- promocja
Inna kobieta - ebook
Inna kobieta - ebook
Kret to w języku szpiegów agent, który przez lata działa na rzecz obcego państwa. Powód bezsennych nocy szefów wszystkich wywiadów. Człowiek, który może jednym słowem zniweczyć budowaną z mozołem siatkę szpiegowską. Wiele wskazuje, że ten wróg działa teraz w samym sercu zachodniego świata.
Śledztwo w tej sprawie rozpoczyna Gabriel Allon, szefa izraelskiego wywiadu. Trop prowadzi go do Wiednia, ale jego najcenniejszy rosyjski kontakt zostaje tam brutalnie zamordowany. Gabriel postanawia przeanalizować historyczne źródła i ponownie zbadać sprawę słynnej Piątki z Cambridge – pięciu brytyjskich intelektualistów zwerbowanych w trzydziestych latach przez Rosjan.
Tymczasem w odciętej od świata andaluzyjskiej wiosce ukrywa się kobieta, która nie tylko zna odpowiedzi na nurtujące go pytania, ale właśnie zaczęła pisać pamiętnik. Jeżeli zdąży wyjawić prawdę, niebezpieczeństwo zostanie zażegnane. Jednak jeżeli ktoś ją uciszy, układ sił na świecie zmieni się tak radykalnie, że obudzimy się w zupełnie innej rzeczywistości
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3990-5 |
Rozmiar pliku: | 997 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moskwa, 1974
To była limuzyna marki ZiŁ, długa i czarna, z plisowanymi zasłonkami w tylnych oknach. Pędziła z lotniska Szeremietiewo do centrum Moskwy pasem zarezerwowanym dla członków Biura Politycznego i Komitetu Centralnego. Zapadła już noc, gdy znaleźli się u celu – na placu imienia rosyjskiego pisarza w starej części miasta znanej jako Patriarsze Prudy. Szli przez nieoświetlone uliczki, dziecko i dwóch mężczyzn w szarych garniturach, aż dotarli do kaplicy stojącej pośród platanów. Naprzeciwko kaplicy znajdował się budynek mieszkalny. Weszli do środka przez drewniane drzwi i wcisnęli się do windy, która zawiozła ich do mrocznego holu. Przed nimi wznosiły się schody. Dziecko z przyzwyczajenia liczyło stopnie. Piętnaście. Na podeście zobaczyli kolejne drzwi ze skórzaną tapicerką, a w nich dobrze ubranego mężczyznę z drinkiem w ręce. W jego zniszczonej twarzy było coś znajomego. Z uśmiechem wypowiedział po rosyjsku tylko jedno słowo. Dziecko dopiero po wielu latach zrozumiało, co to słowo znaczyło.1
Budapeszt, Węgry
Nic z tego wszystkiego by się nie zdarzyło – ani desperackie poszukiwania zdrajcy, ani rozpad sojuszy, ani łańcuch niepotrzebnych śmierci – gdyby nie ten nieszczęsny Heathcliff. Był dla nich tragiczną postacią, niespełnioną obietnicą, a w końcu stał się jeszcze powodem do chwały dla Gabriela. Mimo wszystko Gabriel wolałby, żeby Heathcliff pozostał wśród żywych. Takie zdobycze nie trafiają się codziennie; czasami tylko raz w życiu, rzadko dwa razy. Tak to już jest w tej szpiegowskiej robocie, ubolewał Gabriel. Takie jest życie.
W istocie wcale nie nazywał się Heathcliff. Ci, którzy się nim zajmowali, twierdzili, że to imię zostało losowo wygenerowane przez komputer. Komputer wybierał pseudonim, który w żaden sposób nie kojarzył się z prawdziwym nazwiskiem, narodowością ani rodzajem pracy danego człowieka. Od tej strony pseudonim spełniał wszelkie kryteria. Mężczyzna, który został nazwany Heathcliffem, nie był podrzutkiem ani beznadziejnym romantykiem, nie był również zgorzkniały, mściwy czy gwałtowny. W gruncie rzeczy z Heathcliffem Emily Brontë nie łączyło go nic oprócz ciemnej karnacji, jego matka pochodziła bowiem z byłej radzieckiej republiki Gruzji. Podkreślała z dumą, że z tej samej republiki, co towarzysz Stalin, którego portret wciąż wisiał w największym pokoju jej moskiewskiego mieszkania.
Heathcliff jednak płynnie czytał oraz mówił po angielsku i lubił wiktoriańskie powieści. Zastanawiał się nawet nad studiowaniem literatury angielskiej, ale w porę oprzytomniał i dostał się do Moskiewskiego Instytutu Języków Obcych, drugiej najbardziej prestiżowej uczelni w Związku Radzieckim. Opiekun jego roku był poszukiwaczem talentów dla SWR, służby wywiadu zagranicznego, i po ukończeniu studiów Heathcliff otrzymał propozycję wstąpienia do akademii SWR. Jego matka szalała ze szczęścia, kładła kwiaty i świeże owoce pod portretem towarzysza Stalina.
– On na ciebie patrzy – powtarzała. – Któregoś dnia staniesz się ważną osobą, człowiekiem, którego inni będą się bali.
W jej oczach oznaczało to najwyższe możliwe osiągnięcie.
Ambicją większości kadetów była zagraniczna rezydentura w placówce SWR, gdzie mieli rekrutować i prowadzić szpiegów wroga. Do tej pracy wymagano szczególnego typu osobowości. Kadet powinien być urodzonym uwodzicielem, śmiałym, pewnym siebie, rozmownym i ruchliwym. Niestety Heathcliff nie posiadał żadnej z tych cech. Nie wyróżniał się również cechami fizycznymi niezbędnymi do wykonywania niektórych mniej przyjemnych zadań SWR. Natomiast łatwo przychodziła mu nauka języków. Mówił płynnie po niemiecku, holendersku i angielsku oraz miał wyjątkowo dobrą pamięć, nawet jak na wysokie standardy SWR. Przedstawiono mu wybór, co w hierarchicznym świecie SWR było rzadkością: mógł zostać tłumaczem w Centrali Moskwa albo kurierem pracującym poza Moskwą. Wybrał to drugie i tym samym przypieczętował swój los.
Ta praca nie przynosiła splendoru, ale była niezmiernie istotna. Wyposażony w znajomość czterech języków oraz teczkę pełną fałszywych paszportów przemierzał świat w służbie ojczyzny – zakonspirowany posłaniec, potajemny listonosz. Odbierał materiały ze skrzynek kontaktowych, zostawiał pieniądze w sejfach bankowych, a od czasu do czasu nawet spotykał się osobiście z płatnymi agentami Centrali Moskwa. Zdarzało się, że trzysta nocy w roku spędzał poza Rosją. Taki tryb życia wykluczał małżeństwo, a nawet poważniejszy związek. Podczas pobytów w Moskwie SWR zapewniało mu towarzystwo kobiet – pięknych młodych dziewcząt, które w innym wypadku nawet by na niego nie spojrzały, ale podczas podróży często czuł się bardzo samotny.
Właśnie w takiej chwili samotności w barze hotelowym w Hamburgu poznał swoją Catherine – atrakcyjną szatynkę po trzydziestce, o opalonych ramionach i nogach. Siedziała przy stoliku w kącie i piła białe wino. Heathcliffa ostrzegano, by podczas podróży unikał takich kobiet, bo wszystkie bez wyjątku były agentkami wroga albo prostytutkami zatrudnionymi przez wrogi wywiad. Catherine jednak nie sprawiała takiego wrażenia. Gdy zerknęła na Heathcliffa znad komórki, na widok jej uśmiechu poczuł prąd przeszywający go od serca aż po lędźwie.
– Masz ochotę się przysiąść? – zapytała. – Bardzo nie lubię pić sama.
Nie miała na imię Catherine, tylko Astrid. W każdym razie tak szepnęła mu do ucha, wiodąc paznokciem po wewnętrznej stronie jego uda. Była Holenderką, więc Heathcliff, który przedstawił jej się jako rosyjski biznesmen, mógł z nią rozmawiać w jej ojczystym języku. Wypili kilka drinków, a potem wprosiła się do jego pokoju, gdzie czuł się bezpiecznie. Następnego ranka obudził się z potężnym kacem, co było u niego niezwykłe, i nie potrafił sobie przypomnieć, czy się kochali. Astrid, już po prysznicu, stała owinięta we frotowy szlafrok. W świetle dnia zauważył, że jest bardzo piękna.
– Masz wolny wieczór? – zapytała.
– Nie powinienem.
– Dlaczego?
Nie umiał odpowiedzieć.
– Ale i tak zabierzesz mnie na porządną randkę. Kolacja w jakimś miłym miejscu, a potem może dyskoteka.
– A potem?
Rozchyliła szlafrok, ukazując pięknie ukształtowane piersi. Heathcliff wytężał pamięć, ale nie przypominał sobie, by ich dotykał.
Wymienili się numerami telefonów – to również było zakazane – i rozstali. Heathcliff miał tego dnia wykonać w Hamburgu dwa zadania i musiał poświęcić kilka godzin na sprawdzenie, czy nie jest pod obserwacją. Gdy wykonywał drugie zadanie – rutynowo opróżniał skrytkę kontaktową – dostał esemesa z nazwą modnej restauracji w pobliżu portu. Pojawił się tam o wyznaczonej godzinie. Promienna Astrid siedziała już przy stoliku, a przed nią stała otwarta butelka odrażająco drogiego montracheta. Heathcliff zachmurzył się na myśl, że będzie musiał zapłacić za wino z własnych pieniędzy. Centrala Moskwa uważnie sprawdzała wszystkie jego wydatki i dostawał naganę, gdy przekraczał wyznaczony limit.
Astrid chyba wyczuła jego niepokój.
– Nie martw się, ja stawiam.
– Myślałem, że to ja mam cię zaprosić na porządną randkę.
– Naprawdę tak powiedziałam?
W tej chwili Heathcliff zrozumiał, że popełnił okropny błąd. Intuicja kazała mu odwrócić się na pięcie i uciekać, wiedział jednak, że nic by tym nie osiągnął; mleko już się rozlało. Został zatem w restauracji i zjadł kolację z kobietą, która go zdradziła. Rozmowa była sztywna i napięta jak w kiepskim serialu telewizyjnym, a rachunek zapłaciła Astrid, oczywiście gotówką.
Na zewnątrz czekał samochód. Heathcliff nie protestował, gdy Astrid cichym głosem poleciła mu usiąść z tyłu. Nie protestował również wtedy, gdy samochód ruszył w kierunku przeciwnym do tego, w którym znajdował się jego hotel. Kierowca wyraźnie był profesjonalistą i w zupełnym milczeniu wykonał kilka podręcznikowych manewrów, żeby zgubić potencjalne ogony. Astrid przez cały czas pisała i odbierała wiadomości, nie odzywając się do Heathcliffa ani słowem.
– Czy myśmy w ogóle…
– Uprawiali seks? – dokończyła.
– Tak.
Spojrzała w okno.
– To dobrze – stwierdził. – Tak jest lepiej.
W końcu zatrzymali się w niewielkim domku nad morzem. Mężczyzna, który na nich czekał, zwrócił się do Heathcliffa po angielsku z niemieckim akcentem. Powiedział, że ma na imię Marcus i że pracuje dla zachodniego wywiadu, nie sprecyzował jednak, dla którego. Potem pokazał mu kilka wysoce poufnych dokumentów, które Astrid poprzedniego wieczoru skopiowała z jego zamkniętej teczki, gdy był nieprzytomny po środkach, które mu zaaplikowała. Marcus zapowiedział, że od tej pory Heathcliff będzie im dostarczał podobne dokumenty i robił o wiele więcej, bo w innym wypadku materiały, które znalazły się w posiadaniu Marcusa i jego kolegów, zostaną użyte do udowodnienia Centrali Moskwa, że jest szpiegiem.
W odróżnieniu od swojego imiennika Heathcliff nie był zgorzkniały ani mściwy. Wrócił do Moskwy bogatszy o pół miliona dolarów i czekał na następne zlecenie. SWR przysłało do jego mieszkania na Worobiowych Wzgórzach piękną młodą dziewczynę. Heathcliff omal nie zemdlał ze strachu, gdy przedstawiła się jako Jekaterina. Przyrządził jej omlet i odesłał ją nietkniętą.
Ludzie tacy jak Heathcliff zwykle nie żyli długo. Karą za zdradę była śmierć. Ale nie szybka śmierć, lecz okropna. Podobnie jak wszyscy, którzy pracowali dla SWR, Heathcliff słyszał rozmaite historie, opowieści o ludziach, którzy błagali o strzał kończący ich cierpienia. Kula w końcu nadchodziła, rosyjskim zwyczajem w potylicę. W żargonie SWR nazywało się to wysszaja miera: najwyższy wymiar kary. Heathcliff obiecał sobie, że nigdy nie trafi w ich ręce. Dostał od Marcusa ampułkę z trucizną. Wystarczy ją rozgryźć i w dziesięć sekund będzie po wszystkim.
Marcus dał również Heathcliffowi tajne urządzenie nadawcze, które pozwalało na przekazywanie za pośrednictwem satelity raportów w postaci zaszyfrowanych mikrosekundowych wiązek sygnału. Heathcliff używał go rzadko. Wolał podczas zagranicznych podróży spotykać się z Marcusem osobiście. Gdy tylko okoliczności temu sprzyjały, pozwalał Marcusowi sfotografować zawartość swojej teczki, jednak przede wszystkim rozmawiali. Heathcliff nie był nikim ważnym, ale pracował dla ważnych ludzi i przewoził ich tajemnice. Co więcej, znał lokalizację rosyjskich skrzynek kontaktowych na całym świecie i miał je wszystkie w swojej zdumiewającej pamięci. Bardzo uważał, by nie wyjawić zbyt wiele ani zbyt szybko, dla własnego bezpieczeństwa, a także ze względu na prędko powiększający się stan konta w banku. Wydzielał sekrety po jednym, by zwiększyć ich wartość. Po roku z pół miliona dolarów zrobił się milion, potem dwa, a wreszcie trzy.
Heathcliffa nie dręczyły wyrzuty sumienia – nie wyznawał żadnej ideologii ani nie kierował się polityką – ale lęk prześladował go w dzień i w nocy. Lęk, że Centrala wie o jego zdradzie i obserwuje każdy jego krok. Lęk, że zdradził o jeden sekret za dużo albo że któryś ze szpiegów Centrali na Zachodzie w końcu go wyda. Wielokrotnie prosił Marcusa, by ten spuścił go z haczyka, ale Marcus odmawiał, czasami używając kojącego balsamu, a czasem trzaśnięcia z bicza. Heathcliff miał przekazywać informacje, dopóki jego życie nie stanie się poważnie zagrożone. Dopiero wtedy będzie mu wolno się wycofać. Heathcliff miał uzasadnione wątpliwości, czy Marcus zdoła precyzyjnie odczytać sygnały i określić dokładnie chwilę, kiedy miecz zawiśnie nad jego karkiem, ale nie miał wyboru, musiał robić dalej to, co robił. Marcus zmuszał go do tego szantażem i zamierzał wycisnąć z niego wszystkie tajemnice co do jednej, zanim pozwoli mu odejść.
Ale sekrety nie są sobie równe. Niektóre są przyziemne, codzienne i można je przekazać, nie ściągając na siebie większego zagrożenia, inne jednak są zbyt niebezpieczne, by je zdradzać. Heathcliff w końcu odkrył taką tajemnicę w skrytce kontaktowej w dalekim Montrealu. Było to puste mieszkanie używane przez nielegalnego rosyjskiego imigranta, głęboko zakonspirowanego w Stanach Zjednoczonych. W szafce pod zlewem kuchennym znalazł pendrive’a. Miał go zabrać i przewieźć do Moskwy, unikając w ten sposób potężnej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego Stanów Zjednoczonych. Przed wyjściem z mieszkania wsunął pendrive’a do laptopa. Urządzenie nie zostało zabezpieczone, a treści nie zaszyfrowano i Heathcliff bez trudu zapoznał się z zawartością dokumentów. Pochodziły od kilku różnych amerykańskich służb wywiadowczych i opatrzone były klauzulą najwyższej tajności.
Nie odważył się skopiować dokumentów, ale zachował wszystkie szczegóły w swej bezbłędnej pamięci. Wrócił do Moskwy i przekazał swojemu oficerowi prowadzącemu pendrive’a wraz ze słowami surowej dezaprobaty dla nielegalnego imigranta, który nie zabezpieczył treści. Oficer prowadzący, który nazywał się Wołkow, obiecał zająć się tą sprawą, a potem w nagrodę zaproponował Heathcliffowi bezstresową wycieczkę do przyjaznego Budapesztu.
– Możesz to uważać za opłacony w pełni urlop, prezent od Centrali. Nie zrozum mnie źle, Konstantinie, ale wyglądasz, jakbyś potrzebował odpoczynku.
Tego wieczoru Heathcliff skorzystał z urządzenia kontaktowego, by poinformować Marcusa, że odkrył sekret tak wielkiej wagi, że nie ma wyboru i musi uciekać. O dziwo, Marcus nie zaprotestował. Nakazał Heathcliffowi pozbyć się urządzenia tak, by nigdy nie zostało znalezione. Heathcliff rozbił je na kawałeczki i wrzucił do otwartej studzienki kanalizacyjnej, uznając, że nawet psy gończe z Wydziału Bezpieczeństwa SWR nie będą tam niczego szukać.
Tydzień później, po złożeniu ostatniej wizyty matce, która siedziała w swoim ciasnym jak królicza nora mieszkanku pod czujnym okiem melancholijnego towarzysza Stalina, Heathcliff po raz ostatni wyjechał z Rosji. Przybył do Budapesztu późnym popołudniem i taksówką pojechał do hotelu InterContinental. Miasto powoli przysypywał śnieg. Pokój hotelowy wychodził na Dunaj. Heathcliff zamknął drzwi na dwa zamki i zasuwę, usiadł przy biurku i czekał, aż zadzwoni komórka. Obok niej leżała ampułka z trucizną, którą dostał od Marcusa. Wystarczy ją rozgryźć. Dziesięć sekund i po wszystkim.2
Wiedeń
Dwieście dwadzieścia kilometrów dalej na północny zachód, za kilkoma zakrętami leniwego Dunaju, wystawa prac Petera Paula Rubensa, malarza, uczonego, dyplomaty i szpiega powoli zbliżała się do melancholijnego zamknięcia. Tłumy importowanych turystów pojawiły się i zniknęły, a późnym popołudniem jeszcze tylko kilku stałych gości starego muzeum kręciło się niepewnie po pomalowanych na różowo salach. Jednym z nich był mężczyzna w średnim wieku. Spod skraju płaskiej czapki naciągniętej nisko na czoło patrzył na wielkie płótna, na których korpulentne nagie postacie prezentowały się w różnych pozach na bogatym antycznym tle.
Za jego plecami zniecierpliwiony młody mężczyzna spojrzał na zegarek.
– Jak długo jeszcze, szefie? – zapytał cicho po hebrajsku.
Starszy mężczyzna jednak odpowiedział po niemiecku, i to tak głośno, by usłyszał go senny strażnik w kącie sali.
– Chciałbym zobaczyć jeszcze tylko jeden. Dziękuję.
Przeszedł do następnej sali i zatrzymał się przed obrazem Madonny z Dzieciątkiem. Olej na płótnie, sto trzydzieści siedem na sto jedenaście centymetrów. Doskonale znał ten obraz. Przeprowadzał jego renowację w domku nad morzem w zachodniej Kornwalii. Pochylił się nieco i przyjrzał się powierzchni obrazu w blasku świetlówek. Jego praca trzymała się nieźle. Gdyby tylko mógł powiedzieć to również o sobie, pomyślał, rozcierając miejsce u podstawy kręgosłupa, gdzie czuł piekący ból. Dwa ostatnio złamane kręgi były najmniejszą z jego fizycznych dolegliwości. Podczas długiej i pełnej osiągnięć kariery oficera wywiadu izraelskiego Gabriel Allon dwa razy został postrzelony w pierś, raz zaatakowany przez owczarka alzackiego, a także zrzucony z kilku biegów schodów do piwnic na moskiewskiej Łubiance. Nawet Ari Szamron, jego mentor i człowiek legenda, nie odniósł tylu fizycznych obrażeń.
Młody człowiek, który szedł za Gabrielem przez kolejne sale muzeum, nazywał się Oren i pełnił funkcję szefa ochrony Gabriela. To był nieprzyjemny przywilej związany z niedawnym awansem. Od trzydziestu sześciu godzin podróżowali. Najpierw lecieli samolotem z Tel Awiwu do Paryża, a potem samochodem jechali z Paryża do Wiednia. Teraz przeszli przez opustoszałe sale wystawowe i znaleźli się na schodach przy wyjściu z muzeum. Zaczął padać śnieg; w bezwietrznej nocy wielkie puszyste płatki płynęły prosto w dół. Zwykły turysta, patrząc na tramwaje przemykające przez oprószone śniegiem ulice pośród pustych pałaców i kościołów, uznałby, że miasto wygląda malowniczo. Ale nie Gabriel. Wiedeń zawsze go przygnębiał, a najbardziej wtedy, kiedy padał śnieg.
Samochód z kierowcą czekał na ulicy. Gabriel postawił kołnierz starej kurtki i powiedział Orenowi, że zamierza pójść do bezpiecznego lokalu piechotą.
– Sam – dodał.
– Szefie, nie mogę pozwolić, żeby chodził pan po Wiedniu bez ochrony.
– Dlaczego?
– Bo jest pan teraz szefem. Gdyby coś się stało…
– Po prostu powiesz, że dostałeś taki rozkaz.
– Zupełnie jak Austriacy. – Ochroniarz w ciemności podał Gabrielowi jericho, kaliber 9 mm. – Niech pan przynajmniej weźmie to.
Gabriel wsunął pistolet za pasek spodni.
– Będę w tym mieszkaniu za pół godziny. Kiedy dotrę, zawiadomię bulwar Króla Saula.
Przy bulwarze Króla Saula znajdowała się centrala wywiadu Izraela. Długa, skomplikowana i celowo myląca nazwa nie miała nic wspólnego z tym, czym ta instytucja naprawdę się zajmowała. Nawet dyrektor określał ją wyłącznie mianem Biura.
– Trzydzieści minut – powtórzył Oren.
– I ani minuty dłużej – obiecał Gabriel.
– A jeśli się pan spóźni?
– To będzie znaczyło, że zostałem zabity albo porwany przez Isis, Rosjan, Hezbollah, Irańczyków albo kogoś innego, komu udało mi się nadepnąć na odcisk. W takim razie nie będzie wielkich nadziei, że przeżyję.
– A co z nami?
– Nic ci się nie stanie, Oren.
– Nie o tym mówię.
– Nie chcę, żebyście się zbliżali do tego mieszkania – powiedział Gabriel. – Róbcie swoje, dopóki się do was nie odezwę. I pamiętaj, nie próbujcie za mną iść. To bezpośredni rozkaz.
Ochroniarz popatrzył na niego w milczeniu z wyraźnie zatroskaną miną.
– Co znowu?
– Szefie, czy jest pan pewien, że nie chce pan towarzystwa?
Gabriel odwrócił się bez słowa i zniknął w mroku.
Przeciął Burgring i ruszył po ścieżkach Volksgarten. Nie był wysoki, miał nie więcej niż sto siedemdziesiąt parę centymetrów wzrostu i szczupłą sylwetkę rowerzysty, pociągłą twarz, o wąskim podbródku i szeroko rozstawionych kościach policzkowych. Szczupły nos wyglądał jak wyrzeźbiony z drewna, oczy wyróżniały się nienaturalnym odcieniem zieleni, ciemne włosy srebrzyły się już na skroniach. Trudno było określić, z jakiej części świata pochodzi ten mężczyzna, na dodatek mówił płynnie w pięciu językach, łącznie z włoskim, którego nauczył się w połowie lat siedemdziesiątych przed wyjazdem do Wenecji, gdzie studiował konserwację dzieł sztuki. Potem Gabriel prowadził życie upartego, choć utalentowanego konserwatora nazywającego się Mario Delvecchio, jednocześnie służąc jako oficer wywiadu i zabójca na potrzeby Biura. Właśnie w Wiedniu odbył kilka swoich najlepszych misji, a także kilka najgorszych.
Wyminął Burgtheater, najbardziej prestiżową niemieckojęzyczną scenę świata, i poszedł przez Bankgasse do Café Central, jednej z najsłynniejszych kawiarni wiedeńskich. Zajrzał do środka przez szybę z matowego szkła i w pamięci zamajaczył mu Erich Radek, kolega Adolfa Eichmanna, który torturował matkę Gabriela. Siedział sam przy stole, popijając einspänner, czyli kawę po wiedeńsku. Obraz mordercy Radka był niewyraźny i zatarty jak postać na obrazie przed konserwacją.
– Czy jest pan pewien, że nigdy się nie spotkaliśmy? Pańska twarz wydaje mi się znajoma.
– Szczerze w to wątpię.
– Może jeszcze kiedyś się zobaczymy.
– Może.
Obraz się rozpłynął. Gabriel odwrócił się i poszedł w stronę starej dzielnicy żydowskiej, gdzie przed drugą wojną światową mieszkała jedna z najbardziej żywotnych społeczności żydowskich na świecie. Teraz ta społeczność odeszła już do historii. Popatrzył na kilku staruszków ostrożnie wychodzących z niepozornych drzwi Stadttempel, głównej synagogi wiedeńskiej, a potem skierował się na pobliski plac otoczony restauracjami. Wśród nich była włoska restauracja, w której zjadł ostatni posiłek w towarzystwie Leah, pierwszej żony, i Daniela, ich jedynego dziecka.
Na sąsiedniej ulicy zobaczył miejsce, gdzie wtedy stał ich samochód. Mimowolnie zwolnił, gdy sparaliżowały go wspomnienia. Przypomniał sobie zmagania z pasami fotelika syna i lekki smak wina na ustach żony, gdy całował ją po raz ostatni. Przypomniał sobie, że silnik nie chciał zaskoczyć i wydał dziwny dźwięk, jak płyta gramofonowa nastawiona na niewłaściwe obroty, bo bomba ciągnęła prąd z akumulatora. Zbyt późno wykrzyknął do Leah, żeby nie obracała kluczyka po raz drugi. A potem w rozbłysku jaskrawobiałego światła na zawsze stracił żonę i syna.
Serce dudniło mu głośno jak dzwon. Nie teraz, powiedział sobie, walcząc ze łzami. Teraz ma zadanie do wykonania. Uniósł twarz do nieba.
Czy tu nie jest pięknie? Na Wiedeń pada śnieg, a na Tel Awiw spadają pociski…
Sprawdził godzinę na zegarku. Miał jeszcze dziesięć minut, by dotrzeć do bezpiecznego mieszkania. Gdy szedł szybko po pustych ulicach, naraz ogarnęło go przeczucie zbliżającej się apokalipsy. To tylko pogoda, powiedział sobie. Wiedeń zawsze wprawiał go w przygnębienie, a najbardziej wtedy, kiedy padał śnieg.3
Wiedeń
Bezpieczne mieszkanie mieściło się po drugiej stronie Donaukanal, w uroczej starej biedermeierowskiej kamienicy w Drugiej Dzielnicy. Ta dzielnica mniej kojarzyła się z muzeum, więcej tu widziało się ruchu i życia. Były tu mały sklep Spar, apteka, kilka azjatyckich restauracji i nawet świątynia buddyjska. Ulicą przemykały samochody i motocykle, po chodnikach poruszali się przechodnie. W takim miejscu nikt nie zwracał uwagi na szefa wywiadu izraelskiego. Ani na rosyjskiego dezertera, pomyślał Gabriel.
Przeciął alejkę, potem podwórze i wszedł do holu. Schody pogrążone były w mroku. Na podeście trzeciego piętra zauważył lekko uchylone drzwi. Wsunął się do środka, zamknął je za sobą i po cichu poszedł do salonu, gdzie siedział Eli Lavon otoczony otwartymi notebookami. Podniósł wzrok, zobaczył śnieg na czapce oraz ramionach Gabriela i zmarszczył czoło.
– Proszę, tylko mi nie mów, że przyszedłeś piechotą.
– Samochód się zepsuł. Nie miałem wyjścia.
– Twój ochroniarz mówił co innego. Lepiej daj znać na bulwar Króla Saula, że już tu jesteś, bo wyślą ekipę poszukiwawczą.
Gabriel pochylił się nad jednym z komputerów, wpisał krótką wiadomość i posłał ją bezpiecznym łączem do Tel Awiwu.
– Kryzys zażegnany – stwierdził Lavon.
Nosił rozpinany sweter pod zmiętą tweedową marynarką i szalik na szyi. Miał włosy w strąkach, a rysy twarzy nijakie, łatwe do zapomnienia. Aparycja stanowiła jeden z jego największych atutów. Eli Lavon wyglądał jak życiowy nieudacznik, ale w gruncie rzeczy był urodzonym drapieżcą, który potrafił śledzić doskonale wyszkolonego agenta wywiadu albo twardego terrorystę na dowolnej ulicy świata, nie ściągając na siebie nawet odrobiny zainteresowania. Prowadził oddział Biura znany jako Neviot. Wśród jego agentów byli artyści spostrzegawczości, kieszonkowcy, złodzieje, a także ludzie specjalizujący się w umieszczaniu ukrytych kamer i urządzeń podsłuchowych za zamkniętymi na klucz drzwiami. Tego wieczoru jego podwładni mieli dużo roboty w Budapeszcie.
Ruchem głowy wskazał jeden z komputerów. Na ekranie widać było mężczyznę, który siedział przy biurku w pokoju drogiego hotelu. Obok łóżka leżała nieotwarta torba, a przed mężczyzną komórka i ampułka.
– Czy to fotografia? – zapytał Gabriel.
– Nagranie na żywo.
Gabriel postukał w ekran laptopa.
– Ale on cię nie słyszy.
– Jesteś pewny, że żyje?
– Jest śmiertelnie przerażony. Od pięciu minut nawet nie drgnął.
– Czego się tak boi?
– To Rosjanin – odparł Lavon, jakby to wszystko wyjaśniało.
Gabriel patrzył na Heathcliffa jak na postać z obrazu. Rosjanin naprawdę nazywał się Konstantin Kirow i był jednym z najcenniejszych źródeł Biura. Tylko niewielka część dostarczanych przez niego wiadomości miała bezpośredni związek z bezpieczeństwem Izraela, ale olbrzymie nadwyżki trafiały do Londynu i Langley. Dyrektorzy MI6 i CIA gorliwie rzucali się na każdą nową porcję sekretów, które wypłynęły z teczki Rosjanina. Anglicy i Amerykanie nie żywili się za darmo. Obydwa wywiady pomagały pokryć koszty operacji, a Brytyjczycy po wielu debatach i oporach zgodzili się przyznać Kirowowi azyl w Zjednoczonym Królestwie.
Ale pierwszą osobą, którą Rosjanin miał zobaczyć po ucieczce, był Gabriel Allon. Przeszłość Gabriela związana z rosyjskim wywiadem i ludźmi na Kremlu była długa i krwawa. Z tego powodu chciał osobiście przeprowadzić wstępną rozmowę z Kirowem, a zwłaszcza dowiedzieć się, co konkretnie odkrył i dlaczego tak nagle poczuł potrzebę dezercji. Potem Gabriel z wielką przyjemnością zamierzał przekazać Rosjanina Brytyjczykom, w ręce szefa wiedeńskiej placówki MI6. Ujawnieni agenci dostarczali tylko bólu głowy, szczególnie ujawnieni agenci rosyjscy.
W końcu Kirow się poruszył.
– Co za ulga – stwierdził Gabriel.
Obraz na ekranie na kilka sekund zmienił się w rozmazaną kaszkę, a potem wrócił do normy.
– Tak jest przez cały wieczór – wyjaśnił Lavon. – Widocznie przekaźnik odbiera jakieś zakłócenia.
– Kiedy byli w tym pokoju?
– Jakąś godzinę przed przyjazdem Heathcliffa. Złamaliśmy system zabezpieczeń hotelu, pogrzebaliśmy w rezerwacjach i znaleźliśmy jego numer pokoju. Wejście do środka to już żaden problem.
Czarodzieje z Wydziału Technologii Biura opracowali magiczną kartę, która otwierała wszystkie zamki elektroniczne w hotelach na całym świecie. Przy pierwszym przesunięciu karta wykradała kod, przy drugim otwierała zamek.
– Kiedy zaczęły się te zakłócenia?
– Zaraz po tym, jak wszedł do pokoju.
– Czy ktoś go śledził w drodze z lotniska do hotelu?
Lavon potrząsnął głową.
– Jakieś podejrzane nazwiska w rejestrze gości?
– Większość to uczestnicy konferencji Wschodnioeuropejskiego Stowarzyszenia Inżynierów – wyjaśnił Lavon. – Prawdziwy bal jajogłowych. Stado gości z wkładkami na długopisy w kieszeniach koszul.
– Kiedyś sam byłeś taki, Eli.
– Nadal jestem. – Obraz znów zmienił się w mozaikę szarych kropek. – Niech to cholera – powiedział Lavon cicho.
– Czy chłopcy sprawdzili łącza?
– Dwa razy.
– I?
– Na linii nie ma nikogo innego. A nawet gdyby był, sygnał jest tak zakodowany, że dwa superkomputery musiałyby pracować przez miesiąc, żeby go poskładać. – Obraz ustabilizował się. – No, teraz lepiej.
– Pokaż mi hol.
Lavon stuknął w klawiaturę innego komputera i pojawił się obraz holu: morze źle dopasowanych ubrań, identyfikatorów i łysiejących czaszek. Gabriel przebiegł wzrokiem po twarzach, szukając jakiejś, która nie pasowałaby do tego miejsca. Znalazł takie cztery, dwie męskie i dwie kobiece. Lavon za pośrednictwem hotelowych kamer zrobił zdjęcia i wysłał je do Tel Awiwu. Na ekranie sąsiedniego laptopa Konstantin sprawdzał teraz swój telefon.
– Jak długo każesz mu czekać? – zapytał Lavon.
– Dopóki przy bulwarze Króla Saula nie wrzucą tych twarzy w bazy danych.
– Musi niedługo wyjść, bo spóźni się na pociąg.
– Lepiej żeby spóźnił się na pociąg, niż żeby w holu InterContinentalu zabili go wysłannicy moskiewskiej Centrali. – Obraz znów stał się poszatkowany. Zirytowany Gabriel postukał palcem w ekran.
– Nie trudź się – powiedział Lavon. – Już tego próbowałem.
Po dziesięciu minutach Wydział Operacyjny przy bulwarze Króla Saula oświadczył, że nie znalazł żadnej z tych czterech twarzy w cyfrowej galerii Biura zawierającej portrety agentów obcego wywiadu, znanych albo przypuszczalnych terrorystów i prywatnych najemników. Dopiero wtedy Gabriel napisał krótką wiadomość na zabezpieczonym blackberry i nacisnął „wyślij”. Po chwili Konstantin Kirow sięgnął po komórkę. Przeczytał wiadomość od Gabriela, podniósł się gwałtownie, naciągnął płaszcz i owinął szyję szalikiem. Wsunął telefon do kieszeni, ale ampułkę z trucizną nadal trzymał w ręce. Walizkę zostawił w pokoju.
Gdy Kirow otwierał drzwi pokoju i wychodził na korytarz, Eli Lavon stuknął w kilka klawiszy laptopa. Kamery systemu bezpieczeństwa w hotelu monitorowały krótki spacer Heathcliffa do wind. W pobliżu nie pojawili się inni goście ani personel, a winda, do której wsiadł Rosjanin, była pusta. Na dole w holu panowało szaleństwo. Zdawało się, że nikt nie zwrócił uwagi na wychodzącego Kirowa, łącznie z dwoma osiłkami w skórzanych kurtkach – węgierskimi ochroniarzami obserwującymi ulicę.
Brakowało kilku minut do dziewiątej. Kirow miał jeszcze czas, by zdążyć na nocny pociąg do Wiednia, ale musiał się pośpieszyć. Szedł na południe przez Apáczai Csere Jánosa, a za nim dwóch ludzi Eliego Lavona. Potem skręcił w Kossutha Lajosa, jedną z głównych arterii Budapesztu.
– Moi chłopcy mówią, że jest czysto – powiedział Lavon. – Nie ma Rosjan ani Węgrów.
Gabriel wysłał drugą wiadomość do Konstantina Kirowa. Polecił mu wsiąść do pociągu zgodnie z planem. Kirow postąpił zgodnie ze wskazówkami cztery minuty przed odjazdem, pod okiem ludzi Lavona. Na razie Gabriel i Lavon nie mogli zrobić nic więcej. Popatrzyli na siebie w milczeniu, myśląc o tym samym: czekanie. Wiecznie to czekanie.4
Westbahnhof, Wiedeń
Ale Gabriel i Eli Lavon nie czekali sami, bo tego wieczoru mieli partnera operacyjnego w postaci Secret Intelligence Service – Tajnej Służby Wywiadowczej Jej Królewskiej Mości, najstarszej i najwspanialszej takiej instytucji w cywilizowanym świecie. Sześciu oficerów z legendarnego wiedeńskiego oddziału – wkrótce ich dokładna liczba miała stać się przedmiotem sporu – z napięciem czuwało w zabezpieczonej komorze w Ambasadzie Brytyjskiej, a kilkunastu innych krążyło wokół komputerów i telefonów z migającymi diodami w Vauxhall Cross, położonej na brzegu rzeki londyńskiej siedzibie MI6.
Jeszcze jeden oficer MI6, Christopher Keller, czekał w pobliżu dworca wiedeńskiego za kierownicą niepozornego volkswagena passata. Miał bardzo niebieskie oczy, włosy rozjaśnione słońcem, mocno uwydatnione kości policzkowe i kanciasty podbródek z dołkiem pośrodku. Jego usta sprawiały wrażenie zastygłych w ironicznym uśmiechu.
Tego wieczoru nie miał nic więcej do roboty oprócz wypatrywania zabłąkanych rosyjskich opryszków, więc myślał o niezwykłej ścieżce, która go tu doprowadziła. Zmarnowany rok w Cambridge, głęboko zakamuflowana operacja w Irlandii Północnej, przypadkowy bratobójczy postrzał podczas pierwszej wojny w Zatoce, po którym udał się na dobrowolne wygnanie na Korsykę. Tam nauczył się mówić po francusku doskonale, choć z korsykańskim akcentem. Wykonywał również dla pewnego znanego korsykańskiego przestępcy usługi, które z grubsza można by określić jako morderstwa na zlecenie. Ale to wszystko miał już za sobą. Dzięki Gabrielowi Allonowi Christopher Keller był teraz szanowanym oficerem w Tajnej Służbie Wywiadowczej Jej Królewskiej Mości. Jego życie wróciło na właściwe tory.
Keller popatrzył na Izraelczyka siedzącego na miejscu pasażera. Był wysoki i chudy, z bezbarwną cerą i oczami w kolorze lodu z lodowca. Na twarzy miał wyraz głębokiego znużenia, ale niespokojne postukiwanie palcami o deskę rozdzielczą zdradzało jego prawdziwy stan ducha.
Keller zapalił papierosa, czwartego w ciągu ostatnich dwudziestu minut, i wydmuchał chmurę dymu na przednią szybę.
– Musisz? – zaprotestował Izraelczyk.
– Przestanę palić, kiedy ty skończysz to cholerne bębnienie – powiedział Keller ze snobistycznym akcentem z zachodniego Londynu, który pozostał mu po uprzywilejowanym dzieciństwie. – Głowa mnie od tego boli.
Palce Izraelczyka znieruchomiały. Nazywał się Michaił Abramow i podobnie jak Keller był weteranem elitarnej jednostki wojskowej. Służył w Sajjeret Matkal należącej do Sił Obronnych Izraela. Już kilka razy działali wspólnie, ostatnio w Maroku, śledząc Saladyna, dowódcę oddziału operacji zewnętrznych ISIS, aż do wioski na odludziu w górach Atlasu średniego. Ale żaden z nich nie oddał strzału kończącego krwawe rządy Saladyna. Gabriel ubiegł ich obydwu.
– Właściwie czym się tak denerwujesz? – zapytał Keller. – Jesteśmy w samym środku nudnego, nijakiego Wiednia.
– Tak – odrzekł Michaił nieobecnym tonem. – Tu nigdy nic się nie dzieje.
Michaił spędził dzieciństwo w Moskwie i mówił po angielsku z lekkim rosyjskim akcentem. Zdolności językowe i słowiańska uroda pozwoliły mu odgrywać rolę Rosjanina w kilku ważnych operacjach Biura.
– Działałeś już kiedyś w Wiedniu? – zapytał Keller.
– Raz czy dwa razy. – Michaił sprawdził broń, jericho, kaliber .45. – Pamiętasz tych terrorystów samobójców z Hezbollahu, którzy zamierzali zaatakować Stadttempel?
– Myślałem, że tym się zajmowała EKO Cobra. – EKO Cobra to taktyczna jednostka austriackiej policji. – Właściwie jestem zupełnie pewny, że coś o tym czytałem w gazetach.
Michaił popatrzył na Kellera z twarzą bez wyrazu.
– To byłeś ty?
– Oczywiście nie sam. Miałem pomoc.
– Ktoś, kogo znam?
Michael milczał.
– Rozumiem.
Zbliżała się północ. Ulica biegnąca wzdłuż nowoczesnej szklanej fasady dworca kolejowego była pusta, tylko dwie taksówki czekały na ostatnie kursy. Jedna z nich miała zabrać rosyjskiego uciekiniera i zawieźć go do hotelu Best Western na Stubenring. Stamtąd pieszo powinien dotrzeć do bezpiecznego mieszkania. Decyzja, czy można go tam wpuścić, należała do Michaiła, który miał pójść za nim. Lokalizacja bezpiecznego mieszkania była chyba najpilniej strzeżonym sekretem całej operacji. Jeśli okaże się, że Kirow jest czysty, Michaił miał go przeszukać po wejściu do budynku i zabrać na górę na spotkanie z Gabrielem. Keller dostał rozkaz, żeby zostać na dole w passacie, ubezpieczając ich od zewnątrz, chociaż nie wiedział, jak właściwie miałby to zrobić. Alistair Hughes, szef wiedeńskiego oddziału MI6, nie pozwolił mu zabrać broni. Keller zapracował sobie na opinię człowieka skłonnego do przemocy, Hughes z kolei słynął z ostrożności. Prowadził wygodne życie w Wiedniu – pożyteczne znajomości, długie lunche, niezłe stosunki z miejscowymi służbami. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, był problem, przez który znów znalazłby się za biurkiem w Vauxhall Cross.
Naraz ekran komórki Michaiła rozjaśnił się z powodu nadchodzącej wiadomości, oświetlając jego bladą twarz.
– Pociąg wjechał na stację. Kirow zmierza do wyjścia.
– Heathcliff – powiedział Keller z przyganą. – Dopóki nie znajdzie się w bezpiecznym mieszkaniu, nazywa się Heathcliff.
– Już tu idzie.
Michaił wsunął blackberry do kieszeni kurtki. Kirow wyszedł ze stacji. Przed sobą i za sobą miał obserwatorów Eliego Lavona.
– Wydaje się zdenerwowany – zauważył Keller.
– Jest zdenerwowany. – Michaił znów postukał palcami o deskę rozdzielczą. – To Rosjanin.
Obserwatorzy opuścili stację pieszo, a Konstantin Kirow w jednej z taksówek. Keller podążał za nim w dyskretnej odległości. Samochód jechał na wschód przez puste ulice miasta. Keller nie zauważył nic, co mogłoby świadczyć o tym, że rosyjski kurier jest śledzony. Michaił zgodził się z nim.
Piętnaście minut po północy taksówka zatrzymała się przy Best Western. Kirow wysiadł, ale nie wszedł do hotelu, tylko przekroczył Donaukanal mostem Schwedenbrücke. Michaił ruszył za nim pieszo. Po zejściu z mostu obaj znaleźli się na Taborstrasse, a ta z kolei doprowadziła ich do ładnego placyku z kościołem, który nazywał się Karmeliterplatz. Tam Michaił zmniejszył odległość od obiektu do kilku kroków.
Razem przeszli na sąsiednią ulicę i mijając szereg ciemnych sklepów i kawiarni, zmierzali w kierunku biedermeierowskiej kamienicy na końcu kwartału. Z okna na trzecim piętrze sączył się słaby blask. Światła wystarczyło, by Michaił zauważył sylwetkę Gabriela, który stał z jedną ręką na podbródku i głową przechyloną nieco na bok. Michaił wysłał mu jeszcze jedną, ostatnią wiadomość. Kirow był czysty.
W tym momencie usłyszał dźwięk zbliżającego się motocykla. W pierwszej chwili pomyślał, że to nie jest odpowiednia noc na jazdę na dwukołowcu. Jego podejrzenia potwierdziły się po kilku sekundach, gdy motocykl wyłonił się zza rogu kamienicy. Motocyklista miał na sobie czarną kurtkę i czarny hełm z ciemną szybką. Zatrzymał się kilka metrów od Kirowa, podparł jedną nogą i wyciągnął zza pazuchy pistolet zakończony długim cylindrycznym tłumikiem. Michaił nie potrafił powiedzieć, co to była za broń. Może glock, a może hk. W każdym razie lufa mierzyła prosto w twarz Kirowa.
Michaił wypuścił telefon z ręki i sięgnął po jericho, ale zanim zdążył je wyciągnąć, z lufy pistoletu motocyklisty wystrzeliły dwa języki ognia. Obydwa strzały trafiły do celu. Michaił usłyszał trzask kul przebijających czaszkę Kirowa i zobaczył eksplozję krwi i tkanki mózgowej.
Kirow upadł, a motocyklista obrócił ramię o kilka stopni i wymierzył w Michaiła. Dwa strzały chybiły. Michaił padł na chodnik i po dwóch kolejnych strzałach zaczął się czołgać w stronę zaparkowanego samochodu. Prawa ręka odnalazła kolbę jericha. Wyciągnął broń w chwili, gdy mężczyzna na motocyklu podniósł nogę i zwiększył obroty silnika. Był najwyżej trzydzieści metrów od Michaiła, a za sobą miał parter kamienicy. Michaił trzymał jericho w obu dłoniach, opierając wyciągnięte ramiona na bagażniku samochodu. Mimo to nie strzelił. Wytyczne Biura dawały agentom operacyjnym wiele swobody, jeśli chodzi o używanie śmiercionośnej broni do obrony własnego życia, nie pozwalały jednak agentowi strzelać z pistoletu kalibru .45 do ruchomego celu w mieszkalnej dzielnicy europejskiego miasta, gdzie zbłąkana kula z łatwością mogła odebrać życie niewinnemu człowiekowi.
Motocykl ruszył, ryk silnika odbił się echem od ścian budynków. Michaił prowadził motocyklistę na muszce, dopóki ten nie zniknął, a potem podczołgał się do miejsca, gdzie upadł Kirow. Rosjanina też już nie było. Z jego twarzy nie zostało prawie nic.
Michaił podniósł wzrok w stronę sylwetki w oknie na trzecim piętrze i usłyszał za plecami wznoszący się odgłos silnika szybko jadącego samochodu. Obawiał się, że zbliża się reszta grupy zabójców, by dokończyć robotę, ale to był tylko Keller w passacie. Michaił zgarnął swoją komórkę i wskoczył do środka.
– Mówiłem ci – powiedział, gdy samochód wyprysnął do przodu. – Tutaj nigdy nic się nie dzieje.
Gabriel pozostał w oknie dłużej, niż powinien, patrząc na oddalające się tylne światła motocykla, za którym jechał passat bez świateł. Gdy obydwa pojazdy zniknęły, przeniósł wzrok na leżącego na ulicy człowieka. Przyprószył go już śnieg. Nie mógł być bardziej martwy. Był martwy, pomyślał Gabriel, jeszcze zanim dotarł do Wiednia. Zanim wyjechał z Moskwy.
Obok niego stanął Eli Lavon. Minęła długa chwila. Kirow wciąż tam leżał, zupełnie sam. W końcu zatrzymał się obok niego jakiś samochód, z którego wysiadła młoda kobieta. Podniosła rękę do ust i odwróciła wzrok.
Eli Lavon zaciągnął rolety.
– Czas stąd znikać.
– Nie możemy tak po prostu…
– Dotykałeś czegoś?
Gabriel zastanowił się.
– Komputerów.
– Niczego więcej?
– Zasuwy do drzwi.
– Zajmiemy się tym przy wyjściu.
Naraz pokój rozjaśnił się niebieskim światłem. Gabriel dobrze je znał. To radiowóz Bundespolizei. Zadzwonił do Orena, szefa swojej ochrony.
– Przyjedź pod budynek od strony Hollandstrasse. Tam jest cisza i spokój.
Rozłączył się i pomógł Lavonowi spakować komputery i telefony. Przed wejściem obydwaj porządnie wytarli zasuwę, najpierw Gabriel, a potem na wszelki wypadek jeszcze Lavon. Przechodząc przez podwórze, słyszeli pierwsze słabe dźwięki syren, ale na Hollandstrasse panowała cisza przerywana tylko cichym mruczeniem silnika pracującego na jałowym biegu. Gabriel i Lavon usiedli z tyłu. Przejechali przez Donaukanal, zostawili za sobą Drugą Dzielnicę i znaleźli się w Pierwszej.
– Był czysty. Tak, Eli?
– Jak łza.
– W takim razie skąd zabójca wiedział, dokąd jechać?
– Może powinniśmy go zapytać.
Gabriel wyciągnął telefon z kieszeni i zadzwonił do Michaiła.5
Floridsdorf, Wiedeń
Czterodrzwiowy passat wyposażony był w najnowszą wersję napędu na wszystkie koła Volkswagena, jednak skręt w prawo na świeżym śniegu przy prędkości stu kilometrów na godzinę znacznie przekraczał jego możliwości. Tylne koła straciły przyczepność i przez chwilę Michaił obawiał się, że wpadną w niekontrolowany poślizg, potem jednak jakimś cudem opony odzyskały przyczepność, samochód jeszcze raz zarzucił tyłem i znów pojechał prosto.
Michaił rozluźnił palce na podłokietniku.
– Masz duże doświadczenie w jeździe w zimowych warunkach?
– Duże – odparł Keller spokojnie. – A ty?
– Ja się wychowałem w Moskwie.
– Wyjechałeś stamtąd jeszcze jako dziecko.
– Miałem szesnaście lat.
– Czy twoja rodzina miała samochód?
– W Moskwie? Jasne, że nie. Jeździliśmy metrem, tak jak wszyscy.
– Więc tak naprawdę nie jeździłeś samochodem w zimie w Rosji.
Michaił nie zaprzeczył. Znów znaleźli się na Taborstrasse, minęli park przemysłowy i kompleks magazynów. Jechali jakieś sto metrów za motocyklem. Michaił mniej więcej znał topografię Wiednia i zauważył, że zmierzają na wschód. Na wschodzie znajdowała się granica. Był przekonany, że wkrótce bardzo im się przyda.
Światło hamowania motocykla rozjarzyło się czerwienią.
– Skręca – zauważył Michaił.
– Widzę.
Motocykl skręcił w lewo i na chwilę zniknął im z oczu. Keller wszedł w zakręt, nie zwalniając. Za przednią szybą przepłynęła panorama brzydkiej wiedeńskiej ulicy. Gdy odzyskał kontrolę nad samochodem, motocykl był już co najmniej dwieście metrów przed nimi.
– Dobry jest – stwierdził Keller.
– Szkoda, że nie widziałeś, jak potrafi użyć broni.
– Widziałem.
– Dzięki za pomoc.
– A co miałem zrobić? Próbować odwrócić jego uwagę?
Przed nimi wznosiła się Millennial Tower, pięćdziesięciojednopiętrowy budynek mieszkalno-biurowy na zachodnim brzegu Dunaju. Przekroczyli rzekę i prędkość wzrosła do stu pięćdziesięciu, ale motocykl wciąż się od nich oddalał. Michaił zastanawiał się, ile jeszcze czasu minie, zanim Bundespolizei zwróci na nich uwagę. Zapewne tyle, ile trzeba, by wyciągnąć paszport z kieszeni martwego rosyjskiego kuriera.
Motocykl zniknął za kolejnym rogiem. Zanim Keller wziął zakręt, tylne światło było już tylko małą czerwoną kropeczką w mroku.
– Zgubi nas.
Keller przycisnął gaz do podłogi. W tej samej chwili komórka Michaiła zawibrowała. Oderwał na chwilę oczy od tylnego światła motocykla i przeczytał wiadomość.
– Co to? – zapytał Keller.
– Gabriel chce, żebyśmy go informowali. – Michaił napisał krótką odpowiedź i znów podniósł wzrok. – Cholera – mruknął.
Tylne światło zniknęło.
W końcu okazało się, że wszystkiemu winien był Alois Graf, emeryt i cichy sympatyk ekstremalnie prawicowej partii austriackiej, choć jego sympatie nie miały nic wspólnego z tym, co zaszło. Graf niedawno owdowiał i od tego czasu cierpiał na bezsenność. Właściwie nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy od śmierci ukochanej Trudi udało mu się przespać więcej niż dwie czy trzy godziny. To samo odnosiło się do Schultziego, jego dziewięcioletniego jamnika. Pies właściwie nie należał do niego, tylko do Trudi. Schultzie nigdy nie darzył Grafa wielkim uczuciem i na odwrót. A teraz stali się współtowarzyszami z celi, braćmi w smutku, bezsenności i depresji.
Pies był dobrze wyszkolony w etykiecie wypróżniania i brał pod uwagę potrzeby innych, ale od jakiegoś czasu wyrażał ochotę wyjścia o najdziwniejszych porach. Graf również brał pod uwagę potrzeby innych i nigdy nie protestował, gdy Schultzie przychodził do niego nad ranem z desperackim spojrzeniem w pełnych niechęci oczkach.
Tamtej nocy, według zegarka, który stał na szafce przy łóżku Grafa, wezwanie nadeszło dwadzieścia pięć minut po północy. Ulubionym miejscem Schultziego był skrawek trawy przy amerykańskim barze z fast foodem na Brünnerstrasse. Cieszyło to Grafa, bo uważał, że ta restauracja, o ile w ogóle można to nazwać restauracją, szpeci okolicę. Ale z drugiej strony Graf nigdy nie lubił Amerykanów. Był na tyle stary, że pamiętał powojenny Wiedeń, podzielone miasto szpiegów i nieszczęścia. Wolał Brytyjczyków niż Amerykanów. Brytyjczycy w każdym razie obdarzeni byli pewnym sprytem.
Żeby dotrzeć na skrawek ziemi obiecanej Schultziego, trzeba było przejść przez Brünnerstrasse. Graf, dawny dyrektor szkoły, popatrzył w prawo, a potem w lewo, zanim zszedł z krawężnika. Zauważył pojedyncze przednie światło motocykla, który nadjeżdżał od strony centrum, i zatrzymał się niezdecydowanie. Motocykl był jeszcze daleko, Graf nie słyszał żadnego dźwięku. Z pewnością miał dość czasu, by dotrzeć na drugą stronę ulicy. Mimo wszystko lekko szarpnął smycz Schultziego, żeby pies nie zatrzymał się na środku jezdni, co czasem lubił robić.
W połowie drogi jeszcze raz spojrzał w stronę motocykla, który w ciągu trzech czy czterech sekund znacznie się przybliżył. Jechał z ogromną szybkością, o czym świadczył również wysoki napięty dźwięk silnika, który Graf słyszał teraz wyraźnie. Schultzie również go usłyszał i stanął nieruchomo jak posąg, nie zamierzając się ruszyć, choć Graf nerwowo szarpał za smycz.
– Komm, Schultzie! Mach schnell!
Zero reakcji, zupełnie jakby zwierzę przyrosło do asfaltu.
Motocykl znajdował się już o jakieś sto metrów od nich, mniej więcej o długość boiska przy dawnej szkole Grafa. Graf pochylił się, żeby pochwycić psa, ale za późno: motocykl był tuż przy nich. W ostatniej chwili nieco skręcił i niemal otarł się o kurtkę Grafa, przejeżdżając tuż za jego plecami. Zaraz potem Graf usłyszał okropny zgrzyt metalu i zobaczył wyrzuconą w powietrze postać w czarnym stroju. Motocyklista poszybował tak daleko, jakby umiał latać, ale kolejny dźwięk – odgłos ciała uderzającego o chodnik – świadczył o tym, że jednak nie.
Kilka razy przekoziołkował, pokonując parę następnych metrów, i w końcu znieruchomiał. Graf zamierzał podejść do niego choćby po to, by potwierdzić to, co zdawało się oczywiste, ale z tej samej strony szybko nadjeżdżał kolejny pojazd. Tym razem był to samochód. Z wyrywającym się Schultziem w ramionach Graf szybko zszedł z jezdni. Samochód zwolnił przy wraku motocykla i zatrzymał się przy postaci w czarnym stroju leżącej nieruchomo na ulicy.
Z samochodu wysiadł pasażer. Był wysoki i chudy, jasna twarz wydawała się świecić w ciemności. Popatrzył na mężczyznę na ulicy i zdaniem Grafa bardziej ze złością niż współczuciem zdjął z jego głowy roztrzaskany kask, a potem zrobił coś dziwnego, o czym Graf nigdy nikomu nie powiedział: sfotografował twarz martwego człowieka telefonem komórkowym. Błysk lampy zaskoczył Schultziego i pies zaniósł się szczekaniem. Mężczyzna popatrzył zimno na Grafa i znów wsiadł do samochodu, który w następnej chwili odjechał.
Ciszę nocy rozdarły syreny. Alois Graf powinien pozostać na miejscu i opowiedzieć Bundespolizei o tym, czego był świadkiem, ale nie zrobił tego, tylko wrócił szybko do domu, trzymając w ramionach wyrywającego się Schultziego. Graf pamiętał powojenny Wiedeń i uznał, że czasami lepiej jest nic nie widzieć.