Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Inna niż wszystkie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Inna niż wszystkie - ebook

Kiedy śliczna, miła Maddie Price zwierza się dawnej przyjaciółce, Jo-Lynn Kirby, że wpadła w kłopoty, Jo uznaje to za żart. Przecież od paru miesięcy, odkąd wyciekły jej nagie fotki, Jo jest wyrzutkiem społecznym, a całe otoczenie uważa, że zasłużyła na swój los. Nie ma mowy, by koleżanka zwróciła się o pomoc akurat do niej.

Lecz potem Maddie nagle znika.

Wszyscy bez wahania uznają, że dziewczyna po prostu uciekła, jednak Jo nie może wyzbyć się wrażenia, że za jej zniknięciem kryje się coś więcej. By dojść prawdy, musi znów zacząć się obracać w kręgu ludzi, którzy ją odrzucili, a jedyna droga powrotna wiedzie przez Hudsona Harpera-Moore’a, chłopaka, z którym kiedyś flirtowała. Hudson też ma powody, by odnaleźć Maddie, proponuje więc Jo, że będą udawać parę, dzięki czemu dziewczyna ponownie zyska możliwość wstępu do grona znajomych. Jednak ten powrót oznacza, że będzie musiała stawić czoło wszystkiemu, o czym wolałaby zapomnieć: kumplom, którzy ją zdradzili, opiniom, że sama jest sobie winna, i tajemnicom, które zniszczyły jej przyjaźń z Maddie. Próbując odkryć, dlaczego przyjaciółka zniknęła, Jo zaczyna się zastanawiać, kogo tak naprawdę szuka: Maddie czy może dziewczyny, którą sama kiedyś była.

INNA NIŻ WSZYSTKIE to rewelacyjny debiut Meredith Adamo, która wnikliwie analizuje to, jak traktujemy młode kobiety i ich traumatyczne przeżycia przez pryzmat losów dwóch dziewcząt: jednej, która zaginęła, i drugiej, która próbuje się odnaleźć.

 

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-726-5
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

– 1 –

Na tym polega pro­blem z dziew­czy­nami takimi jak ja…

Tak przy oka­zji, to tekst mojej matki. Daj­cie tej kobie­cie podwójną whi­sky po dłu­gim dniu w sta­cji tele­wi­zyj­nej, a trzy minuty póź­niej będzie sie­działa po turecku na pod­ło­dze w kuchni z pudłem zdjęć, wygrze­bu­jąc moje naj­lep­sze fotki.

Jojo w wieku czter­na­stu lat, z apa­ra­tem na zębach, ale mimo to piękna, w dia­de­mie na spło­wia­łych od słońca wło­sach.

Joey pięt­na­sto­let­nia, świeżo upie­czona prze­wod­ni­cząca dru­giej klasy, oszo­ło­miona swoją spek­ta­ku­larną wygraną.

Szes­na­sto­let­nia Joles, naj­lep­sza sprze­daw­czyni czerwca w lodziarni Costello, pozu­jąca nieco zbyt dum­nie z cze­kiem bonu­so­wym.

Nie­za­leż­nie od tego, jak czę­sto powta­rzamy tę scenę – a może­cie mi wie­rzyć, robimy to czę­sto – matka ni­gdy nie odbiega od sce­na­riu­sza.

– Mój Boże, Jo-Lynn, spójrz tylko na sie­bie – mawia, a alko­hol pod­kre­śla jej śpiewny akcent z Ten­nes­see. – Zobacz, kim mogła­byś być, gdy­byś się posta­rała.

Cza­sami się bun­tuję, odpo­wia­da­jąc na przy­kład:

– To doprawdy wielka strata, że się nie reali­zuję w kon­kur­sach pięk­no­ści, samo­rzą­dzie szkol­nym oraz prze­my­śle lodziar­skim.

Naj­czę­ściej jed­nak zno­szę jej wyrzuty w mil­cze­niu, aż matka w końcu wzdy­cha, nie ze zło­ścią, tylko z roz­cza­ro­wa­niem, i stwier­dza:

– Nie posta­rasz się. Ni­gdy tego nie robisz. Na tym polega pro­blem z dziew­czy­nami takimi jak ty…

Ma na myśli nie­grzeczne dziew­czyny. Zuchwałe. Trudne pan­nice, które pyskują i się obi­jają, kpią z uło­żo­nych chło­pa­ków, mają­cych uło­żoną przy­szłość, i pry­chają lek­ce­wa­żąco – nie­ko­niecz­nie wred­nie, ale też nie­zbyt miło – gdy inne dziew­częta odważą się zabrać głos na jakiś temat. Wystar­czy dowolny syno­nim do „złej”, taką wła­śnie dziew­czyną jestem.

To zna­czy byłam. Czas prze­szły. Sta­ram się – naprawdę sta­ram – popra­wić albo przy­naj­mniej być mniej paskudna. Lecz pro­blem z dziew­czy­nami takimi jak ja polega na tym, że z nie­zwy­kłą łatwo­ścią wszystko zawa­lają.

– Spo­koj­nie – mówię do sie­bie na głos w swoim pokoju. – Wszystko jest dobrze.

Nie pani­kuję. Jesz­cze nie. Nie, teraz pró­buję być wie­lo­za­da­niowa: wci­skam się w czarne leg­ginsy, prze­ko­puję kosz na brudy w poszu­ki­wa­niu w miarę czy­stego swe­tra, dzwo­nię do Milesa Met­calfa, uży­wa­jąc tele­fonu z klapką. (Nie z wyboru, żeby było jasne; to jest „kon­se­kwen­cja moich poczy­nań”). Roz­lega się jeden sygnał. Drugi. Przy trze­cim wycze­suję pal­cami koł­tun z mokrych, splą­ta­nych wło­sów. Przy czwar­tym wyj­muję z kosza golf, buro­zie­lony i dwa roz­miary za duży.

Przy pią­tym wzdy­cham z iry­ta­cją.

– Mój Boże, Miles, możesz ode­brać?

Nie odbiera. Rzu­cam tele­fon na łóżko i słu­cham powi­ta­nia na poczcie gło­so­wej: „Hej, tu Miles Met­calf. Prze­pra­szam, że nie ode­bra­łem, ale skon­tak­tuję się, gdy tylko będę mógł”.

– Elo, tu Jo. – Prze­ci­skam głowę przez golf. – Pil­nie potrze­bu­jesz nowego tek­stu, ziom. „Skon­tak­tuję się”? Co ty, masz dzie­więć­dzie­siąt lat? – Milknę. Pró­buję się uspo­koić. Biorę tele­fon do ręki i dodaję: – Wiem, że pew­nie jesteś już w szkole albo w dro­dze do niej czy coś, ale pil­nie potrze­buję pod­wózki. Zosta­niesz moim boha­te­rem na wieki wie­ków, pozdro, pa.

Zamy­kam tele­fon, a gło­śny stuk klapki nie­po­koi moją kotkę Bazy­lię. Spo­gląda, nie mru­ga­jąc oczami, ze swo­jej grzędy na oknie. Jesz­cze nie zauwa­żyła, że war­stewka lodu pokryła szybę, zasła­nia­jąc widok na zaśnie­żoną ulicę. Bazy­lia jest piękna, ale pod kopułą ma wyłącz­nie biały szum.

Celuję w nią pal­cem.

– Nie osą­dzaj mnie, kocico.

Pani­kuję i mio­tam się tak z powodu zepsu­tego budzika.

No dobra, jest zepsuty w takim sen­sie, że zapo­mnia­łam go wczo­raj nasta­wić, mimo że nagry­zmo­li­łam: „NASTAW BUDZIK!!!” na wście­kle różo­wej kar­teczce i przy­kle­iłam ją do lustra w łazience. Gdy szczot­ko­wa­łam zęby, mia­łam przed oczami to przy­po­mnie­nie i oczy­wi­ście pomy­śla­łam: „Aha, muszę to zro­bić”. A potem tego nie zro­bi­łam.

Ale nie pani­kuję, pamię­ta­cie? Sma­ruję korek­to­rem ogromny pryszcz na bro­dzie, dźwi­gam ple­cak z pod­łogi i wypa­dam na kory­tarz. Bazy­lia śmiga obok mnie na dół po scho­dach, lecz ja za nią nie idę. Naj­pierw muszę zali­czyć naj­waż­niej­szy przy­sta­nek.

– Lee! – Pukam do drzwi pokoju mojego brata. Mate­rac skrzypi, ale nikt nie odpo­wiada. Łomo­czę moc­niej. – Hej, debilu, wiem, że nie śpisz. Potrze­buję pod­wózki do szkoły – szep­czę.

– Co?

– Spóź­ni­łam się na auto­bus – wyja­śniam gło­śniej i otwie­ram drzwi. Wytę­żam wzrok w zaska­ku­ją­cej ciem­no­ści: rolety są opusz­czone, do tego na kar­ni­szu wisi wybla­kły pola­rowy koc. Mru­gam, pró­bu­jąc przy­zwy­czaić wzrok. – Kur­czaki, leżysz na łożu śmierci?

– Boli mnie głowa – odpo­wiada, jakby mówie­nie też spra­wiało mu ból. Jak­bym była zbyt tępa, żeby zauwa­żyć na noc­nym sto­liku otwartą flaszkę naj­lep­szego bour­bona taty. Zie­wa­jąc i się prze­cią­ga­jąc, mój brat dodaje: – Ale prze­żyję.

– To super, bo musimy jechać. – Zer­kam na jego budzik: cztery minuty po siód­mej. To ozna­cza, że mam dwa­dzie­ścia sześć minut do pierw­szego dzwonka, po któ­rym lepiej, żebym już sie­działa w pra­cowni kom­pu­te­ro­wej u pana Cho­pry, bo ina­czej… Z tru­dem prze­ły­kam ślinę. – Natych­miast.

– Poproś tatę.

– Porzu­cił nas.

– Na zawsze?

– Gorzej. – Opie­ram się o fra­mugę. – Na śnia­da­nie.

To taka tra­dy­cja. Raz na dwa mie­siące tato i jego dawni kum­ple, sze­fo­wie kuchni, spo­ty­kają się w knaj­pie Flo­wer City na cześć minio­nych dni chwały, kiedy to wyta­czali się pijani ze swo­ich restau­ra­cji o pią­tej nad ranem i ruszali na poszu­ki­wa­nie czar­nej kawy i nale­śni­ków.

– Poproś swo­ich przy­ja­ciół – pro­po­nuje Lee. – To zna­czy przy­ja­ciela, w licz­bie poje­dyn­czej.

Nie­grzeczne, ale praw­dziwe.

Nie­stety Miles, jak zawsze nadam­bitny, codzien­nie mel­duje się w szkole godzinę przed cza­sem. Naj­czę­ściej rano wypeł­nia testy na zaję­cia z nauk ści­słych lub ćwi­czy gamy na sak­so­fo­nie bary­to­no­wym. W pozo­stałe dni jada śnia­da­nie – baj­giel jago­dowy na zimno z masłem – w towa­rzy­stwie dyrek­tor Lund.

Ot tak, dla roz­rywki.

Zapewne dzięki temu, że jest liży­dupą, zagwa­ran­tuje sobie pozy­cję naj­lep­szego ucznia i pięt­na­ście tysięcy dola­rów sty­pen­dium „ufun­do­wa­nego dzięki hoj­nemu wspar­ciu Sto­wa­rzy­sze­nia Absol­wen­tów Liceum Culver oraz obser­wa­to­rów takich jak wy, dzię­ku­jemy”, a ja… nie.

Rzecz w tym, że:

– Miles nie wcho­dzi w rachubę. Nie możesz choć raz cze­goś dla mnie zro­bić, Lee? Ni­gdy o nic nie pro­szę. – Szybko dodaję: – Poza pod­wózką od czasu do czasu.

– Nie ma mowy. – Kła­dzie się na brzu­chu. – To nie moja wina, że jesteś…

– Jaka jestem? – odpo­wia­dam, jak­bym rzu­cała mu wyzwa­nie. „No dawaj, spró­buj”.

Lee pod­nosi głowę powol­nym, zbo­la­łym ruchem. Przy­gląda mi się przez chwilę. Pia­skowe włosy ma przy­klap­nięte z jed­nej strony, a jego oczy błysz­czą szkli­ście w mroku sypialni. Po chwili znów składa głowę na poduszce.

– Zamknij za sobą drzwi, pro­szę.

Mogła­bym się z nim kłó­cić. Powie­dzieć: „Nie uda­waj, że na­dal jestem jedyną porażką w tej rodzi­nie”. Ale mam za mało czasu. Wycho­dzę, uno­sząc środ­kowe palce i zosta­wia­jąc drzwi sze­roko otwarte. Wołam jesz­cze z pode­stu scho­dów:

– Na szczę­ście mam plan awa­ryjny!

Dobrze, że nie wie, na czym ten plan polega. Wpa­dam do kuchni, w któ­rej wisi gęsty gorzki aro­mat poran­nej kawy taty, i zgar­niam z blatu klu­czyki do samo­chodu Lee. To, że czte­ro­krot­nie obla­łam egza­min na prawko, nie ozna­cza, że nie potra­fię pro­wa­dzić auta. Ozna­cza tylko, że nie jestem w tym zbyt dobra. Głów­nie w par­ko­wa­niu rów­no­le­głym i skrę­tach w lewo, ale komu to potrzebne?

Z całą pew­no­ścią dam radę prze­je­chać trzy kilo­me­try do Culver.

Bazy­lia wycho­dzi za mną do przed­po­koju i miau­czy, jakby kpiła: „Taaa, jasne”.

– Dam radę, kocie. – Kładę klu­czyki na kon­soli obok por­tre­to­wego zdję­cia Lee wyko­na­nego na zakoń­cze­nie liceum. Wygląda jak praw­dziwy złoty chło­pak: nie­ska­zi­telny smo­king, błysk w oku i lśniący biały uśmiech, uka­zu­jący dołki w policz­kach.

Za to mój por­tret nie nadaje się do wysta­wie­nia. Trzy­mam jego kopię w szu­fla­dzie biurka, czę­ściowo ukrytą pod gar­ścią spi­na­czy, trzema prze­ter­mi­no­wa­nymi kon­do­mami i pomiętą torebką zioła, którą wysę­pi­łam od Cody’ego For­sy­the’a zeszłej jesieni, kiedy jesz­cze z nim roz­ma­wia­łam.

Kiedy w ogóle z kim­kol­wiek roz­ma­wia­łam.

– Wszystko dobrze… – zapew­niam się cicho.

Na tym polega pro­blem z dziew­czy­nami takimi jak ja: powta­rzamy sobie kłam­stwa, aż zaczy­nają brzmieć jak prawda. Sznu­ruję buty: wszystko jest dobrze. Zapi­nam kurtkę pod brodę, a sztuczne futerko łasko­cze mnie w nos: wszystko dobrze. Otwie­ram drzwi i moim oczom uka­zuje się… śnieżny zimowy pora­nek?

– O kurde!

Śnieg pada wiel­kimi, cięż­kimi płat­kami, a niebo wygląda jak żół­to­czarny siniak – jest rów­no­cze­śnie jasne i ciemne. Boże broń, by wła­dze okręgu ogło­siły dzień wolny z powodu śnie­życy. To efekt uboczny sro­gich zim w Roche­ster – jeste­śmy na nie zbyt dobrze przy­go­to­wani. Pługi śnieżne, pia­skarki, nie­za­słu­żona pew­ność sie­bie za kół­kiem…

Bazy­lia znów miau­czy: „No to powo­dze­nia, kre­tynko!”.

Ale jakie mam wyj­ście? Zadzwo­nić do Milesa jesz­cze z milion razy? Albo gorzej jesz­cze, do mojej matki do Chan­nel 12 i przy­znać, że znowu zawa­li­łam, potwier­dza­jąc, że jestem dokład­nie taką dziew­czyną, za jaką mnie uważa?

Mowy nie ma.

Ruszam i szyb­kim ruchem się­gam po klu­czyki. Za szyb­kim. Spa­dają na pod­łogę, a ja z roz­pędu wycho­dzę z pustymi rękami. Wzdy­cham, klnąc pod nosem, ale kiedy się odwra­cam…

– Tego szu­kasz? – Lee podzwa­nia klu­czy­kami trzy­ma­nymi w ręku. Choć jego twarz ma odcień zie­lon­ka­wej bieli, udaje mu się krzywo uśmiech­nąć, gdy stwier­dza: – Spryt­nie, Jo.

A potem zatrza­skuje mi drzwi przed nosem.

Siła ude­rze­nia wstrząsa witra­żo­wym oknem. Klapka we wrzutce na pocztę unosi się i po chwili opada. A mnie ogłu­sza tak, że nawet nie prze­myka mi przez myśl, by się­gnąć do gałki w drzwiach, dopóki nie roz­lega się głu­chy stuk zamy­ka­nego rygla.

Walę czo­łem w szybę.

– No to klops.

– Dasz radę!

Odchy­lam głowę do tyłu. Każ­dego innego dnia mogła­bym zażar­to­wać z tej sytu­acji. „Rany, ale bły­ska­wiczna akcja, ha, ha”. Ale nie dziś. Dziś wypusz­czam powie­trze z płuc, a mój oddech for­muje obłok na mro­zie, i robię jedyną rzecz, któ­rej sta­ram się ni­gdy, przeni­gdy nie robić: spo­glą­dam na drugą stronę ulicy.

Niczym obiek­tyw, wyostrza­jący się na wła­ści­wym punk­cie, mój wzrok pada na śliczną, miłą Mad­die Price.

Stoi pod ostat­nią włą­czoną latar­nią uliczną, a złoty pro­mień oświe­tla ją i – co naj­waż­niej­sze – jej durną białą toyotę prius. W jed­nej okry­tej ręka­wiczką dłoni trzyma zmiotkę do śniegu, drugą przy­ci­ska tele­fon do ucha.

– Prze­cież się zgo­dzi­łam. – Jej słowa led­wie sły­chać, ale ton ma ostry. Może jest ziry­to­wana.

Chrza­nić to. Teraz chi­cho­cze. Pew­nie roz­ma­wia z Codym. Cho­dzą ze sobą od trzech mie­sięcy? Czte­rech? Tak się prze­chwala, że jest naj­lep­szym chło­pa­kiem na ziemi, jakby była pierw­szą dziew­czyną, która się kie­dy­kol­wiek zako­chała. Nie­ważne, że ani jedno jej słowo nie jest prawdą.

Wierz­cie mi, znam praw­dzi­wego Cody’ego For­sy­the’a. Pew­nego dnia Mad­die też go pozna.

Lecz teraz mówi:

– Do zoba­cze­nia nie­długo.

I, koń­cząc roz­mowę, uśmie­cha się z roz­ma­rze­niem.

Dosko­nała oka­zja, by zawo­łać:

– Mad­die!

Zasko­czona szybko zerka w moją stronę, ale rów­nie szybko odwraca wzrok. Gdy­bym miała zga­dy­wać, powie­dzia­ła­bym, że pomy­ślała: „Eee, a ta czego chce?”. Pędzę w jej stronę po zaśnie­żo­nym chod­niku.

Staje do mnie ple­cami, zmia­ta­jąc ostat­nią war­stwę puchu z przed­niej szyby. Pew­nie chęt­nie by mnie igno­ro­wała przez całą wiecz­ność, ale nie­stety śli­zgam się na lodzie i z impe­tem wpa­dam w bagaż­nik jej auta, nie­mal się wywra­ca­jąc, co obiek­tyw­nie jest zabawne, ale ona się nie śmieje. Ani nie uśmie­cha. Nawet nie mruga.

Kiwam do niej głową, łapiąc pion.

– Co sły­chać?

– Zgu­bi­łaś się? – Strząsa pła­tek śniegu z policzka, jakby już się mną znu­dziła.

– Och, nie. Miesz­kam tu. – Wska­zuję kciu­kiem za plecy.

– Żar­to­wa­łam.

– Jasne. Ja też żar­to­wa­łam. – Par­skam wymu­szo­nym śmie­chem. Ona nie jest wcale roz­ba­wiona. – Widzisz, żart polega na tym, że jeste­śmy sąsiad­kami, więc…

– Chcesz cze­goś, Jo? – Mad­die krzy­żuje ramiona na piersi. Wstrząsa nią dreszcz. Mroźne powie­trze zabar­wiło jej twarz na bole­sny różowy kolor. Koniuszki uszu ma jesz­cze ciem­niej­sze. Jej dzi­siej­szy strój – dopa­so­wane spodnie, botki do kostek, miękki kre­mowy swe­ter pod roz­pię­tym weł­nia­nym płasz­czem – wygląda zarówno mod­nie, jak i prak­tycz­nie.

– Wyglą­dasz jak z cho­ler­nego kata­logu L.L. Bean – wyrywa mi się.

– To chcia­łaś mi powie­dzieć?

– Tak. A wła­ści­wie nie. Mogę się z tobą zabrać? Zamie­rza­łam zwę­dzić samo­chód brata, ale…

Mówię w ten spo­sób: „Jesteś moją jedyną nadzieją”. Mad­die też o tym wie. Zna na pamięć roz­kład jazdy auto­bu­sów z cza­sów przed praw­kiem, więc rozu­mie, że bez jej pomocy się spóź­nię. Wzdy­cha z roz­draż­nie­niem, ale dała­bym sobie głowę uciąć, że nie­chęć w tych lodo­wa­to­błę­kit­nych oczach top­nieje. Zde­cy­do­wa­nie jej ciało się roz­luź­nia. Jestem pewna, że…

– Nie.

Tak jakby par­skam śmie­chem.

– Słu­cham?

Mad­die robi wielki krok w moją stronę. Sto­imy tak bli­sko, że widzę w kąciku jej ust smugę różo­wego błysz­czyka. Czuję per­fumy o zapa­chu kwiatu poma­rań­czy. Jest dobre dwa­na­ście cen­ty­me­trów wyż­sza ode mnie, ale się nie kulę. Co to to nie.

Nawet gdy oświad­cza z uśmie­chem tak sze­ro­kim, że nie­mal dzieli jej twarz na pół:

– Nie, Jo. Ni­gdy.

Sto­imy tak – w mil­cze­niu i bez­ru­chu – wyda­wa­łoby się, że przez całą wiecz­ność. W końcu zakła­dam zamar­z­nięty lok za ucho i stwier­dzam:

– Strasz­nie to podłe.

– Nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łaś. – Mad­die z tru­dem otwiera drzwi auta, wal­cząc z podmu­chem wia­tru, który poru­sza jej deli­kat­nie falo­wa­nymi wło­sami. – Nie żebym była wredna, ale dla­czego mia­ła­bym ci w czym­kol­wiek poma­gać?

– Dla­tego, Mad­die.

Jestem bez­wstydna. Zmu­szam ją, by przy­po­mniała sobie, jak ta sytu­acja – my dwie, razem, gada­jące na chod­niku – wyda­wała się zupeł­nie nor­malna led­wie kilka lat temu. Wiem, że ona też to pamięta.

Przez sekundę się waha – jej zło­śliwy uśmiech bled­nie, a mię­dzy brwiami poja­wia się lekka zmarszczka.

W końcu to śliczna, miła Mad­die Price. Nie chcia­łam, by to okre­śle­nie do niej przy­lgnęło. Prze­śla­do­wało ją aż do ostat­niej klasy. Ale nie zruj­no­wało jej życia i nie jest kłam­liwe. Dziew­czyna ma dosko­nałą fre­kwen­cję, świetne oceny, nie­mal zagwa­ran­to­wane przy­ję­cie na NYU¹. Dodajmy do tego chło­paka, który jest gwiazdą fut­bolu, i popu­lar­nych przy­ja­ciół, a ujrzymy obraz dokład­nie odpo­wia­da­jący ocze­ki­wa­niom.

Nikt się dwa razy nie zasta­na­wia nad taką dziew­czyną.

Mad­die potrząsa głową, jakby pró­bo­wała pozbyć się tej wła­śnie myśli, i opada na fotel kie­rowcy.

– Powo­dze­nia z szu­ka­niem trans­portu.

– Mad­die, pocze­kaj. – Blo­kuję drzwi nogą. – Wiesz, że nie mogę się spóź­nić. Po pro­stu nie mogę.

Wygina usta.

– A to dla­czego?

Pyta­nie reto­ryczne. Od sze­ściu tygo­dni jestem na warun­ko­wym i jakoś wszy­scy o tym wie­dzą. A spóź­nie­nie ozna­cza dodat­kowy tydzień do mojego wyroku, który powi­nien się skoń­czyć jutro, gdy ukażą się oceny za pierw­szy semestr, więc naprawdę nie mogę się spóź­nić.

– Na Boga, Mad­die, chcesz, żebym bła­gała? Pro­szę bar­dzo. – Opa­dam na kolana i sze­roko roz­kła­dam ramiona. – Wiesz, że ni­gdy bym nie pro­siła, gdy­bym nie była zroz­pa­czona, ale nie mam…

Trza­ska drzwiami. Dźwięk nie­sie się echem po ulicy i prze­nika mnie aż do kości.

Czyli tak to się skoń­czy: Mad­die odje­dzie, ja zostanę sama.

Ale naj­pierw otwiera okno i wysta­wia przez nie głowę, wokół któ­rej wście­kle wiruje śnieg.

– Ani tro­chę ci nie współ­czuję – oznaj­mia ze śmier­telną powagą. – Sama jesteś sobie winna.

Znów par­skam śmie­chem, ale tym razem to boli. Mocno. Obda­rzyw­szy mnie ostat­nim uro­czym uśmie­chem, Mad­die rusza spod kra­węż­nika.

Coś gorą­cego szczy­pie mnie pod powie­kami. Nie będę pła­kała. Ja ni­gdy nie pła­czę. Nawet wtedy, gdy mia­łam dzie­więć lat, potknę­łam się na chod­niku, upa­dłam i oblu­zo­wa­łam przed­nie zęby, a usta wypeł­niła mi krew. Ani w cza­sie zeszłych waka­cji, kiedy prze­bi­łam sobie stopę zardze­wia­łym gwoź­dziem, ani wcze­śniej­szego lata, gdy chłopcy się upili i powie­dzieli, że to oni wydra­pali kie­dyś moje imię na pisu­arze, i dla­czego nie wylu­zuję, prze­cież to tylko żart, no nie?

Zatem nie. Przez Mad­die Price też się nie roz­kleję.

Zamiast tego wstaję. Otrze­puję top­nie­jący śnieg z mokrych, zmar­z­nię­tych kolan.

I z nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn przy­po­mi­nam sobie kolejne zdję­cie – to, któ­rego moja mama nie może ni­gdy zoba­czyć.

Zostało zro­bione ostat­niej jesieni, pod koniec paź­dzier­nika. W noc ogni­ska na plaży w parku Durand East­man. Na tej fotce jestem ubrana w obci­słe dżin­sowe szorty, zno­szone białe trampki i czarną bluzę na zamek, która nie należy do mnie. Wystar­czyłby spo­sób, w jaki prze­chy­lam głowę, pre­zen­tu­jąc malinkę na łuku szyi, ale znacz­nie gor­szy jest mój uśmiech. Prze­korny. Kokie­te­ryjny. Jak­bym już wtedy wie­działa wię­cej, niż nie­które dziew­czyny się kie­dy­kol­wiek dowie­dzą.

A gówno wie­dzia­łam.

Zwłasz­cza tego, że gdy nocne niebo wypełni się gwiaz­dami, gdy ogni­sko będzie z sykiem doga­sało, a we wszyst­kich tele­fo­nach roz­le­gnie się dźwięk powia­do­mie­nia: SZEŚĆ NOWYCH ZDJĘĆ, nagle stanę się naj­gor­szą wer­sją sie­bie: sie­dem­na­sto­let­nią Jo, wyrzut­kiem.

Ale pew­nie na tym polega pro­blem z dziew­czy­nami takimi jak ja. Zawsze dostają to, na co zasłu­gują.ROZDZIAŁ 2

– 2 –

Po nie­ca­łych pię­ciu minu­tach tracę czu­cie w pal­cach. Minutę póź­niej śnieg wsy­puje mi się do butów. Po kolej­nych dwóch skrę­cam na rogu koło sklepu ryb­nego i wpa­dam w poślizg na lodzie, dla rów­no­wagi chwy­ta­jąc się znaku na przy­stanku auto­bu­so­wym i szep­cząc:

– Kur­de­kur­de­kurde.

Nie muszę szep­tać. W pobliżu nikogo nie ma. Nawet plac po dru­giej stro­nie ulicy jest opu­sto­szały, od ban­ko­matu aż po 7-Ele­ven, gdzie wraz z chło­pa­kami – kiedy jesz­cze byli moimi kum­plami – wpa­da­li­śmy po prze­ką­ski. Zawsze kupo­wa­łam ten sam zestaw: kra­kersy, paczkę suro­wych cyna­mo­no­wych bułe­czek i kar­ton socz­ków Capri Sun.

Czuję ukłu­cie w sercu. Bra­kuje mi takich dro­bia­zgów. Tego, jak opróż­nia­łam sześć socz­ków jeden po dru­gim. Jak otwie­ra­li­śmy opa­ko­wa­nie bułe­czek i zgar­nia­li­śmy lukier pal­cami. Jak nie­mal się dła­wi­li­śmy, pró­bu­jąc powstrzy­mać śmiech, bo byli­śmy głupi, upa­leni i zupeł­nie nic nie mogło nas dotknąć.

Cyfrowy wyświe­tlacz na banku zmie­nia się z minus sied­miu stopni na siódmą dwa­dzie­ścia jeden.

Ukłu­cie w sercu staje się moc­niej­sze. Pełne zło­ści. Prze­dłu­że­nie okresu warun­ko­wego jest już pewne, podob­nie jak satys­fak­cja Mad­die. Oczyma wyobraźni widzę, jak zarzuca ramiona na pie­go­watą szyję Cody’ego i szep­cze, muska­jąc ustami jego ucho: „Jo łatwo pada na kolana, co nie?”.

Za moim ple­cami roz­lega się klak­son. Wyj­muję rękę z kie­szeni, gotowa poka­zać środ­kowy palec, ale klak­son znów robi „biiip-biiip”. Przy­go­to­wana na awan­turę zaglą­dam w otwarte okno i widzę…

– Mój boha­te­rze!

Miles Met­calf uśmie­cha się, wci­ska­jąc język w prze­rwę mię­dzy gór­nymi jedyn­kami.

– Pochle­biasz mi.

– Tylko gdy na to zasłu­żysz, a zasłu­gu­jesz, ziom.

Wzru­sza ramio­nami, lekko zawsty­dzony.

– Posy­py­wa­łem solą chod­nik przed domem sąsia­dów. To starsi, sym­pa­tyczni ludzie. Ale odsłu­cha­łem twoją wia­do­mość przed wyjaz­dem i domy­śli­łem się, że zapo­mnia­łaś tele­fonu, więc poje­cha­łem trasą… – Milk­nie na widok mojej miny. – Prze­pra­szam. Za dużo paplę. Wsia­daj!

Cią­gnę za klamkę i z samo­chodu wypa­dają dwie puste puszki po red bullu. Na pod­ło­dze leży kolej­nych dzie­sięć, a na sie­dze­niu kil­ka­na­ście poła­ma­nych cukier­ków w kształ­cie serc.

– Prze­pra­szam za bała­gan. – Zgar­nia okru­chy na dłoń, a potem się gapi, jakby pytał: „Co mam zro­bić z gar­ścią poła­ma­nych serc?”. W końcu rzuca je na tylne sie­dze­nie.

– Bez urazy – mówię, wsia­da­jąc i roz­ko­pu­jąc stertę puszek – ale czy twój samo­chód kie­dyś wyglą­dał ina­czej?

Marsz­czy brwi, lecz nie opo­nuje. Nie mia­łoby to sensu. Jego orga­nizm funk­cjo­nuje na cukrze i kofe­inie. Miles nosi w kie­sze­niach kilka paczek kwa­śnych żel­ków, a napoje ener­ge­tyczne żło­pie jak wodę. Jeśli coś może pod­nieść mu tętno i/lub zabar­wić język na nie­bie­sko, na pewno to pochło­nie.

Z uchwytu na kubek wyj­muję cukierka Star­burst, odwi­jam z papierka i wsu­wam do ust.

– Jedź szybko – pona­glam. Czeka, aż zapnę pas, i rusza z pośli­zgiem, zaci­ska­jąc pobie­lałe palce na kie­row­nicy, która nie­mal wyrywa mu się z rąk. Ner­wowo łapię za uchwyt nad drzwiami. – Ale też bez­piecz­nie…

– Sorki, sorki, sorki. – Wci­ska pul­sa­cyj­nie hamu­lec, dopóki opony znów nie odzy­skują przy­czep­no­ści, i wypusz­cza powie­trze z płuc. – Nie­źle jak na pierw­szy raz, co?

Kradnę kolej­nego star­bur­sta.

– Pierw­szy raz?

– Pierw­szy raz w takich warun­kach pogo­do­wych. Zima była łagodna, więc… – Miles milk­nie i się czer­wieni. Chło­pak ma kosz­marną skłon­ność do rumień­ców. Pro­wo­kują go naj­mniej­sze dro­bia­zgi: zła odpo­wiedź na teście, rude dziew­czyny z grzywką, sama wzmianka o seksie.

Gdy czy­ta­li­śmy _Romea i Julię_ w dzie­wią­tej kla­sie, pan Hardy pozwo­lił nam obej­rzeć adap­ta­cję fil­mową pod warun­kiem, że zacho­wamy spo­kój w tej mili­se­kun­dzie, w któ­rej widać piersi Julii. Więk­szość chło­pa­ków śli­niła się w ocze­ki­wa­niu na tę scenę. Ale nie Miles. Ner­wowo kiwał nogą, stu­ka­jąc w ławkę, i ści­skał ołó­wek w mor­der­czym chwy­cie, nie­mal łamiąc go na pół.

Tuż przed sceną, gdy w ocze­ki­wa­niu pochy­li­li­śmy się na krze­słach, Cody mruk­nął:

– Już po wszyst­kim, gościu.

I Miles uniósł wzrok ide­al­nie we wła­ści­wym (niewła­ści­wym?) momen­cie. Natych­miast spu­ścił głowę, total­nie zaże­no­wany, ale nie dość szybko. Zoba­czył.

Gorzej – wszy­scy widzie­li­śmy, że zoba­czył.

Zgo­to­wa­li­śmy mu pie­kło. Chło­paki chi­cho­tały, kopały jego krze­sło, prze­rzu­cały się jego ołów­kiem. Ja postu­ka­łam go pal­cem w ramię i spy­ta­łam teatral­nym szep­tem:

– O mój Boże, sta­nął ci?

Pró­bo­wał coś powie­dzieć, wydu­sić zaprze­cze­nie, ale z jego ust nie wydo­był się żaden dźwięk. Jak nazywa się głę­boka czer­wień? Pur­pura? Szkar­łat? Tak mocno pło­nęła mu twarz. A my wszy­scy – ja i chło­paki, moje chło­paki, któ­rych uwa­ża­łam za kum­pli – śmia­li­śmy się do roz­puku z bied­nego, nie­śmia­łego, nie­win­nego Milesa.

A teraz pro­szę bar­dzo! Oto ja i on, który jako jedyny pozo­stał przy mnie, kiedy ostat­niej jesieni wszystko się ryp­nęło. Mój przy­ja­ciel, w licz­bie poje­dyn­czej.

Szczy­pię go w poli­czek.

– Czuję się zaszczy­cona, że twój pierw­szy raz odbył się ze mną.

– Taa, jasne. – Odtrąca moją rękę. – Uwa­żasz, że jesteś zabawna, prawda?

– Bo jestem. Szkoda, że wszy­scy nie są tacy zabawni jak ja.

Miles par­ska śmie­chem. Odgar­nia loki, przy­kle­pane przez weł­nianą czapkę. Chyba chciałby coś powie­dzieć, ale słowa zamie­rają mu na ustach. To mu się czę­sto zda­rza: nasze prze­ko­ma­rza­nie rwie się, co i rusz prze­cho­dząc w smutną, przy­gnę­bia­jącą ciszę.

– Buuu – buczę z roz­cza­ro­wa­niem. I to jest żart. Serio.

Mil­cze­nie wisi mię­dzy nami, gdy Miles wjeż­dża do tunelu. Kiedy wyła­niamy się po dru­giej stro­nie, w oddali rysuje się kon­tur mia­sta, postrzę­piony i szary na tle ciem­niej­szego nieba. Śnieg wkrótce straci swój urok, ale teraz wygląda to cał­kiem pięk­nie.

To zna­czy na­dal nie zno­szę Roche­ster. Zawsze miesz­ka­łam tylko tu i bar­dzo chcę się stąd wyrwać. Z całego serca.

Ale cza­sami sobie wyobra­żam, jak by to było zostać.

Wtedy myślę o śniegu pada­ją­cym powoli w zimowe poranki takie jak ten, kiedy wydaje się, że świat zamarł. Tak jak­bym mogła po pro­stu… ode­tchnąć. A potem przez sześć mie­sięcy niebo jest bez­u­stan­nie szare albo sły­szę, jak ktoś mówi: „Widzisz tę dziew­czynę? To jej gołe fotki…”.

Mój wzrok pada na zegar na tablicy roz­dziel­czej.

– Miles, muszę cię o coś popro­sić.

Jego gęste brwi uno­szą się odro­binę, a ja pró­buję uśmiech­nąć się uro­czo, nawet bez­rad­nie.

Wska­zuję na pręd­ko­ścio­mierz i suge­ruję:

– Możesz tro­chę przy­ci­snąć?

Kosz­tuje go to co naj­mniej dzie­sięć lat życia, ale pędzi, prze­kra­cza­jąc dopusz­czalny limit o całe osiem kilo­me­trów na godzinę, prze­jeż­dża­jąc nie na jed­nym, ale dwóch żół­tych świa­tłach, by dowieźć nas do Culver minutę przed cza­sem.

Wyska­kuję, nim samo­chód się cał­kiem zatrzyma.

– Jesz­cze­raz­dzię­ki­za­po­dwózkę!

– Co? – Miles wal­czy z zapię­ciem pasa. – Pocze­kaj!

Nie mam czasu na cze­ka­nie. Bie­gnę przez oblo­dzony dzie­dzi­niec i wpa­dam do szkoły przez wyj­ście ewa­ku­acyjne obok sali muzycz­nej. Przy­tłu­miony hałas – bęb­nie­nie w pia­nino, zawo­dze­nie skrzy­piec, ośli­niony jęk puzonu – ozna­cza, że nikt się tu nie będzie krę­cił.

Świet­nie, uniknę spo­tka­nia z dyrek­tor Lund. Co rano wita stu­den­tów przy głów­nym wej­ściu w towa­rzy­stwie innych pra­cow­ni­ków z trzesz­czą­cymi krót­ko­fa­lów­kami przy­pię­tymi do pasków. Założę się, że gdyby mnie teraz zoba­czyła, posła­łaby mi ten chłodny, pewny sie­bie uśmiech i rzu­ciła:

– Suge­ruję, żebyś się pospie­szyła, Kirby.

Spie­szę się, spie­szę.

Skrę­cam w lewo, w skrzy­dło dla ostat­nich klas, i wpa­dam do pra­cowni kom­pu­te­ro­wej w tej samej sekun­dzie, w któ­rej roz­lega się dzwo­nek. Byłoby to impo­nu­jące doko­na­nie, gdy­bym gło­śno nie łup­nęła drzwiami o ścianę. Pan Cho­pra zerka na mnie znad oku­la­rów bez opra­wek, przy­ci­ska­jąc mar­ker do bia­łej tablicy.

Cichutko zamy­kam za sobą drzwi.

– Prze­pra­szam.

– Dzię­kuję, że zaszczy­ci­łaś nas swoją obec­no­ścią – komen­tuje nauczy­ciel i wraca do ryso­wa­nia swo­jego auto­por­tretu. – Usiądź. I posta­raj się nie zro­bić sobie krzywdy, dobrze?

Strze­lam do niego z palca jak z pisto­letu, mru­żąc oko i klą­ska­jąc języ­kiem, a potem wcho­dzę pro­sto w sto­lik z dru­karką. Nikt nie jest na tyle uprzejmy, by uda­wać, że tego nie zauwa­żył. Nie bliź­niaki, Kyle i Tyler Spen­cer z iden­tycz­nymi uśmie­chami na twa­rzach. Nie April Kirk, która prze­szywa mnie złym wzro­kiem spod ogni­sto­ru­dej grzywki.

Nie Hud­son Har­per-Moore.

Śle­dzi każdy mój krok w stronę ostat­niego rzędu ławek, w któ­rym sie­dzimy prze­dzie­leni pustym krze­słem. Prze­żuwa pla­sti­kowe mie­sza­dełko z kawy na wynos, ale bez­sprzecz­nie pró­buje ukryć uśmiech. Spo­sób, w jaki mie­rzy mnie wzro­kiem, jak unosi kącik ust…

Poru­szam war­gami, żąda­jąc bez­gło­śnie: „Prze­stań”.

Ale on nie prze­staje.

Odchyla się na tyl­nych nogach krze­sła i mówi tak, bym tylko ja usły­szała:

– Mocne wej­ście…

Kładę rękę mię­dzy jego łopat­kami i naci­skam w dół. Udaje mu się wypro­sto­wać, nim się wywróci, ale krze­sło gło­śno stuka meta­lo­wymi nogami o lino­leum.

Pan Cho­pra odsuwa się od tablicy.

– Dla­czego na­dal sto­isz, Jo?

– To nie ja!

– Dla­czego na­dal sto­isz? – powta­rza. Sia­dam. Nauczy­ciel wygląda dokład­nie tak jak jego kre­sków­kowy por­tret: ramiona sple­cione na piersi, usta zaci­śnięte w cienką linię, ponury, ale nie groźny. – Wszystko w porządku?

– Tak, pora­dzi­łam sobie. – To nie miał być żart, ale Hud­son przy­kłada wierzch dłoni do ust, tłu­miąc śmiech. Zrzu­cam kurtkę z ramion, bo nagle robi mi się gorąco. – Zamknij się, Hud­son.

Chło­pak wyciąga ramię i wspiera je o opar­cie pustego krze­sła.

– Prze­pra­szam, czy ja coś mówi­łem?

– O, nie. Nie zamie­rzam pro­wa­dzić z tobą tej gry.

– Jakiej gry? – Prze­krzy­wia głowę, ucie­le­śnie­nie nie­win­no­ści, a pasmo ciem­nych dłu­gich wło­sów wymyka mu się zza ucha. Pod tym kątem dosko­nale widzę jego twarz – piegi roz­sy­pane na nosie, cie­płe brą­zowe oczy ze zło­ci­stymi plam­kami, małą bli­znę na gór­nej war­dze.

A potem ma czel­ność się do mnie uśmiech­nąć.

Hud­son nie jest wcale okropny. Miło się na niego patrzy i to w grun­cie rze­czy przy­zwo­ity gość, ale się nie przy­jaź­nimy. Już nie. No dobra, być może raz (albo dwa) przy­jaź­ni­li­śmy się dość bli­sko, ale ogni­sko, nudesy, wszel­kie przy­kre następ­stwa szyb­ciutko wszystko mię­dzy nami zabiły.

Choć on ni­gdy nie sta­wiał mnie pod prę­gie­rzem jak reszta tych dup­ków.

Ale mimo to jest cho­ler­nie iry­tu­jący.

– Wiesz co? – Pro­stuję oba środ­kowe palce. – Jesteś trze­cią osobą, któ­rej dziś to poka­zuję, ale teraz robię to z peł­nym prze­ko­na­niem.

– Dzięki. – Po raz kolejny maskuje uśmiech, tym razem popi­ja­jąc kawę, jakby wygrał tę rundę gry, w któ­rej podobno w ogóle nie bie­rze udziału. Tej, dzięki któ­rej doro­bi­li­śmy się jako para tytułu Naj­go­ręt­szego Flirtu.

Tej, w któ­rej ja już nie mogę uczest­ni­czyć.

Kładę dło­nie pła­sko na bla­cie stołu i prze­ka­zuję mu wia­do­mość ruchem warg. Krztusi się kawą i wypluwa resztki do kubka. Wycie­ra­jąc brodę, zwraca się do nauczy­ciela:

– Panie pro­fe­so­rze, Jo wła­śnie kazała mi się p…

– Dwie minuty. – Cho­pra ści­ska nasadę nosa. – Zostały tylko dwie minuty.

– Co jest za dwie…? – zaczy­nam.

Hud­son obraca moni­tor w moją stronę.

NIE ZAPO­MNIJ!! Dziś ostatni dzień skła­da­nia apli­ka­cji na staż uczniow­ski.

Poda­nia otrzy­mane po 11:59 pią­tego lutego zostaną zwró­cone bez roz­pa­trze­nia. Bez wyjąt­ków i dodat­ko­wych ter­mi­nów!

W celu uczcze­nia tego eks­cy­tu­ją­cego wyda­rze­nia dyrek­tor Lund zapra­sza ostat­nie klasy do sali gim­na­stycz­nej pod­czas pierw­szej prze­rwy na SPE­CJALNĄ NIE­SPO­DZIANKĘ ufun­do­waną przez absol­wen­tów-men­to­rów! Zostaną podane lek­kie prze­ką­ski.

Obec­ność obo­wiąz­kowa ☺

Osu­wam się na krze­śle, aż mój tyłek wystaje poza sie­dzi­sko.

– Ten uśmie­szek ze mnie szy­dzi.

– Ze mnie też – mam­ro­cze Hud­son.

Staż uczniow­ski to doroczny pro­gram men­tor­ski, w któ­rym dobiera się w pary absol­wen­tów Culver oraz naj­bar­dziej obie­cu­ją­cych mło­dych lide­rów. (Ow­szem, ścią­gnę­łam tę frazę z ulotki przy­kle­jo­nej we wszyst­kich kabi­nach toa­le­to­wych w budynku). Od „bez­cen­nego doświad­cze­nia zawo­do­wego” po cudne, słod­kie nawią­zy­wa­nie kon­tak­tów ten pro­gram to mokry sen naj­lep­szych uczniów naj­lep­szej szkoły w rejo­nie.

Choć mimo WYTŁUSZ­CZO­NYCH KAPI­TA­LI­KÓW oraz dwóch (!!) wykrzyk­ni­ków rze­czy­wi­ście zapo­mnia­łam o osta­tecz­nym ter­mi­nie – ale mia­łam słuszny powód.

A mia­no­wi­cie taki, że gówno mnie to obcho­dzi.

– Dobra, dzie­ciaki – mówi Cho­pra po spraw­dze­niu obec­no­ści i jakimś cudem brzmi to jak zakoń­cze­nie zajęć. Roz­lega się szu­ra­nie krze­seł i zapi­na­nie zam­ków bły­ska­wicz­nych. A potem jakby po namy­śle nauczy­ciel dodaje: – Jo, możesz chwilkę zostać?

– A muszę? – pytam. Jego mina ozna­cza, że tak. Gdy sala pusto­szeje, pod­cho­dzę do jego biurka, biorę dłu­go­pis i rysuję rzą­dek smut­nych buziek na liście obec­no­ści. – Co to za spe­cjalna nie­spo­dzianka?

– Spo­tka­nie i przy­wi­ta­nie z men­to­rami – wyja­śnia. Ostat­niej smut­nej buźce dodaję zmarsz­czone brwi i jest teraz naj­smut­niej­sza i naj­bar­dziej wście­kła ze wszyst­kich. Pan Cho­pra zabiera mi dłu­go­pis. – Jo, spóź­niasz się z lay­outem.

– Jakim lay­outem? – Udaję, że nie wiem, o czym mówi. Cho­dzi mu oczy­wi­ście o lay­out księgi pamiąt­ko­wej dla ostat­nich klas, mój pro­jekt zali­cze­niowy w tym seme­strze. Moż­liwe, że mia­łam go oddać dwa tygo­dnie temu.

– I jesteś mi winna sześć mini­pro­jek­tów. Sześć. Musia­łem… – Cho­pra milk­nie i stuka dłu­go­pi­sem w kla­wia­turę. – Conti popro­sił o twoje port­fo­lio.

Żołą­dek mi się skręca ze stra­chu.

– Co? Dla­czego?

Wiem dla­czego. Pan Conti, zastępca dyrek­tora i wrzód na tyłku, spra­wuje nad­zór nad moim okre­sem warun­ko­wym. Przez ostat­nie sześć tygo­dni prze­strze­ga­łam wszel­kich usta­leń i zasad. Żad­nych spóź­nień, zosta­wa­nia po lek­cjach, inter­wen­cji admi­ni­stra­cyj­nych. Jutro mamy się spo­tkać w spra­wie zakoń­cze­nia mojej kary.

Zakoń­cze­nia jej!

– Powie­dzia­łem mu, że muszę prze­kon­wer­to­wać for­mat pliku, by go wysłać, ale że dostar­czę go do środy. – Każde słowo wyma­wia powoli i sta­ran­nie. Z naci­skiem. Dodaje cicho: – Nie mogę cię dłu­żej kryć, Jo.

– Nie, wiem. Wiem. – Ruszam do drzwi. – To będzie naj­lep­sze port­fo­lio, jakie pan…

– Zmy­kaj – prze­rywa mi.

Chęt­nie sto­suję się do pole­ce­nia.ROZDZIAŁ 3

– 3 –

Pro­blem w tym, że nie skoń­czę port­fo­lio do środy. Ponie­waż nie zro­bi­łam nic z mniej­szymi pro­jek­tami i pra­wie nic z lay­outem księgi pamiąt­ko­wej. Zaczę­łam, ale zre­zy­gno­wa­łam, kiedy ktoś w rubryce doko­nań wpi­sał „Naj­więk­sza Dziwka Roku: Jo-Lynn Kirby” – trzy­na­ście razy.

Wyrwa­łam wszyst­kie wpisy, a strzępy wrzu­ci­łam do kosza, jakby mnie to nic nie obcho­dziło.

I nie obcho­dzi.

Kolejny pro­blem: wola­ła­bym wal­nąć głową w ścianę niż iść na pozna­nie i powi­ta­nie absol­wen­tów. Staż uczniow­ski zupeł­nie mnie nie inte­re­suje. Po pro­stu nie jestem na tyle zde­spe­ro­wana, by udo­wad­niać, że jestem naj­lep­sza z naj­lep­szych. By robić, co należy w celu zdo­by­cia tego, czego chcę.

Dla mnie jest to nie­wy­obra­żalne. Skąd inni wie­dzą, czego chcą? Ja nawet nie mam poję­cia, co chcę zjeść na śnia­da­nie. Bekon, jajka i seza­mowy baj­giel z serem? Płatki? A może nic, skoro zanim się zde­cy­duję, będzie już pora obiadu?

– Wszystko dobrze – mru­czę pod nosem. Moje kroki dud­nią zsyn­chro­ni­zo­wane z ude­rze­niami serca.

– Gadasz do sie­bie?

– Daj mi spo­kój, Hud­son. – Przy­spie­szam, ale on z łatwo­ścią mnie doga­nia. To nie­spra­wie­dliwe. Jest tak wysoki, że jeden jego krok równa się trzem moim. – Nie powi­nie­neś już być na spo­tka­niu i powi­ta­niu? – odgry­zam się.

– Popsuł­bym nie­spo­dziankę. – Wyso­kim łukiem rzuca pusty kubek po kawie do kosza na śmieci, nawet nie muska­jąc kra­wę­dzi. – Po pierw­sze, chciało mi się siku. Po dru­gie, nie jestem naj­moc­niej­szym kan­dy­da­tem, więc…

– Aha. Racja. – Wła­ści­wie o tym wie­dzia­łam.

Naj­moc­niej­szy kan­dy­dat ma rozum, ambi­cję, a do tego kon­kretne plany na stu­dia.

Zeszłej jesieni wybuchł praw­dziwy skan­dal, kiedy gruch­nęła wieść, że Hud­son Har­per-Moore – zaj­mu­jący dru­gie miej­sce w ran­kingu, mający wygło­sić mowę na zakoń­cze­nie szkoły i dostać dzie­sięć tysięcy dola­rów, które są w pakie­cie – nie zło­żył poda­nia na żadną uczel­nię.

A naprawdę paskud­nie się zro­biło, gdy jakaś ano­ni­mowa grupa uczniów zażą­dała, by zrzekł się swo­jego miej­sca. Zamie­ścili nawet list otwarty w szkol­nej gazetce, doma­ga­jąc się, by „postą­pił wła­ści­wie” i „pomy­ślał o kole­gach”, czyli „o ich przy­szło­ści”. A co z jego przy­szło­ścią?

Tam­tym uczniom zależy tylko na pozy­cji w ran­kingu, pie­nią­dze nic dla nich nie zna­czą. (Ni­gdy nie pyta­łam, ale jakoś prze­czu­wam, że dla Hud­sona mogą wiele zna­czyć). Gazeta wyco­fała list po tym, jak Lund inter­we­nio­wała, prze­sy­ła­jąc mail o etyce czy coś, ale mleko już się roz­lało.

– No i tak to – dodaje Hud­son. Nie­zręczna cisza nie­sie nas do otwar­tych drzwi sali gim­na­stycz­nej.

Jed­nak nie wcho­dzimy do środka.

Sala ocieka czer­nią i sre­brem, bar­wami naszej szkoły. Z belek zwi­sają flagi i wypeł­nione con­fetti balony, a pod ścianą stoi bufet. Śmie­tanka Culver ota­cza kil­ka­na­ście skła­da­nych sto­li­ków roz­sta­wio­nych na par­kie­cie, usta­wia­jąc się w kolej­kach po dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści osób.

Oto Jack Par­ker, naj­bar­dziej nie­zno­śny dzie­ciak na zaję­ciach z eko­no­mii dla zaawan­so­wa­nych, toruje sobie łok­ciami drogę przez try­buny, jakby się spóź­nił na spo­tka­nie Mło­dych Repu­bli­ka­nów. Dalej Daniele de Palma, przez jedno „l”, znana oso­bi­stość i szkolna foto­grafka, cyka fotki chęt­nym dziew­czę­tom z orkie­stry, bły­ska­jąc fle­szem.

Brzę­cze­nie napię­tych ner­wów, gło­śne bicie dwóch setek serc uczniów ostat­niej klasy – to dla mnie zbyt wiele.

Opie­ram się bez­wład­nie o ścianę.

– Nie chcę tam wcho­dzić.

– Ja też nie. – Hud­son chwilę mil­czy. – To… może nie wchodźmy.

Uno­szę wzrok i spo­glą­dam na niego. Gwał­tow­nie wcią­gam powie­trze. Dokład­nie w takiej pozie uchwy­ciła nas w ostat­nim seme­strze Daniele Przez Jedno L na zdję­ciu, dzięki któ­remu otrzy­ma­li­śmy swój tytuł Naj­go­ręt­szego Flirtu: ja wci­śnięta w szafkę, Hud­son pochy­lony nade mną z leni­wym pół­u­śmiesz­kiem i łok­ciem wspar­tym nad moją głową.

Gdy­bym chciała – ale wcale nie chcę – mogła­bym ide­al­nie wpa­so­wać się w krzy­wi­znę jego ciała. Sta­nąć na pal­cach, żeby dokład­nie mnie widział, gdy się uśmie­cham, kusząco i miło, ale nie za miło.

Mogła­bym kokie­te­ryj­nie wzru­szyć ramio­nami i zapy­tać:

– A co innego pro­po­nu­jesz?

Hud­son mruga gwał­tow­nie.

– Co?

– Co? – Przy­ci­skam rękę do ust. „Co innego pro­po­nu­jesz?”?

Na chwilę wcie­li­łam się w dziew­czynę, którą kie­dyś byłam, i te słowa mimo­wol­nie mi się wymknęły. Widzi­cie, ist­nieje bar­dzo cienka gra­nica mię­dzy Naj­go­ręt­szym Flir­tem a Naj­więk­szą Dziwką. A ja nie mia­łam poję­cia, że ist­nieje, dopóki jej nie prze­kro­czy­łam.

Oble­wam się rumień­cem i odpo­wia­dam:

– Nie­ważne.

A potem daję nura do sali.

– Jo! – woła za mną, ale nie­mal w tej samej chwili ktoś krzy­czy:

– Hud­son!

Cody For­sy­the. Roz­po­zna­ła­bym ten głos wszę­dzie – szorstki i schryp­nięty, jakby po nie­do­le­czo­nym zapa­le­niu krtani. Cody stoi pod koszem z Benem Sul­ki­nem, naj­lep­szym mio­ta­czem, drugi w kolejce do siwo­wło­sego men­tora z opa­le­ni­zną natry­skową. Na tabliczce wid­nieje napis: „Frank Hatch, Finanse”.

– Tutaj, stary! – woła Cody, przy­kła­da­jąc ręce do ust.

Hud­son się waha. Prze­suwa wzro­kiem po ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach chło­pa­ków, potem zerka na swój strój: czarne dżinsy, nie­chlujne trampki, dżin­sową kurtkę narzu­coną na białą koszulkę. Gdy znów pod­nosi głowę, spo­gląda nie na kole­gów, lecz na mnie – i teraz Cody też mnie dostrzega.

Wnętrz­no­ści mi się skrę­cają, gdy unosi wargę. Do dzie­sią­tej klasy cho­dzi­li­śmy do tego samego orto­donty, ale zgryz Cody’ego się popra­wił w ciągu roku. Teraz Cody wła­ści­wie się nie uśmie­cha, tylko obnaża zęby.

Posy­łam Hud­so­nowi zdaw­kowy uśmiech.

– Miłej zabawy z kum­plami!

Znów mnie woła, ale ja już kryję się w pod­eks­cy­to­wa­nym tłu­mie, sta­ra­jąc się nie myśleć, że to kie­dyś też byli moi kum­ple. Z naci­skiem na „byli”.

Nogi niosą mnie w stronę bufetu. Pew­nie mogła­bym odszu­kać Milesa, ale to by ozna­czało towa­rzy­stwo jego dur­no­wa­tych kum­pli, któ­rzy uwa­żają mnie za bez­mó­zgą blon­dynę. (Daj­cie spo­kój, prze­cież widać, że to jest ciemny blond). Przy­naj­mniej z tyłu przy bufe­cie ode­tchnę, mimo że powie­trze prze­sy­cone jest zapa­chem lakieru i potu. Tam mogę pobyć sama.

Poza tym wia­domo – sło­dy­cze.

Prze­glą­dam ofertę: racu­chy z jabł­kami, tar­tinki wiśniowe, cro­is­santy z posypką z ciem­nej cze­ko­lady. Wycią­gam rękę po papie­rowy tale­rzyk, ale w tej samej chwili sięga po niego jakaś kobieta.

– Sorki, że się wci­nam – mówi – ale jestem tak głodna, że zaraz zacznę zże­rać samą sie­bie. – Kła­pie szczyp­cami do nabie­ra­nia niczym pasz­czą potwora. – Czuję się winna. Na co masz ochotę?

– Hm, na bułeczkę z kar­me­lem – odpo­wia­dam. Kobieta kła­dzie ją na tale­rzyku i gestem wska­zuje, żebym go wzięła. – Jest pani jedną… z nich? – Macham w kie­runku sto­li­ków dla men­to­rów.

– Wyglą­dasz na zasko­czoną.

Bo nie tak ich sobie wyobra­ża­łam. Po pierw­sze kobieta jest młoda, chyba nawet przed trzy­dziestką. Włosy ma upięte w nie­dbały kok, nosi powy­cią­gany swe­ter, a w raj­sto­pach od kolan do kostek pole­ciały jej oczka. Na obu nogach.

Czy­ta­jąc mi w myślach, wyja­śnia:

– Przy­szłam tu tylko dla jedze­nia. – Wbija zęby w trój­kąt z cia­sta fran­cu­skiego, a lukier osy­puje się na jej dżin­sową sukienkę. – Dla­czego nie pod­li­zu­jesz się jak wszy­scy inni?

Jak na dany znak głos Cody’ego wznosi się ponad hałas. Chło­pak wyraź­nie zła­pał _flow_. Ben Sul­kin też. (Wygląda na to, że Hud­son się już pod­dał). Chło­paki roz­luź­niają kra­waty, śmieją się niczym człon­ko­wie sto­wa­rzy­sze­nia stu­den­tów wspo­mi­na­jący dawne, dobre czasy, a Frank Hatch, Finanse wszystko to łyka.

Men­torka kiwa głową w ich stronę.

– To twoi przy­ja­ciele?

Chyba żar­tuje. Na pewno nie ocze­kuje, że potwier­dzę. Pró­buję zoba­czyć sie­bie jej oczami: przy­gar­bione ramiona, dłu­gie splą­tane włosy, za duże ubra­nia, mające ukryć moje ciało. Tak jak­bym chciała cał­ko­wi­cie znik­nąć.

Kręcę głową.

– Dawni przy­ja­ciele.

– Tak? A co się stało?

Nie spo­dziewa się chyba, że wyznam prawdę, a wła­ści­wie to co w ogóle mia­ła­bym powie­dzieć? „Och, jasne, kum­plo­wa­łam się z tymi kole­siami, ale wku­rzy­łam tego niskiego – Cody’ego, oczy­wi­ście, wiem, że ma na imię Cody – więc wysłał moje nagie fotki do wszyst­kich na swo­jej liście kon­tak­tów”.

Takiej histo­rii raczej nie opo­wiem.

Więc od nie­chce­nia wzru­szam ramio­nami. Obo­jęt­nie.

– Kie­dyś byłam spoko, ale już nie jestem, więc mnie nie lubią. – Spo­glą­dam na swój talerz. – Wła­ści­wie to oka­zuje się, że ni­gdy mnie nie lubili.

– A to dla­czego?

– Nie wia­domo. – Pod­no­szę bułeczkę i wgry­zam się w nią łap­czy­wie. Dodaję z peł­nymi ustami: – Mam taką ujmu­jącą oso­bo­wość.

Nie roz­ma­wiamy przez jakieś dzie­sięć sekund. Odli­czam. W jede­na­stej kobieta popra­wia na nosie oku­lary w meta­lo­wych opraw­kach, jakby chciała mi się dokład­niej przyj­rzeć.

– Nie dosły­sza­łam two­jego imie­nia.

– Bo go nie poda­łam. Jestem Jo.

– Jo i co dalej?

– Myśl­nik Lynn Kirby.

Kiwa głową raz, potem drugi i wyciąga rękę.

– Tess Spra­dlin – przed­sta­wia się.

Gapię się na nią – to zna­czy na Tess – i jej wycią­gniętą rękę. Hm, czy to wła­śnie jest nawią­zy­wa­nie kon­tak­tów? Szansa, bym miała prawo ubie­gać się o staż, będąc na warun­ko­wym, jest bli­ska zeru, a poza tym nawet gdy­bym mogła, to nie wiem, czy w ogóle bym chciała. Mam ogromny poten­cjał, ale nie umiem go wyko­rzy­stać. To znak fir­mowy Jo-Lynn Kirby.

Już mam powie­dzieć: „Ja też tu przy­szłam tylko dla jedze­nia”, ale gryzę się w język i ujmuję jej dłoń.

– Przy­kro mi, że prze­szka­dzam… – No nie, Maddie. Tuż obok mnie, z wymu­szo­nym uśmie­chem przy­kle­jo­nym do twa­rzy.

Nara­sta we mnie coś w rodzaju śmie­chu, gorz­kiego i nie­przy­jem­nego.

– Tobie jest przy­kro? Serio?

A ona nadaje nie­zra­żona, jak­bym się w ogóle nie ode­zwała:

– To dla mnie zaszczyt, że mogę panią poznać, panno Spra­dlin. Nazy­wam się Mad­die Price. – Robi pauzę, jakby się spo­dzie­wała, że Tess roz­po­zna jej nazwi­sko. – Ja, hmm, cze­ka­łam w kolejce do pani, ale moje przy­ja­ciółki…

Spo­gląda na try­buny, na któ­rych sie­dzą te jej przy­ja­ciółki.

Pta­szyny.

Doro­biły się tego przy­domka przez pana Foksa, naszego nauczy­ciela histo­rii w dru­giej kla­sie. Na każ­dej lek­cji, gdy chi­cho­tały, szcze­bio­tały i uci­szały się nawza­jem: „Ciii, ciii”, stu­kał dłu­go­pi­sem w brodę, zosta­wia­jąc na skó­rze nie­bie­skie plamki tuszu, i mówił:

– Czyż­bym nie zamknął okna? Wygląda na to, że dziś pta­szyny gło­śno świer­golą.

A teraz Kath­leen O’Mara przy­ciąga resztę Pta­szyn bli­żej do sie­bie, jesz­cze bli­żej, i szep­cze coś wred­nego. Poznaję po spo­so­bie, w jaki Sara Caruso się uśmie­cha, wygi­na­jąc swoje ide­alne brwi. Po tym, jak Micha­ela Rus­sell ude­rza Kath­leen w ramię, ale też nie może powstrzy­mać uśmieszku. Jed­nak dopiero gdy odwra­cają się w naszą stronę, wszyst­kie naraz, uświa­da­miam sobie, że uwaga nie tylko była wredna, ale też doty­czyła mnie.

Gorący rumie­niec wypełza na moją twarz. Zmu­szam się, by spu­ścić wzrok. Patrzeć gdzie­kol­wiek, tylko nie na nie. Inne dziew­czyny ni­gdy za mną nie prze­pa­dały, a Pta­szyny szcze­gól­nie.

Przy­naj­mniej anty­pa­tia jest wza­jemna.

– Ja, hm… – Mad­die się jąka, jakby pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć zda­nie wyczy­tane w książce. Nie żeby nor­mal­nie try­skała pew­no­ścią sie­bie, ale to wygląda dziw­nie. Nie­mal jakby miała tremę w obli­czu gwiazdy ekranu. – Nie mogłam prze­pu­ścić oka­zji, by poznać panią oso­bi­ście, panno Spra­dlin.

– Czym się zaj­mu­jesz, Tess? – pytam, odgry­za­jąc kolejny kęs bułeczki.

– Jest napi­sane w pro­gra­mie. – Mad­die pod­nosi ulotkę z bufetu i wci­ska mi ją do ręki.

Taka pomocna, taka oczy­wi­sta ta Mad­die Price. Zer­kam na stronę z bio­gra­mami men­to­rów.

TESS SPRA­DLIN jest kie­row­niczką redak­cji w „ROC Weekly”. Absol­wentka pre­sti­żo­wego Insty­tutu Dzien­ni­kar­stwa im. Arthura L. Car­tera na Uni­wer­sy­te­cie Nowo­jor­skim, przez kilka lat pra­co­wała jako fre­elan­cerka w Nowym Jorku, zanim wró­ciła do Roche­ster. Jej arty­kuły uka­zy­wały się w takich cza­so­pi­smach jak „The City”, „Chirp” i inne.

Rów­nie dobrze mogli dodać zastrze­że­nie, że nikt, kto nie jest Mad­die Price, nie może ubie­gać się o staż u niej.

I chyba mniej wię­cej to wła­śnie teraz wyja­śnia. Mówi coś o „Soko­lim Wzro­kiem”, szkol­nej gazetce, którą rzadko kiedy czy­tam. Coś o tym, że ona też wybiera się na NYU. (Nie, to nie jest jesz­cze potwier­dzone, ale zło­żyła poda­nie przed ter­mi­nem, więc wkrótce powinna dostać odpo­wiedź).

– Uwa­żam, że ide­al­nie do sie­bie pasu­jemy – stwier­dza i nawet ja to kupuję.

– Ty też piszesz?

Dopiero po sekun­dzie uświa­da­miam sobie, że Tess zwraca się do mnie, ale w tej wła­śnie sekun­dzie wpy­cham w sie­bie resztę bułki. Wska­zuję na pełne usta, a potem prze­żu­wam, prze­żu­wam i prze­żu­wam, aż w końcu udaje mi się wymam­ro­tać:

– Nie.

– Z nas dwóch to raczej ja jestem pisarką. – Mad­die bły­ska swoim naj­bar­dziej sztucz­nym uśmie­chem, muska­jąc pal­cami deli­katny naszyj­nik z gra­na­tami, pre­zent na osiem­nastkę od Cody’ego.

Wyrzu­cam tale­rzyk do śmiet­nika.

– Z całą pew­no­ścią, Mads.

Tess tak­suje nas wzro­kiem, zachwy­cona, choć udaje, że wcale nie. Jak­by­śmy z Mad­die były kolej­nym mate­ria­łem do opi­sa­nia.

– Prze­pra­szam, jesz­cze jedno pyta­nie. – Tess wska­zuje na mnie paznok­ciem pokry­tym odra­pa­nym czar­nym lakie­rem. – Nie piszesz, ale potra­fisz?

– Chyba potra­fię skle­cić zro­zu­miałe zda­nie.

– W takim razie będę zachwy­cona, jeśli zło­żysz apli­ka­cję na staż, Jo.

Przy ostat­nim sło­wie – szyb­kim, jed­no­sy­la­bo­wym ude­rze­niu mojego imie­nia – twarz Mad­die się zapada. Marsz­czy się jak kawa­łek papieru zmięty w dłoni. Już mam się wyco­fać („Przy­kro mi, ale nie jestem zain­te­re­so­wana”), gdy Mad­die z nie­do­wie­rza­niem cicho par­ska śmie­chem i wypo­wiada jedno pro­ste słowo:

– Nie.

Trzy litery, pełne zda­nie.

Nikt mi nie będzie dyk­to­wał, co mam robić.

Płyn­nym ruchem wyry­wam ser­wetkę ze sto­jaka, wyj­muję dłu­go­pis z torby i pochy­lam się, by napi­sać: „Mówi­łam, że umiem skle­cić zda­nie”.

– Pro­szę. – Zama­szy­stym gestem podaję Tess ser­wetkę. – Możesz to uznać za moją apli­ka­cję.

A potem odwra­cam się do Mad­die i tuż przed odej­ściem robię coś naprawdę pod­łego: pusz­czam do niej oko.

Wiem, że nie jestem bez winy. Draż­nię ją. Pro­wo­kuję. Ale już mnó­stwo razy pró­bo­wa­łam się wyplą­tać z tego bała­ganu, wyja­śnić, że z nią nie rywa­li­zuję. Ani teraz, ani wtedy, ani ni­gdy. Cza­sami mogła­bym przy­siąc, że nasz kon­flikt trwa wyłącz­nie dla­tego, że ona nie potrafi odpu­ścić.

Choć przy­pusz­czam, że ja też nie, więc nie powin­nam się wymą­drzać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: