Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Infekcja. Genesis - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Infekcja. Genesis - ebook

Zombie-apokalipsa zacznie się w Warszawie

Piękny, upalny dzień lipca. Pierwszy dzień końca świata, jaki znamy.

Warszawę opanowuje tajemniczy wirus. Mieszkańcy stolicy jeden po drugim zamieniają się w spragnionych ludzkiego mięsa zombie. I wyruszają na żer.

Komandos na urlopie, fan heavy metalu, pracownik korporacji na skraju załamania nerwowego, nastolatka z czarnym pasem w karate, młody policjant i jego atrakcyjna żona. Łączy ich jedno – chcą przetrwać.

Za wszelką cenę.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-858-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmieścia Warszawy, godzina 20:27.

Tato, a… – za­czął nie­pew­nie chło­pak.

– Tak? – za­py­tał oj­ciec.

– Nie, nic… tyl­ko… wiesz… – dzie­ciak wy­raź­nie się zmie­szał. Męż­czy­zna zde­cy­do­wał się nie na­ci­skać i po­cze­kać, aż ten sam po­wie, co mu leży na ser­cu. „Niech się uczy, póź­niej mu się to przy­da” – po­my­ślał.

– Nic już – pię­cio­la­tek rów­nie szyb­ko za­koń­czył, co roz­po­czął dys­ku­sję. Uniósł gło­wę i uśmiech­nął się do ojca. Ten od­wza­jem­nił uśmiech, zmierz­wił mu wło­sy i spoj­rzał na sy­gna­li­za­cję dla pie­szych.

Był cie­pły, let­ni wie­czór. Obaj nie mie­li żad­nych pla­nów poza po­wrot­nym spa­ce­rem do domu, dla­te­go po pro­stu sta­li i cze­ka­li na zmia­nę świa­teł, roz­ko­szu­jąc się wspól­nie spę­dza­ną chwi­lą. Gdy za­świe­cił się zie­lo­ny lu­dzik, ru­szy­li. Na­raz ma­lec po­czuł, jak oj­ciec gwał­tow­nie go ła­pie i od­cią­ga na bez­piecz­ny chod­nik. Se­kun­dę póź­niej przez pasy pę­dem prze­je­cha­ła ka­ret­ka, za­wo­dząc ża­ło­śnie i bły­ska­jąc na wszyst­kie stro­ny dwu­ko­lo­ro­wy­mi świa­tła­mi.

– Kto tam po­je­chał? – za­py­tał zdez­o­rien­to­wa­ny i wy­stra­szo­ny ma­luch.

– Nie wiem – od­po­wie­dział zgod­nie z praw­dą oj­ciec.

– Aha – kiw­nął gło­wą chłop­czyk.

Męż­czy­zna ro­zej­rzał się kil­ka­krot­nie w obie stro­ny, za­nim po­now­nie zde­cy­do­wał się ru­szyć przez jezd­nię.

– Tęt­no? – za­py­tał me­dyk, de­zyn­fe­ku­jąc przed­ra­mię przed wbi­ciem igły.

– Sie­dem­dzie­siąt na czter­dzie­ści – od­po­wie­dzia­ła ko­le­żan­ka.

– Cho­le­ra. Sta­siu, bądź tak miły i nie za­bij nas po dro­dze. Ale nie zwal­niaj – zwró­cił się do kie­row­cy, wal­cząc o utrzy­ma­nie rów­no­wa­gi.

– Nie wi­dzia­łem ich, sta­li za słu­pem – od­po­wie­dział Sta­ni­sław prze­pra­sza­ją­cym to­nem, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od jezd­ni. Pra­co­wał w po­go­to­wiu naj­dłu­żej z ca­łej trój­ki, co po­zwa­la­ło mu w po­dob­nych sy­tu­acjach za­cho­wać zim­ną krew.

– Do­bra, nie tłu­macz się – rzu­cił le­karz nie­co żar­to­bli­wie. – Da­le­ko jesz­cze?

– Ja­kieś trzy mi­nu­ty. Chy­ba że przy­kor­ku­je­my się przy bu­do­wie.

– Le­piej nie, bo nasz pa­cjent ma nie­wie­le cza­su.

Ka­ret­ka pę­dzi­ła uli­cą Puł­ko­wą. Kie­row­ca za­mie­rzał zje­chać w Ma­ry­monc­ką i do­je­chać nią pro­sto do Szpi­ta­la Bie­lań­skie­go. Na­gle urzą­dze­nie mo­ni­to­ru­ją­ce funk­cje ży­cio­we pa­cjen­ta, trzy­dzie­sto­let­nie­go męż­czy­zny, któ­ry nie­spo­dzie­wa­nie ze­mdlał na środ­ku uli­cy, za­czę­ło wy­da­wać jed­no­staj­ny, cią­gły sy­gnał. Mło­dy ra­tow­nik spoj­rzał na ja­sno­zie­lo­ną li­nię, bie­gną­cą przez mo­ni­tor, i za­klął. Ko­le­żan­ka po­pa­trzy­ła mu z nie­po­ko­jem w oczy, jed­nak po se­kun­dzie prze­nio­sła wzrok, zer­ka­jąc nad jego ra­mie­niem. Chło­pak zdą­żył tyl­ko za­uwa­żyć, jak jej źre­ni­ce roz­sze­rza­ją się z prze­ra­że­nia.

I była to ostat­nia rzecz, jaką za­re­je­stro­wał w swo­im ży­ciu.

Ka­ret­ka wbi­ła się w cy­ster­nę, wy­jeż­dża­ją­cą z uli­cy He­rol­dów. Po­dusz­ka po­wietrz­na za­dzia­ła­ła, jed­nak w star­ciu z taką ilo­ścią me­ta­lu nie mia­ła naj­mniej­szych szans – mu­sia­ła ustą­pić kie­row­ni­cy oraz de­sce roz­dziel­czej, któ­re za­trzy­ma­ły się kil­ka cen­ty­me­trów od opar­cia fo­te­la, wię­żąc kie­row­cę w śmier­tel­nym uści­sku. Me­dy­cy ja­dą­cy obok nie­go, ni­czym szma­cia­ne ku­kły wrzu­co­ne do wi­ru­ją­cej pral­ki, wy­peł­nio­nej gwoźdź­mi i ży­let­ka­mi, zo­sta­li po­twor­nie po­ła­ma­ni i po­roz­ry­wa­ni przez wi­ru­ją­ce frag­men­ty am­bu­lan­su i sprzę­tu me­dycz­ne­go. Sa­mo­chód ude­rzył tak moc­no w kil­ku­dzie­się­cio­to­no­wą cię­ża­rów­kę, że ta prze­chy­li­ła się i prze­wró­ci­ła, co spo­wo­do­wa­ło uszko­dze­nie zbior­ni­ka i wy­ciek prze­wo­żo­nych tok­sycz­nych sub­stan­cji. Na sku­tek wy­pad­ku zwło­ki ca­łej czwór­ki wy­lą­do­wa­ły w roz­le­wa­ją­cej się bły­ska­wicz­nie po uli­cy, ra­dio­ak­tyw­nej ka­łu­ży.

Kil­ka osób sto­ją­cych w bez­piecz­nej od­le­gło­ści bało się wejść w kon­takt z nie­po­ko­ją­co fos­fo­ry­zu­ją­cym pły­nem. Wie­dzie­li, że i tak nie po­mo­gą tym, któ­rzy w nim leżą – nie trze­ba było fa­cho­wej wie­dzy me­dycz­nej, żeby stwier­dzić, iż wszy­scy nie żyją. Zgod­nie z pod­sta­wa­mi pierw­szej po­mo­cy, re­su­scy­ta­cji krą­że­nio­wo-od­de­cho­wej nie wy­ko­nu­je się, gdy klat­ka pier­sio­wa i gło­wa po­szko­do­wa­ne­go leżą od­dziel­nie. A to sku­tecz­nie dys­kwa­li­fi­ko­wa­ło zmal­tre­to­wa­ną ra­tow­nicz­kę przed wszel­ki­mi pró­ba­mi oca­le­nia jej ży­cia.

Mi­nę­ło kil­ka­na­ście mi­nut, za­nim nad­je­cha­ła ko­lej­na ka­ret­ka. Straż po­żar­na po­ja­wi­ła się chwi­lę po niej, mo­zol­nie prze­bi­ja­jąc się przez tłum ze­bra­nych ga­piów. Jej za­ło­ga na­tych­miast za­bra­ła się za za­bez­pie­cza­nie tok­sycz­nej sub­stan­cji. Gdy po­twier­dzo­no zgon za­ło­gi am­bu­lan­su oraz pa­cjen­ta, zwło­ki zo­sta­ły za­pa­ko­wa­ne w ele­ganc­kie czar­ne wor­ki i prze­wie­zio­ne do pier­wot­ne­go celu – Szpi­ta­la Bie­lań­skie­go.Żoliborz, godzina 03:15.

Tomek wy­chy­lił gło­wę zza rogu sta­re­go blo­ku. Przez kil­ka se­kund uważ­nie ob­ser­wo­wał oko­li­cę, po czym wy­szedł na chod­nik i żwa­wo ru­szył przed sie­bie. Mimo że to śro­dek lata, noc była chłod­na, więc scho­wał dło­nie w ob­szer­ną kie­szeń blu­zy.

Lu­bił noc­ne spa­ce­ry. Mia­sto było ci­che i spo­koj­ne, jak­by chcia­ło się od­prę­żyć po cięż­kim dniu. Cza­sa­mi nie­wzru­szo­ne wody śpią­cej me­tro­po­lii mą­ci­li inni spa­ce­ro­wi­cze, zwłasz­cza ci zbyt tro­skli­wi, py­ta­ją­cy się każ­de­go, czy może ma ja­kiś pro­blem i czy mo­gli­by słu­żyć po­mo­cą. Ostat­nim ra­zem tak się o nie­go za­trosz­czy­li, że ode­chcia­ło mu się spa­ce­ro­wa­nia na cały mie­siąc. Szko­da, bo po­go­da prze­mi­ja­ła i było cze­go ża­ło­wać. Z dru­giej stro­ny zima też mia­ła swo­je uro­ki – mniej się tego cie­pło­lub­ne­go, trzy­pa­sko­we­go hul­taj­stwa szwen­da­ło po uli­cach.

Chło­pak miał szcze­rą na­dzie­ję, że tym ra­zem nic złe­go się nie wy­da­rzy. Oczy­wi­ście mógł wra­cać do domu au­to­bu­sem. Ko­le­dzy po­wie­dzie­li, że go od­pro­wa­dzą, ale po­dzię­ko­wał – ro­bi­li to przez ostat­ni mie­siąc i ich cią­głe brzę­cze­nie nad gło­wą za­czy­na­ło go, de­li­kat­nie uj­mu­jąc, iry­to­wać. Poza tym czuł się przez to jak baba.

Szedł uli­cą Sło­wac­kie­go w kie­run­ku pla­cu Wil­so­na. Wi­dział, jak po przy­stan­kach błą­ka­ją się za­do­wo­le­ni z ży­cia lu­dzie, prze­waż­nie pod wpły­wem naj­roz­ma­it­szych sub­stan­cji roz­we­se­la­ją­cych lub po pro­stu ogar­nię­ci go­rącz­ką let­niej nocy. Uśmiech­nął się na ten wi­dok i skrę­cił w uli­cę Su­zi­na, chcąc omi­nąć we­so­łe grup­ki, a tym sa­mym do mi­ni­mum ogra­ni­czyć moż­li­wość po­ten­cjal­nej za­czep­ki. Po dro­dze za­mie­rzał przejść obok ko­ścio­ła Sta­ni­sła­wa Kost­ki, któ­re­go ma­je­stat za­wsze go fa­scy­no­wał. Zwłasz­cza nocą.

W pew­nym mo­men­cie zza rogu wy­szedł chło­pak ubra­ny na spor­to­wo, ale To­mek mógł­by się za­ło­żyć o dzie­wic­two swo­jej sio­stry, że nie wra­cał z si­łow­ni. Prze­łknął śli­nę i wsu­nął ręce głę­biej w kie­szeń, jed­nak zde­cy­do­wał, że nie może się te­raz wy­co­fać. Na to było już za póź­no. Nie może po­ka­zać stra­chu i po pro­stu uciec. Sta­rał się iść pew­nie, cho­ciaż miał wra­że­nie, że za­raz się po­tknie i wy­wró­ci. Wspo­mnie­nie ostat­niej kra­dzie­ży i po­bi­cia po­wró­ci­ło ze zdwo­jo­ną siłą, sku­tecz­nie od­bie­ra­jąc trzeź­wość my­śli. „Bądź twar­dy” – na­ka­zy­wał so­bie w du­chu. Szu­kał w pa­mię­ci fil­mo­wych he­ro­sów i za­sta­na­wiał się, jak ci za­cho­wa­li­by się na jego miej­scu. To jed­nak nie po­mo­gło. Po­czuł, jak w gar­dle ro­śnie mu wiel­ka, trud­na do prze­łknię­cia gula. Od chło­pa­ka dzie­li­ło go już mniej niż dwa­dzie­ścia me­trów; na­wią­za­li kon­takt wzro­ko­wy, ale po se­kun­dzie To­mek od­wró­cił wzrok. Mi­ja­jąc nie­zna­jo­me­go, na­piął mię­śnie, go­to­wy do uni­ku. Nic jed­nak się nie wy­da­rzy­ło – po pro­stu prze­szli obok sie­bie. Ka­mień z ser­ca. W tym sa­mym mo­men­cie usły­szał ryk sil­ni­ka, pod­niósł wzrok i zo­ba­czył pę­dzą­ce uli­cą bia­łe bmw. Sa­mo­chód prze­mknął obok nich przy akom­pa­nia­men­cie dud­nią­cych ba­sów ro­dem z ber­liń­skiej pa­ra­dy tech­no z tą tyl­ko róż­ni­cą, że na da­chu fury ra­czej nikt by się nie utrzy­mał. To­mek śle­dził tor jaz­dy sa­mo­cho­du i na­gle prze­ra­żo­ny stwier­dził, że na środ­ku jezd­ni, do­kład­nie na dro­dze pę­dzą­ce­go po­jaz­du, ktoś stoi. Męż­czy­zna był bosy i ubra­ny w szpi­tal­ne ubra­nie.

Bmw nie zdą­ży­ło go omi­nąć. Do ryku sil­ni­ka i od­gło­sów mu­zy­ki do­szedł pisk zdzie­ra­nych opon i dźwięk ża­ło­sne­go, jak na taki sa­mo­chód, klak­so­nu. Tom­ka zmro­ził fakt, że czło­wiek, sto­ją­cy na środ­ku uli­cy, przo­dem do nad­jeż­dża­ją­ce­go po­jaz­du, w ża­den spo­sób nie za­re­ago­wał na nie­bez­pie­czeń­stwo. Może był pi­ja­ny, może wszyst­ko dzia­ło się po pro­stu zbyt szyb­ko. Może jed­no i dru­gie. Auto zdą­ży­ło de­li­kat­nie, lecz nie­wy­star­cza­ją­co od­bić w pra­wo – siła ude­rze­nia była tak wiel­ka, że pie­szy zo­stał od­rzu­co­ny na kil­ka me­trów, ude­rzył ple­ca­mi w ścian­kę przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go i bez­wład­nie opadł na zim­ny chod­nik. W tym sa­mym cza­sie sa­mo­chód ude­rzył w słup po dru­giej stro­nie uli­cy.

Na­sta­ła przej­mu­ją­ca ci­sza. To­mek miał wra­że­nie, że mimo to cały czas sły­szy pisk zdzie­ra­nych opon. Obej­rzał się za sie­bie i stwier­dził, że nie­zna­jo­my, któ­re­go do­pie­ro co mi­nął, rów­nież wszyst­ko wi­dział. Ich spoj­rze­nia po­now­nie się spo­tka­ły. Na­gle dre­siarz ru­szył bie­giem w kie­run­ku po­szko­do­wa­nych, klep­nął Tom­ka moc­no w ra­mię i wy­po­wie­dział tyl­ko jed­no sło­wo:

– Da­waj.

To­mek in­stynk­tow­nie po­biegł za chło­pa­kiem. Zo­ba­czył, jak ten pę­dzi w stro­nę prze­chod­nia le­żą­ce­go na chod­ni­ku, więc sam zde­cy­do­wał, że po­bie­gnie spraw­dzić, jak wy­glą­da sy­tu­acja pa­sa­że­rów sa­mo­cho­du. Nie miał cza­su na za­sta­na­wia­nie się nad tym, co robi – po pro­stu dzia­łał. Parę me­trów przed po­jaz­dem jego buty za­czę­ły roz­gnia­tać po­tłu­czo­ne szkło. Kie­row­ca sie­dział nie­przy­tom­ny, na jego ko­la­nach spo­czy­wa­ła za­krwa­wio­na po­dusz­ka po­wietrz­na. Z nosa i ucha męż­czy­zny le­cia­ła krew. Chło­pak zaj­rzał do środ­ka sa­mo­cho­du i z ulgą zo­rien­to­wał się, że męż­czy­zna je­chał sam. Po­ło­żył mu rękę na szyi, szu­ka­jąc pul­su. Czło­wiek żył, ale To­mek nie wie­dział, co ma ro­bić da­lej. Klep­nął kie­row­cę de­li­kat­nie parę razy w po­li­czek i za­py­tał:

– Sły­szy mnie pan?

Kie­row­ca nie ra­czył od­po­wie­dzieć. Co te­raz?

Ka­ret­ka.

Te­le­fon.

Szyb­ko.

Ni­czym au­to­mat się­gnął do kie­sze­ni spodni, ale nie zna­lazł w niej ko­mór­ki. Od ostat­niej kra­dzie­ży nie zdo­łał ku­pić so­bie no­we­go apa­ra­tu. Ma­jąc na­dzie­ję, że kie­row­ca bmw ma te­le­fon, To­mek za­czął prze­szu­ki­wać jego kie­sze­nie. Nic. Wy­co­fał się, od­wró­cił w stro­nę przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go i ku wła­sne­mu za­sko­cze­niu zo­ba­czył, jak chło­pak po­ma­ga po­szko­do­wa­ne­mu prze­cho­dnio­wi wstać. Nie wy­obra­żał so­bie, ja­kim cu­dem kto­kol­wiek mógł­by prze­żyć tak sil­ne ude­rze­nie oraz grzmot­nię­cie ple­ca­mi w przy­sta­nek. „Jezu, prze­cież on po­fru­nął jak szma­cia­na lal­ka” – po­my­ślał. Zo­ba­czył, jak ofia­ra wy­pad­ku wy­cią­ga ręce w stro­nę dre­sia­rza, jak­by chcia­ła go ob­jąć. Przy­tu­li­li się. To­mek stwier­dził, że może to zna­jo­mi albo ro­dzi­na, lub po pro­stu czło­wiek w ten spo­sób dzię­ku­je za oca­le­nie ży­cia. Na­gle dre­siarz zgiął się wpół, od­py­cha­jąc od sie­bie męż­czy­znę, po czym za­czął prze­raź­li­wie krzy­czeć. Przy­ło­żył obie ręce do szyi. Po­mi­mo dzie­lą­cej ich od­le­gło­ści To­mek wy­raź­nie wi­dział za­sko­cze­nie ma­lu­ją­ce się na jego twa­rzy oraz krew wo­kół ust męż­czy­zny, któ­ry przed chwi­lą po­wi­nien był zgi­nąć, a już na pew­no le­żeć po­ła­ma­ny. Dre­siarz spoj­rzał na swo­je dło­nie, całe po­kry­te krwią. Z per­spek­ty­wy Tom­ka wy­glą­da­ło po pro­stu na to, że męż­czy­zna po­bru­dził dre­sia­rza swo­ją krwią, ale nie ro­zu­miał, dla­cze­go chło­pak tak gwał­tow­nie od­sko­czył i za­czął krzy­czeć. Może się wku­rzył, że nie da rady sprać krwi ze swo­je­go ulu­bio­ne­go dre­su?

Męż­czy­zna z po­krwa­wio­ną twa­rzą po­wo­li ru­szył z po­wro­tem w stro­nę swe­go wy­baw­cy. Dre­siarz spoj­rzał py­ta­ją­cym wzro­kiem na Tom­ka, a ten od­po­wie­dział ta­kim sa­mym spoj­rze­niem. Chło­pak le­d­wo zdą­żył się od­wró­cić w stro­nę ob­ce­go, gdy ten zła­pał go za szy­ję i do­słow­nie wgryzł mu się w twarz. To­mek po­czuł, jak każ­dy, naj­mniej­szy na­wet wło­sek na jego cie­le sta­je dęba, a ple­cy ob­le­wa zim­ny pot. Dre­siarz szar­pał się i ko­pał, jed­nak obcy naj­wy­raź­niej nie za­mie­rzał od­pu­ścić. Na­gle od­wró­cił gło­wę, wy­szar­pu­jąc ka­wa­łek skó­ry z twa­rzy ofia­ry. Gdy chło­pak pa­dał na zie­mię, za­krwa­wio­ny męż­czy­zna spoj­rzał wprost w oczy Tom­ka. Z jego bro­dy ska­py­wa­ła krew, a z ust zwi­sał ka­wa­łek bla­dej skó­ry. Za­nim To­mek zdą­żył się zo­rien­to­wać, co robi, był już ja­kieś dwa­dzie­ścia me­trów od miej­sca wy­pad­ku i pę­dził co sił w kie­run­ku naj­bliż­sze­go skrzy­żo­wa­nia.Wola, godzina 13:00.

Spiesz­no panu umrzeć? – usły­sza­ła Kaja, mimo słu­cha­wek we­tknię­tych głę­bo­ko w uszy.

Od­wró­ci­ła się i zo­ba­czy­ła star­ca prze­cho­dzą­ce­go nie­pew­nie przez uli­cę na czer­wo­nym świe­tle. Oko­ło czter­dzie­sto­let­nia ko­bie­ta rów­nież na nie­go pa­trzy­ła, nie skry­wa­jąc mie­sza­ni­ny od­ra­zy i zło­ści. Sta­ru­szek zu­peł­nie ją zi­gno­ro­wał. Praw­do­po­dob­nie po pro­stu jej nie usły­szał, tak jak nie zwró­cił uwa­gi na zmia­nę ko­lo­ru sy­gna­li­za­cji. Ko­bie­ta wes­tchnę­ła, do­bit­nie da­jąc upust dez­apro­ba­cie, po czym wró­ci­ła do lu­stro­wa­nia wzro­kiem to­rów tram­wa­jo­wych. To samo zro­bi­ło kil­ka osób, któ­re wcześ­niej od­wró­ci­ły się i bacz­nie ob­ser­wo­wa­ły całe zaj­ście. Kaja nie mo­gła wyjść z po­dzi­wu, jak szyb­ko lu­dzie zgro­ma­dzi­li się, żeby obej­rzeć prze­bieg wy­pad­ków – może ta dwój­ka się po­kłó­ci? Może sta­ru­szek po­wie jej coś zgryź­li­we­go? Może na­wet sa­mo­chód go po­trą­ci? By­ło­by o czym opo­wia­dać. W jed­nej chwi­li po­czu­ła, jak za­le­wa ją współ­czu­cie, wście­kłość i wstyd. Współ­czu­cie z po­wo­du nie­udol­no­ści sta­re­go czło­wie­ka, tak bar­dzo wy­eks­plo­ato­wa­ne­go i wy­mę­czo­ne­go ży­ciem; wście­kłość na lu­dzi żąd­nych sen­sa­cji oraz wstyd przed dziad­kiem za ich za­cho­wa­nie.

Za­my­ślo­na praw­do­po­dob­nie prze­ga­pi­ła­by swój tram­waj, gdy­by nie te­le­fon wi­bru­ją­cy w kie­sze­ni krót­kich je­an­sów. Wsia­dła, czy­ta­jąc SMS. Wia­do­mość od Ada­ma – chło­pak jest już w cen­trum i cze­ka na „pa­tel­ni”. Kaja od­pi­sa­ła, że do­je­dzie za ja­kieś dwa­dzie­ścia mi­nut. Nie sku­pia­jąc wzro­ku na ni­czym kon­kret­nym, po­zwo­li­ła się po­rwać mu­zy­ce.Mokotów, godzina 13:00.

Jacek wpa­try­wał się znu­dzo­nym wzro­kiem w ja­sny mo­ni­tor. Po chwi­li stwier­dził, że to bez sen­su, więc za­czął stu­kać szczu­pły­mi pal­ca­mi o blat biur­ka, bez­myśl­nie przy­glą­da­jąc się srebr­nym, gład­kim spin­kom do man­kie­tów. W koń­cu i to mu się znu­dzi­ło, więc od­chy­lił się na krze­śle, po­pra­wił kra­wat i ro­zej­rzał się po biu­rze. Wy­pu­ścił po­wo­li po­wie­trze i za­py­tał:

– Idzie ktoś zro­bić kawę?

– Nie, ale jak już bę­dziesz w kuch­ni, to pa­mię­taj, że piję bez cu­kru.

Śmiech po od­po­wie­dzi Ka­ro­li­ny utwier­dził dziew­czy­nę w prze­ko­na­niu, że zdo­by­ła ko­lej­ne punk­ty w wal­ce o fir­mo­wą re­pu­ta­cję. Je­że­li Ja­cek się nie od­gry­zie, może na­wet bę­dzie przy­ło­że­nie. Jed­nak mło­dy męż­czy­zna tyl­ko się uśmiech­nął i po­wie­dział:

– No tak, po­dob­no lu­dzie się dzie­lą na in­te­li­gent­nych i ta­kich, co sło­dzą.

Ka­ro­li­na po­pa­trzy­ła na nie­go wy­raź­nie za­sko­czo­na. Ja­cek da­lej się uśmie­chał, po czym bez sło­wa wstał, wziął swój ku­bek i ru­szył w kie­run­ku wyj­ścia. Coś go wy­raź­nie gry­zie, po­my­śla­ła. Po chwi­li od­rzu­ci­ła tę myśl i po­grą­ży­ła się po­now­nie w pra­cy.

Ja­cek na­sta­wił wodę w czaj­ni­ku i oparł się ple­ca­mi o ku­chen­ny blat. Na ścia­nie wid­nia­ło zdję­cie pra­cow­ni­ka mie­sią­ca. Wy­da­ło mu się to dziw­nie tan­det­ne. Czło­wiek wy­pru­wa so­bie żyły, a w na­gro­dę wie­sza­ją jego kiep­skie – co na­le­ży pod­kre­ślić – zdję­cie, i to w kuch­ni, tak żeby wszy­scy mo­gli mu się do­kład­nie przyj­rzeć pod­czas po­chła­nia­nia ka­na­pek lub od­grza­nych w mi­kro­fa­lów­ce obia­dów. A co z god­no­ścią tej oso­by? „Ro­zu­miem ścia­nę sław i w ogó­le, no ale w kuch­ni…” – po­wie­dział do sie­bie w my­ślach.

Nie mógł dłu­żej znieść tego wi­do­ku, więc stwier­dził, że może tak dla od­mia­ny umy­je w koń­cu ku­bek. Raz dzien­nie moż­na, aby tyl­ko nie prze­sa­dzać, bo się jesz­cze znisz­czy i bę­dzie pro­blem. Przy­po­mniał so­bie, jak jego bab­cia za­wsze po­wta­rza­ła, że nad­gor­li­wość jest gor­sza od fa­szy­zmu. Uśmiech­nął się na myśl o sta­rusz­ce. Da­lej od­czu­wał żal po jej odej­ściu, jed­nak sta­rał się przy­wo­ły­wać tyl­ko te do­bre wspo­mnie­nia. Poza tym po­wszech­nie wia­do­mo, że czas le­czy rany, a sześć lat to nie byle co.

Elek­trycz­ny czaj­nik do­stoj­nie za­ko­mu­ni­ko­wał wy­ko­na­nie za­da­nia, wy­da­jąc przy tym dźwięk po­dob­ny do stuk­nię­cia woj­sko­wych bu­tów. Ja­cek za­lał już ko­lej­ną tego dnia kawę, wziął peł­ny ku­bek, spoj­rzał na ze­gar wi­szą­cy nad wyj­ściem i bez­na­mięt­nie ru­szył z po­wro­tem w kie­run­ku biur­ka.

Zro­bił krok na ko­ry­tarz i za­trzy­mał się za­sko­czo­ny. Na­prze­ciw­ko sta­ła Ka­ro­li­na i wpa­try­wa­ła się w nie­go pu­stym wzro­kiem, nie wy­po­wia­da­jąc na­wet sło­wa. Ja­cek po­czuł się za­nie­po­ko­jo­ny – nie wie­dział dla­cze­go, jed­nak uczu­cie z każ­dą chwi­lą przy­bie­ra­ło na sile. In­stynkt mu pod­po­wia­dał, że coś jest nie do koń­ca tak, jak być po­win­no. Wy­da­wa­ło mu się, że w mil­cze­niu sta­li całe go­dzi­ny, choć tak na­praw­dę trwa­ło to za­le­d­wie kil­ka se­kund. Po chwi­li wy­raz twa­rzy dziew­czy­ny się zmie­nił.

– Co cię gry­zie? – za­py­ta­ła.

Ja­cek ode­tchnął z ulgą, po czym nie kry­jąc zdzi­wie­nia, od­parł:

– Ojej, czyż­byś się o mnie mar­twi­ła?

Od­cze­kał chwi­lę, jed­nak ob­li­cze Ka­ro­li­ny po­zo­sta­ło nie­wzru­szo­ne. Sta­li tak i mie­rzy­li się wzro­kiem, jak­by po­rów­ny­wa­li swo­je syl­wet­ki. On, pra­wie trzy­dzie­sto­la­tek o szczu­płej bu­do­wie cia­ła i bla­dej twa­rzy z głę­bo­ko osa­dzo­ny­mi, czar­ny­mi ocza­mi. Ona – dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nia, dum­na ko­bie­ta o kasz­ta­no­wych wło­sach i cie­płym, ła­god­nym uspo­so­bie­niu. Ja­cek uznał, że dziew­czy­na mówi po­waż­nie, więc do­dał:

– Nic się nie sta­ło, po pro­stu mam gor­szy dzień.

– Ja­sne – od­par­ła z wy­czu­wal­nym w gło­sie sar­ka­zmem.

– No do­bra, gor­szy ty­dzień – chwi­la pau­zy – mie­siąc…?

– Tak, zdą­ży­łam się zo­rien­to­wać. Py­ta­łam kon­kret­nie. Cho­dzisz ze zwie­szo­ną gło­wą od dłuż­sze­go cza­su. Mogę ci ja­koś po­móc? Może cho­ciaż po­roz­ma­wiać. Wiesz, gdy­byś chciał… – za­wie­si­ła głos.

– Wiem – od­po­wie­dział szyb­ko i zbyt szorst­ko. Za­dzia­łał au­to­ma­tycz­ny sys­tem obron­ny, wy­wo­łu­ją­cy jed­no­cze­śnie de­li­kat­ne po­czu­cie winy.

Jac­ko­wi zro­bi­ło się le­piej na myśl, że ktoś za­uwa­ża jego pro­ble­my, a na­wet się nimi przej­mu­je i chce po­móc. Uśmiech­nął się ser­decz­nie, za­mie­rza­jąc za­trzeć tym nie­przy­jem­ne wark­nię­cie. Chciał do­dać coś jesz­cze, jed­nak prze­rwał mu prze­raź­li­wy wrzask, do­bie­ga­ją­cy zza wa­ha­dło­wych drzwi pro­wa­dzą­cych do głów­ne­go holu. Obo­je wstrzy­ma­li od­dech. Po se­kun­dzie usły­sze­li ko­lej­ny krzyk, po­tem jesz­cze je­den. Nim zdą­ży­li za­re­ago­wać, drzwi rap­tow­nie się otwo­rzy­ły i sta­nął w nich obcy męż­czy­zna.

Jego ubra­nie było w nie­któ­rych miej­scach po­dar­te, na cie­le miał licz­ne rany ob­fi­cie bro­czą­ce krwią. Wy­glą­dał, jak­by przed chwi­lą rzu­ci­ła się na nie­go wa­ta­ha dzi­kich, wy­głod­nia­łych psów lub po­tur­bo­wał go pę­dzą­cy au­to­bus. Obcy naj­pierw spoj­rzał na Ka­ro­li­nę, któ­ra zda­wa­ła się być zbyt zdez­o­rien­to­wa­na, by pod­jąć ja­kie­kol­wiek dzia­ła­nie, po czym prze­niósł wzrok na Jac­ka. Chło­pak po­czuł, jak po ple­cach prze­cho­dzi mu dreszcz – oczy in­tru­za wy­glą­da­ły jak dwie stud­nie pro­wa­dzą­ce na samo dno pie­kła.

Po se­kun­dzie, któ­ra zda­wa­ła się trwać eony, męż­czy­zna bez sło­wa ru­szył w ich kie­run­ku.Metro, godzina 12:25.

Następ­na sta­cja: Me­tro Słu­żew.

Max spoj­rzał na roz­kład jaz­dy umiesz­czo­ny nad drzwia­mi wa­go­nu. Na ko­lej­nej wy­sia­da. Li­czył na to, że uda mu się jesz­cze wejść do skle­pu, ku­pić film i wró­cić przed upły­wem wy­zna­czo­ne­go cza­su. Za­wsze, kie­dy zry­wał się z lek­cji, sta­rał się być w domu o re­gu­la­mi­no­wej po­rze, żeby ro­dzi­ce ni­cze­go nie za­uwa­ży­li.

Lu­bił ten lek­ki dresz­czyk emo­cji, to­wa­rzy­szą­cy za­rów­no wa­ga­rom, jak i po­dró­żo­wa­niu me­trem. Poza tym sklep z fil­ma­mi miał świet­ną at­mos­fe­rę. Był na swój spo­sób mrocz­ny, za­wa­lo­ny ni­ko­mu nie­zna­ny­mi ty­tu­ła­mi i przede wszyst­kim – ci­chy. No i ta dziew­czy­na za ladą… Pod­czas dwóch ostat­nich spo­tkań prze­ga­da­li parę go­dzin i Max mu­siał się póź­niej gę­sto tłu­ma­czyć ro­dzi­com ze swo­jej prze­dłu­ża­ją­cej się nie­obec­no­ści. Ale stwier­dził, że było war­to. Tym ra­zem miał za­miar po­pro­sić ją o nu­mer te­le­fo­nu. Roz­wa­żał prze­róż­ne opcje – może po­pro­sić o nu­mer do skle­pu czy le­piej o wi­zy­tów­kę, a może po­ży­czyć jej swój film i umie­ścić kart­kę z nu­me­rem w środ­ku?…

Ma­rze­nie zo­sta­ło bru­tal­nie prze­rwa­ne przez na­gły zgrzyt ha­mul­ców po­cią­gu, po któ­rym na­stą­pił huk, jak­by za­wa­li­ła się ko­pal­nia. Wszy­scy lu­dzie do­słow­nie po­fru­nę­li w stro­nę przo­du wa­go­nu, wy­cią­ga­jąc przed sie­bie ręce w de­spe­rac­kiej pró­bie zła­pa­nia się cze­go­kol­wiek. Max po­czuł sil­ne ude­rze­nie w ple­cy, po któ­rym na­sta­ła ciem­ność. Wszyst­ko trwa­ło kró­cej niż ude­rze­nie fil­mo­we­go klap­sa.

Ock­nął się, le­żąc na pod­ło­dze. Nie miał po­ję­cia, ile cza­su po­zo­sta­wał nie­przy­tom­ny. Po­wo­li pod­parł się na rę­kach i usiadł. Wzrok nie przy­zwy­cza­ił się do ciem­no­ści, ale za to słuch dzia­łał na naj­wyż­szych ob­ro­tach, cho­ciaż prze­szka­dza­ło mu cią­głe, jed­no­staj­ne pisz­cze­nie do­bie­ga­ją­ce z wnę­trza czasz­ki.

Kil­ka osób ję­cza­ło z bólu, ale Max nie po­tra­fił oce­nić, czy są da­le­ko, czy bli­sko. Się­gnął pal­ca­mi tyłu gło­wy. Na­stęp­nie spraw­dził, czy te kle­ją się do sie­bie, co by ozna­cza­ło, że są we krwi. Nie kle­ją się, nie śli­zga­ją, nie czuć cie­pła. Do­brze, po­my­ślał. Gło­wa bo­la­ła, ale przy­naj­mniej nie była roz­cię­ta. Za­chły­snął się na­gle ku­rzem i dy­mem. Pie­kło go w prze­ły­ku, no­sie i płu­cach. „Mu­szę stąd wyjść” – po­my­ślał w pa­ni­ce.

– Halo, ktoś mnie sły­szy?

Nie­pew­ny ko­bie­cy głos po­niósł się po wa­go­nie. Od­po­wie­dzia­ła mu ci­sza.

– Jest tu może le­karz?

Ko­lej­ny raz ten sam głos, lecz tym ra­zem do­cze­kał się od­po­wie­dzi:

– Nie.

– Słu­cham?

– Nie, nie ma tu le­ka­rza! – dru­gi głos na­le­żał do męż­czy­zny. Ewi­dent­nie wku­rzo­ne­go męż­czy­zny.

Za­pa­dła peł­na roz­cza­ro­wa­nia ci­sza. Max od­kaszl­nął kil­ka razy, wy­raź­nie czu­jąc pie­cze­nie w gar­dle. Szyb­ko prze­ba­dał nogi i po raz ko­lej­ny z ulgą stwier­dził, że nic go nie boli. Wy­glą­da­ło na to, że miał wię­cej szczę­ścia niż po­zo­sta­li. Po­wo­li wstał, uży­wa­jąc do tego ba­rier­ki i ścia­ny wa­go­nu. Już w po­zy­cji pio­no­wej wy­cią­gnął przed sie­bie dru­gą rękę, sta­ra­jąc się cze­goś zła­pać. Czła­pał po­wo­li ni­czym dziec­ko błą­dzą­ce we mgle.

Po­ko­nał nie­wiel­ki dy­stans i do­tarł do cze­goś, co przy­po­mi­na­ło drzwi. Wsa­dził pal­ce po­mię­dzy uszczel­kę a zim­ną bla­chę wa­go­nu i spró­bo­wał je ro­ze­wrzeć, ale te ani drgnę­ły. Spró­bo­wał jesz­cze kil­ka razy, po czym od­wró­cił się zde­spe­ro­wa­ny i oparł o nie ple­ca­kiem. Jęki ran­nych osób tłu­mił sze­reg py­tań i śmia­łych su­ge­stii. Więk­szość po­dróż­nych sta­ra­ła się po­móc oso­bie znaj­du­ją­cej się naj­bli­żej, chy­ba że aku­rat sami po­trze­bo­wa­li po­mo­cy. Max pró­bo­wał do­strzec coś w ciem­no­ści, gdy na­gle mrok pa­nu­ją­cy w wa­go­nie roz­świe­tlił sil­ny pro­mień la­tar­ki.

– Kto po­trze­bo­wał po­mo­cy le­ka­rza? – za­py­tał spo­koj­nie mę­ski głos, prze­no­sząc snop ośle­pia­ją­ce­go świa­tła z jed­nej oso­by na dru­gą. Na koń­cu wa­go­nu, tuż obok Maxa, mło­da bru­net­ka pod­nio­sła rękę.

– Ja. Tu­taj.

Męż­czy­zna z la­tar­ką przy­kuc­nął obok dziew­czy­ny.

– Co się pani sta­ło?

– Chy­ba mam coś z nogą – od­po­wie­dzia­ła przez za­ci­śnię­te zęby. Gdy męż­czy­zna skie­ro­wał snop świa­tła na jej koń­czy­ny, zo­ba­czył otwar­te zła­ma­nie pisz­cze­la. Rana ob­fi­cie krwa­wi­ła. Ko­bie­ta, wi­dząc wła­sną kość wy­sta­ją­cą z nogi, za­chły­snę­ła się po­wie­trzem, a jej twarz zro­bi­ła się bla­da. Obcy szyb­ko skie­ro­wał na nią snop świa­tła i to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu za­ka­zał tra­cić przy­tom­ność. Na­stęp­nie otak­so­wał wzro­kiem naj­bliż­sze oto­cze­nie oraz oko­li­ce drzwi pro­wa­dzą­cych do ko­lej­nych wa­go­nów. Ga­śni­ce były na miej­scu, ale ani śla­du po ma­łej czer­wo­nej skrzy­necz­ce z wy­ma­lo­wa­nym po­środ­ku bia­łym krzy­żem. Za­klął pod no­sem, po czym odło­żył la­tar­kę na zie­mię i ścią­gnął ko­szu­lę, zo­sta­jąc w sa­mym T-shir­cie. Spoj­rzał na ple­cak Maxa, a po­tem pro­sto w jego oczy.

– Daj mi ja­kiś dłu­go­pis albo ołó­wek – po­wie­dział spo­koj­nie. Max przy­glą­dał się mu bez­myśl­nie, sło­wa męż­czy­zny nie do koń­ca do nie­go do­cie­ra­ły.

– Hej, mło­dy. Daj mi ze swo­je­go ple­ca­ka dłu­go­pis albo ołó­wek – po­wtó­rzył bez cie­nia zde­ner­wo­wa­nia. – Rusz się, bo dziew­czy­na za­raz nam tu zej­dzie.

Max ock­nął się i kiw­nął ku­dła­tą gło­wą. Szyb­ko wy­cią­gnął z ple­ca­ka piór­nik i po­dał go męż­czyź­nie. Ten, prze­bi­ja­jąc ołów­kiem dwa za­wią­za­ne wo­kół uda rę­ka­wy ko­szu­li, zro­bił opa­skę uci­sko­wą. Spoj­rzał na ze­ga­rek, po­tem zno­wu na chło­pa­ka. Wska­zał drzwi znaj­du­ją­ce się za jego ple­ca­mi, po czym za­py­tał:

– Nie chcą się otwo­rzyć?

– Ani drgną – od­po­wie­dział Max. Sta­rał się brzmieć po­waż­nie. Nie chciał, żeby obcy męż­czy­zna po­my­ślał, iż chło­pak po pro­stu ma za mało siły, aby ro­ze­wrzeć drzwi. Ku jego za­sko­cze­niu fa­cet po­dał mu la­tar­kę i po­le­cił spraw­dze­nie po­zo­sta­łych. Gdy Max wy­cią­gnął rękę, ten na­gle ją chwy­cił, przy­cią­ga­jąc go do sie­bie.

– Je­że­li szyb­ko nie znaj­dzie­my wyj­ścia i nie wy­pro­wa­dzi­my jej stąd, to dziew­czy­na się wy­krwa­wi i na pew­no umrze – szep­nął mu do ucha.

Zde­ter­mi­no­wa­ny i prze­ra­żo­ny chło­pak ru­szył w kie­run­ku naj­bliż­szych drzwi.Most Śląsko-Dąbrowski, godzina 13:00.

Zapo­wia­da się więc go­rą­cy wie­czór, jed­nak w nocy mogą się po­ja­wić prze­lot­ne opa­dy desz­czu, a na­wet bu­rze. Zo­stań­cie z nami, po re­kla­mie wia­do­mo­ści spor­to­we.

Z gło­śni­ków za­czął się są­czyć po­tok słów wy­chwa­la­ją­cych su­per­no­wo­cze­sny i każ­de­mu nie­zbęd­ny do ży­cia spray prze­ciw ko­ma­rom. Kuba prze­łą­czył sta­cję, ale wszyst­kie pro­gra­my aku­rat nada­wa­ły re­kla­my lub wia­do­mo­ści. Włą­czył więc pły­tę i z gło­śni­ków za­czę­ły się są­czyć ko­ją­ce dźwię­ki reg­gae. Ide­al­na mu­zy­ka na taki pięk­ny, let­ni dzień… i go­to­wa­nie się w sa­mo­cho­dzie bez kli­ma­ty­za­cji, z per­spek­ty­wą spę­dze­nia naj­bliż­szych lat w bez­na­dziej­nej pró­bie przedar­cia się przez za­kor­ko­wa­ny most. Się­gnął pod ra­dio i wy­cią­gnął pacz­kę czer­wo­nych luc­ky stri­ke’ów. Za­pa­lił pa­pie­ro­sa i głę­bo­ko za­cią­gnął się dy­mem. Przez chwi­lę zro­bi­ło mu się jesz­cze go­rę­cej, ale stwier­dził, że było war­to. Zmełł w zę­bach prze­kleń­stwo. Upał za­wsze po­wo­do­wał u nie­go roz­draż­nie­nie. Wszyst­kie ubra­nia kle­iły się do nie­go, jak­by był ob­la­ny mio­dem. Sie­dzą­ca na fo­te­lu pa­sa­że­ra szczu­pła blon­dyn­ka, Na­ta­lia, spoj­rza­ła w jego stro­nę i za­py­ta­ła:

– Co?

Kuba po­pa­trzył przez chwi­lę na dziew­czy­nę, na­stęp­nie wy­pu­ścił dym i od­parł:

– To. Ko­rek. Dzień w dzień sto­imy w tym pie­przo­nym kor­ku.

Wrzu­cił je­dyn­kę i pod­je­chał kil­ka me­trów.

– Mó­wi­łam ci, że­by­śmy zo­sta­wi­li sa­mo­chód i jeź­dzi­li ko­mu­ni­ka­cją – Na­ta­lia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, po czym za­czę­ła wa­chlo­wać się ga­ze­tą. Jed­no­cze­śnie roz­ło­ży­ła fo­tel i opar­ła bose sto­py na de­sce roz­dziel­czej. Wzrok Kuby za­czął błą­dzić po zgrab­nych i aniel­sko dłu­gich no­gach żony. Nie za­trzy­mał się jed­nak na je­an­so­wych spoden­kach, le­d­wo za­kry­wa­ją­cych to, co po­win­ny, tyl­ko wę­dro­wał w górę, przez cia­sno przy­le­ga­ją­cą fio­le­to­wą blu­zecz­kę z du­żym de­kol­tem, by za­trzy­mać się do­pie­ro na wiel­kich, przy­ciem­nia­nych oku­la­rach. W tym mo­men­cie Kuba zo­rien­to­wał się, że Na­ta­lia śle­dzi­ła jego wzrok. Unio­sła de­li­kat­nie oku­la­ry i spoj­rza­ła mu pro­sto w oczy.

– Za­po­mnij – stwier­dzi­ła gło­sem nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu. Męż­czy­zna gło­śno wes­tchnął.

– I tak by­śmy sta­li na mo­ście. Tym czy in­nym – od­po­wie­dział po chwi­li, wcześ­niej gło­śno prze­ły­ka­jąc śli­nę. Za­czy­nał się iry­to­wać, jed­nak nie da­wał tego po so­bie po­znać. Przy­naj­mniej taką miał na­dzie­ję.

– Ale przy­naj­mniej w au­to­bu­sie mo­żesz po­czy­tać książ­kę czy coś – stwier­dzi­ła Na­ta­lia.

– Tu też mo­żesz.

– Ja tak, ale ty nie.

– Mną się nie przej­muj. Poza tym wiesz, jak uwiel­biam czy­tać – spoj­rzał na nią z iro­nicz­nym uśmie­chem.

– Tak, wiem, ale ta­niej by wy­szło – od­po­wie­dzia­ła.

– Źle ci jesz­cze, że wożę two­ją dupę sa­mo­cho­dem? Prze­cież na­wet nie wiesz, ile kosz­tu­je ben­zy­na – wark­nął Kuba, a dziew­czy­na od­wró­ci­ła gło­wę.

Pod­je­cha­li ko­lej­ne kil­ka me­trów, gdy na­gle usły­sze­li wy­buch. Męż­czy­zna spoj­rzał w pra­wo i zo­ba­czył ol­brzy­mi słup ognia, strze­la­ją­cy wy­so­ko w nie­bo. Po­dmuch był tak sil­ny, że sa­mo­chód de­li­kat­nie się za­ko­ły­sał. Na­sta­ła ci­sza, jak­by po­ło­wa mia­sta wstrzy­ma­ła od­dech.

– Jezu, co to było? – wy­szep­ta­ła Na­ta­lia, le­d­wo roz­chy­la­jąc usta.

– Nie wiem – od­parł Kuba. – Chy­ba sta­cja ben­zy­no­wa.

Na­ta­lia pa­trzy­ła z nie­do­wie­rza­niem na po­wo­li opa­da­ją­ce szcząt­ki bu­dyn­ku. Nie­któ­re ele­men­ty kon­struk­cji pło­nę­ły w po­wie­trzu, po­zo­sta­wia­jąc za sobą ogo­ny dymu, ni­czym spa­da­ją­ce aste­ro­idy. Ja­kaś mło­da ko­bie­ta na­gle wy­sko­czy­ła z auta, do­słow­nie uła­mek se­kun­dy przed tym, gdy opa­da­ją­ce odłam­ki zbom­bar­do­wa­ły dach jej volks­wa­ge­na. Kuba otrzą­snął się i się­gnął na tyl­ne sie­dze­nie po ple­cak. Wy­jął z nie­go służ­bo­wą od­zna­kę oraz broń i bie­giem ru­szył w kie­run­ku pło­ną­ce­go bu­dyn­ku. Paru męż­czyzn po­bie­gło za nim. Na­ta­lia po­zo­sta­ła na miej­scu. Wy­star­czył gest jej męża – wie­dzia­ła, że chce, by po­zo­sta­ła przy sa­mo­cho­dzie i nie na­ra­ża­ła się na nie­po­trzeb­ne nie­bez­pie­czeń­stwo.

Kuba zbiegł na dół mo­stu, po­ko­nał kil­ka­dzie­siąt me­trów, omi­nął od­rzu­co­ny na bok sa­mo­chód i za­trzy­mał się przed spo­rym bu­dyn­kiem. Oka­za­ło się, że wy­buch sta­cji ben­zy­no­wej uszko­dził po­bli­skie Wo­je­wódz­kie Cen­trum Sto­ma­to­lo­gii. Drzwi były wy­rwa­ne z za­wia­sów, ze środ­ka bu­chał żar. Zaj­rzał w głąb ko­ry­ta­rza i za­uwa­żył kil­ka zwę­glo­nych ciał. Su­fit po­żą­dli­wie li­za­ły ję­zo­ry ognia, ale Kuba upar­cie oce­niał moż­li­wość wej­ścia do środ­ka. Ak­tu­al­nie ad­re­na­li­na tak w nim bu­zo­wa­ła, że nie za­sta­na­wiał się, jak bę­dzie wy­glą­da­ło wyj­ście. Na­gle z jed­ne­go z po­koi wy­bie­gła pło­ną­ca ko­bie­ta. Krzy­cza­ła tak prze­raź­li­wie, że po­li­cjant za­czął się za­sta­na­wiać, czy fak­tycz­nie war­to tam się pchać. Po prze­by­ciu kil­ku me­trów upa­dła na pod­ło­gę i znie­ru­cho­mia­ła, a z po­miesz­cze­nia, z któ­re­go wy­bie­gła, wy­szedł męż­czy­zna. Jego syl­wet­ka zni­ka­ła w ogniu, jed­nak on zda­wał się tego nie za­uwa­żać. Ro­bił po­wol­ne, ocię­ża­łe kro­ki, prze­cho­dząc przez ko­ry­tarz. Nie spoj­rzał w stro­nę Kuby, któ­ry stał kil­ka­na­ście me­trów da­lej i przy­glą­dał się wszyst­kie­mu z nie­ukry­wa­ną zgro­zą. Po krót­kim, mil­czą­cym prze­mar­szu męż­czy­zna znik­nął.

Kuba wziął głę­bo­ki od­dech, za­krył usta ko­szu­lą i wbiegł do środ­ka. Nie li­czył na zna­le­zie­nie cze­goś, co po­mo­że mu stłu­mić ogień, jed­nak cięż­ki czer­wo­ny przed­miot wi­szą­cy na ścia­nie za­bły­snął nie­ocze­ki­wa­nie, ni­czym pro­myk słoń­ca prze­bi­ja­ją­cy się przez cięż­kie, bu­rzo­we chmu­ry. Kuba ze­rwał ga­śni­cę, od­bez­pie­czył ją i tak uzbro­jo­ny ru­szył z po­mo­cą po­krzyw­dzo­nym. Oczy nie­mi­ło­sier­nie go szczy­pa­ły, a po­mi­mo ko­szu­li izo­lu­ją­cej usta i nos, roz­grza­ne po­wie­trze upar­cie ata­ko­wa­ło jego płu­ca, dra­stycz­nie osła­bia­jąc sku­tecz­ność dzia­ła­nia.

Prze­biegł obok re­cep­cji, ale nie uj­rzał ni­ko­go, komu mógł­by po­móc. Po­czuł na­to­miast, jak jego ubra­nie robi się co­raz go­ręt­sze. Zde­cy­do­wał nie­chęt­nie, że musi się wy­co­fać, bo bez od­po­wied­nie­go wy­po­sa­że­nia na nic się tu nie zda, a poza tym sam może ucier­pieć. Zro­bił parę kro­ków w stro­nę wyj­ścia, gdy do jego uszu do­tar­ło wo­ła­nie o po­moc. Ro­zej­rzał się wo­kół, ale ni­ko­go nie do­strzegł.

– Gdzie je­steś?! – krzyk­nął w na­dziei, że wo­ła­nie się po­wtó­rzy. – Halo, chcę ci po­móc!

Da­lej ci­sza. Kuba jesz­cze raz od­chy­lił ko­szu­lę od ust, żeby krzyk­nąć, ale w tym mo­men­cie do jego uszu do­tar­ło jed­no, ci­che sło­wo:

– Re… ce… pcja…

Spoj­rzał zdzi­wio­ny na blat, znaj­du­ją­cy się ja­kieś trzy me­try od nie­go. Do­sko­czył do nie­go jed­nym su­sem i bły­ska­wicz­nie zer­k­nął na pod­ło­gę za nim. Le­ża­ła tam mło­da dziew­czy­na przy­gnie­cio­na cięż­ką sza­fą z se­gre­ga­to­ra­mi, któ­re roz­sy­pa­ły się do­oko­ła. Parę z nich już sta­ło w ogniu. Wzrok Kuby spo­tkał się ze spoj­rze­niem la­zu­ro­wych oczu, peł­nych bólu, prze­ra­że­nia, ale i de­ter­mi­na­cji. Z wy­raź­nym wy­sił­kiem dziew­czy­na po­wie­dzia­ła:

– Utknę­łam… nie mogę… ru­szyć… ni… od­dy­chać.

Męż­czy­zna bły­ska­wicz­nie prze­sko­czył blat i zna­lazł się na pod­ło­dze obok po­szko­do­wa­nej.

– Za­raz ci po­mo­gę, pod­nio­sę sza­fę. Spró­buj się wy­czoł­gać.

Wła­ści­ciel­ka pięk­nych oczu kiw­nę­ła nie­znacz­nie gło­wą, a Kuba za­parł się i dźwi­gnął sza­fę. Z tru­dem uwol­ni­ła rękę, zła­pa­ła za biur­ko i szarp­nę­ła reszt­ką sił, szyb­ko pod­ku­la­jąc nogi. Kuba zła­pał ją za rękę, po­ma­ga­jąc wstać. Na szczę­ście nie była po­pa­rzo­na ani w wi­docz­ny spo­sób ran­na.

– Dzię­ku­ję – szep­nę­ła.

– Mu­si­my się stąd szyb­ko za­bie­rać, póź­niej bę­dzie czas na po­dzię­ko­wa­nia – od­po­wie­dział męż­czy­zna i po­cią­gnął za sobą dziew­czy­nę w stro­nę wyj­ścia na ko­ry­tarz. Gdy już zna­leź­li się w głów­nym holu, spoj­rzał w lewo i za­marł. Nie­ca­łe dzie­sięć me­trów od nie­go stał czło­wiek, któ­re­go wi­dział wcześ­niej. Jego całe ubra­nie w dal­szym cią­gu pło­nę­ło, z wło­sów nie po­zo­stał na­wet ślad, skó­ra na twa­rzy miej­sca­mi była czar­na od po­pa­rzeń, a gdzie­nie­gdzie nie­mal­że sto­pio­na. Ku­bie prze­szło przez myśl, że po­dob­nie wy­glą­da przy­pa­lo­ne na ma­jo­wym gril­lu mię­so. Pło­ną­cy męż­czy­zna zda­wał się spo­glą­dać na Kubę prze­ni­ka­ją­cym wszyst­ko wzro­kiem. „Czy taki wzrok mają umie­ra­ją­cy lu­dzie?” – po­my­ślał po­li­cjant. Za­wsze mu się wy­da­wa­ło, że pa­trzą bła­gal­nie, nie chcąc się roz­sta­wać z bli­ski­mi i z ca­łym pięk­nym świa­tem, no chy­ba że są po­go­dze­ni z lo­sem – wte­dy ow­szem, mogą odejść w spo­ko­ju. Ale śmierć w pło­mie­niach w ni­czym nie przy­po­mi­na nor­mal­nej prze­pra­wy na tam­ten świat. Szcze­rze mó­wiąc, czy moż­na – oczy­wi­ście nie li­cząc bru­tal­ne­go za­bój­stwa – zna­leźć bar­dziej okrut­ny spo­sób za­koń­cze­nia ży­cia? Kuba już uniósł ga­śni­cę i chciał zro­bić krok w stro­nę ob­ce­go, gdy jego uwa­gę od­wró­cił do­no­śny krzyk:

– Przej­ście! Od­suń­cie się!

Kil­ku stra­ża­ków prze­bie­gło obok nich, dzier­żąc koc prze­ciw­po­ża­ro­wy i to­po­ry. Byli do­sko­na­le uzbro­je­ni do wal­ki z ży­wio­łem – Kuba przez mo­ment po­my­ślał, że cały ten żół­ty pan­cerz musi być cho­ler­nie cięż­ki i nie­wy­god­ny, jed­nak w pło­ną­cych bu­dyn­kach zda­je za­pew­ne eg­za­min. Tę re­flek­sję prze­rwał je­den z wy­ba­wi­cie­li, któ­ry za­trzy­mał się przy nich i na­ło­żył dziew­czy­nie na twarz ma­skę tle­no­wą. Kiw­nął gło­wą w jego stro­nę, po czym mach­nął ręką za sie­bie. Kuba po­ka­zał mu unie­sio­ny do góry kciuk i w trój­kę ru­szy­li w stro­nę wyj­ścia i świe­że­go po­wie­trza, jed­nak zdą­żył jesz­cze się od­wró­cić, żeby zo­ba­czyć, jak stra­ża­cy po­wa­la­ją na zie­mię pło­ną­ce­go męż­czy­znę i na­kry­wa­ją go ko­cem prze­ciw­po­ża­ro­wym. Za­nim wy­szli na ze­wnątrz, Kuba usły­szał ko­lej­ny krzyk – był pe­wien, że to wrzask pło­ną­ce­go bie­da­ka, któ­re­go do­ga­sza­li stra­ża­cy.Metro, godzina 12:37.

Max szar­pał się, stę­kał i za­pie­rał rę­ko­ma i no­ga­mi, jed­nak nie mógł otwo­rzyć drzwi. Na­wet ko­pał je swo­imi cięż­ki­mi, oku­ty­mi w stal gla­na­mi, ale i to nic nie dało. Prze­szło mu przez myśl, żeby spró­bo­wać wyjść przez okno, ale przy­po­mniał so­bie o ran­nej ko­bie­cie i zre­zy­gno­wał. Ro­zej­rzał się po wa­go­nie, szu­ka­jąc ja­kie­goś na­rzę­dzia, któ­re mo­gło­by po­słu­żyć za łom, gdy na­gle pod­szedł do nie­go męż­czy­zna z…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: