z wartością tą umrzemy. Dokąd nie zacznie funkcjonować rynek nieruchomości, wartość, o której tak rozprawiamy, jest wartością papierową. Na dzisiaj zostawmy te rozważania na boku, bo niewiele one nam dają poza frustracją. Zważyć chyba warto na coś zupełnie innego, coś, co sprowadzi nas na ziemię i to brutalnie. Nie czuję nawet cienia komfortu z powodu wyróżnienia pobytem w tym oto miejscu. Takie fanaberie już nam się w tym miesiącu nie mogą przytrafić, dobrze wiemy, że nas na to nie stać. Kogo stać? Zobacz wokół, oprócz nas jest jeszcze dwóch facetów. Jutro nie sprawdzimy, kto tutaj będzie gościł i kto będzie godnym wybrańcem zasiadającym w dyskretnym lokalu, z zapewnieniem spożycia czegoś, co niewątpliwie nie zagraża życiu i zdrowiu. Korzyść z naszej w tym przybytku „odsiadki” jest taka, że zostały nam jeszcze kartki na mięso i wódkę. Ta świadomość powinna być dla nas latarnią, a nie iluzje pozyskanych wartości i stany frustracji.
– Dobrze wiesz, Piotrze, że nic do tego, co powiedziałeś, nie dodam. Masz rację. Nie uskrzydla mnie to jednak!
Nabierałem przekonania o przyczynach mojego stanu ducha i chyba zauważalnym dla Wierusza zachowaniu, którego nie potrafiłem do końca opanować. Może to odpowiedni moment na podzielenie się gorzkimi wspomnieniami, jakie cisnęły się teraz natrętnie, jakby chciały się uwolnić od zagrożenia odejścia w niebyt całkowity. To chyba dobre miejsce i czas zarazem, aby wydobyć z czeluści pamięci zdarzenie tak bardzo kojarzące się z dzisiejszym dniem. Gotów byłem poprosić Wierusza, aby zechciał wysłuchać wspomnienia o czymś, co mnie bardzo kiedyś dotknęło, a w moim odczuciu zasługuje na przypomnienie. Zaniechałem jednak tego pomysłu. Może na nim wcale nie zrobiłoby to takiego wrażenia. Dla mnie było czymś bardzo osobistym. Może odebrałby moje wynurzenia jako drobny prztyczek pod jego adresem.
Mijało dokładnie dwanaście lat od moich ostatnich studenckich wakacji. W roku następnym miałem już rozpocząć pracę zawodową. Wymiar czasu wolnego przyprawiał o zawrót głowy. Przypadkowy zbieg okoliczności sprawił, że pojechałem jako wychowawca na kolonie letnie organizowane przez urząd miasta dla dzieci z biednych rodzin. W ten sposób miałem zagospodarowane około 20 dni i pewną kwotę wynagrodzenia z tego tytułu. Pozostali wychowawcy plasowali się swoim wiekiem na moim poziomie, ale mieli niewątpliwie lepsze przygotowanie do takich zadań. Cały turnus przebiegł bez jakichkolwiek problemów, a dzieci nie sprawiały żadnych kłopotów. Nie utkwiłoby zapewne w mojej pamięci nic szczególnego, gdyby nie ostatni obiad, jaki podano. Dzieci zasiadły jak zwykle na swoich miejscach. Ja natomiast zająłem miejsce inne niż dotychczas. Z tej właśnie perspektywy po raz pierwszy widziałem, co spożywają dzieci. Nie zwracałem nigdy na to uwagi, nie tylko z tego powodu, że siedziałem w miejscu, które czyniło zupełnie niemożliwą taką obserwację, ale wyżywienie leżało całkiem poza moimi zadaniami i siłą rzeczy poza sferą moich zainteresowań. Gdy wstawałem od stołu, talerze nie tylko były już puste, ale nie było także dzieci. W ostatnim dniu dostrzegłem, obok kilku ziemniaków i plastrów ogórka, trudną do określenia potrawę przypominającą twarożek, ale w kolorze żółtobrązowym. Zapytana przeze mnie koleżanka, będąca także wychowawczynią, nie potrafiła również tego określić. Dodała jednak, co całkowicie mnie zaskoczyło, że dzieci jedzą to „coś” co drugi dzień na przemian z podrobami podawanymi pod różnymi postaciami. Kurczaka dostały trzy razy, bo były trzy niedziele. Na talerzach tzw. grona, ukryte pod różnymi dodatkami, spoczywały z reguły duże kotlety, a w ostatnim dniu po dwa kawałki cielęciny. Finalnego dnia do mojej świadomości dotarło, że drugie dania podawane do tego stołu były zawsze jakoś tak nienaturalnie uformowane. Stało się jasne, że zawsze starały się coś ukryć, a przynajmniej nie eksponować. Nie wiem, jaki miałem wyraz twarzy po tym, czego właśnie doświadczyłem – byłem osłupiały. Nie miałem także pojęcia, co mogłem zrobić i czy w ogóle chciałem cokolwiek robić. Wykonałem więc gest mało heroiczny. Nie pojawiłem się na wieczornym spotkaniu pożegnalnym. Z dwoma dziewczynami, które także doświadczyły roboty wychowawczej, wybraliśmy długi spacer. Na drugi dzień pożegnałem się z dziećmi, a poza tymi dwoma dziewczynami nikomu nie podałem ręki. Mieli mój „protest” zapewne gdzieś głęboko w d…e. Może nawet tego nie zauważyli, chociaż nie sądzę. Podczas wydarzeń marcowych w 1968 roku byłem na Uniwersytecie Warszawskim. Nie byłem tam tylko obserwatorem. Wiemy dobrze, co się wydarzyło w roku 1970 na Wybrzeżu. Wspominam te wydarzenia, bo miały miejsce podczas studiów. Nic jednak nie zrobiło na mnie takiego wrażenia i nie dotknęło tak bardzo jak krzywda wyrządzona tym dzieciom. To będzie mnie prześladowało do końca życia.
Popadłem w trochę niekontrolowaną zadumę. Na ziemię sprowadził mnie Wierusz. Gestem wskazał na resztę trunku. W tym momencie nabrałem przekonania o słuszności odstąpienia od wynurzeń z odległej przeszłości. Skojarzenia z „wyróżnieniem”, jakie miało mnie tutaj spotkać, pozostanie moim bardzo osobistym odczuciem. Nie miałem pewności, czy Wierusz odebrałby to tak samo jak ja.
W milczeniu wypiliśmy ostatnią szklaneczkę, ale wyszło to jakoś na raty, bez wyrazu. Chwila ciszy potrzebna była nam obu. Byliśmy sami, zza ciężkiej kotary dochodził niewielki gwar sali restauracyjnej. Udało się skierować myśli na tematy, które stały się dla nas wiodące. Wyraźnie jednak brakowało mi czegoś, co byłoby podsumowaniem. Mówiliśmy o wydarzeniach, które nie tylko wszystkich zaskakiwały, ale wydawały się zacierać istotę problemu. Ktoś został przypadkowym beneficjentem, ale z tych samych przypadkowych powodów ktoś tym beneficjentem nie został. Dlaczego wszystko podlegało przypadkowi, w niektórych okolicznościach jakby sterowanemu? Wypadało wyartykułować to, co leżało u samych podstaw zjawisk, które w spółdzielczości mieszkaniowej przybrały taki, a nie inny obraz związany z nabywaniem przez członków spółdzielni własnych lokali.
– Wierusz, wiesz tak samo jak ja, że spółdzielnie mieszkaniowe są spółdzielniami tylko z nazwy. Świadomość tego jest w kraju dość marna, żeby nie powiedzieć żadna. Ruch spółdzielczy, którego kolebką jest także Polska, oparty jest na aktywności i pełnym zaangażowaniu członków, bez których spółdzielnia nie mogłaby powstać i działać. Istota spółdzielczości zasadza się na wspólnocie interesów jej członków. W PRL-u z ruchu spółdzielczego został szyld. To nie są spółdzielnie, jakie tworzono u zarania powstawania ruchu spółdzielczego. W spółdzielni z prawdziwego zdarzenia nie do wyobrażenia byłaby sytuacja taka, jaka zaistniała w przypadku sprzedaży lokali na rzecz niektórych tylko członków, i w sposób taki, z jakim mieliśmy do czynienia. Ten ustrój rodzi takie właśnie ozdobione szyldowym pozorem potworki organizacyjne. Tylko wielki ruch protestu może to zmienić, pojedynczy gest desperata nie zrewolucjonizuje niczego. Doskonale wiemy, że spółdzielczość mieszkaniowa to tylko pozorność czegoś, co jest trochę urzędem administracji, trochę z trudem identyfikowalną grupą społeczną, razem z anonimowym zespołem oczekujących na mieszkanie w trybie uznanym przez władzę za odpowiednią atrapę dla uprawianej polityki.
Milczeniem zakończyliśmy spotkanie, nie mieliśmy chyba już tego dnia ochoty na nic.
Rozeszliśmy się w poczuciu dobrze spełnionej nadziei naszych małżonek, które dostaną nienaruszone kartki zaopatrzeniowe po powrocie do domu. W ostatniej chwili powstrzymałem się z komentarzem na temat kartkowych oszczędności związanych z restauracyjnymi obiadami. Mogłem łatwo popełnić dużą niezręczność. Z racji miejsca pracy Katarzyny nie mieliśmy przecież żadnych problemów z przygotowaniem codziennych obiadów dla całej naszej trójki. Z nikim nie rozmawialiśmy na takie tematy. W koszmarze dnia codziennego związanego ze zdobyciem czegokolwiek, co mogło stać się śniadaniem, obiadem lub kolacją, tego rodzaju informacje należało zachować w dyskrecji. Wierusz też doskonale o tym wiedział. W takich sytuacjach umiejętność milczenia była niemal cnotą.