- W empik go
Indie głód Boga - ebook
Indie głód Boga - ebook
Książka podróżnicza, ukazująca tajemnice i piękno Indii. Autorka rozpoczyna poznawanie kraju od Bombaju i zmierza do Kerali. Opisując miasta wplata relacje za spotkań z ludźmi, przedstawia problemy omawiane w prasie indyjskiej, ukazuje ciekawe indyjskie filmy. Czytając książkę ma się wrażenie, że wędrujemy wraz z autorką po wykutych w skałach świątyniach, miastach – duchach, że płyniemy po rozlewiskach, uczestniczymy w przedstawieniach starożytnego teatru.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-538-5 |
Rozmiar pliku: | 8,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Indie – chyba że się je znienawidzi przy pierwszym zetknięciu – szybko wywołują uniesienie: tam każdy czuje się częścią stworzenia. W Indiach nigdy nie czujemy się samotnie, nigdy całkowicie odsunięci od reszty. Na tym polega ich urok.”
Tiziano Terzani, Nic nie zdarza się przypadkiem
Kiedy to się właściwie zaczęło? W dzieciństwie, gdy Indie kojarzyły mi się jedynie ze słoniami, małpami, fakirami i Mowglim? W młodości, gdy z powątpiewaniem słuchałam o hipiso-beatlesowskich poszukiwaniach odrodzenia duchowego w Indiach? A może wtedy, gdy przerażona oglądałam w telewizji Królową bandytów? Albo w ciągu tych godzin, gdy nie mogłam się oderwać od czytania (przypadkiem po niemiecku) książki Lapierre’a Freiheit um Mitternacht (Noc wolności)?
Jan Kieniewicz w swojej maleńkiej książeczce Drogi do Indii pisze o stereotypach warunkujących nasze patrzenie na Indie. O tym, jak na przestrzeni wieków z bajki o krainie słoni, klejnotów i pałaców Indie stały się perłą w koronie brytyjskiego imperium, ziemią panów i służących. Sama patrzę na Indie poprzez inne stereotypy: Indie jako przykład walki bez przemocy, Indie jako kraj Gandhiego, a potem Nehru, i idąca z nich w świat idea powszechnego pokoju. Kraj, który jako pierwszy wybrał kobietę na premiera. Indie jako rosnące w siłę mocarstwo, które w ciągu ćwierćwiecza może dorównać USA i Chinom, jako mocarstwo atomowe, którego konflikt z Pakistanem zagraża światowemu pokojowi. Wreszcie Indie jako roztańczona, mieniąca się kolorami kraina romansów bollywoodzkiego kina. I ojczyzna utalentowanych programistów komputerowych, tanio zatrudnianych przez zachodnie firmy.
Mamy jednak w oczach także inne obrazy: dzieci umierające w slumsach Kalkuty i Bombaju. Głód, zarazy, dziesiątki tysięcy ludzi ginących podczas powodzi. Opowieści o topieniu nowonarodzonych dziewczynek i o kobietach podpalanych w kuchniach przez rodziny rozczarowane zbyt niskim posagiem. Wiadomości o mordach dokonywanych na tych, którzy są inni, słabsi – na dalitach¹, chrześcijanach, muzułmanach. Odpowiedzią bezsilnych (także w ogarniętym wojną domową Kaszmirze) bywa terroryzm. Niewiele o nim usłyszymy, gdy bomby zabijają Hindusów, ale ze zgrozą patrzymy, gdy płonie wypełniony zagranicznymi turystami najsławniejszy bombajski hotel „Taj Mahal”.
Indie, w których nigdy nie byłam. Pojawiły się w moim życiu z kolorowymi obrazkami filmu Czasem słońce, czasem deszcz. Patrzyłam na nie zdumiona, nie wiedząc co o nich myśleć. Bohaterom towarzyszą uderzenia gromów. Mężczyźni płaczą. Potem nagle tańczą na tle… egipskich piramid. Kadry pokazujące Diwali², hinduskie święto zwycięstwa światła nad ciemnością, przeplatają się z obrazami pogrzebu, ślubu… i znowu pogrzebu. Rodzinne urazy, pojednania, błogosławieństwa. Patos, emocje. Sama nie wiem, kiedy dałam się porwać muzyce, kolorom, uczuciom. Zaczęłam szukać bollyfilmów, najpierw w niemieckiej telewizji, potem skupować je gdzie się da, nawet w Moskwie i na Brooklinie. I pilnie opisywać je na Wikipedii. Oglądane filmy kształtowały mój obraz Indii, jednocześnie budząc we mnie głód samego kraju, prawdziwego, tego, w którym nigdy nie byłam. Za obrazami z filmów przyszły więc obrazy kreowane za pośrednictwem książek. Indie Bashama, pochłaniane w upale podwarszawskiej wioski Uwieliny, Pawi tron, czytany z widokiem na Jezioro Żarnowieckie. Książka za książką, film za filmem. Ryszard Kapuściński pisał, że podróż zaczyna się na długo przed wyjazdem.
Po co lecę do Indii? Spojrzeć w twarz czemuś, co mnie przerasta? Przekonać się, że nic mnie nie może zmienić, wytrącić z kolein przyzwyczajenia i wygody?
Indie coraz bliżej. Za oknem tylko ogrom nieba, ale z mapy na ekranie w samolocie wynika, że mijamy (ja i mój mąż, Jerzy) Bagdad. Teraz jesteśmy już nad Zatoką Perską. Podziwiamy zachód słońca zbliżając się do Dubaju. A dalej Indie. To, co istniało tylko jako nazwa, staje się rzeczywistością. Niedługo zanurzymy się w bombajski tłum. Co czuję? Niepokój czy ciekawość?
Zanim to się stanie, muszę zamknąć za sobą drzwi mieszkania, podnieść stopę i postawić pierwszy krok, myśląc: właśnie zaczyna się moja upragniona podróż do Indii.POCZĄTEK PODRÓŻY
„Indie stanowią ucieleśnienie stwierdzenia Blake’a energia to wieczna rozkosz. Wystarczy tylko mieć silny żołądek, trochę gotówki i tolerancję dla tłumu”.
Paul Theroux, Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu
Zaczęło się
W pociągu do Warszawy, modląc się w czasie jutrzni, czytamy z Ewangelii według świętego Mateusza: „Biada wam, faryzeusze! Oczyszczacie to, co jest zewnątrz kubka i misy, ale to, co jest wewnątrz was pełne jest łupiestwa i złości”³. Pasuje to do naszej drażliwości związanej z reisefieber. Ciągle czegoś szukamy. Sprawdzamy. Latarka? Scyzoryk? Gdy nie możemy znaleźć, powarkujemy na siebie z cicha. Ale i tak radość z podróży zwycięża.
Mijając Toruń piszemy SMS do zaprzyjaźnionego księdza. Odpisuje: „Módlcie się, egzorcyzmujcie demony Indii”. Zastanawiam się, czy w Indiach jest więcej demonów gniewu i nienawiści niż u nas. Fakt, krew leje się tam częściej. My ranimy się słowami.
Kupujemy whisky (wszyscy nas przekonują do codziennego odkażania się alkoholem). Telefon od brata: „Nie oszalej w Indiach z radości!”.
Na lotnisku w Warszawie, przed odprawą. Oby nie zepsuć tej wyprawy narzekaniem! Boję się trochę zrzędzenia Jerzego, że nas nie stać, że to dziki kraj, że Indie to mój pomysł. Mam jednak nadzieję, że radości będzie więcej niż niepokoju. Ja już się cieszę. Na razie w oczekiwaniu na Wiedeń.
Samolot drży. Uwagi na temat bezpieczeństwa w razie wypadku wydają mi się mało przydatne – wszystko pochłonąłby ogień. Kamizelki ratunkowe, nasze życie i moje zapiski. Trochę się boję, kiedy startujemy. Modlimy się na głos.
Wiedeń. Po jasnym dworcu lotniczym obskurne, przygnębiające podziemne przejście z peronu S-Bahnu. Ładne słupy ogłoszeniowe krzyczą reklamą, wołają do teatru, do domu Mozarta. Przy katedrze Stephensdom z plakatu krzywo patrzy na mnie palący papierosa Che Guevara (ponownie zobaczę go dopiero nad Morzem Arabskim na koszulkach sprzedawanych turystom). Obok Che zwalisto-strzelista bryła katedry. Czerń nocy pochłonęła jej biel. Zachwyca mnie różnorodność kształtów. Jakież bogactwo form, ile rodzajów choćby okien czy drzwi! Smukłe, okrągłe, rzeźbione. W jednej z kamienic lotto czynne od tysiąc siedemset… któregoś roku. Potęga stałości, której brakuje polskiemu krajobrazowi. U nas tam, gdzie wczoraj była księgarnia, dziś już otworzono aptekę albo bank.
Zgrabiałymi rękami robię zdjęcie domu Mozarta (czy tu napisał requiem na własny pogrzeb?). Mijamy krzyczące kolorami wystawy sklepu India. Przedsmak Azji. Jej obietnica. Pomnik – toporne kształty socrealizmu. Kim był ten Loeffler? Lekarzem?
Siadamy we dwoje w greckiej knajpce Ellas. Ręce bolą nas od mrozu, odtajaliśmy dopiero przy greckim jedzeniu. Jerzy dzwoni do księdza Marco, pytając o wspólnoty neokatechumenalne⁴ w Indiach. Są tylko w Bangalore? Nad naszymi głowami głosy w telewizorze mówią coś po niemiecku o Mubaraku i buncie w Egipcie, wzmocnionym protestami na portalach społecznościowych. Z ekranu słychać krzyk: „Nieważne, czy jesteśmy chrześcijanami, muzułmanami czy ateistami, i tak odzyskamy swoje prawa”. Taniec i ogień na ulicach Egiptu.
Zmarznięci biegniemy przez puste wieczorne ulice na pociąg. Żebyśmy tylko zdążyli!
Bezdomni w Wiedniu
Niestety – spóźniliśmy się na ostatni pociąg na lotnisko. Mamy nadzieję, że nie wyrzucą nas z dworca na zewnątrz, na naprawdę przejmujący chłód. Specjalnie przyjechaliśmy metrem na Westbahnhof, by się tu zagrzać w tłumie ludzi, ale okazuje się, że tłum będzie dopiero na indyjskich dworcach. Tutaj panuje sterylna pustka oszklonych przestrzeni, po której krążą strażnicy. Pozwolą nam tu przeczekać? Przed nami cztery godziny do pierwszych U- i S-Bahnów i do powrotu w ciepło i luksus dworca lotniczego. Niepewność. Jednak zostajemy wyproszeni przez strażników. Upokorzenie. Dworzec zostanie na noc zamknięty. Wielkie, puste akwarium. Krążymy po peronach (robi się coraz zimniej), przez szybę zazdrośnie przyglądając się ciepłu dworca, od którego nas odcięto. Na jednym z peronów stoi szklana budka, w której skuleni siedzą wiedeńscy bezdomni. Indyjska przygoda dopadła nas już w Wiedniu. Mamy swoje Before sunrise⁵. Noc w Wiedniu.
W końcu taksówką uciekamy przed zimnem na lotnisko i tam, doczekawszy świtu na ławkach, pocieszamy się słowami jutrzni z brewiarza: „Cierpienie twe pójdzie w niepamięć, jak deszcz miniony je wspomnisz”⁶. Tymi słowami przyjaciel pociesza naprawdę cierpiącego Hioba. My jesteśmy doświadczani zaledwie niedogodnościami. A kłopoty to znak, że podróż już się zaczęła.
Ciąg dalszy przygód pt. „India”. Spóźnia się samolot, którym nasza przyjaciółka Jola miała przylecieć z Zurychu. Co zrobić, jeśli nie zdąży na samolot, którym mamy wszyscy troje lecieć do Mumbaju? Umawiamy się przez komórkę. Jutro przed mumbajską Bramą Indii. O jedenastej. Martwię się o Jolę – sama w dwunastomilionowym Mumbaju! Oby zdążyła dolecieć!
Chyba w Indiach niewiele będzie się działo według planu. Już tylko dziesięć minut do odlotu, a Jola jeszcze in der Luft⁷. JEST! Kilka minut później już całą trójką jesteśmy w powietrzu. Za pięć tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt siedem kilometrów – Mumbaj!
W samolocie na małym ekranie przed moim siedzeniem – Kajol⁸ w We Are Family, indyjskiej przeróbce filmu Mamuśka. O przełamywaniu się ku kobiecie, która zabrała serce męża. Po co? By móc jej oddać opiekę nad dziećmi. Bohaterka umiera na raka. Bollywood przygotowuje moje serce na Indie próbując je rozmiękczyć łzami. We are family. „Jesteśmy rodziną”. Kino bollywoodzkie zaczyna, jak Zachód, akceptować rozerwane związki, dawać coraz więcej miejsca niestałości.
Patrzymy na ekran z mapą. Za oknem tylko zachmurzone niebo, ale na mapie widać, że mijamy Bagdad. „Nigdy nie myślałem, że będę leciał nad Bagdadem”, mówi Jerzy. Zdumiony? Ucieszony?
Zmiana. Pod nami koronka świateł Dubaju. Zachwycamy się nimi. Świetliste nitki dróg budzą podziw dla ludzkiego trudu… i poczucie jego znikomości.
Tymczasem na ekranie przydługi bollywoodzki film dobiega końca. Zanim bohaterów rozdzieliła śmierć, pozwolili się rozdzielić życiu, dali odejść łączącej ich miłości. Zostawiając swoim dzieciom ból, że uczucie, z którego się zrodziły, nie było wieczne.
Mijamy Karaczi. Czy kiedyś tam pojedziemy? Straszny jest ten apetyt na życie! Piasek przesypuje się już do drugiej części klepsydry, a jeszcze tyle mi się chce! Z tyloma rzeczami chciałabym zdążyć!
Za chwilę Indie. Spadamy w dół. Ogłuszona, nie wiem, co czuję. Radość, lęk, niepewność? Czy Indie za chwilę zwalą się na mnie chaosem obrazów, dźwięków i zapachów? Czy będę chciała cofnąć się przed falą zbyt jaskrawego świata w moją skorupę ślimaka?
Zostały tylko dziewięćdziesiąt cztery kilometry. A potem Mumbaj. Już widzę tyle razy pokazywaną w filmach, opisywaną w tylu książkach promenadę Marine Drive. Mówią o niej „Naszyjnik Królowej”. Bombaj z góry nie wygląda jak rozłożony na ziemi naszyjnik blasku, raczej jak cały kufer klejnotów światła wysypanych na ziemię. Żarzy się, pulsuje punktami, liniami jasności. „Tyle jeszcze nie wiem o świecie”, wzdycha cichutko Jerzy. Lecimy i lecimy nad miastem. Długo. Pod nami dwanaście milionów bijących serc. Tam, w ciemnościach, toczy się ich życie, ukryty przed nami trud, ból, nadzieja, tęsknota za miłością, gniew albo lęk. Widziane z góry są tylko rozedrganym morzem świateł. MUMBAJ!MAHARASZTRA
Mumbaj. „To piękne miasto siedmiu wysp, klejnot nad Morzem Arabskim, ląd wyrwany morzu, dar oceanu przekształcony w ziemię pod naszymi stopami, zagadka kosmopolityzmu, gdzie rasy i religie żyją jedne obok drugich, twarzą w twarz w pokoju i harmonii, diament różnorodności, hojne bóstwo, które obejmuje biedne, głodne i stłoczone masy, Urbs Prima In Indis, to kochane, najukochańsze miasto, które obumiera”
Rohinton Mistry, Sprawy rodzinne
Mumbaj – śpiący na chodnikach
O północy, zgubiwszy po drodze kilka godzin na lotnisku w Mumbaju⁹. Czekając na bagaż, krążę po lotnisku i spisuję napisy w hindi¹⁰. Cieszą mnie same znaki. Budzi to podejrzliwość strażnika. „Co pani tu pisze?” Czy myślał, że rysuję plan lotniska dla podkładaczy bomb? Widząc znaki dewanagari¹¹ w moim wykonaniu, uśmiecha się szeroko.
Droga z lotniska przez miasto. Kolorowo pomalowane ciężarówki stanowią barwne plamy na szarości przedmieścia. Domy na wpół rozwalone, niedobudowane, noszące ślady wielu monsunów. Wszystko to sprawia wrażenie pobojowiska. Między autami biegnie koń. Sam! Teraz koza luzem. Na tle szarych bloków widać rozpadające się baraczki. Chałupki z wyrwami w murze zamiast okien. Kierowca przedstawia nam to, co widzimy: criminal Bombay. Wzdłuż drogi, jeden obok drugiego, śpią w ciemnościach ludzie. Owinięci w jakieś szmaty, koce, wtuleni w chodnik. Obok domy – wyglądają jak podmyte wodą, podpalone, zżarte czasem i biedą. Na środku ulicy rzędami stoją żółto-czarne taksówki. Jedna za drugą. Kilometrami. Mijamy trzech mężczyzn w bieli. Szofer co chwila trąbi. Ktoś leniwie schodzi z drogi. Znowu domy zanurzone w śmieciach. Na środku drogi leży pies. Nie ma zamiaru się ruszyć, samochody muszą go omijać.
Wjeżdżamy w okolice dworca Victoria Terminus. W 1995 Shiv Sena¹² zmieniła nazwę tej słynnej budowli, zastępując imię brytyjskiej królowej, traktującej Indie jak perłę w swej koronie, imieniem indyjskiego bohatera, Chhatrapati Shivaji¹³, siedemnastowiecznego wojownika z Maharasztry, stanu, w którym właśnie jesteśmy. Gdzieś niedaleko nas, w ciemnościach, znajduje się więc fantastyczny w kształtach budynek Chatrapatty Shivaji Terminus.
Na razie jednak wjeżdżamy w miejsce tak brudne, opuszczone i zniszczone, że nie da się go nazwać inaczej niż slumsami. Boże, jesteśmy o północy w slumsach mumbajskich! Nie wiemy, czy się śmiać czy płakać. Cieszyć się z przygody czy bać. Sterty śmieci, brudne, rozwalające się domy. Kraty w pozbawionych szyb oknach. Jesteśmy przerażeni. Tu mamy spać? Na śmietniku?! Ale nie, po prostu szofer nie zna drogi. Przyjechał do Mumbaju z interioru? Na rogu rozpadających się bud stoi grupa wyrostków. Nasz szofer podpytuje ich o drogę. Chórem zaczynają tłumaczyć. Nagle jeden z nich agresywnym warknięciem ucisza drugiego. Zdobywszy w ten sposób głos, zaczyna mówić. Czy to hindi, a może raczej język Maharasztry, marathi¹⁴? A może gudżarati? Tylu tu przyjezdnych! Te obco brzmiące słowa pewnie znaczą: „Ja powiem! Ja!”. Jak wszędzie chęć podkreślenia znaczenia swojej osoby. Nasz samochód, wykręcając w wąskich uliczkach, głucho uderza w coś tyłem. Czyjś skuter. Czekamy na awanturę, ale nie. Jedziemy dalej. Z daleka, już spokojniejsi, mijamy sylwetkę sławnego dworca, który doczekał się nawet międzynarodowego uznania: został umieszczony na liście UNESCO, jako jeden z dwudziestu siedmiu indyjskich obiektów. Po chwili stajemy w poleconym nam w miejscu rezerwacji na lotnisku hotelu Sea Lord. Czujemy ulgę, że nie śpimy na śmietniku, ale jesteśmy też trochę niespokojni z powodu wystających na rogu wyrostków. I gór śmieci.
W hotelu: recepcja zamieniona w ołtarzyk. Posąg Ganeśi, słoniogłowego boga, syna Śiwy niszczyciela, oraz wzór boskiej miłości: Kryszna i Radha. Obok posążków w misie wody pływają poświęcone im barwne płatki kwiatów. Dziwnie pachnie. Na tyłach hotelu coś się świeci. Podążamy tam, spodziewając się kawiarenki. Nie, to ukwiecony, oświetlony lampkami jeszcze jeden ołtarz Ganeśi. Tutejsi mieszkańcy bardzo dbają, aby ten bóg od usuwania przeszkód był obecny na każdym kroku. Obok ołtarzyka porzucone łóżko polowe (czy ktoś tu sypia?), dalej góra worków i śmieci. Ale przed wejściem w donicach rośliny południa i cieć na krześle. Niepokój minął. Podoba mi się tu.
W pokoju powiew z wentylatora przewiewa nas na wskroś. Na ścianie obraz z mogolskim¹⁵ motywem. Ktoś w lektyce, ktoś na słoniu. Jadą naprzeciw oczekiwaniom turystów, ich apetytom na bajkę, na nieznaną historię.
Mumbaj – modlitwy muzułmanów, modlitwy hindusów i czyjś głód
„Dlaczego ten sęp tak kracze?” – te słowa budzą mnie ze snu. I rzeczywiście, słychać uporczywe krakanie. Kruków? A może po prostu wron?
Jak to jest z tymi podróżami? Wędrowaliśmy kiedyś przez Toskanię, każdy dzień zaczynając jutrznią. Wokół nas cudna jasność i majowe kolory we Włoszech, a w brewiarzu na ten dzień przeznaczone tajemnicze, chwilami groźne słowa z Apokalipsy. Teraz otwieram oczy w upragnionym Mumbaju, a w tekstach jutrzni, rozpoczynającej nowy dzień, Hiob zmaga się z cierpieniem, nawet w ucisku chwaląc Boga: „On ma potęgę i rozum, rozsądek znać w Jego planach. Gdy On rozwali – któż odbuduje, gdy zamknie, kto by otworzył? Gdy wody wstrzyma – jest susza; zwolni je – ziemię pustoszą. U Niego zwycięstwo i siła, ma w ręku błądzących i kłamców”¹⁶. Kiedy jestem otoczona czymś mi nieznanym, mocniej odczuwam, że jestem w ręku Boga. Lęk i ciekawość. Trochę niepokoju i ogrom ciekawości. Co czeka mnie za drzwiami hotelu? W Indiach, które tak dobrze znają słowa o suszy i powodzi.
Planowaliśmy zacząć poznawanie Indii od wyprawy na wyspę Elefantę. Ale obudziliśmy się po południu, więc postanowiliśmy tego dnia zobaczyć mumbajskie pralnie Mahalakszmi.
Jedziemy taksówką w huku klaksonów. Na chodnikach – suszące się pranie, rozłożone na ziemi, rozwieszone między palmami. Świadectwo codziennej walki bezdomnych o zachowanie czystości. Pokrywa je kurz przejeżdżających aut. Nad rozwaloną, brudną budą piękna twarz Kareeny Kapoor¹⁷, reklamująca luksusowe kosmetyki. Znów czar jaskrawo pomalowanych ciężarówek. Posterunek policji, obłożony workami z piaskiem niczym forteca. Wszędzie ludzie pracy. Ciągną ciężary wielokrotnie większe od nich samych. Dźwigają je na głowach. Ludzki trud, trud i jeszcze raz trud.
Na każdym kroku. Teraz zawisła nad nim ogromna twarz króla Bollywoodu, Shah Rukh Khana¹⁸. Na billboardzie dwaj bohaterowie, których Shah Rukh gra w filmie Rab Ne Bana Di Jodi: zuchwały luzak i nieśmiały ciapa. Obaj wyrywają się z morza coca-coli.
Już jesteśmy na wiadukcie. Pod nim mumbajskie pociągi podmiejskie. Codziennie przewożą około siedmiu milionów ludzi. A gdyby tak mimo niewyobrażalnego ścisku przejechać się nimi, choćby w wagonie dla kobiet? Przecież podczas mojego pobytu tutaj nie musi powtórzyć się historia z 11 lipca 2006 roku, kiedy to wybuchy bomb w pociągach i na dworcach zabiły dwieście osób i raniły siedemset. Obok torów kolejowych – mumbajskie pralnie. Przyglądamy się im z góry, stojąc na wiadukcie. Dhobi Ghat. Mahalakszmi. Nazwane od imienia wielkiej Lakszmi, bogini pomyślności, podłużne kamienne koryta wypełnione wodą. Mozolą się przy nich mężczyźni, bo dla kobiet taka praca jest zbyt ciężka. Zanurzeni po kolana w wodzie mocno tłuką praną bielizną o kant zbiornika. Ponad burą szarością i ludzkim potem – zwiewność barwnych ubrań rozwieszonych wysoko na sznurach. Długi rząd białych koszul, potem rząd liliowych. Tu pierze się Mumbaj. Całe miasto codziennie zwozi na dhobi ghat brudne rzeczy ze szpitali, restauracji, z domów.
Z hukiem przejeżdża pociąg. W jego otwartych drzwiach stłoczeni mężczyźni.
Na wiadukcie oblegają nas kobiety. Próbują u nas zarobić na chleb, sprzedając wielokolorowe wyszywane torebki. Kupuję jedną. Hinduski nadal natrętne, cisną się z desperacką żarliwością. Trudno odmawiać, odwracać się plecami. Obojętność rodzi smutek.
Ruszamy dalej. Taksówkarz o milimetry i sekundy od zderzenia, co i rusz naciskając klakson, wiezie nas do grobu Haji Ali. Nad morze. Arabskie w dodatku. Wokół nas rośnie liczba mężczyzn w długich białych chałatach, z jasnymi, okrągłymi czapeczkami na głowie. Często brodatych. Przejmujące twarze. Niektóre silnie wyrzeźbione bólem. Muzułmanie. Ilu z nich przeżyło tu kilkanaście lat temu zamieszki wywołane rozebraniem przez tłum hinduskich ekstremistów meczetu w Ajodhja? W grudniu 1992 i styczniu 1993 r. zginęło w Bombaju prawie tysiąc osób, w większości niebronionych przez policję muzułmanów. Muzułmańskie gangi odpowiedziały na to wiosną wybuchami piętnastu bomb: przy giełdzie, przy biurze paszportowym, przy biurze linii lotniczych, w hotelach i na bazarach. Trzystu zabitych, tysiąc sześciuset rannych. Terror miał ostrzec Bombaj, że muzułmanie nie są bezsilni i że nie można ich bezkarnie zabijać w rozruchach, ale wybuchająca na ulicy bomba nie wybiera: i oni musieli ginąć tej wiosny, złączeni z hindusami we wspólnym strachu przed śmiercią.
Napiliśmy się soku z mango w wysławianej przez przewodniki pijalni obok wejścia na groblę, prowadzącą do grobu Haji Alego i ruszyliśmy groblą w głąb morza. Zanim wejdziemy na groblę, musimy przejść przez specjalną bramkę. Wykrywacz metalu sprawdza, czy nie wnosimy broni albo nie chcemy podrzucić bomby w miejscu kultu muzułmańskiego. Policjanci przeglądają nasze plecaki. Widząc u nas butelkę whisky, ostrzegają, żebyśmy nie zbezcześcili świętych miejsc piciem alkoholu. To pierwsza taka kontrola w Indiach. Dotychczas podobne kontrole kojarzyły mi się tylko z obawą przed bombami na lotniskach, ale tutaj wkrótce przekonam się, że ten strach z lotnisk przeniósł się już na ulice. Idziemy groblą ku widocznej z daleka na wyspie białej sylwetce grobowca Haji Alego. Już od ponad pięciuset lat przybywają tu pielgrzymi, by uczcić pamięć Haji Alego, kupca rodem z Buchary, który przed pielgrzymką do Mekki rozdał swój majątek. Legenda głosi, że zmarł w drodze powrotnej i morze wyrzuciło jego ciało na wysepkę, gdzie wkrótce zbudowano jego grób i meczet. Idziemy w tłumie muzułmanów, wędrujących całymi rodzinami, prowadzących swoje zakryte chustami żony, córki, matki. Niektórym kobietom widać tylko oczy. Piękne, ciemne oczy. Mężczyźni ubrani są na biało. Wśród kobiet przeważa czerń. Nie widać wielu hindusów, choć ludzie przybywają z daleka. „Jesteśmy z Kaszmiru”, z dumą mówi do mnie jakiś nastolatek. Ci chłopcy przyjechali tu z północy, z Himalajów. Ze stanu, który od czasu uzyskania niepodległości przez Indie jest powodem sporu między Pakistanem a Indiami: dwie z trzech wojen między tymi krajami dotyczyły właśnie Kaszmiru. W dziewięćdziesięciu pięciu procentach zamieszkałego przez muzułmanów, infiltrowanego przez pakistańskich demagogów, okupowanego przez armię indyjską. Ciężar tej okupacji sprawia, że w Kaszmirze wielu, domagając się niezawisłości, więcej nadziei pokłada w muzułmańskim Pakistanie niż w Indiach – i w Kaszmirze ciągle trwa wojna domowa. Bojownicy, często szkoleni w Pakistanie, swobodnie przekraczają granicę na linii kontrolnej w Kaszmirze. Indyjska armia ma, oczywiście, ogromną liczebną przewagę, więc Kaszmirczycy uciekają się do terroru i grożą przeniesieniem wojny do miast Indii: jeśli w Kaszmirze strzały przeszkadzają ludziom spać a matki w ciałach zastrzelonych rozpoznają swoich synów, to, według niektórych, indyjskie miasta też powinny zacząć się bać muzułmańskich bomb. Rzeczywiście, w Mumbaju czuje się ten strach. Wstrząsany wybuchami w 1993, zamachami w pociągach w 2006, a w 2008 roku – w najsławniejszych hotelach i na głównym dworcu. Czy dumni z Kaszmiru chłopcy mogliby być kiedyś wykorzystani przez organizację terrorystyczną do wyrównania rachunków z Indiami? Może właśnie dlatego przyjechali do Mumbaju? Ale takie myśli zrównują mnie z ludźmi, którzy w filmie Aamir na mumbajskim lotnisku wyjątkowo podejrzliwie sprawdzają mężczyznę tylko dlatego, że nie nosi hinduskiego imienia Raja, ale muzułmańskie, Aamir.
Idę dalej, podchodzę do grobu Haji Alego. Z jednej strony grobli w oczy kłują jaskrawe kolory straganów (chusty, muzułmańskie czapeczki, dewocjonalia), z drugiej żebracy. Pokorni. Tylko kołyszą przed sobą płachtą, na którą mogę położyć pieniądz.
Najpierw fotografuję ich twarze, sylwetki, gesty i spojrzenia, a gdy oderwę aparat od oka, dając 10 rupii, rozmawiam. Pytam o imiona i poznaję jedno za drugim. Arif, Samira, Altaf, Lakszmi (zaskoczenie hinduskim imieniem wśród tylu muzułmańskich). Na moment ich właściciele przestają być anonimowymi żebrakami, stają się dla mnie konkretnymi osobami, pełnymi godności, nawet gdy wyciągają rękę po pieniądze. Jola pokazuje mi chudą dziewczynkę, zarabiającą ważeniem turystów. „Dobry pomysł. Zważ się, biały grubasie, a potem podziel się pieniędzmi z dużo chudszym Azjatą”. Morze jest tutaj pełne szlamu, kamieni i brudu. Jak rany odsłonięte odpływem. Ugrzęzły w nim stare łódki. Na skały wskakują często tu widziane kozy (czy to one są zabijane w święto Id al-Adha¹⁹?), a nad wszystkim krążą kruki.
Już po powrocie z Indii przyśni mi się, że nie mogę znaleźć miejsca naszego noclegu. Wiem tylko, że znajduje się ono przy uliczce tuż za winnicą; nie widziałam jej zresztą w Indiach, gdzie wino jest serwowane rzadko i za duże pieniądze. W pewnym momencie okazuje się, że pole z przyciętą krótko przy ziemi zielenią i szeregami pieńków, które mijałam już kilkakrotnie, to właśnie to, co pozostało z winnicy. Zdumiona zagaduję o to jakąś kobietę w sari: „Dlaczego ścięto winnicę?”. „Miejsce na coś nowego”. „To nie będzie tu już winorośli?”. „Nie”. „A co? Ziemniaki?”. „Może ziemniaki”. „W naszym kraju mamy wiele pól obsadzonych ziemniakami. I słoneczniki”, mówię, nie wiem dlaczego smutno. Kobieta uśmiecha się, dotykając mojej ręki: „Mogę?”. Głaszcząc wnętrze mojej dłoni i patrząc na mnie uważnie, zaczyna mnie pytać: „Czy masz na imię Samira, Pooja, Anjali? A może Renuka, Maaya, Karisma?”. Imiona padają jedno za drugim. Muzułmańskie, hinduskie, nawet męskie: Akaash, Raja, Kamal, Aravind, Aamir. Wciąż zaprzeczam. Nagle kobieta przerywa tę wyliczankę słowami: „Zostały tylko imiona. Bez teraźniejszości, przeszłości i przyszłości. A ty jak masz na imię?”. „Tamara”. „Niech i tak będzie”. Patrzę na oddalające się plecy Induski w sari, na ściętą winnicę, zastanawiając się, czy nie podnieść do twarzy aparatu. W dążeniu do uwiecznienia tego, co przemija.
Ale teraz jestem jeszcze na grobli wiodącej do grobu muzułmańskiego świętego. Udaje mi się wywołać uśmiech na twarzach dzieci z pomocą tych kilku słów w hindi czy urdu, które znam. Samira, smutna, samotnie żebrząca dziewczynka. Uśmiecha się na słowo khubsoorat – „piękna”. Kilku okaleczonych mężczyzn, wystawiwszy na widok publiczny kikuty rąk i nóg, zaklina nas muzułmańską modlitwą, z której rozumiem tylko słowo „Allah”. Ktoś żebrze, osłaniając się od słońca żaglem płachty, ktoś chowa twarz w cieniu parasola. Dwóch żebraków wyciąga ręce do siebie, jakby chcieli wybłagać coś u siebie wzajemnie. Jedna z żebraczek rozmawia przez komórkę. Zdjęcie, rupie, rozmowa. Rupie, zdjęcie, rozmowa. Dochodzimy do bramy sanktuarium. Jakiś młody chłopiec pyta, czy może sobie ze mną zrobić zdjęcie. „With white lady from Europe?”. Peszy się. Gdy się zgadzam, jego twarz rozjaśnia się. I od tej pory zaczyna się sesja zdjęciowa; co rusz ktoś pyta, czy może sobie zrobić ze mną zdjęcie. Czy to sprawa kapelusza, czy cudactwa białej skóry, ale bawi mnie to. Jesteśmy prawie jedynymi białymi przy grobie świętego. Trzeba zdjąć buty. Podwójny zysk: cześć oddana świętemu i zarobek dla człowieka pilnującego góry butów. W tłumie mężczyźni myją stopy i podchodzą do grobu z jednej strony, kobiety z drugiej. Niektóre z nich wiążą z boku żółto-czerwone nitki. Modlitwa – prośba. Biorę wraz z innymi czerwone płatki kwiatów z misy stojącej tuż przy grobie, przyglądając się, z jaką czcią – z zamkniętymi oczyma – dotykają grobu wierni. Mnie przywiodła tu pasja oglądania świata, ich – tęsknota za Bogiem, wiara, że odmieni ich życie, dając córce męża, który ją będzie kochał, umożliwiając synowi studia, pomagając komuś lżej umierać. Widać poruszenie na ich twarzach. Wzrusza mnie widok dłoni złożonych do modlitwy.
Jak opisać towarzyszący nam przy grobie śpiew qawwali? Od opisu tego śpiewu Cegielski zaczyna Pijanych Bogiem. Może właśnie tytuł jego książki, Pijani Bogiem, oddaje coś z tej atmosfery? Poruszał mnie ten śpiew dotychczas w tylu filmach indyjskich, choć teraz do głowy przychodzą mi tylko trzy tytuły: Mammo, Amar Akbar Anthony i Jodhaa Akbar. Jak o nim napisać, by oddać jego rozdzierającą tęsknotę, porywającą żarliwość? Siedząc, jak się mówi u nas, po turecku, ubrani na biało mężczyźni z przechylonymi do tyłu głowami, z zamkniętymi oczyma, z rękoma wzniesionymi do góry, z ciałem rytmicznie roztańczonym, wyśpiewują chwałę Bogu. Obok nich podskakują w tańcu mali chłopcy, wiruje jakaś dziewczynka. Słyszę nieznane instrumenty. Czy to tabla i harmonium²⁰? Przyglądam się rozjaśnionym twarzom. Uniesieniu, które towarzyszy śpiewom kantora, powtarzanym rytmicznie przez innych. Czy są wśród nich ludzie bliscy fanaa – rozpłynięcia się w Bogu? Doświadczenie w pełni miłości Boga – coś, czego szukamy we wszystkich religiach, za czym tęsknię w swojej wierze.
Po wyjściu z sanktuarium rzucamy się na jedzenie w przydrożnym straganie. Łamiąc wszystkie zasady, nie odkażając rąk, jedząc łyżkami moczonymi w misie z mętną wodą. Jeśli to przeżyjemy, to… Na wszelki wypadek, wbrew zakazom policjantów, biorę od Jerzego łyk whisky.
W oddali, na brzegu morza, widać świątynię Mahalakszmi. Idziemy ku niej w upale. To, że się do niej zbliżamy, poznajemy po coraz częściej pojawiających się na chodniku ludziach, nawlekających na nitki girlandy pomarańczowych kwiatów. Tuż przed wejściem, na ziemi, siedzi mężczyzna sprzedający jakieś szare kulki i siano. Na postronku uwiązał krowę, która stoi w poprzek chodnika. Wszyscy ją uważnie obchodzimy. Ludzie kupują siano, karmią nim krowę. Niektórzy tylko jej dotykają i podnoszą dłoń do czoła. Błogosławieństwo Boga przechodzi przez ciało zwierzęcia na człowieka? Obok ktoś sprzedaje całe góry ziarna. Gdy patrzę na czułość okazywaną krowie, przypomina mi się, że Gandhi coś o tym pisał. Po powrocie szukam tych słów: „Ochrona krów to podstawowa cecha hinduizmu. Dla mnie jest to najwspanialszy fakt w ewolucji kultury. Prowadzi on ludzką myśl poza ramy własnego gatunku. Dla mnie krowa symbolizuje cały świat zwierzęcy. Poprzez nią człowiek musi zdać sobie sprawę ze swej jedności ze wszystkim, co żyje”.
Wchodzimy na dziedziniec hinduskiej świątyni. W rogu roi się od gołębi, karmionych przez wiernych rzucanym pełnymi garściami ziarnem. Tuż przed schodami znowu, jak przed grobem muzułmańskiego świętego, trzeba zdjąć buty. Z boku widzę malutką kapliczkę z głową kobry dumnie wznoszącej swój kaptur. Ukwiecona, oświetlona. Nie wolno robić zdjęć. Pilnuje tego surowa kobieta w sari. Znak policji na ramieniu zastępuje mundur. W środku świątyni skrzynia na ofiary, tuż przed posągiem boga. Czy kamienny byk Nandin, symbolizujący wyzwoloną duszę ludzką, przed figurą boga wskazuje, że oddają tu cześć Śiwie²¹? Ale z prawej strony w chmurze kadzideł pojawia się ukwiecony posąg Hanumana²² z małpią twarzą. Ktoś za moimi plecami wychodząc uderza w dzwon. Podchodzę do lewej wnęki – postacie par. Rama z Sitą? Kryszna²³ z Radhą? A może znowu Śiwa z Parwati? Nie wiem.
W bramie jakiś mężczyzna o pełnej godności twarzy zawiązuje mi na ręce czerwono-żółty sznureczek. Zanurzamy się głębiej w rozdygotany kolorami świat hinduizmu. Stragany z obrazkami bóstw, pomarańczowe i żółte kwietne girlandy, kadzidła. Między sprzedającymi – żebrzący. Niewidoma dziewczyna. Pijący ze szklanki postawionej na ulicy kaleka. Robię mu z daleka zdjęcie. Pełna poczucia winy chcę mu dać jakieś pieniądze, ale nie widzę ani miseczki, ani chusty żebraczej. Podchodzę, pytając, czy potrzebuje rupii. Z trudem, leżąc bez nóg na ziemi, podstawia metalowy kubek. Wkładam rupie do jego drżącej dłoni. Coś we mnie krzyczy, gdy patrzę w jego oczy. Czemu nie ma sprawiedliwości na świecie? Nie tylko w podziale pieniędzy, ale i w przydziale choroby i kalectwa. Ale jego oczy są zadziwiająco spokojne. Patrzy na mnie uważnie, nie odwracając wzroku, dość długo. Czuję, że chociaż mocno stoję na dwóch nogach, jest we mnie więcej niepewności niż w nim.
Mijamy świątynię za świątynią. Zdumiewa ich zwyczajność. Ale jednej z nich – z plakatem z twarzą aktora Ajaya Devgana na bocznej ścianie – pilnuje kilku policjantów. Czemu? Podchodzimy do świątyni Mahalakszmi. Maha Lakszmi – wielka Lakszmi. Znaczenie czci bogini bogactwa i dobrobytu w tym właśnie miejscu podkreśla fakt, że znowu trzeba zdejmować buty, nie wolno fotografować i pojawiają się bramki z wykrywaczami metalu. Tym razem są oddzielnie dla kobiet i mężczyzn. Otoczoną metalowymi prętami drogą, jak w labiryncie, uniemożliwiającym potencjalnemu napastnikowi bieg, powoli zbliżamy się do głównego sanktuarium. Tłok, zapach kadzidła. Wiele osób niesie przekolorowy prasad²⁴ – na tacy orzech kokosa i kwiaty. Obok mnie kolejka mężczyzn, młodych chłopców. Każdy z nich trzyma przed sobą duży różowy kwiat. Lotos? Śmieją się. Mówią, że nie lotos. Kapłan rozbija przynoszący szczęście kokos. Ktoś udaje się w podróż, ktoś otwiera interes, ktoś chce wydać córkę za mąż czy urodzić dziecko po latach bezdzietności. Rozbity kokos, oddany pieniądz, głowa poddana pod gest błogosławieństwa, w postaci kreślonego czerwonym kunkumem²⁵ na czole znaku. Uchylam się przed tym znakiem, choć rozumiem, że ludzkie czoła mogą potrzebować uświęcających symboli. Sama błogosławię moje dzieci, znacząc im palcami znak krzyża na czole. Oddając je pod opiekę Bogu.
Obok krany z wodą pitną i napisem w hindi i po angielsku: „Nie pluć!”. Już przestałam zauważać, że chodzę w skarpetkach. Wzdłuż szeregu palm (nareszcie zieleń!) spieszę w kierunku morza. Kolejne świątynki, w tym Ganeśi z głową słonia, wyglądają jak skromne sklepiki, ale powaga pochylonej przed nimi w modlitwie głowy urzeka godnością. Ten hinduski obszar czci oddawanej bogom kończy się na dziedzińcu ogrodzonym kolczastym, drucianym płotem. Na środku dziedzińca leżą bezpańskie psy. Dwóch chłopców prosi mnie o zrobienie im zdjęcia na tle morza, od którego oddzielają nas hałdy śmieci i czerń skał. Za kratą wysokiego płotu jakaś kobieta, siedząc na skale, czesze włosy swojej córce. W pobliskim barze na ścianie znak błogosławieństwa, ukradziona hindusom przez Hitlera swastyka. Przypomina mi się, że w „The Times of India” z 2009 r. przeczytałam, że w ciągu pół roku w Mumbaju sprzedano 10 tysięcy egzemplarzy Mein Kampf Hitler jako guru dla niektórych indyjskich studentów? Jak to się ma do Savitri Devi, żony bramina, która próbowała w swoich pismach połączyć faszystowską ideologię czystej rasy aryjskiej z hinduizmem, w tym z aryjskimi korzeniami systemu kastowego? Widząc w Hitlerze nawet ostatniego awatara… Wisznu!
Szukamy taksówki. Mijamy szewca, który, siadłszy na ziemi, rozłożył tuż przy ulicy swój kram, ocieniając się parasolem. Podziwiam jego mozół. Gdy go mijam, rzuca mi smutne spojrzenie.
Jedziemy na plażę Chowpatty, spodziewając się wytchnienia, bryzy od morza, smaku gorącej kawy, widoku ludzi, szukających tu wolności, jak Bhima z książki Przepaść między nami. Pierwszy raz czuję się w Indiach rozczarowana. Może to dlatego, że jestem zbyt przywiązana do swoich wyobrażeń, zamiast po prostu przyjmować to, co widzę. A widzę na plaży Chowpatty siedzące na brudnym piasku rodziny i pary zakochanych, stół zastawiony na urodziny jakiegoś dziecka. Ludzi wirujących na karuzeli. Podbiegam do morza. Od fal oddziela mnie szeroki pas mazi czy kamieni. Wolę nie sprawdzać, co to jest. Zapada zmierzch. Z półmroku wyłaniają się sylwetki żebrzących. Brak słońca odbiera im pokorę żebraków z grobli Haji Alego, a mi, zmęczonej dniem, współczucie i chęć pomocy. Ile mogę dać? Niewielką część moich rupii? Żebrzące Indie wyciągają do mnie w ciemności swoje dłonie. Jeśli są to dłonie dziecka, wkładam w nie rupie. Szczególnie, gdy słyszę słowo „khanaa” („jeść”). Aż w pewnym momencie odmawiam. Czy będę pamiętać twarz tej staruszki, od której oddzieliłam się obojętnością? Czy była głodna?
Idąc dalej, dostrzegam w półmroku jakiś posąg. Jeśli gdzieś jest turysta, to musi też być jakiś pomnik. Wokół pomnika park. Więcej ludzi siedzi na trawie, niż na kamiennych, często przeznaczonych tylko dla jednej osoby ławkach. Ktoś wykonuje „przywitanie słońca”, ktoś medytuje w pozycji lotosu.
Posąg, który przed chwilą przyciągnął moją uwagę, przedstawia wojowniczego Tilaka, bojownika o wolność Indii, nauczyciela, reformatora rodem z Maharasztry. Zmarł właśnie tu w Mumbaju, w 1920 roku, w wieku sześćdziesięciu czterech lat. Gdyby dożył starości, doczekałby roku 1947 i wyzwolenia Indii spod panowania brytyjskiego. Patrząc na jego uwięzioną w kamieniu postać, górująca nad parkiem, mogę sobie wyobrazić, jak pisze uwięziony przez Brytyjczyków, jak wędruje przez Indie od wsi do wsi, przekonując o potrzebie uniezależnienia się od zaborcy.
Idąc dalej mostem nad promenadą Marine Drive, widzę napis „Live India”. Opluty czerwienią paanu²⁶. Na ulicy, wśród mknących aut, byk. Samochody omijają go, łagodnie zwalniając. W restauracji Ideal klimatyzacja i pyszne indyjskie smaki. Zajadamy się zgłodniali. Gasimy pragnienie zimnym piwem. Czy ta staruszka była głodna?