- W empik go
Inny dawny świat. Tom 2 - ebook
Inny dawny świat. Tom 2 - ebook
Po cudownym ocaleniu księżna Anna wraz ze swymi towarzyszami podróży odkrywają zupełnie nowy świat, z którego obecności nie zdawali sobie sprawy. Jednakże to tajemnica skryta pod jego powierzchnią wzbudza zachwyt, jak i niepokój w sercu księżnej. Czy poznanie prawdy o otaczającej wszystkich ludzi rzeczywistości pomoże rozwiać widmo powstałego tysiące lat temu technologicznego niebezpieczeństwa?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397040922 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lord Remington Lloyd wstał dziś nad wyraz wcześnie, co było dość niezwykłe, wszak od ponad dekady nie zdarzyło mu się powstać z wygodnego łoża wcześniej niż przed godziną dziewiątą. Tym razem jednak musiał być na nogach przed nastaniem świtu, aby zdążyć na otwarcie budynku gazety, której to miał stać się dumnym właścicielem.
Po zapaleniu lamp naftowych podszedł do szafy, zastanawiając się co dziś na siebie włożyć. Po chwili namysłu wybór padł na odświętny czarny surdut.
Przebrawszy się, podszedł jeszcze do lustra, aby upewnić się, że każdy element ubioru leży idealnie na jego jeszcze w miarę szczupłej sylwetce, która z każdym miesiącem zaczynała oddawać pola kolejnym nowym kilogramom.
Upewniwszy się, że wygląda jak pierwszoligowy przedsiębiorca, przygasił lampy, po czym wyszedł na długi korytarz swej rezydencji.
Szedł pewnym krokiem, rzucając cień na szkarłatny dywan ozdobiony różnorakimi czarnymi wzorami przypominającymi coś na kształt porozrzucanych królewskich koron. Lubił każdego dnia na nie patrzeć, od dziecka bowiem pragnął zostać królem, aby uzyskać władzę nad milionami ludzkich istnień. Sama myśl o decydowaniu o losie innych napawała go przemożnym podnieceniem. Niestety władza była zarezerwowana tylko dla tych, których wybrał sam Święty Artur. On jako człowiek wywodzący się z klasy średniej nie mógł sobie pozwolić aż na tak wielki awans. Niemniej po kilku kolejnych krokach na lordowskiej twarzy pojawił się uśmiech zwycięstwa, gdyż zdał sobie sprawę, że tamte dni minęły wraz z pojawieniem się nowego władcy, którego prześmiewczo nazywał „Lotharem von der Absturz”. Zawczasu bowiem udało się przegłosować zmianę ustroju w Królestwie Ashwood, przemieniając je w republikę, dzięki czemu i zwykły majętny lord mógł stać się władcą absolutnym. Pierwsze wybory miały odbyć się za trzy miesiące i do tego czasu lord Lloyd jako właściciel gazety musiał rozpocząć zmasowaną kampanię propagandową, aby jego kandydat otrzymał odpowiednie poparcie społeczne tym samym, wynosząc swoją osobę na szczyty niewidocznej władzy.
Idąc dalej i rozmyślając nad kolejnymi scenariuszami, lord Lloyd doszedł do schodów, napotykając na ziewającego młodziana, który trzymał w ręku srebrną tacę.
— Och, to ty! — odezwał się radośnie lord Lloyd, widząc przed sobą swojego nowego kamerdynera.
— Panie — odparł z szacunkiem młodzian, który ponownie ziewnął.
— Nie wyspałeś się? — zapytał lord.
Kamerdyner kiwnął głową.
— To nie dobrze — odparł zmartwiony lord. Spojrzawszy na tacę, dodał: — Co tam niesiesz w swych wielkich rękach?
— Śniadanie dla szanownego pana.
— No, no, no! Widzę, że dobrze zrobiłem, zatrudniając cię. — I gdy lord chciał sięgnąć po jedną z leżących na srebrnej tacy słodkich bułek, zamyślił się, po czym po chwili rzekł: — Jednak zastanawia mnie jedna rzecz.
Kamerdyner spojrzał z obawą na złowrogi wzrok swego pana.
— Skąd wiedziałeś, że wstanę dziś tak wcześnie? Nikomu o tym nie mówiłem, oczywiście z wyjątkiem mojego woźnicy.
— A no... przechodziłem akurat obok pańskiego pokoju i usłyszałem kroki wydobywające się ze środka. Postałem tak dłuższą chwilę i domyśliłem się, że szanowny Lord powstał, więc czym prędzej popędziłem przygotować posiłek.
— Lubisz podsłuchiwać? A może podglądać? — spytał szyderczo lord. — A gdybym tam sobie harcował z jakąś damą? To, czy przyzwoicie byłoby tak beztrosko się temu przysłuchiwać? — Lord rzucił speszonemu młodzianowi szydercze spojrzenie.
— No... chyba nie. Proszę mi wybaczyć moją wścibskość.
Służący spuścił wzrok ku błyszczącym pantoflom swego pracodawcy.
— Daj spokój! — wybuchł donośnym śmiechem lord.
Jednak pomimo lordowskiego śmiechu kamerdyner nadal wyglądał na speszonego.
— No już przestań być taki poważny — rzekł po przyjacielsku lord. — Prowadź do salonu, tam dziś sobie zjem pyszne śniadanko, które tak czule dla mnie trzymasz.
Kiwnąwszy głową, kamerdyner ruszył wraz z lordem do wielkiego salonu, który swym ogromem przypominał salę balową mogącą pomieścić bez mała setkę osób.
Postawiwszy tacę na połyskującym od światła płomieni wydobywających się z pobliskiego kominka blacie, służący oddalił się na kilka kroków i stanąwszy przy jednym z posągów ukazujących nagą kobietę, zrobił równie posągową postawę.
Rozsiadłszy się wygodnie na skórzanej kanapie, lord Lloyd z jednej kieszeni wyjął cygaro z drugiej natomiast zapalniczkę. Przypaliwszy końcówkę, odłożył cygaro na pobliską popielniczkę i z ochotą zabrał się za jedzenie śniadania. Pochłaniał posiłek w tempie szarżującego kawalerzysty będącego o włos od ściany pikinierów. Kiedy skończył pierwszą porcję, sięgnął po filiżankę z kawą i zrobiwszy kilka łyków, zwrócił się do nadal nieruchomego kamerdynera:
— Chłopcze, twój czyn przejdzie do historii.
Zadziwiony kamerdyner nie miał pojęcia, o co może chodzić lordowi. Ten widząc jego zakłopotanie, uniósł triumfalnie filiżankę z kawą do góry, dodając:
— Chciałem dziś wyjść bez śniadania, lecz dopiero teraz zrozumiałem — oblizał swe usta — że popełniłbym niewybaczalny błąd. Nawet nie wiesz, jak tym czynem urosłeś w mych oczach.
— Dziękuję panu za te miłe słowa — odparł nieśmiało młodzieńczy lekko śpiewający głos.
Lord Lloyd, skończywszy śniadanie, sięgnął po cygaro i zaciągnąwszy się, powstał, zwracając się do swego przezornego służącego:
— Masz dziś jakieś plany?
— Ja? — zdziwiony kamerdyner wskazał na siebie palcem. — No… Mam zamiar wysprzątać posiadłość podczas pańskiej nieobecności i jak czas pozwoli, to zająłbym się ogrodem.
— No widzę, że nie tylko przezorny, ale również i pracowity. Ale daruj sobie dziś te obowiązki, zabieram cię bowiem na wycieczkę.
— Wycieczkę?
— Pokażę ci moje imperium prasowe, którego właśnie dziś zostanę dumnym właścicielem. Co ty na to?
— W sumie nie wiem, czy to dobry pomysł, panie. Mam jeszcze tyle obowiązków przed sobą, a dzień jest taki krótki.
— Oj, nie krępuj się, nie samą pracą człowiek żyje. Zresztą będzie jeszcze wiele okazji, abyś się wykazał.
— Skoro pan tak mówi...
Lord Lloyd wraz ze swym służącym udali się na podwórze, gdzie czekał na nich elegancki kryty powóz. Woźnica, widząc swojego pana, ukłonił się nisko, po czym otworzył drzwiczki, robiąc zapraszający gest ręką.
Usiadłszy wygodnie na miękkim siedzisku i po zamknięciu drzwiczek lord Lloyd lekkim gwizdnięciem dał znać kierującemu, by ten ruszył. Woźnica strzelił lejcami, a dorożka rozpoczęła powolną jazdę w stronę wyjazdu z posiadłości, aby po kolejnych minutach znaleźć się na brukowanych drogach Republiki Ashwood.
Połowę drogi przebyli w całkowitym milczeniu, słuchając rytmicznego tętentu kopyt. Gdy zabudowa zgęstniała lord Lloyd rzekł:
— Jednak wojna wyszła nam na zdrowie.
Słowa lorda zdziwiły siedzącego naprzeciwko niego kamerdynera.
— Co pan przez to rozumie?
— Przed wojną Ashwood miało nie lada problem ze zwalczeniem biedoty z ulic stolicy. Na szczęście działania wojenne oraz wirus rozwiązały ten cuchnący i obrzydliwy dla mego zacnego oka problem. — Słowa lorda zgorszyły kamerdynera, który jedynie zacisnął zęby. Lord mówił dalej: — Do tego po przejęciu bogatych w zboże terenów Księstwa Asselin nasza gospodarka ruszyła z kopyta, dzięki czemu już za niedługo nasza republika wejdzie na nowe tory dobrobytu. A jednym z ojców tego rozwoju, będę ja.
W ostatnich słowach słychać było nieskrywaną dumę.
— Dziękuję, że mogę pracować dla tak znamienitej osobistości — odparł z udawanym zadowoleniem kamerdyner.
— Szacunek to podstawa drogi Adamie.
— Edwardzie, mam na imię Edward.
Lord Lloyd nagle się zreflektował:
— Ach, wybacz mi Edwardzie. Niestety wojna sprawiła, że męska część mojej służby udała się na front, natomiast żeńska co chwilę umiera na wirusa. Przez tę rotację zaczęły mylić mi się imiona. No ale mam nadzieję, że tobie się nic nie stanie. Wyglądasz na krzepkiego, a działania wojenne raczej ci nie grożą bowiem podobno, na dniach ma nastąpić podpisanie kapitulacji przez włodarzy Księstwa Asselin.
— Chce pan powiedzieć, że Ashwood przełamało obronę Asselin?
Lord nachylił się do ucha Edwarda, mówiąc szeptem:
— Z tego, co wiem, nasi żołnierze świętują już na gruzach Białego Pałacu. Ale nasz rząd jeszcze milczy. Społeczeństwo dowie się o zwycięstwie z gazet. Z mojej gazety — dokończył dumnie lord, uderzając się w pierś.
Mina Edwarda spochmurniała.
Lord Lloyd to zauważył.
— Nie cieszysz się? Nie mów mi, że kibicowałeś Asselin — zaśmiał się.
— Nie ja… — zawahał się Edward. — Cieszę się, że wojna dobiegła końca. Tylko zastanawia mnie, co się stało z księżną?
Lord ponownie nachylił się nad uchem Edwarda:
— Podobno zdołała uciec na jednym ze swoich statków, lecz z tego, co wiem, zatonął dziś wieczorem.
Mina Edwarda spochmurniała ukazując jednocześnie głęboki żal, pomieszany z przerażeniem.
— A wiadomo co było przyczyną? — zapytał drżącym głosem.
— Przykro mi Edwardzie, ale tego dowiesz się w jutrzejszym premierowym wydaniu mojej gazety.
Powóz dojechał w końcu przed pięciopiętrowy budynek zbudowany z czerwonej cegły. Gdyby nie szyld wiszący na jego szczycie ciężko byłoby zgadnąć, że może się w nim mieścić redakcja gazety o nazwie: „Głos Republiki Ashwood”.
Kamerdyner Edward wyszedł jako pierwszy, pomagając swemu panu przejść nad błotnistą kałużą. Lord Lloyd, znalazłszy się na twardym gruncie, z dumą uniósł szeroko ręce, mówiąc teatralnym tonem:
— Oto w tym miejscu, będziemy pisać historię nie tylko naszej republiki, ale również i całego świata!
Z budynku niespodziewanie wyszedł zasapany niskiej postury mężczyzna, który żywo podbiegł do nowo przybyłych. Jego zakola na głowie oraz okrągłe okulary nadawały mu profesorskiego wyglądu.
— Witam, szanownego lorda! — odezwał się donośnie mężczyzna, nadal starając się nabrać odrobinę więcej tchu.
— Witam, szanownego redaktora naczelnego — odparł radośnie lord.
— Nie sądziłem, że pojawi się lord tak wcześnie. Jeszcze nie zdążyliśmy zawiesić czerwonej wstęgi.
Lord, machnąwszy od niechcenia ręką, odrzekł:
— Darujmy sobie oficjalne powitanie — spojrzał na zegarek — przybyłem dziś tak wcześnie, ponieważ mam jeszcze trochę spraw do załatwienia.
— W takim razie proszę za mną — zasapany mężczyzna wskazał dłonią otwarte wejście — postaram się jak najszybciej ukazać to, co kluczowe dla funkcjonowania naszej wspaniałej gazety.
Po wejściu do środka Edward wraz z lordem przechadzali się wraz z redaktorem naczelnym, od pomieszczenia do pomieszczenia podziwiając nowoczesny wystrój redakcji. Co chwilę redaktor z pełnym przejęciem opowiadał o przyszłych planach wydawniczych oraz możliwościach, jakie otworzą się przed społeczeństwem republiki dzięki nowoczesnemu medium. Lord Lloyd tylko w połowie słuchał tych rewelacji, wiedział bowiem, że to on będzie miał decydujący głos o tym, co będzie mówione i w jakim tonie.
Po półgodzinie żwawego spaceru na powrót znaleźli się przed budynkiem. I gdy lord uścisnął na pożegnanie dłoń redaktora naczelnego, przed budynek gazety nadjechał urzędowy powóz, z którego wysiadł szczupły mężczyzna o śniadej karnacji. Przejechawszy dłonią swe krucze włosy, podszedł dziarsko w stronę zdumionego lorda.
— O, witam, lordzie Lloyd.
— Witam — odparł posępnie lord. — Nie sądziłem, że minister kultury przybędzie na otwarcie.
— Taki mój obowiązek, wszak gazety również są elementem kultury, nad którą sprawuję pieczę.
— No tak — odparł posępnie lord.
— Czy szanowny lord oprowadzi mnie po swoim nowym przybytku?
Spojrzawszy na zegarek, lord zaczął nerwowo drapać się po głowie. Najchętniej zastrzeliłby uciążliwego natręta, lecz wiedział, że był to człowiek przewodniczącego rady stanu Grahama Adkinsa i musiał przystać na jego prośbę.
— Dobrze, lecz proszę dać mi chwilę, muszę porozmawiać z moim pomocnikiem.
Oddaliwszy się na bezpieczną odległość, lord zwrócił się do Edwarda:
— Chłopcze, jako że znalazłem się w dość niezręcznej sytuacji, muszę cię prosić o pomoc. Jednak chcę, abyś zachował najdalej idącą dyskrecję, sprawa bowiem jest dość dla mnie ważna i nie chciałbym, aby wyszła na jaw. Rozumiesz, moja pozycja nie może zostać nadszarpnięta.
Edward w milczeniu zrobił delikatny ukłon zrozumienia.
— Dobrze. Widzę, że nie myliłem się co do ciebie — rzekł dumnie lord. — Dodam jeszcze, że jak wykonasz powierzone ci zadanie, otrzymasz sowitą nagrodę i to nie tylko pieniężną. — Puścił oko. — A więc kwestia jest tego typu. Udasz się do Królewskiej Przystani z oto tą kartką, którą wręczysz pewnemu strasznemu jegomościowi, który będzie na ciebie czekał w doku numer sześć.
— Strasznemu? — zadziwił się Edward.
— Chodziło mi o wygląd. Facet wygląda, jakby go wyciągnęli z zakładu karnego o zaostrzonym rygorze. Ale tak naprawdę wcale nie jest taki straszny, na jakiego wygląda. Pamiętaj o tym i nie daj po sobie poznać strachu, bo inaczej będzie chciał go wykorzystać przeciwko tobie. Zrozumiano?
Edward jedynie się ukłonił.
— Dobrze. Widzę, że rozumiesz. W takim razie weź mój powóz i ruszaj jak najszybciej. Ach! I pamiętaj dyskrecja ponad wszystko!
Klepnąwszy Edwarda w ramię, lord Lloyd udał się wraz z ministrem kultury do wnętrza budynku gazety. Edward wsiadł do powozu i gdy ten ruszył, zaczął rozmyślać nad rozmową z lordem, zastanawiając się, o co może mu chodzić, wszak był wyraźnie przejęty, jak i iście podekscytowany.
***
Dojechawszy na miejsce, Edward z podziwem patrzył na Królewską Przystań, której doki, jak i przyległe magazyny rozciągały się na całą długość wielokilometrowego wybrzeża. Był to tak naprawdę największy port na kontynencie, który podkreślał wielkość Królestwa Ashwood na morzach i oceanach znanego wszystkim świata.
Po przejściu przez bramę jego oczom ukazały się setki sylwetek brudnych i cuchnących od potu robotników portowych pracujących w pocie czoła przy wyładunku i załadunku kolejnego z rzędu statku transportowego. Większość skrzyń wypełniona była zbożem rozkradzionym z silosów Księstwa Asselin. Widok cennego surowca przyprawiał pracujących robotników o uśmiech na ustach, wiedzieli bowiem, że już za niedługo zostanie przemienione na pyszne pieczywo, dzięki czemu nakarmią swe wygłodniałe rodziny.
Idąc dalej, Edward zaczynał czuć się coraz bardziej niezręcznie, wszak ciekawskie spojrzenia lustrowały zagubionego elegancko ubranego kamerdynera. Jednocześnie z ust pracujących w pocie czoła mężczyzn wydobywały się szydercze docinki pod jego adresem.
Zaciskając zęby oraz ignorując zaczepki, doszedł w końcu do doku numer sześć. Stał tam jeden z nielicznych statków transportowych, którego kadłub pokrywała pomalowana na czarno stal, a z pojedynczego komina wydobywała się biała para. Domyślił się, że musi to być skradziony statek z portów Księstwa Asselin, Ashwood bowiem nie posiadało jeszcze w swej flocie handlowej statków parowych.
Przed trapem stał mężczyzna, który z wyglądu przypominał człowieka, o którym wspominał lord Lloyd. Starcza popękana skóra, zapadłe podkrążone oczy, jakby co dopiero wstał po całonocnej libacji alkoholowej oraz widoczny brak połowy uzębienia wprawiły Edwarda w lekki niepokój. Pomimo obaw postanowił wykonać otrzymane polecenie, nie chciał bowiem, aby spadł na niego lordowski gniew.
Podszedłszy na odległość swobodnej rozmowy, przystanął przed mężczyzną i wyciągnąwszy dłoń z karteczką otrzymaną od lorda, rzekł:
— To dla pana.
W pierwszej chwili stojący przed Edwardem mężczyzna zignorował jego słowa, lecz widząc niezłomną postawę młodziana, od niechcenia przejął skrawek papieru.
Przeczytawszy go, obrzucił Edwarda badawczym spojrzeniem, po czym powiedział złowrogim tonem:
— Proszę za mną.
Po wejściu do pobliskiego magazynu od razu rzucał się widok tysięcy drewnianych skrzyń ustawionych w równym szeregu. Szli pomiędzy nimi, a straszny jegomość liczył szeptem każdy kolejny krok. Gdy ucichł dźwięk jego ciężkiego buta, spojrzał na skrzynie przed sobą. Wyróżniała się od pozostałych tym, że jej powierzchnia posiadała niewielkie otwory wentylacyjne.
— Czemu jest podziurawiona jak ser? — zapytał Edward.
Straszny mężczyzna wydał z siebie pomruk niezadowolenia na zadane mu pytanie. Zaraz jednak odparł:
— Żeby zawartość się nie podusiła.
— Chce pan powiedzieć, że...
— Chcę powiedzieć, że jak nie skończysz zadawać idiotycznych pytań, to wsadzę cię zaraz związanego do jednej z tych skrzyń i wrzucę do wody.
Edward pokornie zamilkł.
Na miejsce dotarli pomocnicy portowi, którzy w ciągu pół godziny wynieśli i zładowali pokaźnych rozmiarów skrzynie na wóz transportowy zaprzęgnięty sześcioma rumakami.
Gdy wóz zaczął powoli ruszać, straszny jegomość wraz z Edwardem chwycili się tylnej poręczy, rozpoczynając leniwą przejażdżkę ulicami Republiki Ashwood.
Wraz z nastaniem dnia ulice wypełniły się mieszkańcami, choć nie stanowili tak wielkiej liczby, jak przed pojawieniem się morderczego wirusa. Duża część osób nadal obawiała się zakażenia, choć serum na „Dusznicę”, jak została nazwana przez lekarzy, było dostępne od dobrych paru tygodni.
Ku irytacji strasznego mężczyzny Edward nadal próbował drążyć temat skrzyni, przez co kilkukrotnie zdarzyło się mu wybuchnąć złością niczym wulkan. Jednakże w końcu zamilkł, przemieniając się w niewzruszoną skałę.
Po dłużącej się przejażdżce dojechali na opustoszały dziedziniec otoczony przez pięciopiętrowe kamienice o spadzistym dachu pokrytym ceramicznymi czerwonymi dachówkami.
Przed tylnym wejściem stał grubawy mężczyzna popalający chciwie fajkę. Widząc strasznego jegomościa, przywitał się z nim, jakby znali się od lat. Po krótkiej wymianie serdecznych zdań zabrali się do rozwierania skrzyń.
Gdy drewniane wieko upadło z hukiem na brudną od błota oraz szczurzych fekalii nawierzchnię, oczom Edwarda ukazał się widok, który wbił go w podłoże. Skrzynia bowiem wypełniona była młodymi dziewczętami w różnym wieku, choć większość na oko nie miała ukończonych nawet piętnastu lat. Brudne, okaleczone, wycieńczone, a przede wszystkim przerażone twarze ścisnęły serce stojącego w całkowitym osłupieniu Edwarda.
Dziewczęta zaczęto wyganiać na zewnątrz, nakazując im przejść do budynku obok. Niektóre po wielodniowym braku ruchu upadały na zimny chodnik, witając kolejną parę siniaków oraz zadrapań. Edward, widząc, jak jedno dziewczę ma problemy, aby powstać, podbiegł do niej, pomagając jej wstać. Młoda niewiasta załzawionymi oczyma rzuciła w stronę Edwarda spojrzenie pełne podziękowania, po czym chwiejnym krokiem udała się do wnętrza budynku.
Kiedy wyładunek dobiegł końca, a wóz odjechał, straszny jegomość pożegnał się z grubawym kompanem, następnie żwawym krokiem opuścił dziedziniec.
Wypuściwszy dym, grubas spojrzał na Edwarda, wskazując, aby podążył za nim.
Po wejściu do środka oraz udaniu się po schodach na pierwsze piętro znaleźli się na korytarzu chronionym przez dwóch barczystych mężczyzn, którzy bez słowa obiekcji przepuścili ich dalej. W końcu znaleźli się w pomieszczeniu, gdzie stłoczone były przywiezione dziewczęta.
Grubawy jegomość, ujrzawszy, jak Edward spogląda to raz na niewiasty, raz na niego, odparł prześmiewczo:
— No nie patrz tak na mnie, chłopcze. Ja jestem tylko przedsiębiorcą, a że handel żywym towarem jest dziś w cenie, to musiałem przeistoczyć swój biznes, którym był handel dywanami na handel oto tym wspaniałym i jędrnym towarem. — Wskazał palcem przerażone i zapłakane oczy ściśniętych dziewcząt.
— Jest to szalenie… — mówił z trudem oburzony Edward — niemoralne.
— E tam… — machnął ręką grubasek — moralność upadła wraz z upadkiem Kościoła. Zresztą ja nigdy nie wierzyłem w te bajki o objawieniach, zmartwychwstaniach i tak dalej. Po drugie, te dziewczęta to dobro zdobyczne. Obywatelki Asselin są niżej w hierarchii od naszych kobiet, muszą bowiem ponieść srogą karę za wszczęcie wojny przez ich panią. A odkupią ją ciężką pracą w różny sposób.
Niespodziewanie do pomieszczenia wszedł szczupły mężczyzna w średnim wieku, przerywając rozmowę. Grubawy jegomość, ujrzawszy znajomą twarz, powiedział zadowolony:
— Ach, John Paul. Przyszedłeś zmierzyć nasze panie?
— Tak — odparł lodowato.
— Dobrze, to w takim razie zostawiam cię z tym oto kolegą — wskazał na Edwarda — jest to człowiek naszego klienta numer jeden, który niebawem mam nadzieję, przybędzie po swój jędrny towar.
Człowiek imieniem John Paul sumiennie przypatrywał się Edwardowi, dostrzegając na jego twarzy wątpliwość co do sytuacji, w której się znalazł. Gdy grubas wyszedł, odezwał się:
— Pracujesz dla lorda Lloyda?
— Ja? — Zdziwiony Edward wskazał na siebie palcem. — Tak. Pracuję dla niego jako kamerdyner.
— Kamerdyner? — zdziwił się John Paul. — Ciekawe… A czy wiesz, co się tutaj dzieje?
— Teraz już wiem — odparł posępnie, patrząc z żalem na szlochające dziewczęta. Edward, widząc nadal badawcze spojrzenie Johna Paula, dodał: — Coś nie tak drogi panie?
— Widzę, że twe serce rozdziera żal i niepewność.
— Mówi pan jak duchowny — rzekł prześmiewczo Edward.
John Paul, usłyszawszy ostanie słowo, podszedł do Edwarda na odległość szeptu.
— Potrafię poznać po obliczu człowieka jego szlachetne serce. W tobie widzę zarówno je, jak i nienawiść połączoną z chęcią zemsty.
— Ale… — Nagle Edward zamarł, zdając sobie sprawę, że człowiek patrzący mu w oczy przejrzał go na wskroś. — Skąd pan o tym wie?
— Ciszej — wtórował John Paul, przykładając palec do ust. — Chcesz pomóc tym dziewczynom?
Widząc bezradne spojrzenia pomieszane ze strachem, Edward pokiwał energicznie głową.
— Dobrze. Widzę, że jeszcze są na tym świecie ludzie gotowi na poświęcenie. — Rozejrzawszy się na wszystkie strony, John Paul kontynuował: — Nie możemy tak dłużej sobie tutaj rozmawiać, wszak ściany tego budynku lubią podsłuchiwać. Wiesz, gdzie mieści się kościół Świętego Jordana?
— Niedaleko urzędu miasta.
— Dokładnie — odparł dumnie John Paul.
— Ale z tego, co wiem, został zburzony podczas rewolty.
— Tak, to prawda — odparł smutno John Paul. — Na jego miejscu zbudowano dom publiczny, do którego trafi część tych biedactw. — Z kieszeni spodni wyjął plakietkę, wręczając ją Edwardowi. — Weź tę przepustkę i przyjdź tam po zmroku, pytając o Pana Rozkoszy.
— Pan Rozkoszy?
— Nie mogę ci nic teraz powiedzieć. Musisz mi po prostu zaufać. I pamiętaj, los tych dziewcząt jest teraz w naszych rękach.
— Rozumiem — odparł Edward, kiwając głową.
Do pokoju ponownie wszedł zaaferowany grubawy jegomość, oznajmiając:
— No panowie, przybył nasz klient numer jeden…III
Wojna — słowo oznaczające zniszczenie, trwogę i śmierć dla tych, którzy wpadną w jej objęcia. Każdy jej uczestnik wyczekuje dnia, kiedy w końcu się zakończy, a świat ponownie wróci do nudnej rutyny życiowych zajęć, próbując po raz kolejny zapomnieć o tragicznych wydarzeniach. Niemniej wraz z ostatnim wystrzałem wojna nie opuszcza ludzkiego świata. Zasypia i cierpliwie wyczekuje, aż ludzkie dusze ponownie zapałają nienawiścią do swoich braci i sióstr.
Gdy wojna zaśnie, zastępuje ją zniewolenie dla tych, którzy okazali się za słabi i stali się stroną przegraną. Taką też stroną obecnie byli mieszkańcy Księstwa Asselin nadal niemogący otrząsnąć się po szoku spowodowanym nagłym przerwaniem Linii Gustava i błyskawicznemu natarciu wojsk Ashwood skutkującym porażką księstwa. Co gorsza, okupacja wroga przemieniła się w terror. Pijani żołdacy dokonywali masowych grabieży, pobić, gwałtów oraz zabójstw. Specjalne wyselekcjonowane oddziały, wyłapywały młode kobiety i wsadzając je do skrzyń transportowych, wysyłano jako ekskluzywny towar do Ashwood.
Tymczasowy przywódca Karl Albrecht został zmuszony do podpisania kapitulacji, dzięki czemu żołnierze Asselin mieli zachować życie. Większość z nich została skierowana do przymusowych robót mających na celu jak najszybsze zburzenie stolicy Asselin i stworzenie na jej miejscu jednej wielkiej kopalni. Lecz gdy robotnicy dowiedzieli się o tym planie, wybuchł bunt przynoszący kolejną falę ofiar. Dlatego też postanowiono odesłać byłych wojskowych do odbudowy dróg, natomiast do stolicy sprowadzono mieszkańców z odległych miast, którzy byli mniej skorzy do buntu.
Na miejscu temu wszystkiemu przyglądał się nie kto inny jak sam Aleksander w towarzystwie swojego nowego pupila w postaci przyszłego prezydenta Republiki Ashwood, którym zostać miał syn przewodniczącego byłej królewskiej rady stanu Donald Adkins.
Aleksander dumnie spoglądał na otaczający go akt zniszczenia. Sam nie spodziewał się, że wojna tak szybko się skończy, lecz jak sam twierdził, szczęście sprzyja sprytniejszym i mądrzejszym. Wiedział, że zyskał czas, aby umocnić swoją pozycję i przygotować obecny świat na nadejście nowego ładu, którego pragnął zostać inicjatorem. Wyobrażał sobie jak miliony będą wielbić jego osobę, jak będzie nadawał bieg nowym wydarzeniom, jak w końcu stanie się kimś ważnym, o kim będzie się mówić nie tylko na obecnej planecie, ale i w dalszych rejonach wszechświata.
Aczkolwiek jak na razie musiał powściągnąć swe marzenia, wszak nadal kwestia paliwa do reaktorów kuli nie została rozwiązana. Złoże uranu mieściło się dokładnie pod jego stopami, jednak nie wiedział, jak głęboko się może one znajdować. Musiał cierpliwie oczekiwać na opinię geodetów czekających aż robotnicy odgruzują zburzone zabudowania.
Przyglądając się pracą porządkowym, dobiegł go głos stojącego obok Donalda Adkinsa:
— Profesorze, nurtuje mnie pewna sprawa.
— Tak chłopcze?
— Od momentu przybycia na ziemie Księstwa Asselin ujrzałem zupełnie inny obraz od tego, który podawany jest przez nasze media. W gazetach można usłyszeć o uczciwej i równej walce szanujących się nawzajem armii. O trosce o dobro materialne mieszkańców i wielu, wielu innych górnolotnych haseł. Jednak od początku mego tutaj pobytu ujrzałem ślady brutalnych walk oraz totalnych zniszczeń. I jakby to powiedzieć delikatnie byłem świadkiem paru nieprzyjemnych sytuacji znęcania się nad jeńcami.
— Widzisz — zaczął poważnie Aleksander — jesteś jeszcze młody i jak dobrze wiem, ukończyłeś Uniwersytet Arturiański z oceną wzorową. Niestety muszę cię zmartwić to, czego cię tam uczyli, jest już nieaktualne. Moralność nie jest żadnym towarem szczególnie w polityce. Polityk musi być bezwzględny i przebiegły, aby uchronić swoich ludzi, przed tym, czego jesteśmy świadkami. — Aleksander wskazał otaczające ich gruzy zburzonych domostw. — Gazety natomiast mają nam pomagać ukryć prawdę za pomocą tematów zastępczych. Nie ma bowiem nic gorszego dla polityka niż prawda.
— Ale…
— Drogi chłopcze. Przyszły prezydencie republiki — Aleksander klepnął swego rozmówcę po przyjacielsku w plecy — z doświadczenia wiem, że ludzie uwielbiają być okłamywani. Prosty lud woli słodkie kłamstwo niż gorzką prawdę. A my jako włodarze musimy dostarczać im to, czego pragną. Czyli słodkie niczym pączek w lukrze kłamstwo.
— Skoro pan tak mówi.
Aleksander uśmiechnął się w duchu, wiedział bowiem, że przyszły prezydent pomimo wybitnego umysłu jest człowiekiem iście uległym, którym będzie się sterować niczym kukiełką w teatrze.
Po czasie do Aleksandra podszedł zasapany geodeta i ukłoniwszy się nisko, rzekł:
— Profesorze, mamy pewien problem.
Aleksander milczał, czekając na dalsze wyjaśnienia.
— Jakby to powiedzieć… — jąkał się geodeta.
— No wyduś to z siebie — ponaglił Aleksander.
— Po rozpoczęciu wstępnych odwiertów natrafiliśmy na przysłowiową skałę.
— A mianowicie?
— Pozwolicie panowie ze mną.
Cała trójka po czasie znalazła się przy stole kreślarskim ozdobionym przez ekierki, linijki, cyrkle oraz ołówki.
— A więc tak — geodeta wskazał palcem na pokreślony ołówkiem sporych rozmiarów arkusz papieru — nasze grupy badawcze po wstępnych badaniach ustaliły, że pod powierzchnią stolicy na całej jej długości i szerokości znajduje się betonowa powierzchnia pokryta ołowiem.
Słowa geodety wprawiły Aleksandra w zaskoczenie.
— Wiadomo, co to może być?
— Plany znalezione w archiwum architektonicznym Asselin świadczą, że są to kanały ściekowe.
Aleksander na moment się zamyślił. Kiedy przestał rozmyślać, rzekł:
— Dziwne, że kanały ściekowe są pokryte ołowiem. Może to podstawa pod jeden wielki schron?
— Z początku też tak myślałem, lecz po co włodarze Asselin mieliby budować tak ogromny schron? Z drugiej strony plany jasno wskazują, że biegną tędy tylko i wyłącznie kanały ściekowe.
— To chyba czas je zbadać od wewnątrz, nieprawdaż? — zapytał zgryźliwie Aleksander.
— Będzie z tym problem.
— A czemuż to?
— Wejścia do kanałów zostały zaryglowane od środka.
— A próbowaliście je sforsować?
— Tak, lecz drzwi oraz studzienki są chronione przez pancerne włazy. Już niejedno wiertło zostało przez nas ułamane.
Aleksander w milczeniu analizował słowa geodety.
Gdy przestał, rzekł:
— Może to partyzanci? — zapytał Aleksander, spoglądając na grunt pod swoimi stopami. — W takim razie trzeba poprosić wojskowych o pomoc. Mają w swoim arsenale odpowiednie zabawki, aby odblokować wejścia.
Do zachodu słońca ściągnięto specjalny oddział saperów, który wsławił się zniszczeniem niejednego okopu wojsk Asselin za pomocą podziemnych podkopów.
Saperzy przeanalizowali badania przeprowadzone przez geodetów, po czym wybrali jedną ze studzienek, która to wydawała się najsłabszym ogniwem w gąszczu podziemnych kanałów.
Po wypełnieniu wnętrza sporą ilością materiału wybuchowego nakazano ewakuację na odległość kilkuset metrów.
Gdy okolica opustoszała jeden z wojaków podpalił lont. Płomień popędził z ochotą ku swemu przeznaczeniu, doprowadzając po dłużących się sekundach do eksplozji. Wybuch był tak silny, że żelazna pokrywa studzienki poszybowała ku krwistemu niebu.
Kiedy pierwszy kurz opadł, saperzy ostrożnie podeszli do powstałej dziury, szacując zniszczenia. Potężna eksplozja nie zdołała przebić pancernego włazu, lecz wystarczająco go naruszyła, dzięki czemu do rana udało się wydrążyć otwór, przez który zaczęli przeciskać się pierwsi ochotnicy. Jednakże po dłużących się godzinach nikt nie powracał, przez co wysyłano kolejną grupę poszukiwawczą.
I gdy znów nikt nie powrócił, następni ochotnicy zaczęli rezygnować, bojąc się, że podzielą nieznany los poprzedników. Wśród wojskowych zapanowało niemałe zamieszanie, każdy bowiem wysnuwał własną teorię na temat zaginięć, tworząc to coraz bardziej wymyślne scenariusze, włączając w nie nawet piekielne zastępy demonów czających się w podziemiach Księstwa Asselin.
Niespodziewanie jednak z powstałej dziury z trudem wypełzł jeden z ochotników, którego ciało nosiło ślady dotkliwego pobicia. Kompani, posadziwszy go na jednym z leżących kamieni, w napięciu oczekiwali na jego relacje.
Do ocalałego podszedł również Aleksander wraz z Donaldem Adkinsem, który wręczył ochotnikowi czystą chustę, aby otarł twarz z kropel krwi.
Zniecierpliwiony Aleksander nie mogąc dłużej czekać, rzekł stanowczym tonem:
— Powiedz nam co się tam do cholery dzieje. I czemu nikt nie wraca?
— Ja… — zakasłał — mam wiadomość dla obecnych włodarzy Ashwood.
— Co to za wiadomość? — zapytał Donald Adkins.
Ocalały, uspokoiwszy nieco oddech, rzekł:
— Wiadomość ta brzmi tak: „Przegrywy Asselin mówią Ashwood jedno… WYPIERDALAĆ!”
— Wypierdalać? — powtórzył zdziwiony Aleksander.
— Mówili… — kontynuował z trudem ochotnik — mówili jeszcze, że każdy, kto wejdzie do ich salonu, zostanie w brutalny sposób zabity.
— Salonu? A kto to są te całe Przegrywy? — spytał bezradnie Aleksander.
Wszyscy zgromadzeni jedynie wzruszyli ramionami, patrząc jednocześnie po pozostałych kompanach.
Gładząc się po łysych zakolach, Aleksander zaczynał czuć coraz większy niepokój, wiedział bowiem, że czas goni.
— Panowie — zwrócił się do wojskowych — musicie rozwiązać ten problem wszelakimi możliwymi środkami. Nawet tymi bardzo brutalnymi. Macie miesiąc, aby oczyścić kanały z tego podziemnego robactwa. Jeżeli nie wywiążecie się ze swych obowiązków, spotka was sroga kara.
Aleksander wraz z przyszłym prezydentem Republiki Ashwood opuścili stolicę Asselin, mając nadzieję, że wojsko po raz kolejny przeprowadzi błyskawiczną kampanię dzięki czemu, wydobycie tak cennego minerału, jakim był uran ruszy pełną parą.IV
Minął dokładnie miesiąc od momentu zatonięcia SS Imperatora. Anna wraz z Virginią oraz pozostałymi rozbitkami zamieszkali w pałacu gościnnym zarządzanym przez żonę premiera Carbonneau. Po dwóch tygodniach od momentu przybycia w progi państwa Caden stan Lothara poprawił się na tyle, że został przeniesiony do tymczasowej komnaty Anny, gdzie wraz z Helgą pielęgnowały jego poparzone ciało. Lekarze zapewniali, że pomimo rozległych ran skóra byłego władcy Ashwood goi się nadzwyczaj sprawnie, co tłumaczyli obecnością znaku krzyża na jego korpusie. Anna nieraz próbowała dopytać Lothara o wydarzenia na statku, lecz większość czasu spędzał we śnie niż na jawie.
Gdy Anna zwilżyła jego spieczone usta, odstawiła kubek z wodą na pobliski stolik i dała znać Heldze, że wychodzi wraz z Virginią na spacer do przyległego do posiadłości ogrodu.
Słońce już od dobrych godzin wisiało na niebie, okrywając swym całunem Czarny Ląd. Anna po wyjściu na zewnątrz odczuła, jak ciepła fala powietrza rozchodzi się na jej policzkach, a delikatny wiatr owiewa białą suknię otrzymaną w prezencie od Elyny Carbonneau.
Wraz z Virginią przechadzała się pomiędzy różnokolorowymi kwiatami, których gatunków nie potrafiła określić, wszak większość z nich widziała po raz pierwszy. Jedynie zapachy wydawały się znajome, przypominając żonkile, lilie, tulipany, a czasem wymieszanie wszystkich naraz. Virginia w skupieniu obserwowała pszczółkę, która przelatywała z kwiatu na kwiat, próbując dostać się do jego wnętrza. Ta jednak po kilku nieudanych próbach dała za wygraną, gwałtownie odlatując w inny rejon ogrodu.
Po chwili tuż nad głową Virginii przeleciał kolorowy motyl, sprawiając tym samym, że na jej twarzy zawitał radosny uśmiech.
Obie damy postanowiły udać się za oddalającym stworzeniem.
Motyl zaprowadził je na niewielki placyk porośnięty trawą, gdzie znajdował się kamienny stół, przy którym siedział czarnoskóry chłopczyk sumiennie zapisujący kartki papieru. Był tak zaaferowany swą pracą, że obecność dwóch egzotycznych dla ludzi z Czarnego Lądu postaci nie zwróciła jego uwagi. Dopiero gdy Anna zrobiła jeszcze kilka kroków, a jej cień padł na stół, chłopiec przerwał pracę, unosząc swój ciekawski wzrok do góry. Ujrzawszy przed sobą białą piękność, wzdrygnął się, robiąc szerokie oczy.
Widząc jego przejęcie, Anna przywitała się w zrozumiałym dla chłopca języku. Od samego początku starała się nauczyć podstaw językowych, co wcale nie sprawiło jej żadnych problemów. Uważała nawet, że język mieszkańców państwa Caden jest szalenie łatwy do nauczenia.
— Dzień dobry — odezwała się po przyjacielsku Anna.
— Dzień dobry pani — odparł nieśmiało chłopiec.
— Nazywam się Anna, a to jest moja córeczka Virginia.
— Miło mi pani. Ja natomiast nazywam się Aloisio.
— Mi również jest bardzo miło, Aloisio. Czy mogę spytać, co z taką pasją piszesz?
— Noo... — Chłopiec spojrzał na leżące kartki, drapiąc się po głowie. — No… Jakby to powiedzieć…
— Śmiało, nie wstydź się — odezwała się matczynym głosem Anna, aby ośmielić stojącego przed nią chłopca.
— Piszę książkę! — odparł entuzjastycznie.
Anna wydała z siebie jęk zachwytu, wszak siedzący przed nią chłopiec wydawał się mieć na oko ze dwanaście lat.
— A o czym dokładnie piszesz?
— No… O księżnej, która musi przeciwstawić się złu drzemiącym w ludzkich sercach.
— Och, naprawdę?
Chłopiec energicznie pokiwał głową.
— A jak dużo już napisałeś?
— W sumie to nie wiem, historia dalej się rozwija.
— To niczego nie zaplanowałeś?
— Nie — odparł stanowczo — dobra historia sama się pisze. Ja tylko użyczam swej dłoni i czasu, aby ją naszkicować. Reszta należy do samych bohaterów, którzy rozwijają ją po swojemu.
— Czyli nawet nie wiesz, jak się zakończy?
Chłopiec przez moment myślał, patrząc na zapisane kartki.
— Wiem tylko, że ktoś zginie. Ale kto dokładnie? Tego sam nie wiem.
— A czy musi ktoś zginąć?
Unosząc palec do góry niczym mędrzec, chłopiec rzekł po profesorsku:
— Starsi stażem pisarze zawsze powtarzają, że bohaterowie muszą zostać rzuceni w wir wyzwań, są bowiem jak laleczki które ochoczo się torturuje. Trzeba sprawić, aby czytelnik poczuł emocje, które nimi szargają i albo ich pokocha i będzie im kibicował, albo znienawidzi i zacznie życzyć, aby jak najszybciej pochłonęły ich odmęty słownej sprawiedliwości.
Usłyszawszy powyższe słowa, Anna sama zaczęła się trochę czuć jak książkowa postać.
— Jesteś bardzo mądry jak na chłopca w swoim wieku.
— A pani jest bardzo piękna jak na kobietę w swoim wieku.
Na policzkach Anny zawitały okrąglutkie rumieńce, po czym się roześmiała.
Pożegnawszy wraz z Virginią chłopca imieniem Aloisio, udała się w dalszą drogę.
Nieco dalej natknęła się na dziewczynkę, która to ochoczo tłukła narzędziem przypominającym młotek kawałek blaszki. Obok niej na stoliku walały się poskręcane przewody elektryczne. Ich widok zdziwił Annę, przypominały bowiem sznurek, a nie długi na setki metrów wąż służący niegdyś do dostarczania żarówkom Białego Pałacu energii elektrycznej.
Anna najciszej jak potrafiła podeszła do stolika, aby nie przeszkodzić dziewczynce w pracy. Niestety ciekawski jęk Virginii sprawił, że czarnoskóra niewiasta o wyłupiastych błękitnych oczach oraz długich kruczych włosach odwróciła się, patrząc z przestrachem na dwie białe postacie.
Zaraz jednak powstała i stanąwszy na baczność, ukłoniła się Annie, mówiąc:
— Witam, jaśnie panią.
— Wiesz, kim jestem? — zapytała Anna.
— Tak, pani — ukłoniła się — podsłuchałam przypadkiem rozmowę rodziców i wiem, że jest pani władczynią Księstwa Asselin.
Zrobiwszy poważną minę, Anna odezwała się pouczającym tonem:
— Chyba nieładnie tak podsłuchiwać rozmowy rodziców, moja droga...
— Acelin… — wtrąciła dziewczynka. — Nazywam się Acelin.
— Asselin? — zdziwiła się Anna.
— Nie, pani. Nie Asselin tylko Acelin zamiast dwóch S w moim imieniu występuje litera C.
— Ach, faktycznie. Przepraszam, jeszcze poznaję wasz język i czasem zdarzają mi się pomyłki.
— Ależ szanowna mówi świetnie w naszym języku! — odparła radośnie Acelin.
— Dziękuję, że tak uważasz, lecz jeszcze wiele nauki przede mną — odrzekła uśmiechnięta Anna. — Czy mogę spytać, nad czym tak ciężko pracujesz? — Wskazała palcem na otwartą posrebrzaną kulę.
— A to… — zaczęła zrezygnowana Acelin. — To jest kula, której zadaniem ma być magazynowanie energii elektrycznej. Jak dobrze wiemy, energię dziś wytwarzają potężne elektrownie węglowe, które potrzebują ogromnych ilości surowca. Ja natomiast pragnę stworzyć elektrownię, która będzie wytwarzała energię elektryczną dzięki nam!
— Nam? — zdziwiła się Anna.
— Tak! Dzięki nam ludziom.
— Ale czy to w ogóle możliwe?
— To jest na razie moja wizja artystyczna. Ale! — Acelin uniosła prawą rękę w stronę Anny. — Proszę spojrzeć na mój nadgarstek.
Anna dostrzegła na nadgarstku Acelin czarną plastikową opaskę.
— Dzięki tej opasce będzie można magazynować energię, którą wytwarzają nasze ciała podczas wysiłku fizycznego. Następnie będziemy ją przesyłać niewidzialnymi impulsami do takowej kuli, która roześle ją do naszych domostw. Wspaniałe prawda?
Słysząc o wizji artystycznej, Anna uśmiechnęła się w głębi duszy. Choć po chwili spoważniała, wszak wiedziała, że w Asselin również wynalazcy zaczynali od wielkiej, jak i szalonej wizji, którą potem sumiennie krok po kroku realizowali. Zresztą widząc postęp technologiczny na Czarnym Lądzie, już nic nie wydawało się śmieszne czy niemożliwe.
— Jeżeli szanowna chce zobaczyć więcej — odezwała się podniecona Acelin — to zapraszam do mojego...
— Acelin! Acelin! — rozbrzmiał stanowczy kobiecy głos.
Zza bujnych krzewów wyłoniła się żona premiera Elyna Carbonneau trzymająca kosz pełen prania. Podszedłszy do córki, spiorunowała ją matczynym wzrokiem.
— Acelin... Kochanie, nasz gość musi wypocząć, więc przestań go nagabywać.
— Ale...
— Weź konewkę i razem z Aloisio podlejcie kwiaty przy głównym wejściu do ogrodu.
— No dobrze mamo...
Acelin schwyciwszy konewkę, pobiegła do brata.
— Słuchają się pani — rzekła dumnie Anna.
— Dziś wyjątkowo tak — pani Carbonneau krzywo się uśmiechnęła — jednak często pokazują mamie różki.
— Jak to dzieci — Anna spojrzała się wymownie na radosną Virginię.
— Może się przejdziemy kawałek dalej? — zapytała pani Carbonneau. — Muszę rozwiesić pranie.
— Bardzo chętnie — odparła Anna, wskazując dłonią dróżkę przed sobą.