Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Inny dawny świat. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 marca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Inny dawny świat. Tom 2 - ebook

Po cudownym ocaleniu księżna Anna wraz ze swymi towarzyszami podróży odkrywają zupełnie nowy świat, z którego obecności nie zdawali sobie sprawy. Jednakże to tajemnica skryta pod jego powierzchnią wzbudza zachwyt, jak i niepokój w sercu księżnej. Czy poznanie prawdy o otaczającej wszystkich ludzi rzeczywistości pomoże rozwiać widmo powstałego tysiące lat temu technologicznego niebezpieczeństwa?

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397040922
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Lord Re­ming­ton Lloyd wstał dziś nad wy­raz wcze­śnie, co było dość nie­zwy­kłe, wszak od po­nad de­kady nie zda­rzyło mu się po­wstać z wy­god­nego łoża wcze­śniej niż przed go­dziną dzie­wiątą. Tym ra­zem jed­nak mu­siał być na no­gach przed na­sta­niem świtu, aby zdą­żyć na otwar­cie bu­dynku ga­zety, któ­rej to miał stać się dum­nym wła­ści­cie­lem.

Po za­pa­le­niu lamp naf­to­wych pod­szedł do szafy, za­sta­na­wia­jąc się co dziś na sie­bie wło­żyć. Po chwili na­my­słu wy­bór padł na od­świętny czarny sur­dut.

Prze­braw­szy się, pod­szedł jesz­cze do lu­stra, aby upew­nić się, że każdy ele­ment ubioru leży ide­al­nie na jego jesz­cze w miarę szczu­płej syl­wetce, która z każ­dym mie­sią­cem za­czy­nała od­da­wać pola ko­lej­nym no­wym ki­lo­gra­mom.

Upew­niw­szy się, że wy­gląda jak pierw­szo­li­gowy przed­się­biorca, przy­ga­sił lampy, po czym wy­szedł na długi ko­ry­tarz swej re­zy­den­cji.

Szedł pew­nym kro­kiem, rzu­ca­jąc cień na szkar­łatny dy­wan ozdo­biony róż­no­ra­kimi czar­nymi wzo­rami przy­po­mi­na­ją­cymi coś na kształt po­roz­rzu­ca­nych kró­lew­skich ko­ron. Lu­bił każ­dego dnia na nie pa­trzeć, od dziecka bo­wiem pra­gnął zo­stać kró­lem, aby uzy­skać wła­dzę nad mi­lio­nami ludz­kich ist­nień. Sama myśl o de­cy­do­wa­niu o lo­sie in­nych na­pa­wała go prze­moż­nym pod­nie­ce­niem. Nie­stety wła­dza była za­re­zer­wo­wana tylko dla tych, któ­rych wy­brał sam Święty Ar­tur. On jako czło­wiek wy­wo­dzący się z klasy śred­niej nie mógł so­bie po­zwo­lić aż na tak wielki awans. Nie­mniej po kilku ko­lej­nych kro­kach na lor­dow­skiej twa­rzy po­ja­wił się uśmiech zwy­cię­stwa, gdyż zdał so­bie sprawę, że tamte dni mi­nęły wraz z po­ja­wie­niem się no­wego władcy, któ­rego prze­śmiew­czo na­zy­wał „Lo­tha­rem von der Abs­turz”. Zawczasu bo­wiem udało się prze­gło­so­wać zmianę ustroju w Kró­le­stwie Ash­wood, prze­mie­nia­jąc je w re­pu­blikę, dzięki czemu i zwy­kły ma­jętny lord mógł stać się władcą absolut­nym. Pierw­sze wy­bory miały od­być się za trzy mie­siące i do tego czasu lord Lloyd jako wła­ści­ciel ga­zety mu­siał roz­po­cząć zma­so­waną kam­pa­nię pro­pa­gan­dową, aby jego kan­dy­dat otrzy­mał od­po­wied­nie po­par­cie spo­łeczne tym sa­mym, wy­no­sząc swoją osobę na szczyty nie­wi­docz­nej wła­dzy.

Idąc da­lej i roz­my­śla­jąc nad ko­lej­nymi sce­na­riu­szami, lord Lloyd do­szedł do scho­dów, na­po­ty­ka­jąc na zie­wa­ją­cego mło­dziana, który trzy­mał w ręku srebrną tacę.

— Och, to ty! — ode­zwał się ra­do­śnie lord Lloyd, wi­dząc przed sobą swo­jego no­wego ka­mer­dy­nera.

— Pa­nie — od­parł z sza­cun­kiem mło­dzian, który po­now­nie ziew­nął.

— Nie wy­spa­łeś się? — za­py­tał lord.

Ka­mer­dy­ner kiw­nął głową.

— To nie do­brze — od­parł zmar­twiony lord. Spoj­rzaw­szy na tacę, do­dał: — Co tam nie­siesz w swych wiel­kich rę­kach?

— Śnia­da­nie dla sza­now­nego pana.

— No, no, no! Wi­dzę, że do­brze zro­bi­łem, za­trud­nia­jąc cię. — I gdy lord chciał się­gnąć po jedną z le­żą­cych na srebr­nej tacy słod­kich bu­łek, za­my­ślił się, po czym po chwili rzekł: — Jed­nak za­sta­na­wia mnie jedna rzecz.

Ka­mer­dy­ner spoj­rzał z obawą na zło­wrogi wzrok swego pana.

— Skąd wie­dzia­łeś, że wstanę dziś tak wcze­śnie? Ni­komu o tym nie mó­wi­łem, oczy­wi­ście z wy­jąt­kiem mo­jego woź­nicy.

— A no... prze­cho­dzi­łem aku­rat obok pań­skiego po­koju i usły­sza­łem kroki wy­do­by­wa­jące się ze środka. Po­sta­łem tak dłuż­szą chwilę i do­my­śli­łem się, że sza­nowny Lord po­wstał, więc czym prę­dzej po­pę­dzi­łem przy­go­to­wać po­si­łek.

— Lu­bisz pod­słu­chi­wać? A może pod­glą­dać? — spy­tał szy­der­czo lord. — A gdy­bym tam so­bie har­co­wał z ja­kąś damą? To, czy przy­zwo­icie by­łoby tak bez­tro­sko się temu przy­słu­chi­wać? — Lord rzu­cił spe­szo­nemu mło­dzia­nowi szy­der­cze spoj­rze­nie.

— No... chyba nie. Pro­szę mi wy­ba­czyć moją wścib­skość.

Słu­żący spu­ścił wzrok ku błysz­czą­cym pan­to­flom swego pra­co­dawcy.

— Daj spo­kój! — wy­buchł do­no­śnym śmie­chem lord.

Jed­nak pomimo lor­dow­skiego śmie­chu ka­mer­dy­ner na­dal wy­glą­dał na spe­szo­nego.

— No już prze­stań być taki po­ważny — rzekł po przy­ja­ciel­sku lord. — Pro­wadź do sa­lonu, tam dziś so­bie zjem pyszne śnia­danko, które tak czule dla mnie trzy­masz.

Kiw­nąw­szy głową, ka­mer­dy­ner ru­szył wraz z lor­dem do wiel­kiego sa­lonu, który swym ogro­mem przy­po­mi­nał salę ba­lową mo­gącą po­mie­ścić bez mała setkę osób.

Po­sta­wiw­szy tacę na po­ły­sku­ją­cym od świa­tła pło­mieni wy­do­by­wa­jących się z po­bli­skiego ko­minka bla­cie, słu­żący od­da­lił się na kilka kro­ków i sta­nąw­szy przy jed­nym z po­są­gów uka­zu­ją­cych nagą ko­bietę, zro­bił rów­nie po­są­gową po­stawę.

Roz­siadł­szy się wy­god­nie na skó­rza­nej ka­na­pie, lord Lloyd z jed­nej kie­szeni wy­jął cy­garo z dru­giej na­to­miast za­pal­niczkę. Przy­pa­liw­szy koń­cówkę, odło­żył cy­garo na po­bli­ską po­piel­niczkę i z ochotą za­brał się za je­dze­nie śnia­da­nia. Po­chła­niał po­si­łek w tem­pie szar­żu­ją­cego ka­wa­le­rzy­sty bę­dą­cego o włos od ściany pi­ki­nie­rów. Kiedy skoń­czył pierw­szą por­cję, się­gnął po fi­li­żankę z kawą i zro­biw­szy kilka ły­ków, zwró­cił się do na­dal nie­ru­cho­mego ka­mer­dy­nera:

— Chłop­cze, twój czyn przej­dzie do hi­sto­rii.

Za­dzi­wiony ka­mer­dy­ner nie miał po­ję­cia, o co może cho­dzić lor­dowi. Ten wi­dząc jego za­kło­po­ta­nie, uniósł trium­fal­nie fi­li­żankę z kawą do góry, do­da­jąc:

— Chcia­łem dziś wyjść bez śnia­da­nia, lecz do­piero te­raz zro­zu­mia­łem — ob­li­zał swe usta — że po­peł­nił­bym nie­wy­ba­czalny błąd. Na­wet nie wiesz, jak tym czy­nem uro­słeś w mych oczach.

— Dzię­kuję panu za te miłe słowa — od­parł nie­śmiało mło­dzień­czy lekko śpie­wa­jący głos.

Lord Lloyd, skoń­czyw­szy śnia­da­nie, się­gnął po cy­garo i za­cią­gnąw­szy się, po­wstał, zwra­ca­jąc się do swego prze­zor­nego słu­żą­cego:

— Masz dziś ja­kieś plany?

— Ja? — zdzi­wiony ka­mer­dy­ner wska­zał na sie­bie pal­cem. — No… Mam za­miar wy­sprzą­tać po­sia­dłość pod­czas pań­skiej nie­obec­no­ści i jak czas po­zwoli, to za­jął­bym się ogro­dem.

— No wi­dzę, że nie tylko prze­zorny, ale rów­nież i pra­co­wity. Ale da­ruj so­bie dziś te obo­wiązki, za­bie­ram cię bo­wiem na wy­cieczkę.

— Wy­cieczkę?

— Po­każę ci moje im­pe­rium pra­sowe, któ­rego wła­śnie dziś zo­stanę dum­nym wła­ści­cie­lem. Co ty na to?

— W su­mie nie wiem, czy to do­bry po­mysł, pa­nie. Mam jesz­cze tyle obo­wiąz­ków przed sobą, a dzień jest taki krótki.

— Oj, nie krę­puj się, nie samą pracą czło­wiek żyje. Zresztą bę­dzie jesz­cze wiele oka­zji, abyś się wy­ka­zał.

— Skoro pan tak mówi...

Lord Lloyd wraz ze swym słu­żą­cym udali się na po­dwó­rze, gdzie cze­kał na nich ele­gancki kryty po­wóz. Woź­nica, wi­dząc swo­jego pana, ukło­nił się ni­sko, po czym otwo­rzył drzwiczki, ro­biąc za­pra­sza­jący gest ręką.

Usiadł­szy wy­god­nie na mięk­kim sie­dzi­sku i po za­mknię­ciu drzwi­czek lord Lloyd lek­kim gwizd­nię­ciem dał znać kie­ru­ją­cemu, by ten ru­szył. Woź­nica strze­lił lej­cami, a do­rożka roz­po­częła po­wolną jazdę w stronę wy­jazdu z po­sia­dło­ści, aby po ko­lej­nych mi­nu­tach zna­leźć się na bru­ko­wa­nych dro­gach Re­pu­bliki Ash­wood.

Po­łowę drogi prze­byli w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, słu­cha­jąc ryt­micz­nego tę­tentu ko­pyt. Gdy za­bu­dowa zgęst­niała lord Lloyd rzekł:

— Jed­nak wojna wy­szła nam na zdro­wie.

Słowa lorda zdzi­wiły sie­dzą­cego na­prze­ciwko niego ka­mer­dy­nera.

— Co pan przez to ro­zu­mie?

— Przed wojną Ash­wood miało nie lada pro­blem ze zwal­cze­niem bie­doty z ulic sto­licy. Na szczę­ście dzia­ła­nia wo­jenne oraz wi­rus roz­wią­zały ten cuch­nący i obrzy­dliwy dla mego za­cnego oka pro­blem. — Słowa lorda zgor­szyły ka­mer­dy­nera, który je­dy­nie za­ci­snął zęby. Lord mó­wił da­lej: — Do tego po prze­ję­ciu bo­ga­tych w zboże te­re­nów Księ­stwa As­se­lin na­sza go­spo­darka ru­szyła z ko­pyta, dzięki czemu już za nie­długo na­sza re­pu­blika wej­dzie na nowe tory do­bro­bytu. A jed­nym z oj­ców tego roz­woju, będę ja.

W ostat­nich sło­wach sły­chać było nie­skry­waną dumę.

— Dzię­kuję, że mogę pra­co­wać dla tak zna­mie­ni­tej oso­bi­sto­ści — od­parł z uda­wa­nym za­do­wo­le­niem ka­mer­dy­ner.

— Sza­cu­nek to pod­stawa drogi Ada­mie.

— Edwar­dzie, mam na imię Edward.

Lord Lloyd na­gle się zre­flek­to­wał:

— Ach, wy­bacz mi Edwar­dzie. Nie­stety wojna spra­wiła, że mę­ska część mo­jej służby udała się na front, na­to­miast żeń­ska co chwilę umiera na wi­rusa. Przez tę ro­ta­cję za­częły my­lić mi się imiona. No ale mam na­dzieję, że to­bie się nic nie sta­nie. Wy­glą­dasz na krzep­kiego, a dzia­ła­nia wo­jenne ra­czej ci nie grożą bo­wiem po­dobno, na dniach ma na­stą­pić pod­pi­sa­nie ka­pi­tu­la­cji przez wło­da­rzy Księ­stwa As­se­lin.

— Chce pan po­wie­dzieć, że Ash­wood prze­ła­mało obronę As­se­lin?

Lord na­chy­lił się do ucha Edwarda, mó­wiąc szep­tem:

— Z tego, co wiem, nasi żoł­nie­rze świę­tują już na gru­zach Bia­łego Pa­łacu. Ale nasz rząd jesz­cze mil­czy. Spo­łe­czeń­stwo do­wie się o zwy­cię­stwie z ga­zet. Z mo­jej ga­zety — do­koń­czył dum­nie lord, ude­rza­jąc się w pierś.

Mina Edwarda spo­chmur­niała.

Lord Lloyd to za­uwa­żył.

— Nie cie­szysz się? Nie mów mi, że ki­bi­co­wa­łeś As­se­lin — za­śmiał się.

— Nie ja… — za­wa­hał się Edward. — Cie­szę się, że wojna do­bie­gła końca. Tylko za­sta­na­wia mnie, co się stało z księżną?

Lord po­now­nie na­chy­lił się nad uchem Edwarda:

— Po­dobno zdo­łała uciec na jed­nym ze swo­ich stat­ków, lecz z tego, co wiem, za­to­nął dziś wie­czo­rem.

Mina Edwarda spo­chmur­niała uka­zu­jąc jed­no­cze­śnie głę­boki żal, po­mie­szany z prze­ra­że­niem.

— A wia­domo co było przy­czyną? — za­py­tał drżą­cym gło­sem.

— Przy­kro mi Edwar­dzie, ale tego do­wiesz się w ju­trzej­szym pre­mie­ro­wym wy­da­niu mo­jej ga­zety.

Po­wóz do­je­chał w końcu przed pię­cio­pię­trowy bu­dy­nek zbu­do­wany z czer­wo­nej ce­gły. Gdyby nie szyld wi­szący na jego szczy­cie ciężko by­łoby zgad­nąć, że może się w nim mie­ścić re­dak­cja ga­zety o na­zwie: „Głos Re­pu­bliki Ash­wood”.

Ka­mer­dy­ner Edward wy­szedł jako pierw­szy, po­ma­ga­jąc swemu panu przejść nad błot­ni­stą ka­łużą. Lord Lloyd, zna­la­zł­szy się na twar­dym grun­cie, z dumą uniósł sze­roko ręce, mó­wiąc te­atral­nym to­nem:

— Oto w tym miej­scu, bę­dziemy pi­sać hi­sto­rię nie tylko na­szej re­pu­bliki, ale rów­nież i ca­łego świata!

Z bu­dynku nie­spo­dzie­wa­nie wy­szedł za­sa­pany ni­skiej po­stury męż­czy­zna, który żywo pod­biegł do nowo przy­by­łych. Jego za­kola na gło­wie oraz okrą­głe oku­lary nada­wały mu pro­fe­sor­skiego wy­glądu.

— Wi­tam, sza­now­nego lorda! — ode­zwał się do­no­śnie męż­czy­zna, na­dal sta­ra­jąc się na­brać odro­binę wię­cej tchu.

— Wi­tam, sza­now­nego re­dak­tora na­czel­nego — od­parł ra­do­śnie lord.

— Nie są­dzi­łem, że po­jawi się lord tak wcze­śnie. Jesz­cze nie zdą­ży­li­śmy za­wie­sić czer­wo­nej wstęgi.

Lord, mach­nąw­szy od nie­chce­nia ręką, od­rzekł:

— Da­rujmy so­bie ofi­cjalne po­wi­ta­nie — spoj­rzał na ze­ga­rek — przy­by­łem dziś tak wcze­śnie, po­nie­waż mam jesz­cze tro­chę spraw do za­ła­twie­nia.

— W ta­kim ra­zie pro­szę za mną — za­sa­pany męż­czy­zna wska­zał dło­nią otwarte wej­ście — po­sta­ram się jak naj­szyb­ciej uka­zać to, co klu­czowe dla funk­cjo­no­wa­nia na­szej wspa­nia­łej ga­zety.

Po wej­ściu do środka Edward wraz z lor­dem prze­cha­dzali się wraz z re­dak­to­rem na­czel­nym, od po­miesz­cze­nia do po­miesz­cze­nia po­dzi­wia­jąc no­wo­cze­sny wy­strój re­dak­cji. Co chwilę re­dak­tor z peł­nym prze­ję­ciem opo­wia­dał o przy­szłych pla­nach wy­daw­ni­czych oraz moż­li­wo­ściach, ja­kie otwo­rzą się przed spo­łe­czeń­stwem re­pu­bliki dzięki no­wo­cze­snemu me­dium. Lord Lloyd tylko w po­ło­wie słu­chał tych re­we­la­cji, wie­dział bo­wiem, że to on bę­dzie miał de­cy­du­jący głos o tym, co bę­dzie mó­wione i w ja­kim to­nie.

Po pół­go­dzi­nie żwa­wego spa­ceru na po­wrót zna­leźli się przed bu­dyn­kiem. I gdy lord uści­snął na po­że­gna­nie dłoń re­dak­tora na­czel­nego, przed bu­dy­nek ga­zety nad­je­chał urzę­dowy po­wóz, z któ­rego wy­siadł szczu­pły męż­czy­zna o śnia­dej kar­na­cji. Prze­je­chaw­szy dło­nią swe kru­cze włosy, pod­szedł dziar­sko w stronę zdu­mio­nego lorda.

— O, wi­tam, lor­dzie Lloyd.

— Wi­tam — od­parł po­sęp­nie lord. — Nie są­dzi­łem, że mi­ni­ster kul­tury przy­bę­dzie na otwar­cie.

— Taki mój obo­wią­zek, wszak ga­zety rów­nież są ele­men­tem kul­tury, nad którą spra­wuję pie­czę.

— No tak — od­parł po­sęp­nie lord.

— Czy sza­nowny lord opro­wa­dzi mnie po swoim no­wym przy­bytku?

Spoj­rzaw­szy na ze­ga­rek, lord za­czął ner­wowo dra­pać się po gło­wie. Naj­chęt­niej za­strze­liłby uciąż­li­wego na­tręta, lecz wie­dział, że był to czło­wiek prze­wod­ni­czą­cego rady stanu Gra­hama Ad­kinsa i mu­siał przy­stać na jego prośbę.

— Do­brze, lecz pro­szę dać mi chwilę, mu­szę po­roz­ma­wiać z moim po­moc­ni­kiem.

Od­da­liw­szy się na bez­pieczną od­le­głość, lord zwró­cił się do Edwarda:

— Chłop­cze, jako że zna­la­złem się w dość nie­zręcz­nej sy­tu­acji, mu­szę cię pro­sić o po­moc. Jed­nak chcę, abyś za­cho­wał naj­da­lej idącą dys­kre­cję, sprawa bo­wiem jest dość dla mnie ważna i nie chciał­bym, aby wy­szła na jaw. Ro­zu­miesz, moja po­zy­cja nie może zo­stać nad­szarp­nięta.

Edward w mil­cze­niu zro­bił de­li­katny ukłon zro­zu­mie­nia.

— Do­brze. Widzę, że nie my­li­łem się co do cie­bie — rzekł dum­nie lord. — Do­dam jesz­cze, że jak wy­ko­nasz po­wie­rzone ci za­da­nie, otrzy­masz so­witą na­grodę i to nie tylko pie­niężną. — Pu­ścił oko. — A więc kwe­stia jest tego typu. Udasz się do Kró­lew­skiej Przy­stani z oto tą kartką, którą wrę­czysz pew­nemu strasz­nemu je­go­mo­ściowi, który bę­dzie na cie­bie cze­kał w doku nu­mer sześć.

— Strasz­nemu? — za­dzi­wił się Edward.

— Cho­dziło mi o wy­gląd. Fa­cet wy­gląda, jakby go wy­cią­gnęli z za­kładu kar­nego o za­ostrzo­nym ry­go­rze. Ale tak na­prawdę wcale nie jest taki straszny, na ja­kiego wy­gląda. Pa­mię­taj o tym i nie daj po so­bie po­znać stra­chu, bo ina­czej bę­dzie chciał go wy­ko­rzy­stać prze­ciwko to­bie. Zro­zu­miano?

Edward je­dy­nie się ukło­nił.

— Do­brze. Widzę, że ro­zu­miesz. W ta­kim ra­zie weź mój po­wóz i ru­szaj jak naj­szyb­ciej. Ach! I pa­mię­taj dys­kre­cja po­nad wszystko!

Klep­nąw­szy Edwarda w ra­mię, lord Lloyd udał się wraz z mi­ni­strem kul­tury do wnę­trza bu­dynku ga­zety. Edward wsiadł do po­wozu i gdy ten ru­szył, za­czął roz­my­ślać nad roz­mową z lor­dem, za­sta­na­wia­jąc się, o co może mu cho­dzić, wszak był wy­raź­nie prze­jęty, jak i iście pod­eks­cy­to­wany.

***

Do­je­chaw­szy na miej­sce, Edward z po­dzi­wem pa­trzył na Kró­lew­ską Przy­stań, któ­rej doki, jak i przy­le­głe ma­ga­zyny roz­cią­gały się na całą dłu­gość wie­lo­ki­lo­me­tro­wego wy­brzeża. Był to tak na­prawdę naj­więk­szy port na kon­ty­nen­cie, który pod­kre­ślał wiel­kość Kró­le­stwa Ash­wood na mo­rzach i oce­anach zna­nego wszyst­kim świata.

Po przej­ściu przez bramę jego oczom uka­zały się setki syl­we­tek brud­nych i cuch­ną­cych od potu ro­bot­ni­ków por­to­wych pra­cu­ją­cych w po­cie czoła przy wy­ła­dunku i za­ła­dunku ko­lej­nego z rzędu statku trans­por­to­wego. Więk­szość skrzyń wy­peł­niona była zbo­żem roz­kra­dzio­nym z si­lo­sów Księ­stwa As­se­lin. Wi­dok cen­nego su­rowca przy­pra­wiał pra­cu­ją­cych ro­bot­ni­ków o uśmiech na ustach, wie­dzieli bo­wiem, że już za nie­długo zo­sta­nie prze­mie­nione na pyszne pie­czywo, dzięki czemu na­kar­mią swe wy­głod­niałe ro­dziny.

Idąc da­lej, Edward za­czy­nał czuć się co­raz bar­dziej nie­zręcz­nie, wszak cie­kaw­skie spoj­rze­nia lu­stro­wały za­gu­bio­nego ele­gancko ubra­nego ka­mer­dy­nera. Jed­no­cze­śnie z ust pra­cu­ją­cych w po­cie czoła męż­czyzn wy­do­by­wały się szy­der­cze do­cinki pod jego ad­re­sem.

Zaci­ska­jąc zęby oraz igno­ru­jąc za­czepki, do­szedł w końcu do doku nu­mer sześć. Stał tam je­den z nie­licz­nych stat­ków trans­por­to­wych, któ­rego ka­dłub po­kry­wała po­ma­lo­wana na czarno stal, a z po­je­dyn­czego ko­mina wy­do­by­wała się biała para. Do­my­ślił się, że musi to być skra­dziony sta­tek z por­tów Księ­stwa As­se­lin, Ash­wood bo­wiem nie po­sia­dało jesz­cze w swej flo­cie han­dlo­wej stat­ków pa­ro­wych.

Przed tra­pem stał męż­czy­zna, który z wy­glądu przy­po­mi­nał czło­wieka, o któ­rym wspo­mi­nał lord Lloyd. Star­cza po­pę­kana skóra, za­pa­dłe pod­krą­żone oczy, jakby co do­piero wstał po ca­ło­noc­nej li­ba­cji al­ko­ho­lo­wej oraz wi­doczny brak po­łowy uzę­bie­nia wpra­wiły Edwarda w lekki nie­po­kój. Pomimo obaw po­sta­no­wił wy­ko­nać otrzy­mane po­le­ce­nie, nie chciał bo­wiem, aby spadł na niego lor­dow­ski gniew.

Pod­szedł­szy na od­le­głość swo­bod­nej roz­mowy, przy­sta­nął przed męż­czy­zną i wy­cią­gnąw­szy dłoń z kar­teczką otrzy­maną od lorda, rzekł:

— To dla pana.

W pierw­szej chwili sto­jący przed Edwar­dem męż­czy­zna zi­gno­ro­wał jego słowa, lecz wi­dząc nie­złomną po­stawę mło­dziana, od nie­chce­nia prze­jął skra­wek pa­pieru.

Prze­czy­taw­szy go, ob­rzu­cił Edwarda ba­daw­czym spoj­rze­niem, po czym po­wie­dział zło­wro­gim to­nem:

— Pro­szę za mną.

Po wej­ściu do po­bli­skiego ma­ga­zynu od razu rzu­cał się wi­dok ty­sięcy drew­nia­nych skrzyń usta­wio­nych w rów­nym sze­regu. Szli po­mię­dzy nimi, a straszny je­go­mość li­czył szep­tem każdy ko­lejny krok. Gdy ucichł dźwięk jego cięż­kiego buta, spoj­rzał na skrzy­nie przed sobą. Wy­róż­niała się od po­zo­sta­łych tym, że jej po­wierzch­nia po­sia­dała nie­wiel­kie otwory wen­ty­la­cyjne.

— Czemu jest po­dziu­ra­wiona jak ser? — za­py­tał Edward.

Straszny męż­czy­zna wy­dał z sie­bie po­mruk nie­za­do­wo­le­nia na za­dane mu py­ta­nie. Zaraz jed­nak od­parł:

— Żeby za­war­tość się nie po­du­siła.

— Chce pan po­wie­dzieć, że...

— Chcę po­wie­dzieć, że jak nie skoń­czysz za­da­wać idio­tycz­nych py­tań, to wsa­dzę cię za­raz zwią­za­nego do jed­nej z tych skrzyń i wrzucę do wody.

Edward po­kor­nie za­milkł.

Na miej­sce do­tarli po­moc­nicy por­towi, któ­rzy w ciągu pół go­dziny wy­nie­śli i zła­do­wali po­kaź­nych roz­mia­rów skrzy­nie na wóz trans­por­towy za­przę­gnięty sze­ścioma ru­ma­kami.

Gdy wóz za­czął po­woli ru­szać, straszny je­go­mość wraz z Edwar­dem chwy­cili się tyl­nej po­rę­czy, roz­po­czy­na­jąc le­niwą prze­jażdżkę uli­cami Re­pu­bliki Ash­wood.

Wraz z na­sta­niem dnia ulice wy­peł­niły się miesz­kań­cami, choć nie sta­no­wili tak wiel­kiej liczby, jak przed po­ja­wie­niem się mor­der­czego wi­rusa. Duża część osób na­dal oba­wiała się za­ka­że­nia, choć se­rum na „Dusznicę”, jak zo­stała na­zwana przez le­ka­rzy, było do­stępne od do­brych paru ty­go­dni.

Ku iry­ta­cji strasz­nego męż­czy­zny Edward na­dal pró­bo­wał drą­żyć te­mat skrzyni, przez co kil­ku­krot­nie zda­rzyło się mu wy­buch­nąć zło­ścią ni­czym wul­kan. Jed­nakże w końcu za­milkł, prze­mie­nia­jąc się w nie­wzru­szoną skałę.

Po dłu­żą­cej się prze­jażdżce do­je­chali na opu­sto­szały dzie­dzi­niec oto­czony przez pię­cio­pię­trowe ka­mie­nice o spa­dzi­stym da­chu po­kry­tym ce­ra­micz­nymi czer­wo­nymi da­chów­kami.

Przed tyl­nym wej­ściem stał gru­bawy męż­czy­zna po­pa­la­jący chci­wie fajkę. Wi­dząc strasz­nego je­go­mo­ścia, przy­wi­tał się z nim, jakby znali się od lat. Po krót­kiej wy­mia­nie ser­decz­nych zdań za­brali się do roz­wie­ra­nia skrzyń.

Gdy drew­niane wieko upa­dło z hu­kiem na brudną od błota oraz szczu­rzych fe­ka­lii na­wierzch­nię, oczom Edwarda uka­zał się wi­dok, który wbił go w pod­łoże. Skrzy­nia bo­wiem wy­peł­niona była mło­dymi dziew­czę­tami w róż­nym wieku, choć więk­szość na oko nie miała ukoń­czo­nych na­wet pięt­na­stu lat. Brudne, oka­le­czone, wy­cień­czone, a przede wszyst­kim prze­ra­żone twa­rze ści­snęły serce sto­ją­cego w cał­ko­wi­tym osłu­pie­niu Edwarda.

Dziew­częta za­częto wy­ga­niać na ze­wnątrz, na­ka­zu­jąc im przejść do bu­dynku obok. Nie­które po wie­lo­dnio­wym braku ru­chu upa­dały na zimny chod­nik, wi­ta­jąc ko­lejną parę si­nia­ków oraz za­dra­pań. Edward, wi­dząc, jak jedno dziew­czę ma pro­blemy, aby po­wstać, pod­biegł do niej, po­ma­ga­jąc jej wstać. Młoda nie­wia­sta za­łza­wio­nymi oczyma rzu­ciła w stronę Edwarda spoj­rze­nie pełne po­dzię­ko­wa­nia, po czym chwiej­nym kro­kiem udała się do wnę­trza bu­dynku.

Kiedy wy­ła­du­nek do­biegł końca, a wóz od­je­chał, straszny je­go­mość po­że­gnał się z gru­ba­wym kom­pa­nem, na­stęp­nie żwa­wym kro­kiem opu­ścił dzie­dzi­niec.

Wy­pu­ściw­szy dym, gru­bas spoj­rzał na Edwarda, wska­zu­jąc, aby po­dą­żył za nim.

Po wej­ściu do środka oraz uda­niu się po scho­dach na pierw­sze pię­tro zna­leźli się na ko­ry­ta­rzu chro­nio­nym przez dwóch bar­czy­stych męż­czyzn, któ­rzy bez słowa obiek­cji prze­pu­ścili ich da­lej. W końcu zna­leźli się w po­miesz­cze­niu, gdzie stło­czone były przy­wie­zione dziew­częta.

Gru­bawy je­go­mość, uj­rzaw­szy, jak Edward spo­gląda to raz na nie­wia­sty, raz na niego, od­parł prze­śmiew­czo:

— No nie patrz tak na mnie, chłop­cze. Ja je­stem tylko przed­się­biorcą, a że han­del ży­wym to­wa­rem jest dziś w ce­nie, to mu­sia­łem prze­isto­czyć swój biz­nes, któ­rym był han­del dy­wa­nami na han­del oto tym wspa­nia­łym i jędr­nym to­wa­rem. — Wska­zał pal­cem prze­ra­żone i za­pła­kane oczy ści­śnię­tych dziew­cząt.

— Jest to sza­le­nie… — mó­wił z tru­dem obu­rzony Edward — nie­mo­ralne.

— E tam… — mach­nął ręką gru­ba­sek — mo­ral­ność upa­dła wraz z upad­kiem Ko­ścioła. Zresztą ja ni­gdy nie wie­rzy­łem w te bajki o obja­wie­niach, zmar­twy­chw­sta­niach i tak da­lej. Po dru­gie, te dziew­częta to do­bro zdo­byczne. Oby­wa­telki As­se­lin są ni­żej w hie­rar­chii od na­szych ko­biet, mu­szą bo­wiem po­nieść srogą karę za wsz­czę­cie wojny przez ich pa­nią. A od­ku­pią ją ciężką pracą w różny spo­sób.

Nie­spo­dzie­wa­nie do po­miesz­cze­nia wszedł szczu­pły męż­czy­zna w śred­nim wieku, prze­ry­wa­jąc roz­mowę. Gru­bawy je­go­mość, uj­rzaw­szy zna­jomą twarz, po­wie­dział za­do­wo­lony:

— Ach, John Paul. Przy­sze­dłeś zmie­rzyć na­sze pa­nie?

— Tak — od­parł lo­do­wato.

— Do­brze, to w ta­kim ra­zie zo­sta­wiam cię z tym oto ko­legą — wska­zał na Edwarda — jest to czło­wiek na­szego klienta nu­mer je­den, który nie­ba­wem mam na­dzieję, przy­bę­dzie po swój jędrny to­war.

Czło­wiek imie­niem John Paul su­mien­nie przy­pa­try­wał się Edwar­dowi, do­strze­ga­jąc na jego twa­rzy wąt­pli­wość co do sy­tu­acji, w któ­rej się zna­lazł. Gdy gru­bas wy­szedł, ode­zwał się:

— Pra­cu­jesz dla lorda Lloyda?

— Ja? — Zdzi­wiony Edward wska­zał na sie­bie pal­cem. — Tak. Pra­cuję dla niego jako ka­mer­dy­ner.

— Ka­mer­dy­ner? — zdzi­wił się John Paul. — Cie­kawe… A czy wiesz, co się tutaj dzieje?

— Te­raz już wiem — od­parł po­sęp­nie, pa­trząc z ża­lem na szlo­cha­jące dziew­częta. Edward, wi­dząc na­dal ba­daw­cze spoj­rze­nie Johna Paula, do­dał: — Coś nie tak drogi pa­nie?

— Wi­dzę, że twe serce roz­dziera żal i nie­pew­ność.

— Mówi pan jak du­chowny — rzekł prze­śmiew­czo Edward.

John Paul, usły­szaw­szy osta­nie słowo, pod­szedł do Edwarda na od­le­głość szeptu.

— Po­tra­fię po­znać po ob­li­czu czło­wieka jego szla­chetne serce. W to­bie wi­dzę za­równo je, jak i nie­na­wiść po­łą­czoną z chę­cią ze­msty.

— Ale… — Na­gle Edward za­marł, zda­jąc so­bie sprawę, że czło­wiek pa­trzący mu w oczy przej­rzał go na wskroś. — Skąd pan o tym wie?

— Ci­szej — wtó­ro­wał John Paul, przy­kła­da­jąc pa­lec do ust. — Chcesz po­móc tym dziew­czynom?

Widząc bez­radne spoj­rze­nia po­mie­szane ze stra­chem, Edward po­ki­wał ener­gicz­nie głową.

— Do­brze. Wi­dzę, że jesz­cze są na tym świe­cie lu­dzie go­towi na po­świę­ce­nie. — Ro­zej­rzaw­szy się na wszyst­kie strony, John Paul kon­ty­nu­ował: — Nie mo­żemy tak dłu­żej so­bie tu­taj roz­ma­wiać, wszak ściany tego bu­dynku lu­bią pod­słu­chi­wać. Wiesz, gdzie mie­ści się kościół Świę­tego Jor­dana?

— Nie­da­leko urzędu mia­sta.

— Do­kład­nie — od­parł dum­nie John Paul.

— Ale z tego, co wiem, zo­stał zbu­rzony pod­czas re­wolty.

— Tak, to prawda — od­parł smutno John Paul. — Na jego miej­scu zbu­do­wano dom pu­bliczny, do któ­rego trafi część tych bie­dactw. — Z kie­szeni spodni wy­jął pla­kietkę, wrę­cza­jąc ją Edwar­dowi. — Weź tę prze­pustkę i przyjdź tam po zmroku, py­ta­jąc o Pana Rozko­szy.

— Pan Rozko­szy?

— Nie mogę ci nic te­raz po­wie­dzieć. Mu­sisz mi po pro­stu za­ufać. I pa­mię­taj, los tych dziew­cząt jest te­raz w na­szych rę­kach.

— Ro­zu­miem — od­parł Edward, ki­wa­jąc głową.

Do po­koju po­now­nie wszedł za­afe­ro­wany gru­bawy je­go­mość, oznaj­mia­jąc:

— No pa­no­wie, przy­był nasz klient nu­mer je­den…III

Wojna — słowo ozna­cza­jące znisz­cze­nie, trwogę i śmierć dla tych, któ­rzy wpadną w jej ob­ję­cia. Każdy jej uczest­nik wy­cze­kuje dnia, kiedy w końcu się za­koń­czy, a świat po­now­nie wróci do nud­nej ru­tyny ży­cio­wych za­jęć, pró­bu­jąc po raz ko­lejny za­po­mnieć o tra­gicz­nych wy­da­rze­niach. Nie­mniej wraz z ostat­nim wy­strza­łem wojna nie opusz­cza ludz­kiego świata. Za­sy­pia i cier­pli­wie wy­cze­kuje, aż ludz­kie du­sze po­now­nie za­pa­łają nie­na­wi­ścią do swo­ich braci i sióstr.

Gdy wojna za­śnie, za­stę­puje ją znie­wo­le­nie dla tych, któ­rzy oka­zali się za słabi i stali się stroną prze­graną. Taką też stroną obec­nie byli miesz­kańcy Księ­stwa As­se­lin na­dal nie­mo­gący otrzą­snąć się po szoku spo­wo­do­wa­nym na­głym prze­rwa­niem Li­nii Gu­stava i bły­ska­wicz­nemu na­tar­ciu wojsk Ash­wood skut­ku­ją­cym po­rażką księ­stwa. Co gorsza, oku­pa­cja wroga prze­mie­niła się w ter­ror. Pi­jani żoł­dacy do­ko­ny­wali ma­so­wych gra­bieży, po­bić, gwał­tów oraz za­bójstw. Spe­cjalne wy­se­lek­cjo­no­wane od­działy, wy­ła­py­wały młode ko­biety i wsa­dza­jąc je do skrzyń trans­por­to­wych, wy­sy­łano jako eks­klu­zywny to­war do Ash­wood.

Tym­cza­sowy przy­wódca Karl Al­brecht zo­stał zmu­szony do pod­pi­sa­nia ka­pi­tu­la­cji, dzięki czemu żoł­nie­rze As­se­lin mieli za­cho­wać ży­cie. Więk­szość z nich zo­stała skie­ro­wana do przy­mu­so­wych ro­bót ma­ją­cych na celu jak naj­szyb­sze zbu­rze­nie sto­licy As­se­lin i stwo­rze­nie na jej miej­scu jed­nej wiel­kiej ko­palni. Lecz gdy ro­bot­nicy do­wie­dzieli się o tym pla­nie, wy­buchł bunt przy­no­szący ko­lejną falę ofiar. Dla­tego też po­sta­no­wiono ode­słać by­łych woj­sko­wych do od­bu­dowy dróg, na­to­miast do sto­licy spro­wa­dzono miesz­kań­ców z od­le­głych miast, któ­rzy byli mniej sko­rzy do buntu.

Na miej­scu temu wszyst­kiemu przy­glą­dał się nie kto inny jak sam Alek­san­der w to­wa­rzy­stwie swo­jego no­wego pu­pila w po­staci przy­szłego pre­zy­denta Re­pu­bliki Ash­wood, któ­rym zo­stać miał syn prze­wod­ni­czą­cego by­łej kró­lew­skiej rady stanu Do­nald Ad­kins.

Alek­san­der dum­nie spo­glą­dał na ota­cza­jący go akt znisz­cze­nia. Sam nie spo­dzie­wał się, że wojna tak szybko się skoń­czy, lecz jak sam twier­dził, szczę­ście sprzyja spryt­niej­szym i mą­drzej­szym. Wie­dział, że zy­skał czas, aby umoc­nić swoją po­zy­cję i przy­go­to­wać obecny świat na na­dej­ście no­wego ładu, któ­rego pra­gnął zo­stać ini­cja­to­rem. Wy­obra­żał so­bie jak mi­liony będą wiel­bić jego osobę, jak bę­dzie nada­wał bieg no­wym wy­da­rze­niom, jak w końcu sta­nie się kimś waż­nym, o kim bę­dzie się mó­wić nie tylko na obec­nej pla­ne­cie, ale i w dal­szych re­jo­nach wszech­świata.

Acz­kol­wiek jak na ra­zie mu­siał po­wścią­gnąć swe ma­rze­nia, wszak na­dal kwe­stia pa­liwa do re­ak­to­rów kuli nie zo­stała roz­wią­zana. Złoże uranu mie­ściło się do­kład­nie pod jego sto­pami, jed­nak nie wie­dział, jak głę­boko się może one znaj­do­wać. Mu­siał cier­pli­wie ocze­ki­wać na opi­nię geo­de­tów cze­ka­ją­cych aż ro­bot­nicy od­gru­zują zbu­rzone za­bu­do­wa­nia.

Przy­glą­da­jąc się pracą po­rząd­ko­wym, do­biegł go głos sto­ją­cego obok Do­nalda Ad­kinsa:

— Pro­fe­so­rze, nur­tuje mnie pewna sprawa.

— Tak chłop­cze?

— Od mo­mentu przy­by­cia na zie­mie Księ­stwa As­se­lin uj­rza­łem zu­peł­nie inny ob­raz od tego, który po­da­wany jest przez na­sze me­dia. W ga­ze­tach można usły­szeć o uczci­wej i rów­nej walce sza­nu­ją­cych się na­wza­jem ar­mii. O tro­sce o do­bro ma­te­rialne miesz­kań­ców i wielu, wielu in­nych gór­no­lot­nych ha­seł. Jed­nak od po­czątku mego tu­taj po­bytu uj­rza­łem ślady bru­tal­nych walk oraz to­tal­nych znisz­czeń. I jakby to po­wie­dzieć de­li­kat­nie by­łem świad­kiem paru nie­przy­jem­nych sy­tu­acji znę­ca­nia się nad jeń­cami.

— Wi­dzisz — za­czął po­waż­nie Alek­san­der — je­steś jesz­cze młody i jak do­brze wiem, ukoń­czy­łeś Uni­wer­sy­tet Artu­riań­ski z oceną wzo­rową. Nie­stety mu­szę cię zmar­twić to, czego cię tam uczyli, jest już nie­ak­tu­alne. Mo­ral­ność nie jest żad­nym to­wa­rem szcze­gól­nie w po­li­tyce. Po­li­tyk musi być bez­względny i prze­bie­gły, aby uchro­nić swo­ich lu­dzi, przed tym, czego je­ste­śmy świad­kami. — Alek­san­der wska­zał ota­cza­jące ich gruzy zbu­rzo­nych do­mostw. — Ga­zety na­to­miast mają nam po­ma­gać ukryć prawdę za po­mocą te­ma­tów za­stęp­czych. Nie ma bo­wiem nic gor­szego dla po­li­tyka niż prawda.

— Ale…

— Drogi chłop­cze. Przy­szły pre­zy­den­cie re­pu­bliki — Alek­san­der klep­nął swego roz­mówcę po przy­ja­ciel­sku w plecy — z do­świad­cze­nia wiem, że lu­dzie uwiel­biają być okła­my­wani. Pro­sty lud woli słod­kie kłam­stwo niż gorzką prawdę. A my jako wło­da­rze mu­simy do­star­czać im to, czego pra­gną. Czyli słod­kie ni­czym pą­czek w lu­krze kłam­stwo.

— Skoro pan tak mówi.

Alek­san­der uśmiech­nął się w du­chu, wie­dział bo­wiem, że przy­szły pre­zy­dent po­mimo wy­bit­nego umy­słu jest czło­wie­kiem iście ule­głym, któ­rym bę­dzie się ste­ro­wać ni­czym ku­kiełką w te­atrze.

Po cza­sie do Alek­san­dra pod­szedł za­sa­pany geo­deta i ukło­niw­szy się ni­sko, rzekł:

— Pro­fe­so­rze, mamy pe­wien pro­blem.

Alek­san­der mil­czał, cze­ka­jąc na dal­sze wy­ja­śnie­nia.

— Jakby to po­wie­dzieć… — ją­kał się geo­deta.

— No wy­duś to z sie­bie — po­na­glił Alek­san­der.

— Po roz­po­czę­ciu wstęp­nych od­wier­tów na­tra­fi­li­śmy na przy­sło­wiową skałę.

— A mia­no­wi­cie?

— Po­zwo­li­cie pa­no­wie ze mną.

Cała trójka po cza­sie zna­la­zła się przy stole kre­ślar­skim ozdo­bio­nym przez ekierki, li­nijki, cyr­kle oraz ołówki.

— A więc tak — geo­deta wska­zał pal­cem na po­kre­ślony ołów­kiem spo­rych roz­mia­rów ar­kusz pa­pieru — na­sze grupy ba­daw­cze po wstęp­nych ba­da­niach usta­liły, że pod po­wierzch­nią sto­licy na ca­łej jej dłu­go­ści i sze­ro­ko­ści znaj­duje się be­to­nowa po­wierzch­nia po­kryta oło­wiem.

Słowa geo­dety wpra­wiły Alek­san­dra w za­sko­cze­nie.

— Wia­domo, co to może być?

— Plany zna­le­zione w ar­chi­wum ar­chi­tek­to­nicz­nym As­se­lin świad­czą, że są to ka­nały ście­kowe.

Alek­san­der na mo­ment się za­my­ślił. Kiedy prze­stał roz­my­ślać, rzekł:

— Dziwne, że ka­nały ście­kowe są po­kryte oło­wiem. Może to pod­stawa pod je­den wielki schron?

— Z po­czątku też tak my­śla­łem, lecz po co wło­da­rze As­se­lin mie­liby bu­do­wać tak ogromny schron? Z dru­giej strony plany ja­sno wska­zują, że bie­gną tędy tylko i wy­łącz­nie ka­nały ście­kowe.

— To chyba czas je zba­dać od we­wnątrz, nie­praw­daż? — za­py­tał zgryź­li­wie Alek­san­der.

— Bę­dzie z tym pro­blem.

— A cze­muż to?

— Wej­ścia do ka­na­łów zo­stały za­ry­glo­wane od środka.

— A pró­bo­wa­li­ście je sfor­so­wać?

— Tak, lecz drzwi oraz stu­dzienki są chro­nione przez pan­cerne włazy. Już nie­jedno wier­tło zo­stało przez nas uła­mane.

Alek­san­der w mil­cze­niu ana­li­zo­wał słowa geo­dety.

Gdy prze­stał, rzekł:

— Może to par­ty­zanci? — za­py­tał Alek­san­der, spo­glą­da­jąc na grunt pod swo­imi sto­pami. — W ta­kim ra­zie trzeba po­pro­sić woj­sko­wych o po­moc. Mają w swoim ar­se­nale od­po­wied­nie za­bawki, aby od­blo­ko­wać wej­ścia.

Do za­chodu słońca ścią­gnięto spe­cjalny od­dział sa­pe­rów, który wsła­wił się znisz­cze­niem nie­jed­nego okopu wojsk As­se­lin za po­mocą pod­ziem­nych pod­ko­pów.

Sa­pe­rzy prze­ana­li­zo­wali ba­da­nia prze­pro­wa­dzone przez geo­de­tów, po czym wy­brali jedną ze stu­dzie­nek, która to wy­da­wała się naj­słab­szym ogni­wem w gąsz­czu pod­ziem­nych ka­na­łów.

Po wy­peł­nie­niu wnę­trza sporą ilo­ścią ma­te­riału wy­bu­cho­wego na­ka­zano ewa­ku­ację na od­le­głość kil­ku­set me­trów.

Gdy oko­lica opu­sto­szała je­den z wo­ja­ków pod­pa­lił lont. Pło­mień po­pę­dził z ochotą ku swemu prze­zna­cze­niu, do­pro­wa­dza­jąc po dłu­żą­cych się se­kun­dach do eks­plo­zji. Wy­buch był tak silny, że że­la­zna po­krywa stu­dzienki po­szy­bo­wała ku krwi­stemu niebu.

Kiedy pierw­szy kurz opadł, sa­pe­rzy ostroż­nie po­de­szli do po­wsta­łej dziury, sza­cu­jąc znisz­cze­nia. Po­tężna eks­plo­zja nie zdo­łała prze­bić pan­cer­nego włazu, lecz wy­star­cza­jąco go na­ru­szyła, dzięki czemu do rana udało się wy­drą­żyć otwór, przez który za­częli prze­ci­skać się pierwsi ochot­nicy. Jed­nakże po dłu­żą­cych się go­dzi­nach nikt nie po­wra­cał, przez co wy­sy­łano ko­lejną grupę po­szu­ki­waw­czą.

I gdy znów nikt nie po­wró­cił, na­stępni ochot­nicy za­częli re­zy­gno­wać, bo­jąc się, że po­dzielą nie­znany los po­przed­ni­ków. Wśród woj­sko­wych za­pa­no­wało nie­małe za­mie­sza­nie, każdy bo­wiem wy­snu­wał wła­sną teo­rię na te­mat za­gi­nięć, two­rząc to co­raz bar­dziej wy­myślne sce­na­riu­sze, włą­cza­jąc w nie na­wet pie­kielne za­stępy de­mo­nów cza­ją­cych się w pod­zie­miach Księ­stwa As­se­lin.

Nie­spo­dzie­wa­nie jed­nak z po­wsta­łej dziury z tru­dem wy­pełzł je­den z ochot­ni­ków, któ­rego ciało no­siło ślady do­tkli­wego po­bi­cia. Kom­pani, po­sa­dziw­szy go na jed­nym z le­żą­cych ka­mieni, w na­pię­ciu ocze­ki­wali na jego re­lacje.

Do oca­la­łego pod­szedł rów­nież Alek­san­der wraz z Do­nal­dem Ad­kin­sem, który wrę­czył ochot­ni­kowi czy­stą chu­stę, aby otarł twarz z kro­pel krwi.

Znie­cier­pli­wiony Alek­san­der nie mo­gąc dłu­żej cze­kać, rzekł sta­now­czym to­nem:

— Po­wiedz nam co się tam do cho­lery dzieje. I czemu nikt nie wraca?

— Ja… — za­ka­słał — mam wia­do­mość dla obec­nych wło­da­rzy Ash­wood.

— Co to za wia­do­mość? — za­py­tał Do­nald Ad­kins.

Oca­lały, uspo­ko­iw­szy nieco od­dech, rzekł:

— Wia­do­mość ta brzmi tak: „Prze­grywy As­se­lin mó­wią Ash­wood jedno… WY­PIER­DA­LAĆ!”

— Wy­pier­da­lać? — po­wtó­rzył zdzi­wiony Alek­san­der.

— Mó­wili… — kon­ty­nu­ował z tru­dem ochot­nik — mó­wili jesz­cze, że każdy, kto wej­dzie do ich sa­lonu, zo­sta­nie w bru­talny spo­sób za­bity.

— Sa­lonu? A kto to są te całe Prze­grywy? — spy­tał bez­rad­nie Alek­san­der.

Wszy­scy zgro­ma­dzeni je­dy­nie wzru­szyli ra­mio­nami, pa­trząc jed­no­cze­śnie po po­zo­sta­łych kom­pa­nach.

Gła­dząc się po ły­sych za­ko­lach, Alek­san­der za­czy­nał czuć co­raz więk­szy nie­po­kój, wie­dział bo­wiem, że czas goni.

— Pa­no­wie — zwró­cił się do woj­sko­wych — mu­si­cie roz­wią­zać ten pro­blem wsze­la­kimi moż­li­wymi środ­kami. Na­wet tymi bar­dzo bru­tal­nymi. Ma­cie mie­siąc, aby oczy­ścić ka­nały z tego pod­ziem­nego ro­bac­twa. Je­żeli nie wy­wią­że­cie się ze swych obo­wiąz­ków, spo­tka was sroga kara.

Alek­san­der wraz z przy­szłym pre­zy­den­tem Re­pu­bliki Ash­wood opu­ścili sto­licę As­se­lin, ma­jąc na­dzieję, że woj­sko po raz ko­lejny prze­pro­wa­dzi bły­ska­wiczną kam­pa­nię dzięki czemu, wy­do­by­cie tak cen­nego mi­ne­rału, ja­kim był uran ru­szy pełną parą.IV

Minął do­kład­nie mie­siąc od mo­mentu za­to­nię­cia SS Im­pe­ra­tora. Anna wraz z Vir­gi­nią oraz po­zo­sta­łymi roz­bit­kami za­miesz­kali w pa­łacu go­ścin­nym za­rzą­dza­nym przez żonę pre­miera Car­bon­neau. Po dwóch ty­go­dniach od mo­mentu przy­by­cia w progi pań­stwa Ca­den stan Lo­thara po­pra­wił się na tyle, że zo­stał prze­nie­siony do tym­cza­so­wej kom­naty Anny, gdzie wraz z Helgą pie­lę­gno­wały jego po­pa­rzone ciało. Le­ka­rze za­pew­niali, że po­mimo roz­le­głych ran skóra by­łego władcy Ash­wood goi się nad­zwy­czaj spraw­nie, co tłu­ma­czyli obec­no­ścią znaku krzyża na jego kor­pu­sie. Anna nie­raz pró­bo­wała do­py­tać Lo­thara o wy­da­rze­nia na statku, lecz więk­szość czasu spę­dzał we śnie niż na ja­wie.

Gdy Anna zwil­żyła jego spie­czone usta, od­sta­wiła ku­bek z wodą na po­bli­ski sto­lik i dała znać Hel­dze, że wy­cho­dzi wraz z Vir­gi­nią na spa­cer do przy­le­głego do po­sia­dło­ści ogrodu.

Słońce już od do­brych go­dzin wi­siało na nie­bie, okry­wa­jąc swym ca­łu­nem Czarny Ląd. Anna po wyj­ściu na ze­wnątrz od­czuła, jak cie­pła fala po­wie­trza roz­cho­dzi się na jej po­licz­kach, a de­li­katny wiatr owiewa białą suk­nię otrzy­maną w pre­zen­cie od Elyny Car­bon­neau.

Wraz z Vir­gi­nią prze­cha­dzała się po­mię­dzy róż­no­ko­lo­ro­wymi kwia­tami, któ­rych ga­tun­ków nie po­tra­fiła okre­ślić, wszak więk­szość z nich wi­działa po raz pierw­szy. Je­dy­nie za­pa­chy wy­da­wały się zna­jome, przy­po­mi­na­jąc żon­kile, li­lie, tu­li­pany, a cza­sem wy­mie­sza­nie wszyst­kich na­raz. Vir­gi­nia w sku­pie­niu ob­ser­wo­wała psz­czółkę, która prze­la­ty­wała z kwiatu na kwiat, pró­bu­jąc do­stać się do jego wnę­trza. Ta jed­nak po kilku nie­uda­nych pró­bach dała za wy­graną, gwał­tow­nie od­la­tu­jąc w inny re­jon ogrodu.

Po chwili tuż nad głową Vir­gi­nii prze­le­ciał ko­lo­rowy mo­tyl, spra­wia­jąc tym sa­mym, że na jej twa­rzy za­wi­tał ra­do­sny uśmiech.

Obie damy po­sta­no­wiły udać się za od­da­la­ją­cym stwo­rze­niem.

Mo­tyl za­pro­wa­dził je na nie­wielki pla­cyk po­ro­śnięty trawą, gdzie znaj­do­wał się ka­mienny stół, przy któ­rym sie­dział czar­no­skóry chłop­czyk su­mien­nie za­pi­su­jący kartki pa­pieru. Był tak za­afe­ro­wany swą pracą, że obec­ność dwóch eg­zo­tycz­nych dla lu­dzi z Czar­nego Lądu po­staci nie zwró­ciła jego uwagi. Do­piero gdy Anna zro­biła jesz­cze kilka kro­ków, a jej cień padł na stół, chło­piec prze­rwał pracę, uno­sząc swój cie­kaw­ski wzrok do góry. Uj­rzaw­szy przed sobą białą pięk­ność, wzdry­gnął się, ro­biąc sze­ro­kie oczy.

Wi­dząc jego prze­ję­cie, Anna przy­wi­tała się w zro­zu­mia­łym dla chłopca ję­zyku. Od sa­mego po­czątku sta­rała się na­uczyć pod­staw ję­zy­ko­wych, co wcale nie spra­wiło jej żad­nych pro­ble­mów. Uwa­żała na­wet, że ję­zyk miesz­kań­ców pań­stwa Ca­den jest sza­le­nie ła­twy do na­ucze­nia.

— Dzień do­bry — ode­zwała się po przy­ja­ciel­sku Anna.

— Dzień do­bry pani — od­parł nie­śmiało chło­piec.

— Na­zy­wam się Anna, a to jest moja có­reczka Vir­gi­nia.

— Miło mi pani. Ja na­to­miast na­zy­wam się Alo­isio.

— Mi rów­nież jest bar­dzo miło, Alo­isio. Czy mogę spy­tać, co z taką pa­sją pi­szesz?

— Noo... — Chło­piec spoj­rzał na le­żące kartki, dra­piąc się po gło­wie. — No… Jakby to po­wie­dzieć…

— Śmiało, nie wstydź się — ode­zwała się mat­czy­nym gło­sem Anna, aby ośmie­lić sto­ją­cego przed nią chłopca.

— Pi­szę książkę! — od­parł en­tu­zja­stycz­nie.

Anna wy­dała z sie­bie jęk za­chwytu, wszak sie­dzący przed nią chło­piec wy­da­wał się mieć na oko ze dwa­na­ście lat.

— A o czym do­kład­nie pi­szesz?

— No… O księż­nej, która musi prze­ciw­sta­wić się złu drze­mią­cym w ludz­kich ser­cach.

— Och, na­prawdę?

Chło­piec ener­gicz­nie po­ki­wał głową.

— A jak dużo już na­pi­sa­łeś?

— W su­mie to nie wiem, hi­sto­ria da­lej się roz­wija.

— To ni­czego nie za­pla­no­wa­łeś?

— Nie — od­parł sta­now­czo — do­bra hi­sto­ria sama się pi­sze. Ja tylko uży­czam swej dłoni i czasu, aby ją na­szki­co­wać. Reszta na­leży do sa­mych bo­ha­te­rów, któ­rzy roz­wi­jają ją po swo­jemu.

— Czyli na­wet nie wiesz, jak się za­koń­czy?

Chło­piec przez mo­ment my­ślał, pa­trząc na za­pi­sane kartki.

— Wiem tylko, że ktoś zgi­nie. Ale kto do­kład­nie? Tego sam nie wiem.

— A czy musi ktoś zgi­nąć?

Uno­sząc pa­lec do góry ni­czym mę­drzec, chło­piec rzekł po pro­fe­sor­sku:

— Starsi sta­żem pi­sa­rze za­wsze po­wta­rzają, że bo­ha­te­ro­wie mu­szą zo­stać rzu­ceni w wir wy­zwań, są bo­wiem jak la­leczki które ocho­czo się tor­tu­ruje. Trzeba spra­wić, aby czy­tel­nik po­czuł emo­cje, które nimi szar­gają i albo ich po­ko­cha i bę­dzie im ki­bi­co­wał, albo znie­na­wi­dzi i za­cznie ży­czyć, aby jak naj­szyb­ciej po­chło­nęły ich od­męty słow­nej spra­wie­dli­wo­ści.

Usły­szaw­szy po­wyż­sze słowa, Anna sama za­częła się tro­chę czuć jak książ­kowa po­stać.

— Je­steś bar­dzo mą­dry jak na chłopca w swoim wieku.

— A pani jest bar­dzo piękna jak na ko­bietę w swoim wieku.

Na po­licz­kach Anny za­wi­tały okrą­glut­kie ru­mieńce, po czym się ro­ze­śmiała.

Po­że­gnaw­szy wraz z Vir­gi­nią chłopca imie­niem Alo­isio, udała się w dal­szą drogę.

Nieco da­lej na­tknęła się na dziew­czynkę, która to ocho­czo tłu­kła na­rzę­dziem przy­po­mi­na­ją­cym mło­tek ka­wa­łek blaszki. Obok niej na sto­liku wa­lały się po­skrę­cane prze­wody elek­tryczne. Ich wi­dok zdzi­wił Annę, przy­po­mi­nały bo­wiem sznu­rek, a nie długi na setki me­trów wąż słu­żący nie­gdyś do do­star­cza­nia ża­rówkom Bia­łego Pa­łacu ener­gii elek­trycz­nej.

Anna naj­ci­szej jak po­tra­fiła po­de­szła do sto­lika, aby nie prze­szko­dzić dziew­czynce w pracy. Nie­stety cie­kaw­ski jęk Vir­gi­nii spra­wił, że czar­no­skóra nie­wia­sta o wy­łu­pia­stych błę­kit­nych oczach oraz dłu­gich kru­czych wło­sach od­wró­ciła się, pa­trząc z prze­stra­chem na dwie białe po­sta­cie.

Za­raz jed­nak po­wstała i sta­nąw­szy na bacz­ność, ukło­niła się An­nie, mó­wiąc:

— Wi­tam, ja­śnie pa­nią.

— Wiesz, kim je­stem? — za­py­tała Anna.

— Tak, pani — ukło­niła się — pod­słu­cha­łam przy­pad­kiem roz­mowę ro­dzi­ców i wiem, że jest pani wład­czy­nią Księ­stwa As­se­lin.

Zro­biw­szy po­ważną minę, Anna ode­zwała się po­ucza­ją­cym to­nem:

— Chyba nie­ład­nie tak pod­słu­chi­wać roz­mowy ro­dzi­ców, moja droga...

— Ace­lin… — wtrą­ciła dziew­czynka. — Na­zy­wam się Ace­lin.

— As­se­lin? — zdzi­wiła się Anna.

— Nie, pani. Nie As­se­lin tylko Ace­lin za­miast dwóch S w moim imie­niu wy­stę­puje li­tera C.

— Ach, fak­tycz­nie. Prze­pra­szam, jesz­cze po­znaję wasz ję­zyk i cza­sem zda­rzają mi się po­myłki.

— Ależ sza­nowna mówi świet­nie w na­szym ję­zyku! — od­parła ra­do­śnie Ace­lin.

— Dzię­kuję, że tak uwa­żasz, lecz jesz­cze wiele na­uki przede mną — od­rze­kła uśmiech­nięta Anna. — Czy mogę spy­tać, nad czym tak ciężko pra­cu­jesz? — Wska­zała pal­cem na otwartą po­sre­brzaną kulę.

— A to… — za­częła zre­zy­gno­wana Ace­lin. — To jest kula, któ­rej za­da­niem ma być ma­ga­zy­no­wa­nie ener­gii elek­trycz­nej. Jak do­brze wiemy, ener­gię dziś wy­twa­rzają po­tężne elek­trow­nie wę­glowe, które po­trze­bują ogrom­nych ilo­ści su­rowca. Ja na­to­miast pra­gnę stwo­rzyć elek­trow­nię, która bę­dzie wy­twa­rzała ener­gię elek­tryczną dzięki nam!

— Nam? — zdzi­wiła się Anna.

— Tak! Dzięki nam lu­dziom.

— Ale czy to w ogóle moż­liwe?

— To jest na ra­zie moja wi­zja ar­ty­styczna. Ale! — Ace­lin unio­sła prawą rękę w stronę Anny. — Pro­szę spoj­rzeć na mój nad­gar­stek.

Anna do­strze­gła na nad­garstku Ace­lin czarną pla­sti­kową opa­skę.

— Dzięki tej opa­sce bę­dzie można ma­ga­zy­no­wać ener­gię, którą wy­twa­rzają na­sze ciała pod­czas wy­siłku fi­zycz­nego. Na­stęp­nie bę­dziemy ją prze­sy­łać nie­wi­dzial­nymi im­pul­sami do ta­ko­wej kuli, która ro­ze­śle ją do na­szych do­mostw. Wspa­niałe prawda?

Sły­sząc o wi­zji ar­ty­stycz­nej, Anna uśmiech­nęła się w głębi du­szy. Choć po chwili spo­waż­niała, wszak wie­działa, że w As­se­lin rów­nież wy­na­lazcy za­czy­nali od wiel­kiej, jak i sza­lo­nej wi­zji, którą po­tem su­mien­nie krok po kroku re­ali­zo­wali. Zresztą wi­dząc po­stęp tech­no­lo­giczny na Czar­nym Lą­dzie, już nic nie wy­da­wało się śmieszne czy nie­moż­liwe.

— Je­żeli sza­nowna chce zo­ba­czyć wię­cej — ode­zwała się pod­nie­cona Ace­lin — to za­pra­szam do mo­jego...

— Ace­lin! Ace­lin! — roz­brzmiał sta­now­czy ko­biecy głos.

Zza buj­nych krze­wów wy­ło­niła się żona pre­miera Elyna Car­bon­neau trzy­ma­jąca kosz pe­łen pra­nia. Pod­szedł­szy do córki, spio­ru­no­wała ją mat­czy­nym wzro­kiem.

— Ace­lin... Ko­cha­nie, nasz gość musi wy­po­cząć, więc prze­stań go na­ga­by­wać.

— Ale...

— Weź ko­newkę i ra­zem z Alo­isio pod­lej­cie kwiaty przy głów­nym wej­ściu do ogrodu.

— No do­brze mamo...

Ace­lin schwy­ciw­szy ko­newkę, po­bie­gła do brata.

— Słu­chają się pani — rze­kła dum­nie Anna.

— Dziś wy­jąt­kowo tak — pani Car­bon­neau krzywo się uśmiech­nęła — jed­nak czę­sto po­ka­zują ma­mie różki.

— Jak to dzieci — Anna spoj­rzała się wy­mow­nie na ra­do­sną Vir­gi­nię.

— Może się przej­dziemy ka­wa­łek da­lej? — za­py­tała pani Car­bon­neau. — Muszę roz­wie­sić pra­nie.

— Bar­dzo chęt­nie — od­parła Anna, wska­zu­jąc dło­nią dróżkę przed sobą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: