- W empik go
Imperium Kolibra - ebook
Imperium Kolibra - ebook
W świecie, w którym rytuały stają się narzędziem władzy, a każdy krok może zaowocować zdradą, dwóch dżentelmenów szuka drogi w labiryncie intryg. Eztli de Garlande, wybitny inżynier o mieszanych korzeniach, balansuje pomiędzy światami, wbrew swej woli odkrywając mroczne oblicze Londynu. Tymczasem Toltecatl Tecciztecatl, młody kapłan rozdarty między lojalnością wobec świątyni a własnym sumieniem, wplątuje się w niebezpieczną grę, w której stawka jest wyższa, niż potrafi sobie wyobrazić.
Ich przyjaźń zostaje wystawiona na próbę, kiedy muszą zmierzyć się z własnymi demonami, by ocalić to, co najważniejsze. Czy lojalność wobec tradycji zwycięży nad osobistymi pragnieniami? A może cena za wolność będzie zbyt wysoka, by ją zapłacić?
Imperium Kolibra to wciągająca opowieść o władzy, wierze i zdradzie, osadzona w alternatywnej wersji historii, w której Aztekowie podbili Europę. W brutalnym świecie wypełnionym hukiem silników parowych, wonią wystrzelonego prochu i gryzącym dymem z fabrycznych kominów należy wystrzegać się trzech rzeczy: ludzi, zimy i bogów.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68277-06-7 |
Rozmiar pliku: | 9,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Louis, jego ojciec, zabrał go na tyły piramidy. Musieli wyjść z głównego placu i przez dłuższą chwilę kluczyć zaśnieżonymi uliczkami, aż w końcu udało im się dotrzeć do promenady nad Tamizą i nią dojść do zaplecza administracyjnego. Wtedy mężczyzna ściągnął cylinder i wziął chłopca na barana, żeby ten mógł dojrzeć cokolwiek ponad okalającym budynki murem.
Kiedy tłum na placu niecierpliwie wyczekiwał początku ceremonii, Eztli zaciskał palce na kręconych włosach ojca, z zachwytem wpatrując się w stalowego potwora wczepionego w tylną ścianę świątyni. Nagle silnik został uruchomiony i zawył jak wataha ahuizotli. Napięły się stalowe liny, tłoki zaczęły unosić i opadać miarowo, a przy kotle na wodę zaroiło się od ludzi z twarzami ciemnymi od pyłu, którzy na zmianę wrzucali szufle węgla do gardzieli pieca. Pierwsza z czterech wind ruszyła – rozpoczęła się podróż kapłanów na oszałamiającą wysokość sześćdziesięciu pięciu jardów. Chłopiec w pewnym momencie pomyślał, że wyglądają jak egzotyczne ptaki w klatce, tak zawieszeni w powietrzu, w barwnych płaszczach i pióropuszach. Wydawało mu się, że jeden spojrzał wprost na niego, ale z tak daleka nie miał pewności.
Ojciec poklepał go po nodze.
– Przypatrz się uważnie – powiedział z powagą. – Jeśli będziesz się dobrze uczył, któregoś dnia stworzysz coś równie niesamowitego.
Eztli miał zapamiętać ten moment na zawsze. Podobnie jak to, że nie poszli obejrzeć ceremonii.
Dwadzieścia lat później, gdy siedział w celi umiejscowionej zaledwie kilkanaście jardów od silnika, pomyślał, że to niesprawiedliwe, że on będzie musiał wejść na górę schodami.Rozdział 2
w którym słońce płonie słabiej
W prosektorium panował ziąb, ale Toltecatl go nie odczuwał. Co więcej, od fali gorąca, rozchodzącej się po jego ciele, pocił się jak mysz, która zwęszyła kota. Stał obok Chipahuiego, kapłana wyznaczonego na jego nauczyciela, czytając mu przez ramię artykuł z pierwszej strony gazety, a zdyszany asystent wpatrywał się w nich oczami wielkimi jak pięciofuntówki.
– Ciało dygnitarza poćwiartowano, a członki rozesłano zawinięte w papier jak pakunki z rzeźni do domów kapłanów wytyczonych do… – Kapłan przeczytał zdanie na głos, ale urwał i spojrzał na Toltecatla. – Dostaliście jedną?
– Nie wiem, wyszedłem z domu przed świtem. Moja siostra… – Mężczyzna aż się zachwiał, gdy uświadomił sobie, że Nenetl mogła odebrać przesyłkę.
– To te dupki od wyzwoleńców? – spytał asystent, gdy udało mu się w końcu złapać oddech. – Nie wierzę…
– Nie mieszaj w to wiary – wycedził kapłan. Prześlizgnął się wzrokiem po reszcie artykułu. – Święta Policja podjęła śledztwo w tej sprawie. Wprowadzane są dodatkowe środki ostrożności oraz obostrzenia dla osób pośledniego pochodzenia.
– Muszę iść do domu – mruknął Toltecatl, robiąc krok do tyłu. – Sprawdzić…
– Nigdzie nie pójdziesz. – Kapłan momentalnie opuścił gazetę i przygwoździł go spojrzeniem.
Asystent aż wstrzymał oddech.
– Chcę sprawdzić, czy moja rodzina jest bezpieczna – odpowiedział Toltecatl, unosząc wyżej głowę. – Wrócę w ciągu godziny.
– A jeśli faktycznie odebrali przesyłkę?
– To… – Mężczyzna się zawahał. – Przekażę wiadomość, że będę później.
Chipahua skrzywił się i rzucił gazetę na stalowy stół, tuż obok zwłok.
– Do ceremonii pozostały dwa tygodnie. Nie możesz pozwolić sobie na odstępstwa.
Nie pierwszy raz Toltecatl pomyślał, że dwudziestodniowe miesiące są stanowczo zbyt krótkie. Mimo tego nawet nie mrugnął, gdy odpowiadał:
– Aż dwa tygodnie. A ja jestem gotowy.
– Nie ty o tym decydujesz.
Tecciztecatl niemal warknął przez zaciśnięte zęby, a następnie podszedł bliżej. Gdy wziął z wózka nóż do ćwiczeń i przeszedł z nim tuż obok kapłana, ten ani drgnął. Obszedł stół, a następnie pochylił się nad zwłokami kobiety, która wyglądała, jakby część jej kości zgniła i zapadła się w ciele – najpewniej była to pracownica fabryki z zapałkami. W czasie praktyk często widział tę przypadłość.
Tym razem jednak nie poświęcił zmarłej nawet jednej myśli – sprawnym ruchem wbił się w klatkę piersiową i ciął głęboko. Następnie odłożył ostrze i sięgnął do wnętrza, łamiąc żebra. Wymacał serce i je wyszarpnął. Rzucił na tacę. Przez cały czas wzrok miał utkwiony w twarzy kapłana.
– Zadowolony?
Chipahua spojrzał na asystenta.
– Przyszykuj następne ciało.
– Po prostu pozwól mi zajrzeć do domu! – wybuchnął Toltecatl.
Kapłan odczekał w milczeniu, aż asystent przejdzie do drugiej sali, a później podszedł do Tecciztecatla. Złapał go za przód kamizelki i pociągnął do przodu. Choć był niższy od ucznia, w tym momencie wydawał się górować.
– Zapamiętaj to raz na zawsze – wycedził. – Służysz bogom. Nie ma i nie będzie nic istotniejszego od tego. Rozumiesz?
Toltecatl zmrużył oczy.
– Oczywiście – warknął, odruchowo zaciskając dłonie w pięści.
– Nie wyjdziesz stąd, dopóki nie powiem ci, że możesz. – Chipahua ściszył głos, ale i tak zdawało się, że krzyczy. – A jeśli w czasie rytuału na ołtarzu zobaczysz swoją matkę, siostrę czy kochankę, ręka nawet ci nie drgnie.
Toltecatl zastygł. Jego ramiona opadły lekko. Kapłan kontynuował:
– Huītzilōpōchtli musi zostać nasycony. Słońce musi wzejść.
– Ja tylko chciałem…
Wzdrygnął się, gdy znienacka Chipahua go uderzył. Policzek był mocny, czuł, jakby połowa twarzy mu płonęła. Opuścił wzrok.
– Jesteś młody i niedoświadczony. – Kapłan przyjął łagodniejszy ton, niemal ojcowski. W końcu puścił Toltecatla i nawet przygładził przód jego kamizelki. – Ale nie możesz zapomnieć… Każda ofiara, której Huītzilōpōchtli zażąda, musi zostać złożona.
– Wiem.
– W takim razie umyj ręce. Wracamy do ćwiczeń.
Eztli niemal żałował, że kazał swojemu strangretowi się zatrzymać, ale gdy usłyszał pokrzykiwanie chłopca sprzedającego gazety, że „Kurier Londyński” wypuścił wydanie specjalne, zareagował odruchowo. Zwykle dziennik wychodził rano i wieczorem. Nowy dodruk około południa zwiastował kłopoty.
Nie przewidział, że będą to problemy tego typu. Przeczytał artykuł dwukrotnie, jakby miał nadzieję, że za drugim razem jego treść się zmieni. Wypatrzył jednak tylko kolejny makabryczny szczegół, który umknął mu na początku.
Zaklął, równocześnie postanawiając, że w drodze powrotnej zajrzy do domu Toltecatla. Zwykle nie liczyłby, że zastanie go u siebie o tej porze, ale sytuacja daleko odbiegała od normalności. A chciał… musiał… z nim porozmawiać.
Zrolował gazetę i odłożył na teczkę z dokumentami, która leżała obok niego. Potarł twarz nerwowym gestem, rzucając szybkie spojrzenie za okno powozu. Byli już blisko placu budowy, rozpoznawał te budynki.
Nagle do Eztlego dotarło, że znalazł się daleko poza bezpiecznym murem Centrum, sam, bez ochrony. Nawet jego stangret był Europejczykiem.
Pod wpływem impulsu wyciągnął rewolwer z kabury i upewnił się, że jest załadowany. Naboje znajdowały się w bębenku, ale niezbyt go to uspokoiło. Dygnitarz na pewno był doskonale chroniony, a i tak…
Zaczął rozważać, czy nie powinien zawrócić i wziąć paru uzbrojonych ludzi ze sobą. Zazwyczaj tego unikał, uznając to za oznakę strachu – a więc i słabości – ale nigdy wcześniej wyzwoleńcy nie posunęli się tak daleko. Bo że to oni stali za tym incydentem, nie miał cienia wątpliwości. Chińczycy by tak nie ryzykowali.
Mógł też po prostu udawać, że poczuł się gorzej w czasie jazdy – jego lekarz na pewno by się ucieszył, gdyby spędził w łóżku parę dni więcej, zamiast zrywać się z niego, gdy tylko minęła najgorsza fala gorączki. Wyszedłby wtedy z całej tej sytuacji nie tylko bezpiecznie, ale i z twarzą.
Zanim jednak podjął decyzję, powóz się zatrzymał i ktoś zapukał w drzwiczki. De Garlande wzdrygnął się nerwowo. Dopiero po sekundzie dotarło do niego, że dojechali na miejsce. Schował broń do kabury i odetchnął głęboko, próbując się uspokoić. Nie mógł pozwolić, aby jego ludzie zobaczyli, że jest przerażony.
Po chwili udało mu się przybrać neutralny wyraz twarzy, a ręce przestały mu drżeć. Gdy wysiadł z dorożki, wyglądał tak, jak zwykle.
– Poszanowanie, sir – przywitał go Hughes, starszy inżynier, który nadzorował prace budowlane.
De Garlande przyjrzał się mu uważnie – jego wzrok prześlizgnął się po czapce nasuniętej na posiwiałe włosy, szerokich barkach rozpychających się pod skórzaną kurtką i brudnych, pokrytych odciskami dłoniach – ale nie zauważył niczego podejrzanego. Z drugiej strony nie wiedział, czy znał go na tyle dobrze, żeby zauważyć oznaki…
Właśnie, oznaki czego?
Eztli z trudem powstrzymał kolejne wzdrygnięcie.
– Dzień dobry – powiedział i się rozkaszlał.
Hughes czekał cierpliwie. Na jego twarzy odbiła się troska.
Eztli w końcu zapanował nad atakiem kaszlu. Otarł usta chustką i się rozejrzał. Pracownicy stali na powierzchni, część z nich siedziała na stosie nieużytych jeszcze drewnianych stempli. Niektórzy korzystali z okazji, aby zjeść lunch: grubą pajdę chleba, pieczone ziemniaki lub gotowaną fasolę, której ostry zapach unosił się znad żelaznych menażek. Eztli czuł na sobie ich spojrzenia.
– Zatrzymałeś całą pracę, Hughes? – upewnił się.
– Ehe. Trzeba zdecydować, co z tym gównem mamy robić.
Jeszcze godzinę temu de Garlande po prostu ruszyłby do zejścia do tunelu, ale teraz stał nieruchomo, nie potrafiąc zmusić się do zrobienia pierwszego kroku. Niewykończone wejście na stację przypominało mu rozwarte szeroko szczęki krokodyla.
– Może sam podejmiesz decyzję? – mruknął. – Mam dzisiaj urwanie głowy.
– To po co pan aż tutaj jechał? – zdziwił się inżynier uprzejmie.
Eztli przełknął ślinę, ale nagle wyprostował się i uniósł wyżej głowę. Zatrudniał tych ludzi od trzech lat, a niektórych, jak Hughesa, znał od dziecka. Płacił im.
Miał tylko nadzieję, że wystarczająco.
– Fakt, parę minut mnie nie zbawi. Prowadź.
Hughes pokiwał głową i razem podeszli do wejścia do tunelu. Inżynier wziął lampę gazową i ją zapalił. Eztli znów zakaszlał, tym razem krótko, i mocniej otulił się szalikiem. Nadal nie czuł się zupełnie zdrowy, ale wiadomość od inżyniera postawiła go na nogi lepiej niż dowolne lekarstwo.
W milczeniu, ostrożnie szli po szerokich, ceglanych schodach.
Powoli cichły odgłosy z powierzchni, aż wreszcie szum miasta został zastąpiony przez echo ich kroków. Co jakiś czas klatka schodowa zakręcała, prowadząc ich coraz głębiej, głęboko poniżej poziomu piwnic i kanałów wodnych. Co parę minut Eztli czuł zimny podmuch na karku, gdy mijali kolejne otwory wentylacyjne, przez większość czasu jednak powietrze było nieruchome i stęchłe.
De Garlande nigdy nie chciał schodzić tak nisko z budową – dużo prostsze i bardziej opłacalne byłoby wykopanie wielkiego rowu i zabudowanie go od góry, przywracając po fakcie linię ulicy, tak jak zrobiono to choćby w Liverpoolu. Jednak z niejasnych dla niego powodów miasto nie chciało wydać na to pozwolenia. Ostatecznie poszli więc na kompromis, który aż do teraz wprowadzał Eztlego w podły nastrój.
– Zabawne słowo. – Hughes przerwał niespodziewanie ciszę, gdy mijali właśnie wejście do pustego szybu, w którym później zamontowana miała zostać winda.
De Garlande spojrzał na niego bez zrozumienia. Inżynier wydawał się nieobecny, pogrążony we własnych myślach.
– Hm? – mruknął Eztli.
– Zbawi. Pamiętam, jak moja prababka go używała. – Mężczyzna poprawił kaszkiet. – Dawno go nie słyszałem.
– Czasami pojawia się w starych książkach – stwierdził de Garlande, czujnie rozglądając się na boki. Bardziej wyczuł niż zobaczył, że przeszli z korytarza do większej komory, nie mógł jednak dostrzec niczego poza obrębem światła bijącego z lampy inżyniera. – Czemu wszystkie latarnie są zgaszone?
– A po co mają się palić, jak robotnicy są na górze, sir?
– Um…
– To była miła kobieta – kontynuował Hughes.
Eztli zerknął na niego rozkojarzony, próbując zrozumieć, dlaczego inżynier w ogóle się do niego odzywa.
– Twoja babka? – spytał jednak uprzejmie.
– Prababka. Bardzo miła. Jedyna z rodziny cieszyła się, że chciałem się uczyć. – Mężczyzna przystanął na chwilę, aby splunąć. – Pan uważa, uskok jest.
– Mhm. – Eztli ostrożnie zeskoczył na ziemię obok torów. Wnętrze tunelu wydawało się puste i ciche, nadal jednak nie czuł się bezpieczny. Kolejny raz zakaszlał i podrapał się po gardle.
– Teraz to pewnie znowu pozamykają nasze uczelnie – stwierdził Hughes. – Zawsze się od tego zaczyna.
De Garlande w końcu przestał rozglądać się na boki i skupił uwagę na mężczyźnie.
– Czytałeś gazetę?
Nie musiał dodawać którą. Hughes pokiwał głową. Znów odwrócił głowę i splunął na tory. Trzymana przez niego lampa zakołysała się nieco mocniej.
Przez chwilę milczał.
– Ludzie się zastanawiają, czy będzie pan szukał teraz kogoś lepszego do roboty. Znaczy, do tej lepszej.
Eztli prychnął, nagle zirytowany. Wyzwoleńcy mogli postawić świat na głowie, ale nie zamierzał im pozwolić na przeorganizowanie jego firmy.
– Dowiedziałem się parę minut temu – zauważył. – Ale o ile nikt z was nie był zamieszany w ten godny pożałowania incydent, nie widzę powodów, żeby się kłopotać zatrudnianiem kogoś nowego.
Hughes pokiwał głową, lecz z jakiegoś powodu nie wydawał się uspokojony. Jego wzrok skakał, jakby próbował przyszpilić cienie rzucane przez chybotliwe światło lampy.
– Tak im mówiłem, sir.
Przez chwilę szli razem w milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach. Tunel wydawał się ciągnąć bez końca.
– Trzeba nadgonić z umacnianiem ścian – wymamrotał wreszcie Eztli, byle tylko przerwać ciszę. Dzwoniła mu w uszach. – Zawali nam się to od drgań.
– Potrzeba ludzi, sir.
– Wystarczy, że dokręcisz śrubę tym, którzy już są.
– Już dokręcałem – zauważył Hughes. – Dalej się nie da.
– Zawsze się da.
– Ehe. Jak się chce, żeby wszystkie zawory strzeliły naraz.
Eztli drgnął. Odruchowo położył dłoń na rewolwerze. Po plecach przeszedł mu lodowaty dreszcz. Inżynier nie zauważył tego jednak, bo akurat dotarli do końca tunelu.
Hughes splunął znów na ziemię i uniósł lampę ponad głowę.
– Jak pisałem, lita ściana.
De Garlande oderwał od niego wzrok i spojrzał na przeszkodę. Artykuł momentalnie przestał zajmować jego myśli.
– Merde – wyrwało mu się.
– Ehe, sir.
– Pokaż tę lampę. – Eztli wziął ją od mężczyzny i przeszedł się wzdłuż odsłoniętej skały. Po chwili wskoczył na pozostawioną drabinę i wspiął się wyżej. Zsunął rękawiczkę, pomagając sobie zębami, i przesunął dłonią po kamieniu. – Spróbowaliście kopać z boku? W dół? Może to odprysk?
– Nie wydaje się. Poza tym tu jest ciasno. Jeśli wbijemy się w ścieki, będzie merde na całego.
Eztli zeskoczył z drabiny i oddał inżynierowi lampę. Potarł twarz.
– Nawierciliście?
– Ehe. Co najmniej jard grubości to dziadostwo ma. Może więcej. – Hughes podszedł do ściany i poklepał ją z dziwną miną.
– Jakie będzie opóźnienie?
– Jakbyśmy podłożyli…
– Nie – momentalnie przerwał mu Eztli, gdy uświadomił sobie, do czego to zmierza.
– Kiedy nawet już nawierty są w odpowiednich miejscach. Wystarczy trochę rozszerzyć. Dwa dni i byśmy wrócili na dobre tory. – Inżynierowi wyraźnie zaświeciły się oczy.
– Nie będziemy się bawić dynamitem, Hughes – wycedził Eztli, choć kolejny atak kaszlu sprawił, że nie zabrzmiało to zbyt dobitnie.
– Kiedy to cudeńko działa jak beczka prochu, ba, jak dwie…
– Właśnie. A my stoimy pod Londynem.
Mężczyzna znów poprawił kaszkiet.
– To miesiąc.
– Co: miesiąc?
– Żeby się przekuć. Może dłużej.
– Bordel de merde!
Po dłuższej chwili Eztli odetchnął ciężko. Znów ścisnął nasadę nosa i spojrzał na ścianę.
– Wwierćcie się na pół jarda co jard, kąt, powiedzmy, sześćdziesiąt stopni. Zalejcie wodą i pozabijajcie otwory.
– Ehe. Się robi – stwierdził Hughes, choć w jego głosie pojawił się cień żalu.
– Nic nie wysadzamy – dodał Eztli na wszelki wypadek. Kolejny raz potarł twarz. Założył rękawiczkę, dłoń zdążyła mu przemarznąć. – Przyjadę jutro… – Urwał. Przez chwilę walczył sam ze sobą, ale w końcu zacisnął zęby i podjął decyzję. – Przyjadę jutro i sprawdzę efekty.
Hughes pokiwał głową.
– A co zrobić z dzisiejszą dniówką? – zagaił. – Nie ludzi wina, że był przestój.
– Wypłać całą – mruknął. Wyjątkowo nie miał ochoty oszczędzać.
Zamknął oczy i oparł się o kopalniany wózek wypełniony ziemią. Nagle poczuł się przytłoczony. A przecież mieli mapy geologiczne, wszystko zostało sprawdzone… Miesiąc opóźnienia…
Hughes odchrząknął, przywracając go do rzeczywistości. Eztli otworzył oczy i zaskoczony zobaczył, że mężczyzna zdjął kaszkiet i miętosi go w dłoniach.
– Coś się stało, Hughes? – spytał. A po chwili dodał: – Jeszcze?
– Ludzie mówią…
Eztli poczuł nieprzyjemny uścisk w żołądku.
– Tak?
– Że pan wraca do Francuskiego, panie de Garlande…
– Owszem, wracam. – Eztli zmarszczył brwi. – To jakiś problem?
– To kto dokończy budowę?
– Wy – stwierdził z cieniem irytacji. – Dasz chyba radę poprowadzić wykopy beze mnie?
– No niby. – Hughes podrapał się po karku. – Ale tak dziwnie jakoś…
W końcu na Eztlego spłynęło olśnienie.
– Nie wracam na stałe. Nie będzie mnie jakieś dwa miesiące, góra trzy.
– A to pierdoły gadali – stwierdził Hughes uspokojony.
– A jasne, że pierdoły. – Eztli pokręcił głową. Ulga, którą poczuł, zmieniła się w lekkie rozbawienie. – Bałeś się, że będziesz miał innego przełożonego?
– A jasne – powtórzył za nim inżynier. Uśmiechnął się, odsłaniając poczerniałe od tytoniu zęby. – Wszyscy chodzili jak struci, jak się rozeszło.
Choć nie powinno to mieć żadnego znaczenia, Eztli poczuł się mile połechtany – do chwili, gdy padło kolejne zdanie:
– Jeszcze by nam przysłano prawdziwego Azteka.
Uśmiech zniknął z twarzy de Garlande’a. Wyprostował się, nieznacznie mrużąc oczy.
– Słucham? – spytał lodowato.
Hughes uświadomił sobie swój błąd. Wcisnął kaszkiet na głowę i odchrząknął.
– Chodziło mi tylko o to, że z panem to się idzie dogadać. Nic złego, sir.
– Mam taką nadzieję – wycedził Eztli. Poprawił płaszcz i się odwrócił. W ustach czuł gorzki posmak. – Wracamy.
Cisza wydawała się jeszcze cięższa niż poprzednio, choć Eztli przestał już oczekiwać, że zaraz zostanie powalony na ziemię i rozczłonkowany. Myśl, że nawet jego pracownicy – brudni, niedouczeni, zawszeni – widzieli w nim kogoś gorszego, doprowadzała go do szału. Złapał się na tym, że ręce znowu mu drżą, tym razem nie z powodu strachu.
– Często ludzie tak mówią? – nie wytrzymał w końcu, stając w pół kroku.
Hughes też przystanął. Lampa znów się zakołysała, a cienie wokół nich zadrżały.
– Sir?
– O tym, że nie jestem prawdziwym Aztekiem.
– Ech, sir by się nie przejmował. Takie to gadanie.
– Hughes – wycedził. – Odpowiedz na pytanie.
Starszy inżynier poprawił nerwowo kaszkiet.
– A co się pan dziwi, sir? – mruknął obronnym tonem. – Po włosach od razu widać, żeś pan w połowie swój. Nawet nazwiska nie trzeba słyszeć.
– To nie tak – zdenerwował się Eztli, odruchowo podnosząc dłoń do kręcących się loków. – Muszę je w końcu zgolić – dodał ciszej, sam do siebie.
Hughes charknął i znów splunął.
– Jak na moje, to nie takie złe, być taki i taki – mruknął.
Eztli skrzywił się w odpowiedzi.
– Nie jestem taki i taki – stwierdził wyniośle, prostując się. – Mój ojciec otrzymał zezwolenie na ślub z moją matką za zasługi, a pochodzenie dziedziczę po niej.
– Ano wiemy. Za ścieki.
– Za ścieki, dzięki którym nie toniecie w gównie i nie wymieracie jak szczury – warknął Eztli, dotknięty do żywego.
Hughes podrapał się po karku.
– Sir, przecież ja tu jeszcze pracowałem za waszego staruszka – powiedział ostrożnie, ale z naciskiem. – Jak przyjechał z Liverpoolu z planami, to byłem gotów gołymi rękoma kopać te kanały, byleby wreszcie w Londynie dało się żyć. Ludzie tu szanują waszego ojca. Zawsze szanowali.
Bardziej ode mnie.
Eztli odwrócił wzrok, bo nie wytrzymał spojrzenia spokojnych oczu inżyniera. W chwilach takich jak ta doskwierało mu poczucie, że niezależnie od tego, co zrobi i czym się wykaże, już na zawsze będzie to firma Louisa, jego ludzie, jego dziedzictwo.
– Mój ojciec nie żyje – wyrwało mu się, choć właściwie wcale nie chciał mówić tego na głos.
Zaskoczył go głęboki smutek, który pojawił się na twarzy Hughesa. Inżynier znowu sięgnął do kaszkietu i zsunął go, ale tym razem zamiast miętosić go w dłoni, przycisnął do piersi.
– Wiemy. Jak pan był chory, przyszedł chłopaczek z biura i powiedział. Przykro mi, sir.
Mężczyzna brzmiał szczerze i to było dla Eztlego najgorsze. Nie chciał jego współczucia. Nie chciał zastanawiać się, czy Hughes znał jego ojca lepiej niż on sam – czy zdarzało im się zapominać o różnicach statusu i mówić do siebie po imieniu albo podawać ręce po zakończeniu dnia pracy. Nie chciał mieć nic wspólnego z tym starszym Europejczykiem o wzroku zamglonym od przesiadywania w wykopach i nad planami technicznymi.
Naprawdę muszę zgolić sobie włosy.
– Chodźmy – powiedział sucho. – Ściana sama się nie wyburzy.
Toltecatl był pewny, że go śledzili. Mężczyźni w szarych płaszczach. Istniała szansa, że należeli do Świętej Policji – ale równie dobrze mogli też być Europejczykami, którzy się pod nich podszywali. Trzymali się na dystans, momentalnie rozpływając w bocznych uliczkach, gdy tylko patrzył w ich stronę, więc Toltecatl nie miał szans dostrzec ich twarzy. Zresztą, wolał się nie zatrzymywać i nie sprawdzać, która opcja była prawdziwa.
Jak na złość nie mógł wypatrzeć żadnej wolnej dorożki, która pomogłaby mu zgubić ogon. Przechodniów również było niewielu, a ci, na których się natknął, pospiesznie przemykali pod samymi murami, unikając patrzenia sobie w oczy. Całe Centrum wydawało się dziwnie opustoszałe i ciche. Nie było widać nawet dzieci.
Początkowo Toltecatl planował trzymać się swojego planu zajęć – choć dużo kosztowało go zrezygnowanie z okazji, żeby zajrzeć do domu, gdy tylko kapłan w końcu pozwolił mu opuścić prosektorium po dwóch ciągnących się w nieskończoność godzinach. Zdążył jednak w ich czasie ochłonąć na tyle, by uświadomić sobie, że nie może okazać słabości. A troska o ludzi, nawet o swoją rodzinę, do nich należała.
Gdy zorientował się, że jest śledzony, podążanie ustalonym z góry harmonogramem nagle wydało mu się niezwykle złym pomysłem. Co prawda gdyby chcieli go po prostu zastrzelić, mieli już do tego wystarczająco wiele okazji, ale jeśli ich plan był bardziej… kreatywny…
Właśnie dlatego zamiast iść prosto do świątyni, od dwudziestu minut kluczył po mieście, stopniowo zbliżając się do London Bridge.
W pierwszym momencie wybrał to miejsce, bo miał nadzieję, że uda mu się zgubić w tłumie, który zwykle przetaczał się pomiędzy sklepami o tej porze, w pewnym momencie uświadomił sobie jednak, że powinien sam wybrać się na zakupy.
Kiedy dotarł do bramy prowadzącej na most, przystanął na chwilę. Mróz sprawił, że z jej górnej krawędzi zwisały sople lodu, przez co Toltecatlowi skojarzyła się z paszczą węża. Poczuł cień otuchy. Wyciągnął z kieszeni papierośnicę i zapalił, przechylając nieco głowę. W szybie dojrzał odbicie człowieka, który za nim podążał.
To przesądziło sprawę.
Toltecatl wyprostował się i spokojnym krokiem wszedł na most. Minął pierwszy szereg budynków, wzrokiem prześlizgując się po szyldach i oknach. Na sekundę zatrzymał się przy pubie Ichtaca i zajrzał przez okno, sprawdzając, czy nie dojrzy tam Eztlego – mężczyzna uwielbiał tortillę, którą serwowała krępa żona właściciela, i był dla tego posiłku gotowy ignorować wodnisty smak piwa i lepiące się blaty. Tym razem Toltecatl nie dostrzegł jednak jego charakterystycznej czupryny.
Spochmurniał jeszcze bardziej.
Od awantury minęło już sześć dni, a jego przyjaciel nie dawał znaku życia. Toltecatl miał nadzieję, że nie wpadnie mu do głowy nic nieodpowiedniego.
Dwa tłuste szczury przemknęły tuż przy nogach mężczyzny, przywracając go do rzeczywistości. Zgasił papierosa o mur i przyspieszył kroku. Schował niedopałek w papierośnicy.
Pewność siebie opuściła go przed zakładem rusznikarza. Zatrzymał się pod drzwiami, wpatrując się w nie tak, jakby klamka miała go ukąsić. Wylewający się zza nich hałas ludzkich rozmów też go peszył.
Znowu wyciągnął papierosa, choć nawet nie chciało mu się palić. Potrzebował zebrać myśli.
Pierwszą wypłatę miał otrzymać piątego dnia następnego miesiąca, więc wtedy mógłby uregulować rachunek… lub jego część. Nigdy nie kupował broni i nie miał pojęcia, jaka jest jej cena. Stary pistolet, który spoczywał w kaburze przy jego boku, tak naprawdę należał do ojca. I miał wyłamany zamek. Toltecatl nosił go tylko na pokaz, ale jak dotąd mu to wystarczało.
Może dałoby się go naprawić? Udawałby, że to rodzinna pamiątka.
Po chwili westchnął i strzepnął popiół, podejmując decyzję. Wierzyciele mogli poczekać kolejny miesiąc.
W zakładzie rusznikarza panował tłok.
Gdy Toltecatl wszedł do środka, w nosie zakręciło go od zapachu prochu, a hałas rozmów niemal ogłuszył. Ludzie przekrzykiwali się jeden przez drugiego, próbując rozmawiać z trójką sprzedawców jednocześnie, jakiś chłopiec biegał pomiędzy nimi, machając zabawkowym, drewnianym pistoletem, a dwie kobiety stały tuż przy drzwiach, plotkując zawzięcie. Rozgardiasz był przytłaczający.
Toltecatl stanął w milczeniu tuż przy ścianie, jakby starał się w nią wtopić. Nikt z klientów nie zwrócił na niego uwagi. Po chwili mężczyzna ściągnął cylinder, ściskając mocno jego rondo, jakby było kotwicą. Spróbował wypatrzeć na wystawie za ladą coś, co wyglądałoby sensownie i w miarę niedrogo, ale przez hałas nie mógł się skupić. Zresztą nawet nie był pewien, czego szuka.
Może rewolwer…?
Mgliście przypomniało mu się, jak Eztli dostał swój, chyba z okazji ukończenia szkoły. Poszli wtedy na tył jego rezydencji i strzelali do pustych butelek – które sami zresztą opróżnili. Może dlatego tak niewiele pamiętał z tamtego dnia.
Z drugiej strony więcej doświadczenia Toltecatl miał z pistoletami, bo to z nich strzelali na kursie wojskowym. Zawsze jednak denerwowało go, jak wolno tę broń się przeładowuje.
Dziecko, które biegało po sali, przystanęło przed nim i wycelowało w jego pierś z zabawki.
– Bam! Bam! Nie żyjesz, cesarska gnido! – krzyknęło.
Toltecatl uśmiechnął się do niego blado, starając się zignorować lodowaty dreszcz, który przebiegł mu po karku. Rozejrzał się, próbując wypatrzeć rodziców chłopca, ale wszyscy klienci wydawali się pochłonięci własnymi sprawami, a maluch zresztą zdążył odbiec.
Nagle jak spod ziemi przed Toltecatlem wyrósł młody mężczyzna w bogatym stroju i skłonił się głęboko. Miał nietypowo przycięte włosy, tuż przy skórze.
– Pan Tletlpoctli zaprasza do drugiej sali – powiedział.
Na twarzy Toltecatla odbiło się zagubienie, gdy próbował sobie przypomnieć, czy zna kogokolwiek o tym nazwisku. Pracownik dostrzegł jego niezdecydowanie, bo doprecyzował:
– Właściciel.
– A tak, oczywiście – mruknął Toltecatl.
Po chwili wahania skinął głową.
Zaprowadzono go na piętro, do pomieszczenia, które bardziej przypominało salon w bogatej rezydencji niż sklepową salę. Przed kominkiem stały wygodna kanapa i dwa fotele oraz stół z kamiennym blatem. Leżący na podłodze dywan wydawał się tak drogi, że w pierwszym momencie Toltecatl zawahał się, czy powinien na niego wchodzić – na butach wciąż miał resztki brudnego śniegu.
Zaraz jednak przestał o tym myśleć, gdy dostrzegł, że w jednym z foteli ktoś siedzi. Staruszek był tak wątły, że wydawało się, jakby na tym świecie pozostał już tylko jego cień, ale w spojrzeniu miał stal.
Toltecatl podszedł bliżej.
– Dzień dobry. Powiedziano mi, że chce mnie pan widzieć, sir? – zagaił ostrożnie.
Starzec nieznacznie uniósł głowę.
– Nie wypada, aby kapłan czekał wśród tłumu – powiedział świszczącym głosem.
Przeniósł spojrzenie na mężczyznę, który przyprowadził Toltecatla. Ten zareagował momentalnie, jakby nad głową świsnął mu bat.
– Jestem Xipil Tletlpoctli – przedstawił się, na wszelki wypadek ponownie się kłaniając. – Niech pan się rozsiądzie. Czy życzy pan sobie brandy? Może whisky, sir?
– Kapłani nie piją przed rytuałem – powiedział starzec.
Nie odrywał wzroku od Toltecatla.
– Może herbaty albo czekolady? – momentalnie zmienił propozycję Xipil.
– Chciałbym tylko kupić broń – odpowiedział Toltecatl, ale też nawet na niego nie spojrzał. Było oczywiste, że młodszy mężczyzna nie ma tutaj żadnego znaczenia. – Moja obecna już się wysłużyła.
– Oczywiście. – Xipil szerokim gestem zaprosił go, aby usiadł w drugim fotelu. Toltecatl skorzystał, choć wciąż czuł się jakby nie na miejscu. – Jakiego rodzaju?
– Rewolwer.
– Może powie pan coś więcej?
– Przynieś najlepsze – rzucił starzec.
Xipil pokiwał głową i już go nie było – zanim Toltecatl zdążył skorygować, że jednak wolałby najtańsze. Odchrząknął, odłożył cylinder na bok i rozpiął guziki płaszcza, uznając, że najpewniej spędzi tu więcej czasu. Wolał nie myśleć o reakcji swoich nauczycieli, gdy spóźni się na przygotowania ponad godzinę.
Nagle uświadomił sobie, że nie mogą go wychłostać. Do rytualnego biegu pozostały tylko dwa tygodnie, więc plecy nie zdążyłyby się mu zaleczyć. O podtapianiu w rzece za to o tej porze roku nie mogło być mowy. Zresztą pewnie skończyłoby się ono skandalem, biorąc pod uwagę, że jego twarz została już opublikowana w gazecie. Po rytuale zaś miał przestać być uczniem…
– Dobra myśl? – spytał starzec nagle, bezbłędnie wychwytując zmianę w jego postawie.
Toltecatl się zmieszał.
– Po prostu coś sobie uświadomiłem – stwierdził, odwijając szalik. – Dziękuję, że mnie pan zaprosił – dodał niepewnie.
– Przyjemność po mojej stronie.
Mężczyzna sięgnął do fajki leżącej na stole i zaczął ją powoli nabijać liśćmi, które nieszczególnie przypominały tytoń. Ręce mu się trzęsły, ale nie zwracał na to uwagi. Cały czas wpatrywał się w Toltecatla.
– Jesteś z Tecciztecatlów – zauważył.
– Tak.
– Zabawne. Toltecatl Tecciztecatl.
– Mój ojciec uważał, że to dobrze brzmi – mruknął Toltecatl.
Tletlpoctli wydawał się zamyślony. Wsunął fajkę do niemal bezzębnych ust i ćmił ją przez chwilę.
– Tecciztecatl to dobre nazwisko – stwierdził w końcu. – Jesteście tu od czasu Podboju?
Toltecatl nie do końca był pewien, czy to pytanie, ale skinął głową.
– Mój przodek przypłynął na statku zarekwirowanym Cortezowi – powiedział, a w jego głosie pojawił się cień dumy. – Był jednym z Ośmiu Kapłanów.
– Tak… Bardzo dobre nazwisko… – Tletlpoctli pokiwał głową. – Ale nie słyszy się go teraz za często.
Toltecatl nawet nie drgnął, choć nieprzyjemnie ścisnęło go w żołądku.
– Moja rodzina prowadzi spokojne życie.
– To niemożliwe w tych czasach – zauważył starzec. Wypuścił kłąb dymu z fajki.
Toltecatl pociągnął nosem, wyczuwając dziwny zapach.
– Staramy się.
Tymczasem Xipil wrócił, niosąc ze sobą trzy eleganckie, drewniane skrzynki. Tym razem Toltecatl zauważył podobieństwo pomiędzy nim a starcem, choć nie było zbyt duże.
Xipil położył wszystko na stole przed nimi i ostrożnie ściągnął pokrywy, by odsłonić wyściełane aksamitem wnętrza. Leżące w środku rewolwery sprawiły, że Toltecatlowi zrobiło się gorąco – nie sądził, aby mógł za nie zapłacić, nawet gdyby przeznaczył na nie półroczną pensję. Bezmyślnie sięgnął po cylinder, by zająć czymś dłonie.
– Zauważyłem, że nie ma pan u nas rachunku – powiedział Xipil, zachęcająco przesuwając pudła w jego stronę. – Czy życzy sobie pan, żebym go otworzył, sir?
– Ta-ak – wymamrotał. – A przepraszam, jaka jest cena?
– To prezent od nas – powiedział starzec, zanim Xipil zdążył się odezwać. – Z okazji pierwszego rytuału.
Toltecatl w końcu oderwał wzrok od broni.
– Nie mogę go przyjąć – stwierdził sztywno.
– Ach. – Starzec nachylił się, łapiąc jego spojrzenie. Wydmuchnął kłąb dymu prosto w jego twarz. – Nie możesz?
– To nieetyczne – oznajmił Toltecatl twardo.
– A-ach. Powiedz, dziecko… – w głosie starca pojawiły się nagle niebezpieczne nuty – …czy ty aby nie stoisz w tej chwili pomiędzy nami a ciemnością?
Xipil wodził pomiędzy nimi wzrokiem, spięty. Toltecatl mocniej zacisnął palce na rondzie.
– Kapłan nie ma znaczenia. Dopóki bóg zostanie usatysfakcjonowany…
– Pocieszasz się tym? – przerwał mu starzec.
– Słucham?
– Że jeśli ci się nie uda, ktokolwiek inny będzie mógł podnieść nóż?
Jego spojrzenie przeszywało Toltecatla do kości. Mimowolnie zaczął się zastanawiać, jak wiele rytuałów widział ten człowiek w swoim życiu, jak wiele odciętych głów, wyrwanych serc, przelanej krwi. Wydawał się wystarczająco wiekowy, aby pamiętać burzliwe czasy młodości obecnego imperatora – tlatoaniego, jak mówili starcy – który karmił Huītzilōpōchtlego juchą jeńców wojennych tak długo, aż jego bracia albo uznali go za godnego tronu, albo zginęli mniej lub bardziej nikczemną śmiercią. Być może już wtedy Tletlpoctli handlował bronią i prochem.
Oczy rusznikarza zdawały się kpić z Tecciztecatla, jakby wystarczyła mu jedna chwila, by wiedział o nim więcej niż on sam.
– Dziadku! – zdenerwował się Xipil. Uśmiechnął się do Toltecatla przepraszająco. – To przez zioła, które pali na bolące kości. Doktor zalecił.
– Słyszę cię, Xipilu – mruknął starzec. Pochylił się nad pudełkami i stuknął w jedno z nich fajką. Znów spojrzał na Toltecatla. – Weź ten rewolwer.
– Mówiłem…
– Jeśli nie strzelisz z niego ani razu w pānquetzaliztlim, przyjdziesz i oddasz.
Toltecatl wpatrywał się w broń, walcząc ze sobą. Słyszał, że kapłanom proponowane są różne rzeczy… Na studiach ostrzegano ich przed tym wielokrotnie. Przed zbyt cennymi prezentami. Łapówkami. Ofertami.
Ale gdzieś na ulicy czekali na niego mężczyźni, którzy mogli, lecz nie musieli należeć do Świętej Policji.
Cisza się przedłużała. Starzec nie popędzał go. Jego wnuk stał parę kroków dalej z profesjonalnym uśmiechem przylepionym do ust.
Toltecatl wziął rewolwer do ręki i obrócił parę razy. Nie był dobrym strzelcem, ale potrafił rozpoznać dzieło sztuki, gdy trzymał je w ręce. Z jakiegoś powodu pomyślał o zabawkach, które miał w dzieciństwie – może przez spotkanie z chłopcem w głównej sali, a może chodziło po prostu o jakość wykonania. Przesunął palcami po grawerze na kolbie, zaskoczony własną melancholią.
Mógłby nosić ten rewolwer przy boku choć przez parę dni…
– Zapakować? – zaproponował Xipil usłużnie, przerywając ciszę.
Toltecatl drgnął i szybko odłożył broń do pudełka. Nagle poczuł wstyd, że w ogóle rozważał przyjęcie takiego prezentu. Pokręcił głową i spojrzał wprost w oczy starca.
– Doceniam tę szczodrą propozycję – zapewnił. – Ale poproszę o najta… najskromniejszy rewolwer, z którego można oddać celny strzał. Ureguluję rachunek w przyszłym miesiącu.
Starzec prychnął, jakby te słowa go rozbawiły, ale w końcu skinął głową.
– Niech i tak będzie, panie Toltecatlcie Tecciztecatlu.
Kiedy w końcu Toltecatl dotarł do domu, było już ciemno – od razu dostrzegł więc światło w kuchennym oknie. Skierował się do niej zaraz po wejściu, nawet nie zdejmując płaszcza.
Nenetl siedziała przy stole, bezmyślnie wpatrzona w talerz nietkniętej zupy. Paliła wymiętoszonego papierosa.
Toltecatl obrzucił ją zatroskanym spojrzeniem.
– Widziałem w gazecie informację… – zaczął, zajmując krzesło po drugiej stronie blatu. Przesunął świecę, żeby lepiej widzieć siostrę.
Ta wzruszyła ramionami.
– Tak…
Strzepnęła popiół prosto na podłogę. Przez chwilę siedzieli w ciszy.
– Czy…? – w końcu odważył się spytać.
– Tak.
– Nenetl. – Toltecatl odłożył cylinder na stół, potarł skroń. – Jak się czujesz?
Siostra w końcu skoncentrowała wzrok na nim, choć z pewnym trudem. Zaciągnęła się, a następnie powoli wypuściła dym.
– Normalnie – stwierdziła.
– Nie musisz się zgrywać…
– Nie zgrywam się – przerwała mu, znów strzepnęła popiół na ziemię. – Prawie co miesiąc oglądamy podobne rzeczy, więc czemu miałoby mnie to ruszać?
– To nie to samo – sprzeciwił się odruchowo. Przez chwilę milczał, próbując zapanować nad rozbieganymi myślami. – Rozpoznałaś go? W gazecie nie podali nazwiska.
Dziewczyna roześmiała się, nieco zbyt głośno, zbyt perliście, by zabrzmiało to naturalnie.
– Po ręce? – Odchyliła się mocno na krześle, spojrzała prosto w sufit. W jej głosie pojawił się cień namysłu: – Miał zadbaną dłoń. Wiesz, pomarszczoną jak włoski orzech, ale paznokcie równo przycięte.
– Przyjrzałaś się? – spytał zaskoczony.
– A czemu nie? – Znów się zaciągnęła. Zakaszlała. – Ty oglądasz trupy codziennie. A ja nie mam okazji.
Toltecatl westchnął, powoli rozpiął płaszcz. Miał wrażenie, że dzieli ich dużo więcej niż odrapany blat.
– A jak przyjęli to rodzice?
– Pokłócili się – mruknęła niemal obojętnie. – Mama odchorowuje w sypialni, a ojciec wyszedł na miasto. Jeszcze nie wrócił.
– Nie powinien się szwendać, gdy jest tak niebezpiecznie – zirytował się Toltecatl, choć po prawdzie nie spodziewał się niczego innego.
Nenetl znów wzruszyła ramionami. Zaczęła kołysać się na krześle.
– Zrobiłam zupę – zmieniła temat. – Ale smakuje jak łajno.
– I tak dziękuję.
– Na kości. Takiej zadbanej.
Toltecatl zmarszczył brwi. Przyjrzał się jej uważnie.
– Żartujesz teraz, tak?
Nenetl przechyliła się do przodu, stuknęły nóżki od krzesła. Oparła łokcie na blacie i wyciągnęła papierosa z ust. Niedopałek żarzył się tuż przy opuszkach jej palców.
– Może tak, może nie.
– Nie mam dzisiaj nastroju.
Przez moment mierzyli się spojrzeniami. Nenetl znów zachichotała.
– To nie. Ale miałeś minę.
Toltecatl znienacka poderwał się i obszedł stół. Złapał ją za podbródek i zmusił do uniesienia głowy.
– Piłaś – zauważył z wściekłością.
– I? – warknęła, wyrywając mu się. Zdusiła niedopałek na brzegu talerza, omal go przy tym nie wywracając. – Lepiej się ciesz, że nie siedzę zaryczana w pokoju.
– Już bym to wolał – warknął.
– Mam w dupie, co byś wolał.
Toltecatl cofnął się o krok i zaczął krążyć po kuchni, próbując zapanować nad gniewem. Nie był pewien nawet, czy jest wściekły na nią – czy po prostu na wszystko.
Nenetl oparła policzek o rękę, wodząc za nim rozmytym wzrokiem. Jej następne słowa podziałały na niego jak kubeł lodowatej wody.
– Byli tu też ci od Świętej Policji.
– Co? – Zatrzymał się gwałtownie. Z nim się nie skontaktowali.
– I ten twój przyjaciel. – Nenetl przewróciła oczami. – Powiedziałam mu, że nie chcesz go widzieć.
– Eztlemu? – zdębiał. – Co ci przyszło do głowy, do cholery?
– A nie? – Dziewczyna wzięła łyżkę i zamieszała w wystygniętej zupie, ignorując fakt, że wpadł do niej popiół.
– Nie. – Toltecatl znów usiadł, przesunął dłońmi po włosach. – Mniejsza z tym. Co z tą Świętą Policją?
– Nic. Przyszli, zabrali rękę. – Nenetl znów zapatrzyła się w talerz. – Pytali, czy ktoś ci groził, czy masz jakichś wrogów.
– Co im powiedziałaś?
– Że ostatnio kłóciłeś się z Eztlim.
– Kurwa, Nenetl. – Toltecatl trzasnął dłonią w stół. Świeca zadygotała, a część zupy chlusnęła na blat.
Nenetl drgnęła, ale później spojrzała na niego wyzywająco.
– A nie? – powtórzyła.
Toltecatl siedział w milczeniu. Nagle się przygarbił. Potarł twarz.
– Co się z tobą dzieje…? Nie rozumiem już tego – wymamrotał cicho, zrezygnowany.
Jego siostra opuściła wzrok. Nie odpowiedziała, bezmyślnie bawiąc się łyżką.
Przez długą chwilę siedzieli razem, wsłuchując się w dom trzeszczący pod naporem wiatru. Świeca zaczęła zmieniać się w ogarek. W końcu Toltecatl wstał i ustawił garnek z zupą na piecu, żeby ją podgrzać.
– Yolihuani jadła już kolację? – zmienił temat, stając do Nenetl tyłem. Zamieszał chochlą w gęstej zawiesinie, która faktycznie wyglądała paskudnie.
– Zapomniałam…
– Ale dałaś jej obiad? – spytał ponuro, nadal na nią nie patrząc.
Dziewczyna rzuciła łyżkę na stół gwałtownie.
– Zapomniałam – warknęła.
– Nenetl…
Toltecatl odwrócił się i zastygł. Jego siostra oparła łokcie o stół, wsuwając dłonie w rozpuszczone włosy. Zacisnęła mocno powieki. Siedziała zupełnie nieruchomo, ale jej oddech był płytki, nieregularny.
– Zapomniałam – powtórzyła.
– W porządku. To był trudny dzień – zauważył, przyjmując łagodniejszy ton. Podszedł bliżej i zrobił ruch, jakby chciał położyć dłoń na jej ramieniu, ale zrezygnował w ostatniej chwili. – Ja się tym zajmę.
– Jasne – odpowiedziała pustym głosem.
Toltecatl przez moment stał jeszcze przy niej, ale w końcu tylko westchnął cicho i wrócił do pieca. Znów zamieszał w zupie – głównie po to, aby zrobić cokolwiek.
Poniewczasie uświadomił sobie, że nadal nie zdjął płaszcza. Zsunął więc go z ramion i przewiesił przez oparcie najbliższego krzesła. Gdy uniósł wzrok, zauważył, że Nenetl wpatruje się w rewolwer schowany w kaburze przy jego pasie.
– Byłem w sklepie – stwierdził cicho.
– Daj mi go.
– Spróbuję naprawić pistolet ojca…
– Nie chcę tamtego szmelcu.
Toltecatl przez chwilę walczył sam ze sobą, ale w końcu pokręcił głową. Nenetl praktycznie nie wychodziła z domu, on za to ciągle musiał krążyć po mieście – był łatwiejszym celem.
– Coś wymyślę – obiecał.
Nenetl opuściła wzrok, ale kiedy go uniosła, był zimny i wyniosły.
– Idę odpocząć – stwierdziła, podnosząc się.
Poprawiła dłonią włosy i otrzepała sukienkę.
– Na pewno nie chcesz nic zjeść?
– Z tobą? – Obeszła stół, aby sięgnąć do kieszeni jego płaszcza. Wyciągnęła z niej papierośnicę i otworzyła bez pytania o zgodę. Toltecatl obserwował w ciszy, jak Nenetl odpala jego ostatniego papierosa od świecy. Zaciągnęła się i dopiero wtedy mu odpowiedziała: – Nie.
Milczał też, gdy wychodziła z kuchni.
Po dłuższej chwili ukląkł, podrzucił drew do pieca, potarł skroń. Następnie wziął talerz Nenetl i wylał zawartość do zlewu, umył go starannie. Nalał dwie porcje ciepłej zupy i położył na drewnianej tacy. Przez chwilę szukał drugiej świecy, bo pierwsza zdążyła prawie się wypalić.
Zanim zdążył wyjść z kuchni, dom wypełniła muzyka skrzypiec – równie posępna, co jego myśli.