- W empik go
Inicjał z offu - ebook
Inicjał z offu - ebook
Zbiór 24 tekstów, balansujących na granicy eseju i opowiadania, inspirowanych wierszami współczesnych poetów, ilustrowany kolażami Kamy Sokolnickiej.
„Wiersz to nie jest równanie do rozwiązania, albo inaczej: to równanie z nieskończoną liczbą rozwiązań. Może się zmienić w jednej chwili: ten sam wiersz może stać się wezwaniem do rewolucji, wyznaniem miłosnym, trenem ku pamięci. W tej pozbawionej reguł grze wszystko zależy od ciebie. Poezja to nie jest żylasta hydra z metafor, zimna kochanka w mejkapie ze słów. To kurtyzana twojej wyobraźni, mikrofalowa kuchenka twoich własnych wspomnień, suflerka skojarzeń – które masz tylko ty. Masz ją w środeczku non stop. Czy się odważysz włączyć ją czasem?” (fragment książki)
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0294-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mówią o niej niestworzone rzeczy: że ją torturowano w szkole, że komuś spaskudziła wieczór, że jej należy unikać, bo zaraża, usypia. To plotki. Ale można dla niej zwariować, można się dla niej zapomnieć. I pójść z nią w ciemno na wskroś. Współczesna poezja – mówi twoim językiem. Naprawdę. Wiersz to nie jest równanie do rozwiązania, albo inaczej: to równanie z nieskończoną liczbą rozwiązań. Może się zmienić w jednej chwili: ten sam wiersz może stać się wezwaniem do rewolucji, wyznaniem miłosnym, trenem ku pamięci. W tej pozbawionej reguł grze wszystko zależy od ciebie. Poezja to nie jest żylasta hydra z metafor, zimna kochanka w mejkapie ze słów. To kurtyzana twojej wyobraźni, mikrofalowa kuchenka twoich własnych wspomnień, suflerka skojarzeń – które masz tylko ty. Masz ją w środeczku non stop. Czy się odważysz włączyć ją czasem?
herpes i podagra
Mapa kończy się na przedmieściach
nawigator odszedł na własną prośbę
śpiewał kołysankę, trzymał ręce w kieszeniach
Było święto, nie było dokąd pójść
złowiłem wielką rybę, owinąłem w gazetę
wzdłuż torów rosły palmy, zniknąłem
Pożegnałem się z myślą bez uśmiechu
jesienią wszystko wytłumaczę
hotele, kasyna, krótkie dni
przerwane stosunki. Wracam do miasta
koleją, jest brudno i niebezpiecznie
mam parę złotych na wódkę i kwiaty
i nie ma mowy o resocjalizacji
bo przyjdzie zima i będziemy jeść
wróble, bo wydam cię co do grosza
bo pod tłustym drukiem jest łuska.
Zabawmy się jak złodzieje snów
mam zwolnienie: zostaw sekstans i psa
Widzę bohatera wiersza: ma kilkudniowy zarost i sunie dzielnie z reklamówką, w której kołysze się zielona butelka i dwie grahamki, tak suche, że uderzjąc o siebie robią drewniane pyk-pyk. Bohater najwyraźniej zarywał noce: jest blady, ma czerwone oczy, ale można wychwycić lekkość w jego kroku, kiedy stąpa raźno po śmieciach przedmieść. Co zatem robił nocami? Badał gwiazdozbiory? Wariował? Robił miłość na nagich deskach? Skąd ten straceńczy urok? Wszystkim się zdarza od czasu do czasu nieopatrznie spędzona na rozmowie noc. Albo dziki maraton filmowy do piątej rano, nierozsądne pijaństwo, lektura nie do wymazania. Świat po czymś takim wydaje się nierzeczywisty („wzdłuż torów rosły palmy”). Nic nas nie rozprasza, kiedy idziemy – jak bohater wiersza – wzdłuż torowiska albo przez miasto. Impulsy ze świata mogą nam tylko nagwizdać. I nagle jesteśmy znowu młodzi, więc robimy coś nonszalanckiego: za resztę forsy kupujemy wódkę i kwiaty, pogrążamy się setnie w kasynie, dzwonimy do kogoś, kto dawno o nas zapomniał. Życie wreszcie jawi nam się jako coś cudownie niepoważnego, sen z piątku na sobotę, gra w oczko. I wreszcie możemy pokochać je bezwarunkowo, bez zmartwień i łez. Najwyżej zimą będziemy jeść wróble. Chodź, zabawmy się jak złodzieje snów. Ten ostatni raz.
Wiersz Tadeusza Pióro pochodzi z tomu Wola i ochota,
Biuro Literackie, Legnica 2000.W stylu California funk
Lesbijska poetka z Norwegii była zbulwersowana wypowiedziami o potrzebie hierarchii w sztuce. Ale podczas konferencji myślał głównie o tym, żeby ją zamknąć na strychu, a najlepiej ustami. I potraktować ją źle. Z plastikowymi kwiatami wplecionymi w koszyk – jej rower wyglądał jak sprzęt na lany poniedziałek. Miał ochotę ją chwycić za włosy, kiedy odchylała głowę do tyłu, śmiejąc się w stylu California funk. Na fejsie znalazł jej zdjęcie z rozprawy sądowej: na włosach niebieski faktor i żółte szkła kontaktowe, sukienka w poetyce Almodovara – klasyka biurowej elegancji. Ale lubił traumatyczne dziewczyny, miał przy nich lęk wysokości. Tak więc po wykładzie o ponowoczesnym dążeniu do chwilowej rozkoszy – zakotwiczył z trupą Rogala przy barze. I patrzył jak ta wyszczekana laska nadaje swój rytm wszystkim zimnym światłom dyskoteki. Chyba się nawet zakochał. Na tę jedną noc. A ona szła jak w dym, pachnąca i słona. Ze znajomością rzeczy położyła mu rękę na udzie jak pies kładzie ciepły, mokry pysk. I powiedziała „Ty jesteś taki prezent nie do końca podarowany”, a potem „Chodźmy popatrzeć jak niebo gwiazdorzy”. Był zdesperowany. Ostatnio miał wrażenie, że nie pożyje długo i nie mógł się pozbyć tej wersji. A tu taka transgresja! Więc ona mu mówi, że jest trochę chłopcem, trochę basem w operze norweskiej i dlatego chce wybrać miejsce. Ale wybiera po bożemu – hotel.
Winda ich niesie na dno czarnych snów. Dziewczyna się nagle nachyla i szepcze:
Gazela
jestem z żebra
sklepienia notre dame brooklyńskiego mostu
cienkokostnych rusztowań wielkich miast
jachtów pełnomorskich silosów zbożowych
wieży eiffla barek rzecznych wieży ciśnień
klaustrofobicznych szkieletów blokowisk
węglowych włókien stelaży amerykańskich himalaistów
silosów jądrowych sklepów piwnych
jestem w sobie kością
słoniową i mahoniem
twojej strzelby
gazelą w twoim oku
Rano ją spotkał na molo z parą sympatycznych sandałków i laptopem („Masturbacja – tak czy nie”, „Półnaga Scarlett Johanson na krześle”). I chciał kupić od niej cały czas. Śmiała się perliście grożąc palcem: uważaj, synku, bo jeszcze się w tobie zakocham. Na pamięć. Bez reszty. Jak mały Winnetou.
Wiersz Moniki Mosiewicz pochodzi z tomu Cosinus salsa,
Zielona Sowa, Kraków 2008.Czego chcesz? Wszystkiego. Natychmiast.
A jak z nią szedł, to był ćwiercią siebie. W ogóle nie bardzo rejestrował świat. Kiedy próbował odtworzyć jej twarz – traciła rysy, stawała się rzeką (patrzę na ciebie, kiedy patrzę na rzekę) i przepływała przez niego. W jakiś sposób był więc spłukany doszczętnie. Szli przez piękne błoto, migały winniczki. Kajaki młóciły ciemnorudą toń. Potem mżyło – jego kurtka pachniała jak namiot. Wciąż musiał się do niej przyzwyczajać od nowa. Na ciebie nawet ciężko się patrzy – mówił i kładł jej rękę na udzie – wilgotną i drżącą. Starczą, delikatną dłoń. W tej odwiecznej wojnie miała tylko jedno: młodość – bezwzględną, oczywistą broń. Na wszystkich innych polach była nikim. Ale wystarczyło popatrzeć, jak szła taka pełna siebie i żywa po brzegi. Gęsta. Podczas kiedy dezintegrował się on. Elementy jego twarzy chciały ruszyć w przeciwnych kierunkach. Skóra cienka jak pergamin zdradzała słabe tętno fioletowych żył. Kiedy nie było jej blisko – przestawał w nią wierzyć. Kupił jej kwiaty i postanowił zachować dla siebie. Budził go kolor kwiatów, ich rażący blask. Ciągle był wstrząśnięty, ciągle nie mógł spać. Bo chciał z nią żyć, patrzeć, jak się porusza. Bo wszystkie jego kobiety miały zielone oczy. Bo gdyby wyszła w nocy – znalazłby ją (i przyprowadził). Przepływała przez nich rzeka. Przeżyli przez godzinę wszystkie pory roku. – Jak ja cię wytrzymam – myślała dziewczyna. Jak to wytrzyma mój lekki
kręgosłup i moja konstrukcja wciąż nieustalona. (Bycie z nim jest jak stanie nad przepaścią z myślą. O skoku. Wciąż była zmęczona. Po spotkaniach spała godzinami i jadła, jadła mięso krwiste i jadła kiełbasę). A to było tak:
Biebrza, Czerwone Bagno
Potrzeba dobrodziejstw: krótkie dni,
wartkie lata, kiedy życie wieczorem
wypada z torów języka i przystaje nieme