- promocja
Inne dziecko - ebook
Inne dziecko - ebook
Po ostatniej sprawie i związanym z nią obowiązkowym urlopie detektyw Jim Clemo dostaje kolejne zadanie - ma się przyjrzeć nieszczęśliwemu wypadkowi. Szybko jednak okazuje się, że sprawa jest znacznie bardziej złożona, dochodzi do tragedii i opinia publiczna zaczyna się nią przesadnie interesować. Tym bardziej, że dotyczy ona relacji pomiędzy Noah - Brytyjczykiem i Abdi - uchodźca z Somalii. W Bristolu rośnie napięcie. W atmosferze strachu i zaciętej walki dwie rodziny walczą o swoich synów i o prawdę. Żadna jednak nie wie, jak daleko będą musiały się posunąć, z jakimi demonami stanąć twarzą w twarz, jaki ból wycierpią. Bo prawda boli.
Drugi tom serii Jim Clemo autorki bestsellera „New York Timesa” Dziewięć dni.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-620-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pod chłodnym nocnym niebem Bristol przecina czarna wstęga wody. Odbicia ulicznych latarni unoszą się i falują na jej powierzchni.
Po jednej stronie kanału znajduje się złomowisko, na którym sterty pogiętego metalu lśnią na mrozie. Naprzeciwko stoi porzucony magazyn z czerwonej cegły. W jego oknach nie ma szyb, a na parapetach gnieżdżą się gołębie.
Jedwabista powierzchnia wody kanału w żaden sposób nie zdradza, że pod nią płynie nurt – głębszy, szybszy i silniejszy, niż można by przypuszczać.
Na złomowisku włącza się lampa, a siatka ogrodzeniowa zaczyna chrzęścić. Piętnastoletni chłopiec skacze z niej i ląduje ciężko przy zniszczonej karoserii samochodu. Podnosi się i puszcza biegiem przez plac, odwracając głowę, wymachując rękami, dysząc. Ścieżka, którą biegnie, jest nierówna, więc potyka się raz czy dwa, ale się nie zatrzymuje.
Za jego plecami siatka znów chrzęści i ponownie rozlegają się odgłosy lądowania i tupot stóp. To inny chłopak – porusza się szybciej, mocnymi, miarowymi krokami, i nie potyka się ani razu. Dzielący ich dystans coraz bardziej maleje, pierwszy z chłopców dociera bowiem do nieogrodzonego kanału i w jednej chwili pojmuje, że nie ma żadnej drogi ucieczki.
Stoją obaj nad brzegiem wody, zaledwie kilka metrów od siebie. Noah Sadler, z falującą klatką piersiową, odwraca się do tego, który go ściga.
– Abdi – mówi. W jego głosie słychać błaganie.
Nikt, kogo obchodziłby ich los, nie wie, że tutaj są.Wcześniej tego samego wieczoru
Pod koniec mojej ostatniej sesji z doktor Manelli, policyjną psychoterapeutką, niezręcznie się całujemy.
Mój błąd.
Sądzę, że to przez euforię, wywołaną tym, że sesje z doktor Manelli – do których mnie zmuszono – wreszcie się skończyły. To nic osobistego – po prostu nie lubię omawiać swojego życia z obcymi ludźmi.
W chwili pożegnania wyciągnęła do mnie dłoń do profesjonalnego uściśnięcia – miała długie, eleganckie palce i pojedynczą srebrną bransoletkę na okrytym czarnym mankietem smukłym nadgarstku – ale się zapomniałem i nachyliłem ku niej, żeby pocałować ją w policzek, i to właśnie wtedy znaleźliśmy się w drętwym, krępującym półuścisku.
– Przepraszam – mówię. – No to tak. Dziękuję.
– Nie ma za co. – Odwraca się do swojego biurka i zaczyna porządkować jakieś papiery, na policzkach wykwitły jej dwa małe rumieńce. – Jeśli chodzi o przyszłość, pozostaję do dyspozycji, kiedy tylko będzie mnie pan potrzebował – mówi. – Moje drzwi zawsze są otwarte.
– A raport?
– Zgodnie z naszą wcześniejszą rozmową, zarekomenduję pański bezzwłoczny powrót do Wydziału Kryminalnego.
– Jak pani sądzi, kiedy uda się pani go przekazać? – Nie chcę wyjść na natręta, ale jednocześnie wolałbym uniknąć zbędnych opóźnień.
– Gdy tylko opuści pan mój gabinet, inspektorze Clemo. – Uśmiecha się, ale nie umie się powstrzymać od udzielenia mi pouczenia na pożegnanie. – Proszę nie zapominać, że wyjście z długiego okresu depresji może sporo potrwać. Co do uczuć i stanów, z którymi się pan zmagał, gniewu, bezsenności… proszę nie liczyć, że ustąpią zupełnie. Musi pan też czujnie obserwować, czy nie powracają. Jeśli poczuje pan, że zaczynają pana zalewać, proszę dać mi znać – właśnie wtedy, a nie kiedy będzie za późno.
Zanim znowu wbiję pięść w ścianę komisariatu – to ma na myśli.
Kiwam głową i po raz ostatni rozglądam się po gabinecie. Jest utrzymany w stonowanych kolorach i emanuje spokojem; to przestrzeń do osobistych rozmów i kłopotliwych wyznań.
Od początku terapii minęło sześć miesięcy. Jej celem było rzucenie mi koła ratunkowego, ocalenie mnie przed utonięciem w poczuciu winy i wyrzutach sumienia, które dopadły mnie po śledztwie w sprawie Bena Fincha, a także nauczenie, jak pogodzić się z tym, co się zdarzyło, i jak żyć dalej.
Ben Finch miał osiem lat, gdy zaginął, była to bardzo głośna, bardzo poważna sprawa, której szczegóły całymi tygodniami w kółko wałkowano w mediach. Zadręczałem się tym chłopcem i czułem się osobiście odpowiedzialny za jego los, choć nie powinienem. Człowiek musi zachować jakiś zawodowy dystans, bo inaczej nie będzie z niego żadnego pożytku.
Wierzę, że w końcu – mniej więcej – pogodziłem się z tym, co się stało. A przynajmniej przekonałem o tym doktor Manelli.
Zbiegając po schodach w budynku psychoterapeutki, dzwonię do swojej szefowej, oczy mam wbite w szybę nad drzwiami wejściowymi. Rozjaśniona światłem dnia jest symbolem mojej wolności.
Fraser nie odbiera, więc nagrywam się na automatyczną sekretarkę, powiadamiając ją, że jestem gotów wrócić do pracy, i pytając, czy mogę zacząć od jutra. „Wezmę każdą sprawę” – mówię. Nie żartuję. Pasuje mi wszystko, co tylko da mi szansę na powrót do gry.
Gdy jadę rowerem trójpasmową ulicą, przy której mieści się gabinet doktor Manelli, myślę o tym, ile wysiłku będę musiał włożyć, by na nowo wdrożyć się do pracy po tym, co się zdarzyło. Będę musiał wywrzeć dobre wrażenie na wielu ludziach.
Płynę na takiej fali optymizmu, że nie wydaje mi się to niemożliwe.
Jestem w tak dobrym nastroju, że zauważam nawet pierwsze kwiaty na drzewach i krzakach i czuję przypływ uczucia do tego atrakcyjnego, pełnego energii miasta, w którym mieszkam.
* * *
Światło z galerii wylewa się na ulicę, rozjaśniając brudny chodnik.
Na oknie wykonane za pomocą szablonu wysokie, białe litery elegancko anonsują tytuł wystawy:
EDWARD SADLER:
PODRÓŻE Z UCHODŹCAMI
Poniżej znajduje się opis prezentowanych prac:
Wysiedlone życia i zniszczone miejsca:
Widoki z krawędzi istnienia
Fotografia, którą wystawiono w oknie, jest duża i oświetlona punktowo.
Przedstawia chłopca. Zmierza on w kierunku obiektywu, za plecami ma wielkie błękitne niebo, lazurowy ocean usiany grzywiastymi falami i panoramę zbombardowanych budynków. Chłopiec wygląda na jakieś trzynaście, czternaście lat. Ma na sobie sięgające za kolana spodenki, klapki i piłkarską bluzę z obciętymi rękawami. Ubranie jest brudne. Chłopiec kieruje wzrok poza kadr, a jego twarz i postawa zdradzają wysiłek, na ramionach dźwiga bowiem ciało rekina młota. Zakrwawiony pysk zwierzęcia jest wystawiony w stronę obiektywu aparatu. W połączeniu z czerwonym od krwi rozcięciem na umięśnionym białym brzuchu tworzy szokująco sugestywny widok na tle zrujnowanej architektury – oznaki życia, śmierci i przemocy.
„W drodze na targ rybny. Mogadiszu, 2012” – głosi podpis.
Nie jest to wprawdzie zdjęcie, dzięki któremu Ed Sadler zyskał renomę oraz pięć minut sławy, ale i tak prawa do niego nabyło wiele prestiżowych mediów.
Galeria jest wypełniona ludźmi. Wszyscy trzymają w rękach kieliszki i tłoczą się wokół mężczyzny stojącego na krześle na końcu pomieszczenia. Mężczyzna ma na sobie spodnie khaki, znoszone brązowe oksfordy, wyblakły skórzany pasek i jasnoniebieską koszulę z zagięciami charakterystycznymi dla nowych ubrań wyjętych prosto z opakowania. Jego włosy barwy piasku są ciemniejsze u nasady, a jaśniejsze na końcach, i gęstsze, niż można by się spodziewać po mężczyźnie nieco po czterdziestce. Jest atrakcyjny – ma szerokie ramiona i mocno zarysowaną szczękę – choć zdaniem jego żony odrobinę za bardzo odstają mu uszy, by mógł uchodzić za idealnie przystojnego.
Mężczyzna ociera opalone czoło. Trochę się upił – dobrym piwem, zadziwiającą frekwencją oraz faktem, że ten wieczór to szczyt jego kariery, a zarazem druzgocąca klęska w życiu osobistym.
Minęły zaledwie cztery dni, odkąd Ed Sadler i jego żona Fiona usiedli wraz z synem Noahem i prowadzącą go onkolożką i usłyszeli najgorsze z możliwych wieści na temat rokowań Noaha. Zszokowani na razie zatrzymali tę informację dla siebie.
Ktoś stuka łyżeczką o kieliszek i zapada cisza.
Z głową i ramionami ponad tłumem Ed Sadler wyciąga z kieszeni kartkę i wkłada okulary do czytania, by po chwili znowu je zdjąć.
– Chyba nie będę tego potrzebował – mówi, mnąc papier. – Wiem, co chcę powiedzieć.
Rozgląda się po pomieszczeniu, chwytając spojrzenia przyjaciół i znajomych.
– Wieczory takie jak ten są wyjątkowe, nieczęsto bowiem zdarza mi się zebrać w jednym miejscu tak wielu ważnych dla mnie ludzi. Jestem bardzo dumny, że mogę wam pokazać ten zestaw prac; to dorobek całego życia. Muszę przy tej okazji podziękować kilku osobom, bez których by on nie powstał. Pierwszą jest mój dobry przyjaciel Dan Winstanley, choć może powinienem teraz powiedzieć: profesor Winstanley. Gdzie jesteś, Dan?
Rękę podnosi uśmiechający się z zażenowaniem mężczyzna w niebieskiej koszuli, któremu przydałaby się wizyta u fryzjera.
– Na początek chciałbym ci podziękować za to, że gdy chodziliśmy do szkoły, co tydzień dawałeś mi odpisać zadania z matmy. Sądzę, że minęło już wystarczająco dużo czasu i mogę bezpiecznie się z tym zdradzić! – Wśród gości rozległ się śmiech. – Ale, co o wiele ważniejsze, chcę ci podziękować za to, że dzięki tobie mogłem się dostać do wielu rozmaitych miejsc w Somalii, a zwłaszcza do Hartiszejk, obozu dla uchodźców, gdzie zrobiłem fotografie, które zapoczątkowały moją karierę. To właśnie Dan zabrał mnie tam po raz pierwszy, gdy tworzył SomaliaLink. Ci z was, którzy nie słyszeli o SomaliaLink, powinni nadrobić zaległości. Dzięki czystej przekorze i talentowi Dana stała się ona nagradzaną organizacją, która wykonuje w całej Somalii kawał niesamowitej roboty w ramach projektów związanych z edukacją i odbudową. Blisko dwadzieścia lat temu zaczynała jednak od o wiele skromniejszego celu, jakim było rozwijanie sieci relacji między naszym miastem a somalijską społecznością uchodźców, spośród których wielu trafiło do Bristolu przez Hartiszejk i sąsiednie obozy. Czuję wielką dumę, że mogę być częścią tego przedsięwzięcia. Dan, pomagałeś mi z logistyką, odkąd tylko sięgam pamięcią, ale także stanowiłeś dla mnie inspirację. Nigdy nie mogłem się na wiele przydać w sprawach wymagających tęgiego łba, mam jednak nadzieję, że te fotografie przyczynią się jakoś do tego, że więcej ludzi usłyszy o twojej pracy. Robienie tych zdjęć często jest niebezpieczne i czasem napawa strachem, ale wierzę, że są one konieczne.
Rozlega się burza oklasków i zagrzewający okrzyk jednego z jego kolegów z boiska do rugby, co wywołuje uśmiech na twarzy Eda.
– Robię je też z innego powodu i przede wszystkim o nim chciałbym dziś opowiedzieć. – Przez moment z emocji nie potrafi wydobyć z siebie głosu, ale po chwili dochodzi do siebie. – Przepraszam. Chcę powiedzieć, jak dumny jestem z mojej rodziny i że bez niej nie udałoby mi się tego osiągnąć. Fi, Noahu, nie zawsze było nam lekko, mówiąc delikatnie, ale dziękuję wam, bez was byłbym nikim. Wszystko to robię dla was i kocham was.
Stojąca u jego boku Fiona lekko się krzywi, mimo że mocno się stara, by nie było po niej widać emocji.
Ed przebiega wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu syna. Nietrudno go znaleźć, obok niego bowiem stoi jego przyjaciel Abdi, jedna z zaledwie czterech czarnych osób w całej galerii, nie licząc tych znajdujących się na fotografiach.
Ed unosi butelkę piwa w kierunku syna, salutuje mu nią i z radością przygląda się fali zadowolenia, która pojawia się na twarzy chłopca. Noah odwzajemnia gest szklanką coli.
Mniej więcej połowa osób w pomieszczeniu mówi: „Oooch”, po czym ktoś woła: „Za Fionę i Noaha!” i wszyscy unoszą kieliszki. Oklaski, które rozlegają się chwilę później, są z początku głośne, potem wręcz gromkie, i dopełnione kilkoma gwizdami.
Ed daje znak muzykom, by zaczęli grać. Schodzi z krzesła i całuje żonę. Oboje mają już łzy w oczach.
Wokół nich narasta zgiełk przyjęcia.
* * *
W czasie gdy Abdi Mahad jest ze swoim przyjacielem Noahem na wernisażu, pozostali członkowie jego rodziny spędzają wieczór w domu.
Jego matka Maryam ogląda somalijski talent show emitowany przez stację Universal TV. Uważa występy za głośne i głupie, są one jednak na tyle wciągające, że przykuwają jej uwagę, głównie dlatego, że są beznadziejne.
Oglądanie programu jest jej wstydliwą przyjemnością. Śmieje się z kobiety śpiewającej żałośnie źle i marszczy brwi, oglądając występ akrobatyczny dwóch mężczyzn, od którego włosy jeżą się na głowie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania
Za pomoc w pracy nad tą powieścią chciałabym podziękować wielu ludziom. Wyrazy ogromnej wdzięczności należą się osobom, bez których wsparcia, talentu i ciężkiej pracy zarówno ta książka, jak i cała moja kariera byłyby znacznie uboższe. Są to: Helen Heller, Emma Beswetherick, Emily Krump, Liate Stehlik, Amanda Bergeron, Tim Whiting, Cath Burke, Jen Hart, Molly Waxman, Lauren Truskowski, Elle Keck, Julia Elliot, Aimee Kitson, Stephanie Melrose, Dom Wakeford, Thalia Proctor, pracownicy agencji PFD, Camilla Ferrier, Jemma McDonagh, zespół Marsh Agency, wydawcy i redaktorzy obcojęzycznych wydań moich powieści, a także cudowni pracownicy działów sprzedaży, którzy wypuszczają egzemplarze moich książek w świat.
Specjalne podziękowania należą się Elsie Lyons za zdumiewający projekt okładki wydania angielskiego.
Moja kwerenda miałaby ogromne luki, gdyby nie pomoc dwóch emerytowanych śledczych, którzy w bardzo uprzejmy sposób wyjaśniali mi policyjne procedury i pokrewne tematy. Dziękuję Wam obu. Wyrazy podziękowań kieruję także do Franka Hemswortha, który cierpliwie odpowiadał na moje pytania o sprawy związane z informatyką. Za wszelkie potknięcia odpowiadam wyłącznie ja sama!
Jeśli chodzi o osoby z bliższego kręgu, chciałabym podziękować Abbie Ross, która pomaga mi w pisaniu, a także wszystkim moim cudownym przyjaciołom i członkom rodziny, którzy mnie wspierają i których regularnie porzucam, by zająć się pisarstwem, ale i z jednym, i z drugim radzą sobie z wielkim wdziękiem. Największe i najcieplejsze wyrazy wdzięczności należą się Julesowi, Rose, Maxowi i Louisowi, którzy chcąc nie chcąc, każdego dnia muszą mierzyć się z moim procesem pisarskim i w jakiś sposób są w stanie przez cały czas darzyć mnie szczodrym i niezachwianym wsparciem. Bez Was bym sobie nie poradziła.