- promocja
- W empik go
Inna Rzeczpospolita jest możliwa! Widma przeszłości, wizje przyszłości - ebook
Inna Rzeczpospolita jest możliwa! Widma przeszłości, wizje przyszłości - ebook
Dlaczego w Polsce jest źle? Czy można to zmienić?
Minęło ćwierćwiecze od transformacji ustrojowej w Polsce. Choć różne dane wskazują na całkiem dobrą kondycję polskiej gospodarki, społeczeństwo nie jest w najlepszym stanie. Młodzi ludzie masowo emigrują, spada liczba urodzeń, instytucje publiczne są nieefektywne, brakuje poczucia wspólnoty między Polakami, a na scenie politycznej rozgrywa się pełen afer medialny spektakl. Czy istnieje wyjście z tej sytuacji? Jan Sowa, autor szeroko komentowanej książki Fantomowe ciało króla, pokazuje źródła tego stanu rzeczy, obala mity na temat polskiej historii, poddaje błyskotliwej i krytycznej analizie dominujące w Polsce nurty polityczne: konserwatyzm oraz neoliberalizm i w przystępny sposób wskazuje, że istnieje też trzecia droga…
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-2203-4 |
Rozmiar pliku: | 563 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żyjąc we współczesnej Polsce, trudno oprzeć się wrażeniu, że coś jest z tym krajem nie tak. Znaleźliśmy się w osobliwej sytuacji: pomimo sprzyjającej sytuacji geopolitycznej i dobrych wskaźników makroekonomicznych kondycja polskiego społeczeństwa jest, mówiąc oględnie, słaba. Masowa emigracja, zapaść demograficzna, niewydolność instytucji publicznych, popularność teorii spiskowych, radykalizacja skrajnie prawicowych, neofaszystowskich środowisk, moralne bankructwo Kościoła katolickiego połączone z ofensywą religijnego fundamentalizmu, przemiana życia politycznego w medialny spektakl, liczne afery, chaos i brzydota polskich miast, powszechne poczucie braku wspólnoty i porażki zbiorowych projektów tożsamościowych – to wszystko sprawia, że Polska jest krajem, który (co dobrze wyraził ostatnio Szczepan Twardoch w jednym z wywiadów) większość kocha jako abstrakcyjną ideę, jednocześnie nienawidząc konkretnej, otaczającej nas polskiej rzeczywistości.
Szczególnie bolesne jest rozejście się naszych aspiracji i ambicji z twardymi realiami. Polska to, zgodnie z patriotycznym przekonaniem wpajanym w szkołach, wielki kraj. Być może nawet największy, a na pewno najszlachetniejszy, jaki kiedykolwiek istniał (z wyjątkiem, rzecz jasna, Stanów Zjednoczonych, naszego głównego sojusznika). Nasze ambicje to coś więcej niż wyprzedzić Rumunię i Ukrainę. Powinniśmy zająć przynależne nam miejsce we wspólnocie narodów, a jest to miejsce przynajmniej lokalnego hegemona, jeśli nie głównego rozgrywającego na europejskiej arenie. Pokazał to znakomicie kryzys na Ukrainie w 2014 roku – doniesienia o tym, jak źle jest w Kijowie i jak nikczemnie zachowuje się Rosja, przeplatały się z informacjami o absolutnie kluczowej roli, jaką odgrywają polscy dyplomaci, i o rekonfiguracji sił w Europie, która sprawiła, że Polska stała się przodującym państwem Unii. Tego typu opowieści bardzo miło jest sobie powtarzać. Czy stoi jednak za nimi cokolwiek realnego? W okresie, gdy polscy politycy tryumfowali na kijowskim Majdanie, tygodnik „Polityka” zamieścił ranking poziomu życia w Unii Europejskiej. Na dwadzieścia osiem państw Polska zajęła w nim pozycję dwudziestą drugą. W rankingu Social Progress Index, opracowanym przez organizację Social Progress Imperative, Polskę wyprzedziło nie tylko wiele krajów regionu, jak Czechy, Słowacja, Słowenia czy Estonia, ale również… Urugwaj i Kostaryka.
Nie chodzi tu jednak tylko o porównywanie się z innymi. Zawsze można znaleźć lepszych i gorszych. Problematyczne jest przede wszystkim nasze odczucie nas samych, nasze odniesienie do otaczającego nas świata i ludzi. Czegoś w Polsce brakuje. Nie do końca sobie to uświadamiając, odczuwamy w ten sposób historię Polski i całego obszaru Europy Środkowo-Wschodniej. Polska to ciało okaleczone i z tego powodu niemogące znaleźć sobie miejsca we współczesnym świecie. Okaleczone przez XX wiek brakiem jakichkolwiek mniejszości i zatrważającą homogenizacją kulturową. Okaleczone przez epoki dawniejsze brakiem silnego mieszczaństwa, miejskiego proletariatu i nowoczesnego rozwoju. W czasach współczesnych podstawowa trauma to brak Żydów, wymazanych w tej części Europy przez drugą wojnę światową i późniejsze erupcje antysemityzmu. Nie myślimy na co dzień o ich braku, ale przecież jest on zarówno fizyczny, jak i symboliczny. Żydzi zamieszkiwali ogromne dzielnice polskich miast, mieli wielki udział w kulturze – byli wśród nich naukowcy, pisarze, artyści. Polska wieś, zwłaszcza na południu, pełna była Żydów. Pustkę, jaka po nich została, zapełnili Polacy, co ostatnio doskonale opisali Jan Tomasz Gross i Andrzej Leder, jednak jest to rodzaj protezy. Miejsce w strukturze społecznej opuszczone przez jednych mogą zająć inni. W kulturze i świecie przeżywanym, poddanym przez XX wiek w Polsce zasadniczemu ujednoliceniu, pozostaje wyrwa nie do zasypania. A przecież Żydzi, chociaż zginęło ich około trzech milionów, to tylko połowa ubytku ludności w czasie wojny. Polska dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia odzyskała ludność z 1939 roku, wynoszącą wtedy prawie trzydzieści sześć milionów obywateli. Dzisiaj jest nas niewiele więcej. Nie ma wśród nas wyraźnych, widzialnych mniejszości, a to one na Zachodzie dostarczają dynamizmu i energii starzejącym się społeczeństwom Europy czy Stanów Zjednoczonych. Jesteśmy białym, zwartym, ale jednak przez ową jednorodność okaleczonym monolitem.
Brak wewnętrznej różnorodności to również brak wroga, na którego da się łatwo zrzucić winę za zło i niepowodzenia. W ten sposób wracają do nas frustracja i niezadowolenie – a Polska jest ich pełna. Nie da się tego wyrzucić na żadne zewnętrze, co wzmaga tylko nasze rozczarowanie nami samymi. Pod tym względem Polska jest ciekawym laboratorium – jak wygląda dystrybucja nienawiści wobec braku innego. Widać, że na każdym kroku próbuje się owego innego stworzyć. Stąd lemingi, słoiki, zdrajcy sprawy narodowej, nieprawdziwi Polacy. Kościół katolicki również robi, co może, aby wobec braku innych religii i mniejszości wyznaniowych wystarczająco silnych, aby konfrontować się z katolicyzmem, wygenerować sytuację wojny religijnej, a więc starcia z przeciwnikiem operującym na tym samym poziomie, co instytucja Kościoła, i przez to łatwiejszym w zwalczaniu. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku mieliśmy histerię na punkcie sekt, obecnie – genderyzm. Sama manipulacja semantyczna, czyli dodanie końcówki -izm do gender, przedmiotu badań tak zwanej nowej humanistyki, jest symptomatyczna. Powstała w ten sposób parareligijna ideologia na modłę protestantyzmu, buddyzmu czy konfucjanizmu – wróg, z którym Kościół myśli, że wie, jak walczyć, w przeciwieństwie do nowoczesności jako takiej. Miękko-amorficzna struktura tej ostatniej sprawia, że gromy ciskane z ambon nie potrafią jej ugodzić, tak jak miecz nie jest w stanie przeciąć mgły.
Nie wszyscy zgadzają się oczywiście z taką krytyczną diagnozą. Szczególne zadowolenie wyraża przede wszystkim obóz władzy, niezmordowany w opiewaniu chwały i osiągnięć III RP. Ta propaganda sukcesu opiera się na podwójnego rodzaju manipulacji – potwierdzeniem dla niej są właściwie wyłącznie dane makroekonomiczne, przy zaniedbaniu kwestii społecznych oraz politycznych. Po drugie zaś, same statystyki dobierane są bardzo wybiórczo. W ten sposób można udowodnić właściwie wszystko. Polska jest tak zwaną zieloną wyspą wzrostu gospodarczego w Unii Europejskiej, ma niską inflację, bezrobocie na poziomie europejskiej średniej, stabilny kurs wymiany narodowej waluty, deficyt budżetowy mniejszy niż w wielu państwach rozwiniętych i tym podobne. Znamy dobrze te argumenty, bo przy okazji obchodów dwudziestej piątej rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 roku wielu przedstawicieli władz klepało je jak litanię w czasie licznych obrzędów. Na szczęście dla nas są też Ukraina, Rumunia i Bułgaria, na których tle możemy błyszczeć. Wystarczy jednak sięgnąć po inne statystyki, aby przy ich pomocy skonstruować nieco odmienny obraz. Polska jest w grupie rekordzistów, jeśli chodzi o odsetek pracujących za płacę minimalną. Jest ich niemal dwadzieścia pięć procent i pod tym względem tylko w trzech krajach – na Litwie, Łotwie i w Rumunii – jest gorzej. W wielu krajach Europy, na przykład w Belgii, Francji, Danii czy Szwecji, wskaźnik ten oscyluje w granicach pięciu procent. Polska jest też w grupie państw o najniższym w Unii wynagrodzeniu za godzinę, co nie wynika wcale – jak przekonuje czasem neoliberalna propaganda – z wysokich kosztów pracy i licznych ponoć haraczy nakładanych na pracodawców. Spośród dwudziestu ośmiu państw ujmowanych w danych Eurostatu Polska plasuje się na dziewiętnastym miejscu pod względem wysokości pochodnych obciążających fundusz płac. Siła robocza jest w Polsce naprawdę tania. Widać to o wiele lepiej, jeśli zamiast mało miarodajnego wskaźnika statystycznego, jakim jest średnia, weźmiemy pod uwagę inny wyznacznik, a mianowicie medianę zarobków. Miara ta pokazuje, gdzie leży granica dzieląca wszystkich zarabiających na dwie równoliczne grupy. Wynosi ona w Polsce około trzech tysięcy złotych, co znaczy, że miesięczne dochody połowy Polaków są od tej sumy mniejsze. Jeśli z równania wykluczymy Warszawę, sytuacja będzie jeszcze gorsza. Tak niskie płace nie wynikają wcale z małej produktywności polskich pracowników. Wydajność pracy jest w Polsce na poziomie dwóch trzecich średniej unijnej. Płace – na poziomie jednej trzeciej. Nie trzeba być ortodoksyjnym marksistą, żeby zauważyć, co się dzieje, chociaż Marksowskie pojęcia okazują się pomocne: w Polsce wyzysk jest dwa razy większy niż w lepiej rozwiniętych państwach Europy, co znaczy, że za wykonanie dokładnie takiej samej, w sensie generowania wartości, pracy dostaje się dwa razy mniej, niż wynosi średnia dla Unii Europejskiej.
Kolejny problem ze statystykami to bardzo szczególny podmiot, jaki się przy ich cytowaniu wysuwa na pierwszy plan, a mianowicie „Polska jako kraj” oraz „przeciętny Polak”. Oba są mało miarodajne, jeśli chodzi o los jakiejkolwiek konkretnej jednostki. Mówienie o tym, że „Polsce wiedzie się tak a tak”, to rodzaj hipostazy, a więc przypisania fikcyjnemu, abstrakcyjnemu bytowi cech lub stanów, które może posiadać tylko konkretne istnienie. Polska nie jest osobą, nic nie odczuwa i nie może być podmiotem zadowolenia czy cierpienia. Odczuwają je tylko konkretni ludzie. „Przeciętny Polak” to z kolei statystyczna ułuda. Oczywiście „Polska” istnieje, a miary statystyczne mają swoją określoną treść, ale ani jedno, ani drugie nie jest tym rodzajem bytu, który może być głodny, musi rano wstać do pracy, spłaca kredyt, oszczędza na wakacje czy którego nie stać na leczenie w prywatnym szpitalu. Posługując się makroekonomicznymi wskaźnikami nieuwzględniającymi zróżnicowania ani stratyfikacji społecznej, zakładamy po cichu nie tylko, że jest jakaś wspólnota materialnego losu łącząca nas wszystkich z tej racji, że mieszkamy w Polsce, ale że to ta właśnie wspólnota losu jest kluczowa dla zrozumienia naszej sytuacji. Byłoby to prawdą, gdybyśmy żyli w świecie doskonałej równości materialnej. Tak jednak nie jest. Polska to miejsce, gdzie jednym wiedzie się lepiej, a innym gorzej, czy też, mówiąc precyzyjniej, kraj klasowo podzielony. Ujmowanie tych różnych losów w jednej figurze „przeciętnego Polaka”, czy też „Polski jako kraju”, to de facto ukrywanie specyfiki sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Jeśli jeden Polak lub Polka ma mieszkanie o powierzchni trzydziestu metrów kwadratowych, a inna Polka dwustumetrowy loft, to statystycznie rzecz biorąc każda z tych osób posiada ponadstumetrowe lokum, co daje Polsce jako krajowi całkiem niezłe miejsce w międzynarodowych rankingach. Spróbujmy teraz zbudować na tej podstawie jakiekolwiek przekonujące wytłumaczenie faktu, że ta gorzej sytuowana Polka nie jest zadowolona ze swojego losu. Jedyna sensowna narracja będzie taka, że mamy do czynienia z osobą politycznie zacietrzewioną, nieracjonalną, skłonną, jak na Polkę przystało, do wiecznego narzekania, niedoceniającą sukcesów, jakie jej kraj odniósł w czasie transformacji, oraz nastawioną roszczeniowo i populistycznie. Tego rodzaju wytłumaczenie będzie szczególnie przekonujące dla elit – dobrze zarabiających mieszkańców dużych miast (szczególnie Warszawy, pod każdym względem odstającej od reszty kraju). Nie jest więc dziwne, że argumenty o roszczeniowości, irracjonalnej niechęci, zacietrzewieniu i wiecznym narzekaniu pojawiają się często w medialnych narracjach i wypowiedziach rządzących polityków. Konstruują je najczęściej ci, którym się udało, żeby pacyfikować niezadowolenie tych, którzy przegrali. Z nieprzystawalności tych dwóch sposobów opisu naszej kondycji – a więc statystyczno-gospodarczego, który przy pomocy wybiórczo dobranych wskaźników tworzy iluzję zbiorowego, narodowego losu, oraz społeczno-egzystencjalnego, wskazującego na problemy niedające się dobrze wyartykułować w tym pierwszym – rodzi się napięcie między tryumfalistycznym dyskursem ekonomistów i polityków a przejmującym uczuciem niezadowolenia i porażki, jakie przepełnia Polskę. Oceny przemian z lat dziewięćdziesiątych XX wieku, artykułowane najczęściej w tym pierwszym języku, przyjmują więc całkowicie błędną perspektywę. Operacja zwana transformacją się udała, makrostatystyki są świetne, jest czym się chwalić na międzynarodowych spotkaniach unijnych przywódców, jednak pacjent – społeczeństwo – ledwo zipie na kroplówce.
Obszarem szczególnie silnie manifestującej się nędzy jest dzisiaj polityka. Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat obserwujemy postępujące kurczenie się sfery politycznej i jej petryfikację – wszystkie zasiadające dzisiaj w sejmie partie tworzą politycy, którzy już w Polsce rządzili, i wiadomo, że żaden nie ma do zaproponowania ciekawej alternatywy dla ideowego ubóstwa, z którym mamy do czynienia. Wszystko już było, nawet Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego nie wchodzi na scenę polityczną z niebytu, a jedynie wraca po dłuższej nieobecności. Polityka głównego nurtu to dzisiaj spory nie tylko toczone w kółko i przewidywalne, ale również mało inspirujące. Ich rozstrzygnięcie nie wydaje się istotne, ponieważ wszystkie strony miały już swoje pięć minut i mogły pokazać, na co je stać. Nigdy nie doprowadziło to do żadnej realnej zmiany. Efektem jest malejące zainteresowanie sferą polityczną, dające szanse popisu prawicowym ekstremistom i populistom, którzy stanowią jedyną dobrze zorganizowaną alternatywę wobec status quo. Piszę to jednak nie po to, aby narzekać na upadek etosu obywatelskiego i kryzys sfery publicznej. Malejące zainteresowanie polityką parlamentarną jest odruchem zrozumiałym i mało zaskakującym. System ten wyczerpał swój emancypacyjny potencjał. Demokracja przedstawicielska jest bez wątpienia lepsza niż cokolwiek, z czym mieliśmy do czynienia wcześniej, i wyjście z obecnego uwiądu sfery politycznej na pewno nie prowadzi wstecz, ku monarchii czy jakiejkolwiek innej formie rządów znanej z przeszłości. Musi to być ruch w przód, który nie tyle odwróci, ile zradykalizuje zmiany zapoczątkowane przez parlamentaryzm, a więc ruch ku demokracji silniejszej i bardziej radykalnej niż ta, z którą mamy do czynienia obecnie.
Konserwatyzm i liberalizm
Pragnienia, aby Polska była wspaniałym krajem, są powszechne. Gorzej z pomysłami, jak to osiągnąć. Pod tym względem dusimy się w przewidywalnej i do bólu powtarzalnej rozgrywce między dwoma złudzeniami: konserwatywnym oraz liberalnym. To pierwsze odsyła nas do historii i w niej każe poszukiwać wzorów wielkości. Na scenie publicznej występuje w wielu przebraniach: od republikańskiego, przez postkolonialne, po radykalnie neosarmackie. Doskonale wyraża je tak zwana idea jagiellońska, a więc przekonanie, że Polska jest historycznie predestynowana do zajęcia pozycji lokalnego hegemona Europy Środkowo-Wschodniej. Wiara ta inspiruje się epoką panowania Jagiellonów, na którą przypada okres największej potęgi Królestwa Polskiego. Ktokolwiek wątpi, że tak odległa przeszłość może być inspiracją dla współczesnego myślenia politycznego, i ma nieco czasu do zmitrężenia, może przejrzeć strony internetowe, fora albo publikacje prawicowo-konserwatywnych środowisk, na przykład tych skupionych wokół krakowskiego Klubu Jagiellońskiego czy Ośrodka Myśli Politycznej. Polska, jak się okazuje, przypomina pod tym względem islamskie kraje Bliskiego Wschodu, gdzie przeszłość jest o wiele bliższa teraźniejszości, niż ma to miejsce w społeczeństwach nowoczesnego Zachodu, a wydarzenia sprzed wielu wieków, na przykład krucjaty (a u nas równie odległa bitwa pod Grunwaldem), mogą z powodzeniem służyć za punkt odniesienia dla współczesnych działań i poglądów politycznych.
Druga strona, liberałowie, hołduje innemu złudzeniu: apoteozie imitacji. Polega ona na dążeniu do skopiowania praktyk i rozwiązań z krajów rozwiniętych. Aby podnieść swój poziom rozwoju cywilizacyjnego, musimy więc po prostu małpować to, co robią bogaci. Oni, na Zachodzie, mają spektakularne imprezy sportowe – mistrzostwa piłkarskie i olimpiady – to my również musimy. Nieważne, czy nas na to stać i czy budowa kolejnych obiektów sportowych, które nie będą miały szansy na siebie zarobić i których tak naprawdę nikt nie potrzebuje, ma jakikolwiek sens. Ważne, żeby się pokazać. Oni, na Zachodzie, mają autostrady, więc my też budujemy autostrady, chociaż natężenie ruchu oraz poziom zamożności polskiego społeczeństwa wskazują, że o wiele większy sens miałyby drogi szybkiego ruchu, które są tańsze nie tylko w budowie, ale również w eksploatacji, przez co gwarantują bardziej egalitarny dostęp do szybszego transportu. Gdy minie euforia związana z budową sieci polskich autostrad, do powszechnej świadomości przebije się fakt, że regularne korzystanie z autostrad jest drogie i stać na nie nielicznych. Reszta będzie przez większość czasu dalej jeździć tymi samymi zatłoczonymi drogami krajowymi i lokalnymi i stać w tych samych korkach. Oni, na Zachodzie, mają superszybkie pociągi, więc my też kupujemy Pendolino. Nie jest ważne, że w Polsce brak dobrej infrastruktury kolejowej, żeby możliwości tych pociągów wykorzystać, przez co wydamy miliardy złotych, aby skrócić czasy przejazdu między dużymi miastami o dziesięć lub dwadzieścia minut (a w niektórych wypadkach po to, aby wrócić do czasów przejazdu bliskich tym z okresu PRL, będącej przecież synonimem zacofania). Nieważne również, że z punktu widzenia realnych korzyści dla mieszkańców Polski o wiele większy sens miałoby zagęszczenie i modernizacja linii kolejowych z prędkościami do stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i zwiększenie w ten sposób siatki wydajnych połączeń o lokalnym i średnim zasięgu, tak aby z Kalisza do Łodzi (około stu kilometrów) nie jechało się dwie godziny. To wszystko nie jest istotne. Ważne, że oni mają, to my też będziemy mieli!
Model rozwoju przez naśladownictwo nazwałbym „modernizacją cargo”, poprzez analogię z opisanym przez antropologów na wyspach Melanezji zjawiskiem „kultu cargo” z okresu drugiej wojny światowej. Na jednej z odległych wysp o dużym znaczeniu strategicznym alianci zbudowali lotnisko wojskowe. Mieszkała tam grupa tubylców, którzy wcześniej nie mieli kontaktu z zachodnią kulturą. Uznali oni, że samoloty lądujące na wojskowym lotnisku to bogowie, a ponieważ chcieli, aby bogowie przylecieli również do nich, na swojej części wyspy zbudowali kopię lotniska. Widzieli, że żołnierze obsługujący transporty przenoszą skrzynki i wypełniają różnego rodzaju dokumenty, więc z patyków i liści palm stworzyli imitacje skrzynek oraz listów przewozowych i nosili je po swoim „lotnisku”. Wszystko w nadziei, że bogowie przylecą również do nich. Daremnie. Nasza „modernizacja cargo” działa zgodnie z taką samą logiką: reprodukujemy materialne formy nowoczesnego świata w nadziei, że dzięki temu staniemy się faktycznie nowocześni.
Jakby tego było mało, kopiujemy wzorce i rozwiązania, które na Zachodzie uznawane są już za przestarzałe, a nawet szkodliwe. Gdy nowoczesne miasta budują ścieżki rowerowe i zwężają ulice, aby zmniejszyć ruch w mieście, my ulice poszerzamy i wytyczamy nowe, zachęcając do używania samochodu. Gdy kraje będące w czołówce rozwoju technologiczno-przemysłowego, jak Niemcy, próbują przestawić swoją gospodarkę na odnawialne źródła energii, my brniemy w węgiel, jakby właśnie rozpoczynał się wiek pary. Nie jesteśmy, rzecz jasna, w sytuacji tak luksusowej jak Niemcy i nie możemy pozwolić sobie na gigantyczne inwestycje lub dopłaty do produkcji energii odnawialnej. Mamy też infrastrukturę dostosowaną do używania węgla, jednak zaniedbując pewne kwestie teraz, skazujemy się na wieczne zacofanie. Za pięćdziesiąt lat okaże się, że jesteśmy znów w tyle, bo świat ma tanią i czystą odnawialną energię, a my atom i węgiel, jak w XX wieku. Tego typu „modernizacja” to pościg za horyzontem.
Stwierdzenie dotyczące innej Rzeczypospolitej, zawarte w tytule tej książki, odnosi się do możliwości wyjścia z tych dwóch złudzeń, a więc rezygnacji z reprodukowania wzorców, które nie są wypracowanymi przez nas autonomicznie odpowiedziami na problemy, jakie widzimy wokół nas, tylko pochodzą skądinąd: albo z przeszłości, albo z innej rzeczywistości społeczno-gospodarczej. Nie znaczy to, że przeszłość niczego nie może nas nauczyć, a doświadczenia innych państw lub społeczeństw nie mogą być dla nas źródłem inspiracji. Polska nie jest wyjątkiem i nie zmaga się z problemami nieznanymi dotąd ludzkości. Nasza sytuacja jest w pewnym sensie typowa, nie przypomina jednak kondycji wysokorozwiniętych państw Zachodu, skąd chcemy zaimportować gotowe wzory materialnej infrastruktury. Przede wszystkim dlatego, że nie jesteśmy bogatym społeczeństwem, które od wieków akumulowało kapitał materialny i było w dużej mierze kształtowane, również na poziomie norm społeczno-kulturowych, przez ową akumulację. Działające tam rozwiązania zostały wymyślone dla takich właśnie społeczeństw i w tamtym kontekście mają sens. W naszym nie, co pokazują absurdy typu Pendolino czy obsesyjna wręcz fiksacja na punkcie metra jako najlepszego środka transportu miejskiego. Równie bezużyteczna jest dla nas nasza historia, która pokazuje, że o ile specyficzny, sarmacki porządek I Rzeczypospolitej był rzeczywiście alternatywą dla nowoczesnego ładu społeczno-politycznego Zachodniej Europy, o tyle nieporozumieniem jest myśleć o nim jako o wartościowym wzorze materialnego dobrobytu i państwowej suwerenności. Sarmatyzm okazał się raczej wzorem materialnego zacofania i braku państwowości. Dlatego poszukiwanie w naszej tradycji remedium na współczesne bolączki to ślepa uliczka.
Zasadniczo jałowy spór między konserwatyzmem a liberalizmem ujawnia pewną ciekawą cechę naszej kultury, a mianowicie głęboko wrogi stosunek do nowoczesności. Jest to historycznie zrozumiałe; I Rzeczpospolita, której poświęcę więcej miejsca w następnym rozdziale, definiowała swoją sarmacką tożsamość nie tylko poprzez własne wyjątkowe cechy, ale również przez zaprzeczenie zachodniej nowoczesności i wszystkiego, co się z nią wiązało: rozwoju kapitalizmu, wzrostu znaczenia miast i mieszczaństwa, odejścia od feudalnych relacji społecznych, emancypacji grup i jednostek spod władzy ogółu społeczeństwa, osłabiania roli tradycji i tym podobnych. Ustrój I Rzeczypospolitej odrzucał takie nowoczesne instytucje, jak scentralizowany system administracji, sprawnie zarządzającej państwowym terytorium i zamieszkującą go populacją, powszechne i skuteczne opodatkowanie czy scentralizowana kontrola nad środkami przemocy, w tym głównie nad armią. Otaczające nas państwa, także Rosja, lepiej odnalazły się w nowoczesnym porządku. Był to jeden z zasadniczych powodów upadku dawnej Rzeczypospolitej. W tym sensie ugięła się ona pod naporem nowoczesności. Druga połowa XVIII wieku, a więc moment ostatecznej klęski I Rzeczypospolitej, to okres nowoczesnych rewolucji. Światem zachodnim wstrząsają wtedy trzy wielkie przewroty: rewolucja amerykańska, dzięki której na arenę dziejów wkracza w pełni ukształtowany system rządów parlamentarnych, rewolucja francuska, proklamująca hasła społecznej wolności, równości i solidarności (tak trzeba by dzisiaj przeformułować zbyt już patriarchalnie brzmiące „braterstwo”), oraz rewolucja przemysłowa. Te trzy wydarzenia potwierdzają panowanie nowego, postępowego jak na owe czasy modelu organizacji społeczeństwa i polityki: rządów przedstawicielskich, praw obywatelskich oraz gospodarki kapitalistycznej. Dowodzą one ostatecznego tryumfu nowoczesności nad pozostałościami feudalizmu.
W tym samym okresie w Europie Środkowo-Wschodniej swój kres i kulminację osiąga inny proces: powolnego i nieodwracalnego upadku największego państwa regionu, Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Przypieczętowują go rozbiory, które z dokładnością kilku lat zbiegają się w czasie z rewolucjami amerykańską i francuską. Co znamienne, upadek ten rozpoczyna się powstaniem Chmielnickiego w roku 1648, kiedy to na Zachodzie pokój westfalski inauguruje nowoczesność w sensie politycznym – ład suwerennych, silnie scentralizowanych państw. Czasowa zbieżność upadku I RP i tryumfu nowoczesności nie jest przypadkowa. Jeśli istnieje jakaś pojedyncza, systemowa przyczyna upadku Rzeczypospolitej Obojga Narodów, to jest nią właśnie niemożność odnalezienia się tego dziwnego, quasi-feudalnego tworu w porządku politycznym nowoczesnej Europy. W tym sensie rozbiory, które wymazały z mapy przed-, a nawet antynowoczesne feudalne residuum, uznać wypada za czwarty – obok wspomnianych trzech rewolucji – tryumf nowoczesnego porządku społeczno-gospodarczo-politycznego.
Z punktu widzenia wewnętrznego rozbiory to zagłada starego porządku, jednak w szerszej perspektywie są one wejściem Sarmatów w nowoczesność. Przez cały okres swojego panowania zaborcy systematycznie przekształcają na nowoczesną modłę rzeczywistość społeczno-gospodarczą byłej Rzeczypospolitej. Nakładają na szlachtę nowe obowiązki podatkowe i tworzą administrację, aby owe podatki skutecznie ściągać, wyzwalają chłopów z pańszczyzny, znoszą tradycyjne przywileje szlachty, stwarzając miastom możliwość rozwoju, i modernizują gospodarkę. Miarą gospodarczej nędzy sarmatyzmu niech będzie fakt, że dopiero w czasie zaborów wydajność produkcji rolnej, będącej przecież podstawą sarmackiej gospodarki, zaczyna nadganiać zapóźnienia względem zachodu Europy. Nawet tereny zaboru rosyjskiego przechodzą intensywne ożywienie gospodarcze, a okolice Warszawy i Łodzi stają się w XIX wieku jednymi z najlepiej rozwiniętych obszarów Imperium Rosyjskiego.
Wejście Polski – jej kultury i społeczeństwa – w nowoczesność jest więc od początku silnie antagonistyczne i ambiwalentne: oznacza postęp i rozwój, ale również – w tym samym momencie – bolesną utratę tego, co rodzime i swojskie. Zwolennicy nowoczesności i krytycy tradycji z konieczności są postrzegani przez konserwatystów jako obcy tradycyjnej kulturze polskiej. Tak jest do dziś. Tak o polskich liberałach pisze Zdzisław Krasnodębski w Demokracji peryferii, a to samo w bardziej emocjonalny sposób wyraził w czerwcu 2014 roku poseł Prawa i Sprawiedliwości Krzysztof Szczerski, mówiąc o rządzie Donalda Tuska i zwolennikach Platformy Obywatelskiej: „Nie mamy dla was współczucia, bo gardzicie Polakami. Nie znosicie Polaków i Polski. Nie szanujecie ich, nie znacie naszej wartości, jesteście tutaj obcy ”.
Sytuacja ta jest naznaczona pewną podstawową ironią. Co prawda polscy liberałowie są w porównaniu z polskimi konserwatystami rzecznikami modernizacji, jednak na głębszym poziomie ich stosunek do nowoczesności jako całościowego projektu nie jest wcale tak afirmatywny. Na bezrybiu i rak ryba, jak mówi znane przysłowie, i tylko w tym sensie postawa polskich liberałów zasługuje na etykietkę „nowoczesna”. Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat opcja niby-liberalna była przy władzy przynajmniej przez tyle samo czasu, co konserwatywna. Tymczasem nic, co składa się na katalog wartości liberalnych w sensie kulturowym i światopoglądowym, nie zostało przez nich wprowadzone w życie. Kościół i religia katolicka mają w Polsce pozycję niedającą się uzgodnić z jakimkolwiek liberalnym światopoglądem, regulacje antynarkotykowe są drakońskie, nie stworzono instytucjonalnych warunków dla emancypacji kobiet (to właśnie jest w Polsce jednym z głównych powodów niskiej dzietności, za którą winę ponoszą przede wszystkim konserwatyści z ich tradycyjnymi wartościami i patriarchalnym modelem rodziny)¹. Nie ma rozszerzenia praw obywatelskich na mniejszości seksualne ani uznania dla innych niż tradycyjne relacji w rodzinie (brak ustawy o związkach partnerskich).
Tę paradoksalną sytuację da się dość dobrze opisać przy pomocy koncepcji nowoczesności proponowanej przez Fredrica Jamesona w książce A Singular Modernity². Jego zdaniem projekt nowoczesny jest złożony z dwóch komponentów: modernizacji, która odnosi się do materialno-gospodarczej infrastruktury społeczeństwa (autostrady, internet, bankomaty, giełda papierów wartościowych i tym podobne), oraz modernizmu, a więc zestawu wartości społeczno-kulturowych typowych dla epoki nowoczesnej, który najkrócej można opisać jednym słowem – „emancypacja” (składają się na nią między innymi elementy wymienione powyżej: prawa kobiet i mniejszości seksualnych, ale również wzmocnienie pracownika wobec pracodawcy czy ochrona słabszych jednostek przed miażdżącymi siłami rynku). Tak rozumianego modernizmu w Polsce nikt nie chce – ani liberałowie, ani konserwatyści. Obie strony chcą tak naprawdę tylko modernizacji. Różnica między nimi sprowadza się wyłącznie do jednego detalu: liberałowie chcą tylko modernizacji, bo modernizm jest im obojętny, a konserwatyści dążą do modernizacji przeciw modernizmowi. Zdaniem tych pierwszych należy więc koncentrować się tylko na rozwoju materialno-gospodarczej infrastruktury, a poziom społeczno-kulturowy ma znaczenie wyłącznie jeśli chodzi o elementy istotne dla funkcjonowania gospodarki (stąd duże zainteresowanie liberałów problematyką zaufania i kapitału społecznego); poza tym może być jakkolwiek i polskim liberałom jest to obojętne. Natomiast konserwatyści chcą modernizacji, czyli zwiększenia potencjału materialno-gospodarczego po to, aby mieć więcej narzędzi do opierania się modernizmowi, w tym szczególnie wszelkim dążeniom emancypacyjnym.
Tragedia sytuacji polega na tym, że zwycięstwo którejkolwiek opcji oznacza porażkę projektu nowoczesnego. Jest on, jak przekonuje Jameson, skomplikowaną kombinacją obu elementów: modernizacji i modernizmu. Rozgrywanie jednego przeciw drugiemu nie ma nic wspólnego z nowoczesnością.