- nowość
- promocja
Inna niż wszystkie - ebook
Inna niż wszystkie - ebook
Kiedy śliczna, miła Maddie Price zwierza się dawnej przyjaciółce, Jo-Lynn Kirby, że wpadła w kłopoty, Jo uznaje to za żart. Przecież od paru miesięcy, odkąd wyciekły jej nagie fotki, Jo jest wyrzutkiem społecznym, a całe otoczenie uważa, że zasłużyła na swój los. Nie ma mowy, by koleżanka zwróciła się o pomoc akurat do niej.
Lecz potem Maddie nagle znika.
Wszyscy bez wahania uznają, że dziewczyna po prostu uciekła, jednak Jo nie może wyzbyć się wrażenia, że za jej zniknięciem kryje się coś więcej. By dojść prawdy, musi znów zacząć się obracać w kręgu ludzi, którzy ją odrzucili, a jedyna droga powrotna wiedzie przez Hudsona Harpera-Moore’a, chłopaka, z którym kiedyś flirtowała. Hudson też ma powody, by odnaleźć Maddie, proponuje więc Jo, że będą udawać parę, dzięki czemu dziewczyna ponownie zyska możliwość wstępu do grona znajomych. Jednak ten powrót oznacza, że będzie musiała stawić czoło wszystkiemu, o czym wolałaby zapomnieć: kumplom, którzy ją zdradzili, opiniom, że sama jest sobie winna, i tajemnicom, które zniszczyły jej przyjaźń z Maddie. Próbując odkryć, dlaczego przyjaciółka zniknęła, Jo zaczyna się zastanawiać, kogo tak naprawdę szuka: Maddie czy może dziewczyny, którą sama kiedyś była.
INNA NIŻ WSZYSTKIE to rewelacyjny debiut Meredith Adamo, która wnikliwie analizuje to, jak traktujemy młode kobiety i ich traumatyczne przeżycia przez pryzmat losów dwóch dziewcząt: jednej, która zaginęła, i drugiej, która próbuje się odnaleźć.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-726-5 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– 1 –
Na tym polega problem z dziewczynami takimi jak ja…
Tak przy okazji, to tekst mojej matki. Dajcie tej kobiecie podwójną whisky po długim dniu w stacji telewizyjnej, a trzy minuty później będzie siedziała po turecku na podłodze w kuchni z pudłem zdjęć, wygrzebując moje najlepsze fotki.
Jojo w wieku czternastu lat, z aparatem na zębach, ale mimo to piękna, w diademie na spłowiałych od słońca włosach.
Joey piętnastoletnia, świeżo upieczona przewodnicząca drugiej klasy, oszołomiona swoją spektakularną wygraną.
Szesnastoletnia Joles, najlepsza sprzedawczyni czerwca w lodziarni Costello, pozująca nieco zbyt dumnie z czekiem bonusowym.
Niezależnie od tego, jak często powtarzamy tę scenę – a możecie mi wierzyć, robimy to często – matka nigdy nie odbiega od scenariusza.
– Mój Boże, Jo-Lynn, spójrz tylko na siebie – mawia, a alkohol podkreśla jej śpiewny akcent z Tennessee. – Zobacz, kim mogłabyś być, gdybyś się postarała.
Czasami się buntuję, odpowiadając na przykład:
– To doprawdy wielka strata, że się nie realizuję w konkursach piękności, samorządzie szkolnym oraz przemyśle lodziarskim.
Najczęściej jednak znoszę jej wyrzuty w milczeniu, aż matka w końcu wzdycha, nie ze złością, tylko z rozczarowaniem, i stwierdza:
– Nie postarasz się. Nigdy tego nie robisz. Na tym polega problem z dziewczynami takimi jak ty…
Ma na myśli niegrzeczne dziewczyny. Zuchwałe. Trudne pannice, które pyskują i się obijają, kpią z ułożonych chłopaków, mających ułożoną przyszłość, i prychają lekceważąco – niekoniecznie wrednie, ale też niezbyt miło – gdy inne dziewczęta odważą się zabrać głos na jakiś temat. Wystarczy dowolny synonim do „złej”, taką właśnie dziewczyną jestem.
To znaczy byłam. Czas przeszły. Staram się – naprawdę staram – poprawić albo przynajmniej być mniej paskudna. Lecz problem z dziewczynami takimi jak ja polega na tym, że z niezwykłą łatwością wszystko zawalają.
– Spokojnie – mówię do siebie na głos w swoim pokoju. – Wszystko jest dobrze.
Nie panikuję. Jeszcze nie. Nie, teraz próbuję być wielozadaniowa: wciskam się w czarne legginsy, przekopuję kosz na brudy w poszukiwaniu w miarę czystego swetra, dzwonię do Milesa Metcalfa, używając telefonu z klapką. (Nie z wyboru, żeby było jasne; to jest „konsekwencja moich poczynań”). Rozlega się jeden sygnał. Drugi. Przy trzecim wyczesuję palcami kołtun z mokrych, splątanych włosów. Przy czwartym wyjmuję z kosza golf, burozielony i dwa rozmiary za duży.
Przy piątym wzdycham z irytacją.
– Mój Boże, Miles, możesz odebrać?
Nie odbiera. Rzucam telefon na łóżko i słucham powitania na poczcie głosowej: „Hej, tu Miles Metcalf. Przepraszam, że nie odebrałem, ale skontaktuję się, gdy tylko będę mógł”.
– Elo, tu Jo. – Przeciskam głowę przez golf. – Pilnie potrzebujesz nowego tekstu, ziom. „Skontaktuję się”? Co ty, masz dziewięćdziesiąt lat? – Milknę. Próbuję się uspokoić. Biorę telefon do ręki i dodaję: – Wiem, że pewnie jesteś już w szkole albo w drodze do niej czy coś, ale pilnie potrzebuję podwózki. Zostaniesz moim bohaterem na wieki wieków, pozdro, pa.
Zamykam telefon, a głośny stuk klapki niepokoi moją kotkę Bazylię. Spogląda, nie mrugając oczami, ze swojej grzędy na oknie. Jeszcze nie zauważyła, że warstewka lodu pokryła szybę, zasłaniając widok na zaśnieżoną ulicę. Bazylia jest piękna, ale pod kopułą ma wyłącznie biały szum.
Celuję w nią palcem.
– Nie osądzaj mnie, kocico.
Panikuję i miotam się tak z powodu zepsutego budzika.
No dobra, jest zepsuty w takim sensie, że zapomniałam go wczoraj nastawić, mimo że nagryzmoliłam: „NASTAW BUDZIK!!!” na wściekle różowej karteczce i przykleiłam ją do lustra w łazience. Gdy szczotkowałam zęby, miałam przed oczami to przypomnienie i oczywiście pomyślałam: „Aha, muszę to zrobić”. A potem tego nie zrobiłam.
Ale nie panikuję, pamiętacie? Smaruję korektorem ogromny pryszcz na brodzie, dźwigam plecak z podłogi i wypadam na korytarz. Bazylia śmiga obok mnie na dół po schodach, lecz ja za nią nie idę. Najpierw muszę zaliczyć najważniejszy przystanek.
– Lee! – Pukam do drzwi pokoju mojego brata. Materac skrzypi, ale nikt nie odpowiada. Łomoczę mocniej. – Hej, debilu, wiem, że nie śpisz. Potrzebuję podwózki do szkoły – szepczę.
– Co?
– Spóźniłam się na autobus – wyjaśniam głośniej i otwieram drzwi. Wytężam wzrok w zaskakującej ciemności: rolety są opuszczone, do tego na karniszu wisi wyblakły polarowy koc. Mrugam, próbując przyzwyczaić wzrok. – Kurczaki, leżysz na łożu śmierci?
– Boli mnie głowa – odpowiada, jakby mówienie też sprawiało mu ból. Jakbym była zbyt tępa, żeby zauważyć na nocnym stoliku otwartą flaszkę najlepszego bourbona taty. Ziewając i się przeciągając, mój brat dodaje: – Ale przeżyję.
– To super, bo musimy jechać. – Zerkam na jego budzik: cztery minuty po siódmej. To oznacza, że mam dwadzieścia sześć minut do pierwszego dzwonka, po którym lepiej, żebym już siedziała w pracowni komputerowej u pana Chopry, bo inaczej… Z trudem przełykam ślinę. – Natychmiast.
– Poproś tatę.
– Porzucił nas.
– Na zawsze?
– Gorzej. – Opieram się o framugę. – Na śniadanie.
To taka tradycja. Raz na dwa miesiące tato i jego dawni kumple, szefowie kuchni, spotykają się w knajpie Flower City na cześć minionych dni chwały, kiedy to wytaczali się pijani ze swoich restauracji o piątej nad ranem i ruszali na poszukiwanie czarnej kawy i naleśników.
– Poproś swoich przyjaciół – proponuje Lee. – To znaczy przyjaciela, w liczbie pojedynczej.
Niegrzeczne, ale prawdziwe.
Niestety Miles, jak zawsze nadambitny, codziennie melduje się w szkole godzinę przed czasem. Najczęściej rano wypełnia testy na zajęcia z nauk ścisłych lub ćwiczy gamy na saksofonie barytonowym. W pozostałe dni jada śniadanie – bajgiel jagodowy na zimno z masłem – w towarzystwie dyrektor Lund.
Ot tak, dla rozrywki.
Zapewne dzięki temu, że jest liżydupą, zagwarantuje sobie pozycję najlepszego ucznia i piętnaście tysięcy dolarów stypendium „ufundowanego dzięki hojnemu wsparciu Stowarzyszenia Absolwentów Liceum Culver oraz obserwatorów takich jak wy, dziękujemy”, a ja… nie.
Rzecz w tym, że:
– Miles nie wchodzi w rachubę. Nie możesz choć raz czegoś dla mnie zrobić, Lee? Nigdy o nic nie proszę. – Szybko dodaję: – Poza podwózką od czasu do czasu.
– Nie ma mowy. – Kładzie się na brzuchu. – To nie moja wina, że jesteś…
– Jaka jestem? – odpowiadam, jakbym rzucała mu wyzwanie. „No dawaj, spróbuj”.
Lee podnosi głowę powolnym, zbolałym ruchem. Przygląda mi się przez chwilę. Piaskowe włosy ma przyklapnięte z jednej strony, a jego oczy błyszczą szkliście w mroku sypialni. Po chwili znów składa głowę na poduszce.
– Zamknij za sobą drzwi, proszę.
Mogłabym się z nim kłócić. Powiedzieć: „Nie udawaj, że nadal jestem jedyną porażką w tej rodzinie”. Ale mam za mało czasu. Wychodzę, unosząc środkowe palce i zostawiając drzwi szeroko otwarte. Wołam jeszcze z podestu schodów:
– Na szczęście mam plan awaryjny!
Dobrze, że nie wie, na czym ten plan polega. Wpadam do kuchni, w której wisi gęsty gorzki aromat porannej kawy taty, i zgarniam z blatu kluczyki do samochodu Lee. To, że czterokrotnie oblałam egzamin na prawko, nie oznacza, że nie potrafię prowadzić auta. Oznacza tylko, że nie jestem w tym zbyt dobra. Głównie w parkowaniu równoległym i skrętach w lewo, ale komu to potrzebne?
Z całą pewnością dam radę przejechać trzy kilometry do Culver.
Bazylia wychodzi za mną do przedpokoju i miauczy, jakby kpiła: „Taaa, jasne”.
– Dam radę, kocie. – Kładę kluczyki na konsoli obok portretowego zdjęcia Lee wykonanego na zakończenie liceum. Wygląda jak prawdziwy złoty chłopak: nieskazitelny smoking, błysk w oku i lśniący biały uśmiech, ukazujący dołki w policzkach.
Za to mój portret nie nadaje się do wystawienia. Trzymam jego kopię w szufladzie biurka, częściowo ukrytą pod garścią spinaczy, trzema przeterminowanymi kondomami i pomiętą torebką zioła, którą wysępiłam od Cody’ego Forsythe’a zeszłej jesieni, kiedy jeszcze z nim rozmawiałam.
Kiedy w ogóle z kimkolwiek rozmawiałam.
– Wszystko dobrze… – zapewniam się cicho.
Na tym polega problem z dziewczynami takimi jak ja: powtarzamy sobie kłamstwa, aż zaczynają brzmieć jak prawda. Sznuruję buty: wszystko jest dobrze. Zapinam kurtkę pod brodę, a sztuczne futerko łaskocze mnie w nos: wszystko dobrze. Otwieram drzwi i moim oczom ukazuje się… śnieżny zimowy poranek?
– O kurde!
Śnieg pada wielkimi, ciężkimi płatkami, a niebo wygląda jak żółtoczarny siniak – jest równocześnie jasne i ciemne. Boże broń, by władze okręgu ogłosiły dzień wolny z powodu śnieżycy. To efekt uboczny srogich zim w Rochester – jesteśmy na nie zbyt dobrze przygotowani. Pługi śnieżne, piaskarki, niezasłużona pewność siebie za kółkiem…
Bazylia znów miauczy: „No to powodzenia, kretynko!”.
Ale jakie mam wyjście? Zadzwonić do Milesa jeszcze z milion razy? Albo gorzej jeszcze, do mojej matki do Channel 12 i przyznać, że znowu zawaliłam, potwierdzając, że jestem dokładnie taką dziewczyną, za jaką mnie uważa?
Mowy nie ma.
Ruszam i szybkim ruchem sięgam po kluczyki. Za szybkim. Spadają na podłogę, a ja z rozpędu wychodzę z pustymi rękami. Wzdycham, klnąc pod nosem, ale kiedy się odwracam…
– Tego szukasz? – Lee podzwania kluczykami trzymanymi w ręku. Choć jego twarz ma odcień zielonkawej bieli, udaje mu się krzywo uśmiechnąć, gdy stwierdza: – Sprytnie, Jo.
A potem zatrzaskuje mi drzwi przed nosem.
Siła uderzenia wstrząsa witrażowym oknem. Klapka we wrzutce na pocztę unosi się i po chwili opada. A mnie ogłusza tak, że nawet nie przemyka mi przez myśl, by sięgnąć do gałki w drzwiach, dopóki nie rozlega się głuchy stuk zamykanego rygla.
Walę czołem w szybę.
– No to klops.
– Dasz radę!
Odchylam głowę do tyłu. Każdego innego dnia mogłabym zażartować z tej sytuacji. „Rany, ale błyskawiczna akcja, ha, ha”. Ale nie dziś. Dziś wypuszczam powietrze z płuc, a mój oddech formuje obłok na mrozie, i robię jedyną rzecz, której staram się nigdy, przenigdy nie robić: spoglądam na drugą stronę ulicy.
Niczym obiektyw, wyostrzający się na właściwym punkcie, mój wzrok pada na śliczną, miłą Maddie Price.
Stoi pod ostatnią włączoną latarnią uliczną, a złoty promień oświetla ją i – co najważniejsze – jej durną białą toyotę prius. W jednej okrytej rękawiczką dłoni trzyma zmiotkę do śniegu, drugą przyciska telefon do ucha.
– Przecież się zgodziłam. – Jej słowa ledwie słychać, ale ton ma ostry. Może jest zirytowana.
Chrzanić to. Teraz chichocze. Pewnie rozmawia z Codym. Chodzą ze sobą od trzech miesięcy? Czterech? Tak się przechwala, że jest najlepszym chłopakiem na ziemi, jakby była pierwszą dziewczyną, która się kiedykolwiek zakochała. Nieważne, że ani jedno jej słowo nie jest prawdą.
Wierzcie mi, znam prawdziwego Cody’ego Forsythe’a. Pewnego dnia Maddie też go pozna.
Lecz teraz mówi:
– Do zobaczenia niedługo.
I, kończąc rozmowę, uśmiecha się z rozmarzeniem.
Doskonała okazja, by zawołać:
– Maddie!
Zaskoczona szybko zerka w moją stronę, ale równie szybko odwraca wzrok. Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że pomyślała: „Eee, a ta czego chce?”. Pędzę w jej stronę po zaśnieżonym chodniku.
Staje do mnie plecami, zmiatając ostatnią warstwę puchu z przedniej szyby. Pewnie chętnie by mnie ignorowała przez całą wieczność, ale niestety ślizgam się na lodzie i z impetem wpadam w bagażnik jej auta, niemal się wywracając, co obiektywnie jest zabawne, ale ona się nie śmieje. Ani nie uśmiecha. Nawet nie mruga.
Kiwam do niej głową, łapiąc pion.
– Co słychać?
– Zgubiłaś się? – Strząsa płatek śniegu z policzka, jakby już się mną znudziła.
– Och, nie. Mieszkam tu. – Wskazuję kciukiem za plecy.
– Żartowałam.
– Jasne. Ja też żartowałam. – Parskam wymuszonym śmiechem. Ona nie jest wcale rozbawiona. – Widzisz, żart polega na tym, że jesteśmy sąsiadkami, więc…
– Chcesz czegoś, Jo? – Maddie krzyżuje ramiona na piersi. Wstrząsa nią dreszcz. Mroźne powietrze zabarwiło jej twarz na bolesny różowy kolor. Koniuszki uszu ma jeszcze ciemniejsze. Jej dzisiejszy strój – dopasowane spodnie, botki do kostek, miękki kremowy sweter pod rozpiętym wełnianym płaszczem – wygląda zarówno modnie, jak i praktycznie.
– Wyglądasz jak z cholernego katalogu L.L. Bean – wyrywa mi się.
– To chciałaś mi powiedzieć?
– Tak. A właściwie nie. Mogę się z tobą zabrać? Zamierzałam zwędzić samochód brata, ale…
Mówię w ten sposób: „Jesteś moją jedyną nadzieją”. Maddie też o tym wie. Zna na pamięć rozkład jazdy autobusów z czasów przed prawkiem, więc rozumie, że bez jej pomocy się spóźnię. Wzdycha z rozdrażnieniem, ale dałabym sobie głowę uciąć, że niechęć w tych lodowatobłękitnych oczach topnieje. Zdecydowanie jej ciało się rozluźnia. Jestem pewna, że…
– Nie.
Tak jakby parskam śmiechem.
– Słucham?
Maddie robi wielki krok w moją stronę. Stoimy tak blisko, że widzę w kąciku jej ust smugę różowego błyszczyka. Czuję perfumy o zapachu kwiatu pomarańczy. Jest dobre dwanaście centymetrów wyższa ode mnie, ale się nie kulę. Co to to nie.
Nawet gdy oświadcza z uśmiechem tak szerokim, że niemal dzieli jej twarz na pół:
– Nie, Jo. Nigdy.
Stoimy tak – w milczeniu i bezruchu – wydawałoby się, że przez całą wieczność. W końcu zakładam zamarznięty lok za ucho i stwierdzam:
– Strasznie to podłe.
– Nie wiem, czego się spodziewałaś. – Maddie z trudem otwiera drzwi auta, walcząc z podmuchem wiatru, który porusza jej delikatnie falowanymi włosami. – Nie żebym była wredna, ale dlaczego miałabym ci w czymkolwiek pomagać?
– Dlatego, Maddie.
Jestem bezwstydna. Zmuszam ją, by przypomniała sobie, jak ta sytuacja – my dwie, razem, gadające na chodniku – wydawała się zupełnie normalna ledwie kilka lat temu. Wiem, że ona też to pamięta.
Przez sekundę się waha – jej złośliwy uśmiech blednie, a między brwiami pojawia się lekka zmarszczka.
W końcu to śliczna, miła Maddie Price. Nie chciałam, by to określenie do niej przylgnęło. Prześladowało ją aż do ostatniej klasy. Ale nie zrujnowało jej życia i nie jest kłamliwe. Dziewczyna ma doskonałą frekwencję, świetne oceny, niemal zagwarantowane przyjęcie na NYU¹. Dodajmy do tego chłopaka, który jest gwiazdą futbolu, i popularnych przyjaciół, a ujrzymy obraz dokładnie odpowiadający oczekiwaniom.
Nikt się dwa razy nie zastanawia nad taką dziewczyną.
Maddie potrząsa głową, jakby próbowała pozbyć się tej właśnie myśli, i opada na fotel kierowcy.
– Powodzenia z szukaniem transportu.
– Maddie, poczekaj. – Blokuję drzwi nogą. – Wiesz, że nie mogę się spóźnić. Po prostu nie mogę.
Wygina usta.
– A to dlaczego?
Pytanie retoryczne. Od sześciu tygodni jestem na warunkowym i jakoś wszyscy o tym wiedzą. A spóźnienie oznacza dodatkowy tydzień do mojego wyroku, który powinien się skończyć jutro, gdy ukażą się oceny za pierwszy semestr, więc naprawdę nie mogę się spóźnić.
– Na Boga, Maddie, chcesz, żebym błagała? Proszę bardzo. – Opadam na kolana i szeroko rozkładam ramiona. – Wiesz, że nigdy bym nie prosiła, gdybym nie była zrozpaczona, ale nie mam…
Trzaska drzwiami. Dźwięk niesie się echem po ulicy i przenika mnie aż do kości.
Czyli tak to się skończy: Maddie odjedzie, ja zostanę sama.
Ale najpierw otwiera okno i wystawia przez nie głowę, wokół której wściekle wiruje śnieg.
– Ani trochę ci nie współczuję – oznajmia ze śmiertelną powagą. – Sama jesteś sobie winna.
Znów parskam śmiechem, ale tym razem to boli. Mocno. Obdarzywszy mnie ostatnim uroczym uśmiechem, Maddie rusza spod krawężnika.
Coś gorącego szczypie mnie pod powiekami. Nie będę płakała. Ja nigdy nie płaczę. Nawet wtedy, gdy miałam dziewięć lat, potknęłam się na chodniku, upadłam i obluzowałam przednie zęby, a usta wypełniła mi krew. Ani w czasie zeszłych wakacji, kiedy przebiłam sobie stopę zardzewiałym gwoździem, ani wcześniejszego lata, gdy chłopcy się upili i powiedzieli, że to oni wydrapali kiedyś moje imię na pisuarze, i dlaczego nie wyluzuję, przecież to tylko żart, no nie?
Zatem nie. Przez Maddie Price też się nie rozkleję.
Zamiast tego wstaję. Otrzepuję topniejący śnieg z mokrych, zmarzniętych kolan.
I z niewyjaśnionych przyczyn przypominam sobie kolejne zdjęcie – to, którego moja mama nie może nigdy zobaczyć.
Zostało zrobione ostatniej jesieni, pod koniec października. W noc ogniska na plaży w parku Durand Eastman. Na tej fotce jestem ubrana w obcisłe dżinsowe szorty, znoszone białe trampki i czarną bluzę na zamek, która nie należy do mnie. Wystarczyłby sposób, w jaki przechylam głowę, prezentując malinkę na łuku szyi, ale znacznie gorszy jest mój uśmiech. Przekorny. Kokieteryjny. Jakbym już wtedy wiedziała więcej, niż niektóre dziewczyny się kiedykolwiek dowiedzą.
A gówno wiedziałam.
Zwłaszcza tego, że gdy nocne niebo wypełni się gwiazdami, gdy ognisko będzie z sykiem dogasało, a we wszystkich telefonach rozlegnie się dźwięk powiadomienia: SZEŚĆ NOWYCH ZDJĘĆ, nagle stanę się najgorszą wersją siebie: siedemnastoletnią Jo, wyrzutkiem.
Ale pewnie na tym polega problem z dziewczynami takimi jak ja. Zawsze dostają to, na co zasługują.ROZDZIAŁ 2
– 2 –
Po niecałych pięciu minutach tracę czucie w palcach. Minutę później śnieg wsypuje mi się do butów. Po kolejnych dwóch skręcam na rogu koło sklepu rybnego i wpadam w poślizg na lodzie, dla równowagi chwytając się znaku na przystanku autobusowym i szepcząc:
– Kurdekurdekurde.
Nie muszę szeptać. W pobliżu nikogo nie ma. Nawet plac po drugiej stronie ulicy jest opustoszały, od bankomatu aż po 7-Eleven, gdzie wraz z chłopakami – kiedy jeszcze byli moimi kumplami – wpadaliśmy po przekąski. Zawsze kupowałam ten sam zestaw: krakersy, paczkę surowych cynamonowych bułeczek i karton soczków Capri Sun.
Czuję ukłucie w sercu. Brakuje mi takich drobiazgów. Tego, jak opróżniałam sześć soczków jeden po drugim. Jak otwieraliśmy opakowanie bułeczek i zgarnialiśmy lukier palcami. Jak niemal się dławiliśmy, próbując powstrzymać śmiech, bo byliśmy głupi, upaleni i zupełnie nic nie mogło nas dotknąć.
Cyfrowy wyświetlacz na banku zmienia się z minus siedmiu stopni na siódmą dwadzieścia jeden.
Ukłucie w sercu staje się mocniejsze. Pełne złości. Przedłużenie okresu warunkowego jest już pewne, podobnie jak satysfakcja Maddie. Oczyma wyobraźni widzę, jak zarzuca ramiona na piegowatą szyję Cody’ego i szepcze, muskając ustami jego ucho: „Jo łatwo pada na kolana, co nie?”.
Za moim plecami rozlega się klakson. Wyjmuję rękę z kieszeni, gotowa pokazać środkowy palec, ale klakson znów robi „biiip-biiip”. Przygotowana na awanturę zaglądam w otwarte okno i widzę…
– Mój bohaterze!
Miles Metcalf uśmiecha się, wciskając język w przerwę między górnymi jedynkami.
– Pochlebiasz mi.
– Tylko gdy na to zasłużysz, a zasługujesz, ziom.
Wzrusza ramionami, lekko zawstydzony.
– Posypywałem solą chodnik przed domem sąsiadów. To starsi, sympatyczni ludzie. Ale odsłuchałem twoją wiadomość przed wyjazdem i domyśliłem się, że zapomniałaś telefonu, więc pojechałem trasą… – Milknie na widok mojej miny. – Przepraszam. Za dużo paplę. Wsiadaj!
Ciągnę za klamkę i z samochodu wypadają dwie puste puszki po red bullu. Na podłodze leży kolejnych dziesięć, a na siedzeniu kilkanaście połamanych cukierków w kształcie serc.
– Przepraszam za bałagan. – Zgarnia okruchy na dłoń, a potem się gapi, jakby pytał: „Co mam zrobić z garścią połamanych serc?”. W końcu rzuca je na tylne siedzenie.
– Bez urazy – mówię, wsiadając i rozkopując stertę puszek – ale czy twój samochód kiedyś wyglądał inaczej?
Marszczy brwi, lecz nie oponuje. Nie miałoby to sensu. Jego organizm funkcjonuje na cukrze i kofeinie. Miles nosi w kieszeniach kilka paczek kwaśnych żelków, a napoje energetyczne żłopie jak wodę. Jeśli coś może podnieść mu tętno i/lub zabarwić język na niebiesko, na pewno to pochłonie.
Z uchwytu na kubek wyjmuję cukierka Starburst, odwijam z papierka i wsuwam do ust.
– Jedź szybko – ponaglam. Czeka, aż zapnę pas, i rusza z poślizgiem, zaciskając pobielałe palce na kierownicy, która niemal wyrywa mu się z rąk. Nerwowo łapię za uchwyt nad drzwiami. – Ale też bezpiecznie…
– Sorki, sorki, sorki. – Wciska pulsacyjnie hamulec, dopóki opony znów nie odzyskują przyczepności, i wypuszcza powietrze z płuc. – Nieźle jak na pierwszy raz, co?
Kradnę kolejnego starbursta.
– Pierwszy raz?
– Pierwszy raz w takich warunkach pogodowych. Zima była łagodna, więc… – Miles milknie i się czerwieni. Chłopak ma koszmarną skłonność do rumieńców. Prowokują go najmniejsze drobiazgi: zła odpowiedź na teście, rude dziewczyny z grzywką, sama wzmianka o seksie.
Gdy czytaliśmy _Romea i Julię_ w dziewiątej klasie, pan Hardy pozwolił nam obejrzeć adaptację filmową pod warunkiem, że zachowamy spokój w tej milisekundzie, w której widać piersi Julii. Większość chłopaków śliniła się w oczekiwaniu na tę scenę. Ale nie Miles. Nerwowo kiwał nogą, stukając w ławkę, i ściskał ołówek w morderczym chwycie, niemal łamiąc go na pół.
Tuż przed sceną, gdy w oczekiwaniu pochyliliśmy się na krzesłach, Cody mruknął:
– Już po wszystkim, gościu.
I Miles uniósł wzrok idealnie we właściwym (niewłaściwym?) momencie. Natychmiast spuścił głowę, totalnie zażenowany, ale nie dość szybko. Zobaczył.
Gorzej – wszyscy widzieliśmy, że zobaczył.
Zgotowaliśmy mu piekło. Chłopaki chichotały, kopały jego krzesło, przerzucały się jego ołówkiem. Ja postukałam go palcem w ramię i spytałam teatralnym szeptem:
– O mój Boże, stanął ci?
Próbował coś powiedzieć, wydusić zaprzeczenie, ale z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Jak nazywa się głęboka czerwień? Purpura? Szkarłat? Tak mocno płonęła mu twarz. A my wszyscy – ja i chłopaki, moje chłopaki, których uważałam za kumpli – śmialiśmy się do rozpuku z biednego, nieśmiałego, niewinnego Milesa.
A teraz proszę bardzo! Oto ja i on, który jako jedyny pozostał przy mnie, kiedy ostatniej jesieni wszystko się rypnęło. Mój przyjaciel, w liczbie pojedynczej.
Szczypię go w policzek.
– Czuję się zaszczycona, że twój pierwszy raz odbył się ze mną.
– Taa, jasne. – Odtrąca moją rękę. – Uważasz, że jesteś zabawna, prawda?
– Bo jestem. Szkoda, że wszyscy nie są tacy zabawni jak ja.
Miles parska śmiechem. Odgarnia loki, przyklepane przez wełnianą czapkę. Chyba chciałby coś powiedzieć, ale słowa zamierają mu na ustach. To mu się często zdarza: nasze przekomarzanie rwie się, co i rusz przechodząc w smutną, przygnębiającą ciszę.
– Buuu – buczę z rozczarowaniem. I to jest żart. Serio.
Milczenie wisi między nami, gdy Miles wjeżdża do tunelu. Kiedy wyłaniamy się po drugiej stronie, w oddali rysuje się kontur miasta, postrzępiony i szary na tle ciemniejszego nieba. Śnieg wkrótce straci swój urok, ale teraz wygląda to całkiem pięknie.
To znaczy nadal nie znoszę Rochester. Zawsze mieszkałam tylko tu i bardzo chcę się stąd wyrwać. Z całego serca.
Ale czasami sobie wyobrażam, jak by to było zostać.
Wtedy myślę o śniegu padającym powoli w zimowe poranki takie jak ten, kiedy wydaje się, że świat zamarł. Tak jakbym mogła po prostu… odetchnąć. A potem przez sześć miesięcy niebo jest bezustannie szare albo słyszę, jak ktoś mówi: „Widzisz tę dziewczynę? To jej gołe fotki…”.
Mój wzrok pada na zegar na tablicy rozdzielczej.
– Miles, muszę cię o coś poprosić.
Jego gęste brwi unoszą się odrobinę, a ja próbuję uśmiechnąć się uroczo, nawet bezradnie.
Wskazuję na prędkościomierz i sugeruję:
– Możesz trochę przycisnąć?
Kosztuje go to co najmniej dziesięć lat życia, ale pędzi, przekraczając dopuszczalny limit o całe osiem kilometrów na godzinę, przejeżdżając nie na jednym, ale dwóch żółtych światłach, by dowieźć nas do Culver minutę przed czasem.
Wyskakuję, nim samochód się całkiem zatrzyma.
– Jeszczerazdziękizapodwózkę!
– Co? – Miles walczy z zapięciem pasa. – Poczekaj!
Nie mam czasu na czekanie. Biegnę przez oblodzony dziedziniec i wpadam do szkoły przez wyjście ewakuacyjne obok sali muzycznej. Przytłumiony hałas – bębnienie w pianino, zawodzenie skrzypiec, ośliniony jęk puzonu – oznacza, że nikt się tu nie będzie kręcił.
Świetnie, uniknę spotkania z dyrektor Lund. Co rano wita studentów przy głównym wejściu w towarzystwie innych pracowników z trzeszczącymi krótkofalówkami przypiętymi do pasków. Założę się, że gdyby mnie teraz zobaczyła, posłałaby mi ten chłodny, pewny siebie uśmiech i rzuciła:
– Sugeruję, żebyś się pospieszyła, Kirby.
Spieszę się, spieszę.
Skręcam w lewo, w skrzydło dla ostatnich klas, i wpadam do pracowni komputerowej w tej samej sekundzie, w której rozlega się dzwonek. Byłoby to imponujące dokonanie, gdybym głośno nie łupnęła drzwiami o ścianę. Pan Chopra zerka na mnie znad okularów bez oprawek, przyciskając marker do białej tablicy.
Cichutko zamykam za sobą drzwi.
– Przepraszam.
– Dziękuję, że zaszczyciłaś nas swoją obecnością – komentuje nauczyciel i wraca do rysowania swojego autoportretu. – Usiądź. I postaraj się nie zrobić sobie krzywdy, dobrze?
Strzelam do niego z palca jak z pistoletu, mrużąc oko i kląskając językiem, a potem wchodzę prosto w stolik z drukarką. Nikt nie jest na tyle uprzejmy, by udawać, że tego nie zauważył. Nie bliźniaki, Kyle i Tyler Spencer z identycznymi uśmiechami na twarzach. Nie April Kirk, która przeszywa mnie złym wzrokiem spod ognistorudej grzywki.
Nie Hudson Harper-Moore.
Śledzi każdy mój krok w stronę ostatniego rzędu ławek, w którym siedzimy przedzieleni pustym krzesłem. Przeżuwa plastikowe mieszadełko z kawy na wynos, ale bezsprzecznie próbuje ukryć uśmiech. Sposób, w jaki mierzy mnie wzrokiem, jak unosi kącik ust…
Poruszam wargami, żądając bezgłośnie: „Przestań”.
Ale on nie przestaje.
Odchyla się na tylnych nogach krzesła i mówi tak, bym tylko ja usłyszała:
– Mocne wejście…
Kładę rękę między jego łopatkami i naciskam w dół. Udaje mu się wyprostować, nim się wywróci, ale krzesło głośno stuka metalowymi nogami o linoleum.
Pan Chopra odsuwa się od tablicy.
– Dlaczego nadal stoisz, Jo?
– To nie ja!
– Dlaczego nadal stoisz? – powtarza. Siadam. Nauczyciel wygląda dokładnie tak jak jego kreskówkowy portret: ramiona splecione na piersi, usta zaciśnięte w cienką linię, ponury, ale nie groźny. – Wszystko w porządku?
– Tak, poradziłam sobie. – To nie miał być żart, ale Hudson przykłada wierzch dłoni do ust, tłumiąc śmiech. Zrzucam kurtkę z ramion, bo nagle robi mi się gorąco. – Zamknij się, Hudson.
Chłopak wyciąga ramię i wspiera je o oparcie pustego krzesła.
– Przepraszam, czy ja coś mówiłem?
– O, nie. Nie zamierzam prowadzić z tobą tej gry.
– Jakiej gry? – Przekrzywia głowę, ucieleśnienie niewinności, a pasmo ciemnych długich włosów wymyka mu się zza ucha. Pod tym kątem doskonale widzę jego twarz – piegi rozsypane na nosie, ciepłe brązowe oczy ze złocistymi plamkami, małą bliznę na górnej wardze.
A potem ma czelność się do mnie uśmiechnąć.
Hudson nie jest wcale okropny. Miło się na niego patrzy i to w gruncie rzeczy przyzwoity gość, ale się nie przyjaźnimy. Już nie. No dobra, być może raz (albo dwa) przyjaźniliśmy się dość blisko, ale ognisko, nudesy, wszelkie przykre następstwa szybciutko wszystko między nami zabiły.
Choć on nigdy nie stawiał mnie pod pręgierzem jak reszta tych dupków.
Ale mimo to jest cholernie irytujący.
– Wiesz co? – Prostuję oba środkowe palce. – Jesteś trzecią osobą, której dziś to pokazuję, ale teraz robię to z pełnym przekonaniem.
– Dzięki. – Po raz kolejny maskuje uśmiech, tym razem popijając kawę, jakby wygrał tę rundę gry, w której podobno w ogóle nie bierze udziału. Tej, dzięki której dorobiliśmy się jako para tytułu Najgorętszego Flirtu.
Tej, w której ja już nie mogę uczestniczyć.
Kładę dłonie płasko na blacie stołu i przekazuję mu wiadomość ruchem warg. Krztusi się kawą i wypluwa resztki do kubka. Wycierając brodę, zwraca się do nauczyciela:
– Panie profesorze, Jo właśnie kazała mi się p…
– Dwie minuty. – Chopra ściska nasadę nosa. – Zostały tylko dwie minuty.
– Co jest za dwie…? – zaczynam.
Hudson obraca monitor w moją stronę.
NIE ZAPOMNIJ!! Dziś ostatni dzień składania aplikacji na staż uczniowski.
Podania otrzymane po 11:59 piątego lutego zostaną zwrócone bez rozpatrzenia. Bez wyjątków i dodatkowych terminów!
W celu uczczenia tego ekscytującego wydarzenia dyrektor Lund zaprasza ostatnie klasy do sali gimnastycznej podczas pierwszej przerwy na SPECJALNĄ NIESPODZIANKĘ ufundowaną przez absolwentów-mentorów! Zostaną podane lekkie przekąski.
Obecność obowiązkowa ☺
Osuwam się na krześle, aż mój tyłek wystaje poza siedzisko.
– Ten uśmieszek ze mnie szydzi.
– Ze mnie też – mamrocze Hudson.
Staż uczniowski to doroczny program mentorski, w którym dobiera się w pary absolwentów Culver oraz najbardziej obiecujących młodych liderów. (Owszem, ściągnęłam tę frazę z ulotki przyklejonej we wszystkich kabinach toaletowych w budynku). Od „bezcennego doświadczenia zawodowego” po cudne, słodkie nawiązywanie kontaktów ten program to mokry sen najlepszych uczniów najlepszej szkoły w rejonie.
Choć mimo WYTŁUSZCZONYCH KAPITALIKÓW oraz dwóch (!!) wykrzykników rzeczywiście zapomniałam o ostatecznym terminie – ale miałam słuszny powód.
A mianowicie taki, że gówno mnie to obchodzi.
– Dobra, dzieciaki – mówi Chopra po sprawdzeniu obecności i jakimś cudem brzmi to jak zakończenie zajęć. Rozlega się szuranie krzeseł i zapinanie zamków błyskawicznych. A potem jakby po namyśle nauczyciel dodaje: – Jo, możesz chwilkę zostać?
– A muszę? – pytam. Jego mina oznacza, że tak. Gdy sala pustoszeje, podchodzę do jego biurka, biorę długopis i rysuję rządek smutnych buziek na liście obecności. – Co to za specjalna niespodzianka?
– Spotkanie i przywitanie z mentorami – wyjaśnia. Ostatniej smutnej buźce dodaję zmarszczone brwi i jest teraz najsmutniejsza i najbardziej wściekła ze wszystkich. Pan Chopra zabiera mi długopis. – Jo, spóźniasz się z layoutem.
– Jakim layoutem? – Udaję, że nie wiem, o czym mówi. Chodzi mu oczywiście o layout księgi pamiątkowej dla ostatnich klas, mój projekt zaliczeniowy w tym semestrze. Możliwe, że miałam go oddać dwa tygodnie temu.
– I jesteś mi winna sześć miniprojektów. Sześć. Musiałem… – Chopra milknie i stuka długopisem w klawiaturę. – Conti poprosił o twoje portfolio.
Żołądek mi się skręca ze strachu.
– Co? Dlaczego?
Wiem dlaczego. Pan Conti, zastępca dyrektora i wrzód na tyłku, sprawuje nadzór nad moim okresem warunkowym. Przez ostatnie sześć tygodni przestrzegałam wszelkich ustaleń i zasad. Żadnych spóźnień, zostawania po lekcjach, interwencji administracyjnych. Jutro mamy się spotkać w sprawie zakończenia mojej kary.
Zakończenia jej!
– Powiedziałem mu, że muszę przekonwertować format pliku, by go wysłać, ale że dostarczę go do środy. – Każde słowo wymawia powoli i starannie. Z naciskiem. Dodaje cicho: – Nie mogę cię dłużej kryć, Jo.
– Nie, wiem. Wiem. – Ruszam do drzwi. – To będzie najlepsze portfolio, jakie pan…
– Zmykaj – przerywa mi.
Chętnie stosuję się do polecenia.ROZDZIAŁ 3
– 3 –
Problem w tym, że nie skończę portfolio do środy. Ponieważ nie zrobiłam nic z mniejszymi projektami i prawie nic z layoutem księgi pamiątkowej. Zaczęłam, ale zrezygnowałam, kiedy ktoś w rubryce dokonań wpisał „Największa Dziwka Roku: Jo-Lynn Kirby” – trzynaście razy.
Wyrwałam wszystkie wpisy, a strzępy wrzuciłam do kosza, jakby mnie to nic nie obchodziło.
I nie obchodzi.
Kolejny problem: wolałabym walnąć głową w ścianę niż iść na poznanie i powitanie absolwentów. Staż uczniowski zupełnie mnie nie interesuje. Po prostu nie jestem na tyle zdesperowana, by udowadniać, że jestem najlepsza z najlepszych. By robić, co należy w celu zdobycia tego, czego chcę.
Dla mnie jest to niewyobrażalne. Skąd inni wiedzą, czego chcą? Ja nawet nie mam pojęcia, co chcę zjeść na śniadanie. Bekon, jajka i sezamowy bajgiel z serem? Płatki? A może nic, skoro zanim się zdecyduję, będzie już pora obiadu?
– Wszystko dobrze – mruczę pod nosem. Moje kroki dudnią zsynchronizowane z uderzeniami serca.
– Gadasz do siebie?
– Daj mi spokój, Hudson. – Przyspieszam, ale on z łatwością mnie dogania. To niesprawiedliwe. Jest tak wysoki, że jeden jego krok równa się trzem moim. – Nie powinieneś już być na spotkaniu i powitaniu? – odgryzam się.
– Popsułbym niespodziankę. – Wysokim łukiem rzuca pusty kubek po kawie do kosza na śmieci, nawet nie muskając krawędzi. – Po pierwsze, chciało mi się siku. Po drugie, nie jestem najmocniejszym kandydatem, więc…
– Aha. Racja. – Właściwie o tym wiedziałam.
Najmocniejszy kandydat ma rozum, ambicję, a do tego konkretne plany na studia.
Zeszłej jesieni wybuchł prawdziwy skandal, kiedy gruchnęła wieść, że Hudson Harper-Moore – zajmujący drugie miejsce w rankingu, mający wygłosić mowę na zakończenie szkoły i dostać dziesięć tysięcy dolarów, które są w pakiecie – nie złożył podania na żadną uczelnię.
A naprawdę paskudnie się zrobiło, gdy jakaś anonimowa grupa uczniów zażądała, by zrzekł się swojego miejsca. Zamieścili nawet list otwarty w szkolnej gazetce, domagając się, by „postąpił właściwie” i „pomyślał o kolegach”, czyli „o ich przyszłości”. A co z jego przyszłością?
Tamtym uczniom zależy tylko na pozycji w rankingu, pieniądze nic dla nich nie znaczą. (Nigdy nie pytałam, ale jakoś przeczuwam, że dla Hudsona mogą wiele znaczyć). Gazeta wycofała list po tym, jak Lund interweniowała, przesyłając mail o etyce czy coś, ale mleko już się rozlało.
– No i tak to – dodaje Hudson. Niezręczna cisza niesie nas do otwartych drzwi sali gimnastycznej.
Jednak nie wchodzimy do środka.
Sala ocieka czernią i srebrem, barwami naszej szkoły. Z belek zwisają flagi i wypełnione confetti balony, a pod ścianą stoi bufet. Śmietanka Culver otacza kilkanaście składanych stolików rozstawionych na parkiecie, ustawiając się w kolejkach po dwadzieścia, trzydzieści osób.
Oto Jack Parker, najbardziej nieznośny dzieciak na zajęciach z ekonomii dla zaawansowanych, toruje sobie łokciami drogę przez trybuny, jakby się spóźnił na spotkanie Młodych Republikanów. Dalej Daniele de Palma, przez jedno „l”, znana osobistość i szkolna fotografka, cyka fotki chętnym dziewczętom z orkiestry, błyskając fleszem.
Brzęczenie napiętych nerwów, głośne bicie dwóch setek serc uczniów ostatniej klasy – to dla mnie zbyt wiele.
Opieram się bezwładnie o ścianę.
– Nie chcę tam wchodzić.
– Ja też nie. – Hudson chwilę milczy. – To… może nie wchodźmy.
Unoszę wzrok i spoglądam na niego. Gwałtownie wciągam powietrze. Dokładnie w takiej pozie uchwyciła nas w ostatnim semestrze Daniele Przez Jedno L na zdjęciu, dzięki któremu otrzymaliśmy swój tytuł Najgorętszego Flirtu: ja wciśnięta w szafkę, Hudson pochylony nade mną z leniwym półuśmieszkiem i łokciem wspartym nad moją głową.
Gdybym chciała – ale wcale nie chcę – mogłabym idealnie wpasować się w krzywiznę jego ciała. Stanąć na palcach, żeby dokładnie mnie widział, gdy się uśmiecham, kusząco i miło, ale nie za miło.
Mogłabym kokieteryjnie wzruszyć ramionami i zapytać:
– A co innego proponujesz?
Hudson mruga gwałtownie.
– Co?
– Co? – Przyciskam rękę do ust. „Co innego proponujesz?”?
Na chwilę wcieliłam się w dziewczynę, którą kiedyś byłam, i te słowa mimowolnie mi się wymknęły. Widzicie, istnieje bardzo cienka granica między Najgorętszym Flirtem a Największą Dziwką. A ja nie miałam pojęcia, że istnieje, dopóki jej nie przekroczyłam.
Oblewam się rumieńcem i odpowiadam:
– Nieważne.
A potem daję nura do sali.
– Jo! – woła za mną, ale niemal w tej samej chwili ktoś krzyczy:
– Hudson!
Cody Forsythe. Rozpoznałabym ten głos wszędzie – szorstki i schrypnięty, jakby po niedoleczonym zapaleniu krtani. Cody stoi pod koszem z Benem Sulkinem, najlepszym miotaczem, drugi w kolejce do siwowłosego mentora z opalenizną natryskową. Na tabliczce widnieje napis: „Frank Hatch, Finanse”.
– Tutaj, stary! – woła Cody, przykładając ręce do ust.
Hudson się waha. Przesuwa wzrokiem po eleganckich garniturach chłopaków, potem zerka na swój strój: czarne dżinsy, niechlujne trampki, dżinsową kurtkę narzuconą na białą koszulkę. Gdy znów podnosi głowę, spogląda nie na kolegów, lecz na mnie – i teraz Cody też mnie dostrzega.
Wnętrzności mi się skręcają, gdy unosi wargę. Do dziesiątej klasy chodziliśmy do tego samego ortodonty, ale zgryz Cody’ego się poprawił w ciągu roku. Teraz Cody właściwie się nie uśmiecha, tylko obnaża zęby.
Posyłam Hudsonowi zdawkowy uśmiech.
– Miłej zabawy z kumplami!
Znów mnie woła, ale ja już kryję się w podekscytowanym tłumie, starając się nie myśleć, że to kiedyś też byli moi kumple. Z naciskiem na „byli”.
Nogi niosą mnie w stronę bufetu. Pewnie mogłabym odszukać Milesa, ale to by oznaczało towarzystwo jego durnowatych kumpli, którzy uważają mnie za bezmózgą blondynę. (Dajcie spokój, przecież widać, że to jest ciemny blond). Przynajmniej z tyłu przy bufecie odetchnę, mimo że powietrze przesycone jest zapachem lakieru i potu. Tam mogę pobyć sama.
Poza tym wiadomo – słodycze.
Przeglądam ofertę: racuchy z jabłkami, tartinki wiśniowe, croissanty z posypką z ciemnej czekolady. Wyciągam rękę po papierowy talerzyk, ale w tej samej chwili sięga po niego jakaś kobieta.
– Sorki, że się wcinam – mówi – ale jestem tak głodna, że zaraz zacznę zżerać samą siebie. – Kłapie szczypcami do nabierania niczym paszczą potwora. – Czuję się winna. Na co masz ochotę?
– Hm, na bułeczkę z karmelem – odpowiadam. Kobieta kładzie ją na talerzyku i gestem wskazuje, żebym go wzięła. – Jest pani jedną… z nich? – Macham w kierunku stolików dla mentorów.
– Wyglądasz na zaskoczoną.
Bo nie tak ich sobie wyobrażałam. Po pierwsze kobieta jest młoda, chyba nawet przed trzydziestką. Włosy ma upięte w niedbały kok, nosi powyciągany sweter, a w rajstopach od kolan do kostek poleciały jej oczka. Na obu nogach.
Czytając mi w myślach, wyjaśnia:
– Przyszłam tu tylko dla jedzenia. – Wbija zęby w trójkąt z ciasta francuskiego, a lukier osypuje się na jej dżinsową sukienkę. – Dlaczego nie podlizujesz się jak wszyscy inni?
Jak na dany znak głos Cody’ego wznosi się ponad hałas. Chłopak wyraźnie złapał _flow_. Ben Sulkin też. (Wygląda na to, że Hudson się już poddał). Chłopaki rozluźniają krawaty, śmieją się niczym członkowie stowarzyszenia studentów wspominający dawne, dobre czasy, a Frank Hatch, Finanse wszystko to łyka.
Mentorka kiwa głową w ich stronę.
– To twoi przyjaciele?
Chyba żartuje. Na pewno nie oczekuje, że potwierdzę. Próbuję zobaczyć siebie jej oczami: przygarbione ramiona, długie splątane włosy, za duże ubrania, mające ukryć moje ciało. Tak jakbym chciała całkowicie zniknąć.
Kręcę głową.
– Dawni przyjaciele.
– Tak? A co się stało?
Nie spodziewa się chyba, że wyznam prawdę, a właściwie to co w ogóle miałabym powiedzieć? „Och, jasne, kumplowałam się z tymi kolesiami, ale wkurzyłam tego niskiego – Cody’ego, oczywiście, wiem, że ma na imię Cody – więc wysłał moje nagie fotki do wszystkich na swojej liście kontaktów”.
Takiej historii raczej nie opowiem.
Więc od niechcenia wzruszam ramionami. Obojętnie.
– Kiedyś byłam spoko, ale już nie jestem, więc mnie nie lubią. – Spoglądam na swój talerz. – Właściwie to okazuje się, że nigdy mnie nie lubili.
– A to dlaczego?
– Nie wiadomo. – Podnoszę bułeczkę i wgryzam się w nią łapczywie. Dodaję z pełnymi ustami: – Mam taką ujmującą osobowość.
Nie rozmawiamy przez jakieś dziesięć sekund. Odliczam. W jedenastej kobieta poprawia na nosie okulary w metalowych oprawkach, jakby chciała mi się dokładniej przyjrzeć.
– Nie dosłyszałam twojego imienia.
– Bo go nie podałam. Jestem Jo.
– Jo i co dalej?
– Myślnik Lynn Kirby.
Kiwa głową raz, potem drugi i wyciąga rękę.
– Tess Spradlin – przedstawia się.
Gapię się na nią – to znaczy na Tess – i jej wyciągniętą rękę. Hm, czy to właśnie jest nawiązywanie kontaktów? Szansa, bym miała prawo ubiegać się o staż, będąc na warunkowym, jest bliska zeru, a poza tym nawet gdybym mogła, to nie wiem, czy w ogóle bym chciała. Mam ogromny potencjał, ale nie umiem go wykorzystać. To znak firmowy Jo-Lynn Kirby.
Już mam powiedzieć: „Ja też tu przyszłam tylko dla jedzenia”, ale gryzę się w język i ujmuję jej dłoń.
– Przykro mi, że przeszkadzam… – No nie, Maddie. Tuż obok mnie, z wymuszonym uśmiechem przyklejonym do twarzy.
Narasta we mnie coś w rodzaju śmiechu, gorzkiego i nieprzyjemnego.
– Tobie jest przykro? Serio?
A ona nadaje niezrażona, jakbym się w ogóle nie odezwała:
– To dla mnie zaszczyt, że mogę panią poznać, panno Spradlin. Nazywam się Maddie Price. – Robi pauzę, jakby się spodziewała, że Tess rozpozna jej nazwisko. – Ja, hmm, czekałam w kolejce do pani, ale moje przyjaciółki…
Spogląda na trybuny, na których siedzą te jej przyjaciółki.
Ptaszyny.
Dorobiły się tego przydomka przez pana Foksa, naszego nauczyciela historii w drugiej klasie. Na każdej lekcji, gdy chichotały, szczebiotały i uciszały się nawzajem: „Ciii, ciii”, stukał długopisem w brodę, zostawiając na skórze niebieskie plamki tuszu, i mówił:
– Czyżbym nie zamknął okna? Wygląda na to, że dziś ptaszyny głośno świergolą.
A teraz Kathleen O’Mara przyciąga resztę Ptaszyn bliżej do siebie, jeszcze bliżej, i szepcze coś wrednego. Poznaję po sposobie, w jaki Sara Caruso się uśmiecha, wyginając swoje idealne brwi. Po tym, jak Michaela Russell uderza Kathleen w ramię, ale też nie może powstrzymać uśmieszku. Jednak dopiero gdy odwracają się w naszą stronę, wszystkie naraz, uświadamiam sobie, że uwaga nie tylko była wredna, ale też dotyczyła mnie.
Gorący rumieniec wypełza na moją twarz. Zmuszam się, by spuścić wzrok. Patrzeć gdziekolwiek, tylko nie na nie. Inne dziewczyny nigdy za mną nie przepadały, a Ptaszyny szczególnie.
Przynajmniej antypatia jest wzajemna.
– Ja, hm… – Maddie się jąka, jakby próbowała sobie przypomnieć zdanie wyczytane w książce. Nie żeby normalnie tryskała pewnością siebie, ale to wygląda dziwnie. Niemal jakby miała tremę w obliczu gwiazdy ekranu. – Nie mogłam przepuścić okazji, by poznać panią osobiście, panno Spradlin.
– Czym się zajmujesz, Tess? – pytam, odgryzając kolejny kęs bułeczki.
– Jest napisane w programie. – Maddie podnosi ulotkę z bufetu i wciska mi ją do ręki.
Taka pomocna, taka oczywista ta Maddie Price. Zerkam na stronę z biogramami mentorów.
TESS SPRADLIN jest kierowniczką redakcji w „ROC Weekly”. Absolwentka prestiżowego Instytutu Dziennikarstwa im. Arthura L. Cartera na Uniwersytecie Nowojorskim, przez kilka lat pracowała jako freelancerka w Nowym Jorku, zanim wróciła do Rochester. Jej artykuły ukazywały się w takich czasopismach jak „The City”, „Chirp” i inne.
Równie dobrze mogli dodać zastrzeżenie, że nikt, kto nie jest Maddie Price, nie może ubiegać się o staż u niej.
I chyba mniej więcej to właśnie teraz wyjaśnia. Mówi coś o „Sokolim Wzrokiem”, szkolnej gazetce, którą rzadko kiedy czytam. Coś o tym, że ona też wybiera się na NYU. (Nie, to nie jest jeszcze potwierdzone, ale złożyła podanie przed terminem, więc wkrótce powinna dostać odpowiedź).
– Uważam, że idealnie do siebie pasujemy – stwierdza i nawet ja to kupuję.
– Ty też piszesz?
Dopiero po sekundzie uświadamiam sobie, że Tess zwraca się do mnie, ale w tej właśnie sekundzie wpycham w siebie resztę bułki. Wskazuję na pełne usta, a potem przeżuwam, przeżuwam i przeżuwam, aż w końcu udaje mi się wymamrotać:
– Nie.
– Z nas dwóch to raczej ja jestem pisarką. – Maddie błyska swoim najbardziej sztucznym uśmiechem, muskając palcami delikatny naszyjnik z granatami, prezent na osiemnastkę od Cody’ego.
Wyrzucam talerzyk do śmietnika.
– Z całą pewnością, Mads.
Tess taksuje nas wzrokiem, zachwycona, choć udaje, że wcale nie. Jakbyśmy z Maddie były kolejnym materiałem do opisania.
– Przepraszam, jeszcze jedno pytanie. – Tess wskazuje na mnie paznokciem pokrytym odrapanym czarnym lakierem. – Nie piszesz, ale potrafisz?
– Chyba potrafię sklecić zrozumiałe zdanie.
– W takim razie będę zachwycona, jeśli złożysz aplikację na staż, Jo.
Przy ostatnim słowie – szybkim, jednosylabowym uderzeniu mojego imienia – twarz Maddie się zapada. Marszczy się jak kawałek papieru zmięty w dłoni. Już mam się wycofać („Przykro mi, ale nie jestem zainteresowana”), gdy Maddie z niedowierzaniem cicho parska śmiechem i wypowiada jedno proste słowo:
– Nie.
Trzy litery, pełne zdanie.
Nikt mi nie będzie dyktował, co mam robić.
Płynnym ruchem wyrywam serwetkę ze stojaka, wyjmuję długopis z torby i pochylam się, by napisać: „Mówiłam, że umiem sklecić zdanie”.
– Proszę. – Zamaszystym gestem podaję Tess serwetkę. – Możesz to uznać za moją aplikację.
A potem odwracam się do Maddie i tuż przed odejściem robię coś naprawdę podłego: puszczam do niej oko.
Wiem, że nie jestem bez winy. Drażnię ją. Prowokuję. Ale już mnóstwo razy próbowałam się wyplątać z tego bałaganu, wyjaśnić, że z nią nie rywalizuję. Ani teraz, ani wtedy, ani nigdy. Czasami mogłabym przysiąc, że nasz konflikt trwa wyłącznie dlatego, że ona nie potrafi odpuścić.
Choć przypuszczam, że ja też nie, więc nie powinnam się wymądrzać.