Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Inny dawny świat - Tom I - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 lutego 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Inny dawny świat - Tom I - ebook

Wielka księżna Anna Mallinckrodt od ponad dwudziestu laty sprawuje władzę nad Księstwem Asselin tworząc jedno z najpiękniejszych, jak i najbogatszych państw na kontynencie, stając się światłym przykładem dla sąsiednich krain, które z zazdrością patrzą na tę małą kropkę na mapie świata. Lecz pewnego dnia na terytorium sąsiadującego z księstwem Królestwa Ashwood spada ognista kula, popieląc znaczną część ziem umęczonego głodem mocarstwa. Jednakże obiekt, który pojawił się tak nagle na nocnym niebie, nie doprowadził tylko do zniszczeń, jak i klęski humanitarnej, lecz do pojawienia się zagrożenia nieznanego nigdy wcześniej, które po pewnym czasie wybiera sobie za cel księstwo rządzone przez księżną Annę, niszcząc jej dawny świat i zmuszając do podjęcia nierównej walki. Mimo wszystko Anna dzięki niezłomności kobiecego ducha staje przeciwko nadchodzącemu mrokowi, próbując mu się przeciwstawić ze wszystkich sił.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397040915
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Prze­mowa głowy Ko­ścioła ar­tu­riań­skiego ar­cy­bi­skupa Jor­dana w ostat­nich dniach urzę­do­wa­nia do zgro­ma­dzo­nego ludu nie­ist­nie­ją­cego już Ce­sar­stwa Mac­le­sia. Słowa spi­sał kro­ni­karz Ha­mil­kar Ba­ra­kas 1500 lat przed wy­da­rze­niami, które na­stą­pią w dal­szej czę­ści tego dzieła:

— I po­wia­dam wam, wier­nym Ko­ścioła ar­tu­riań­skiego. Do­kład­nie ty­dzień temu, nasz Pan ze­słał mi ostrze­że­nie, które je­stem wam te­raz wi­nien wszyst­kim zgro­ma­dzo­nym przed­sta­wić.

— A brzmi ono tak: Przyj­dzie kie­dyś taki dzień, kiedy to ogni­sta kula przy­bę­dzie z ciem­nych re­jo­nów nieba, za­wi­taw­szy w skromne progi na­szego świata. Kula ta nie znisz­czy tego, co na co dzień wi­dzimy, lecz bę­dzie pró­bo­wała znie­wo­lić — arcy­bi­skup wska­zał pal­cem na tłum — was!

— I to nie za po­mocą wojsk, czy kaj­dan, lecz za­truje wa­sze słabe po­datne na po­kusy umy­sły.

— Wy słabi bę­dzie­cie re­ali­zo­wać ich wolę. Tak skoń­czy się pa­no­wa­nie pra­wych człe­ko­kształt­nych na tym świe­cie. Za­stą­pią ich bo­wiem ludzcy bo­go­wie, o nik­czem­nych za­mia­rach.

— Nie­mniej jed­nak jest jesz­cze czas, aby...

Nie do­koń­czyw­szy, ar­cy­bi­skup zła­pał się za serce, po czym padł na drew­niany po­dest. Roz­go­rącz­ko­wany tłum usły­szaw­szy zło­wro­gie słowa, wsz­czął za­mieszki, które do­pro­wa­dziły do wojny do­mo­wej trwa­ją­cej bez mała bite sto lat! Wojna ta do­pro­wa­dziła do roz­padu ce­sar­stwa, da­jąc po­czą­tek no­wemu światu. Światu, który pewny swej przy­szło­ści trwał w bło­giej nie­świa­do­mo­ści nad­cho­dzą­cego nie­bez­pie­czeń­stwa. Nikt bo­wiem nie trak­to­wał po­waż­nie słów świą­to­bli­wego kle­chy aż do pew­nego pa­mięt­nego dnia...II

Trzech żoł­nie­rzy prze­dzie­rało się przez gę­sty las, co chwilę za­wa­dza­jąc o ga­łę­zie drzew igla­stych, któ­rych to igły prze­do­sta­wały się pod opan­ce­rzone uni­formy, draż­niąc mo­krą od wie­lo­go­dzin­nego mar­szu skórę. Na­około roz­brzmie­wał ryk dzi­ków, niedź­wie­dzi oraz sko­wyt wa­tah wil­ków, a po­ry­wi­sty wiatr sma­ga­jąc wierz­chołki drzew, po­tę­go­wał uczu­cie wszech­obec­nego nie­bez­pie­czeń­stwa.

Błot­ni­sta zie­mia sku­tecz­nie pró­bo­wała za­trzy­mać prą­cych przed sie­bie wo­ja­ków, lecz ci za­cho­wy­wali się tak, jakby owład­nęła ich ja­kaś ma­giczna siła, która na­ka­zy­wała im ma­sze­ro­wać, póki nie do­trą do celu. Jed­nakże po pew­nym cza­sie ma­gia zwana dys­cy­pliną wy­mie­szana z ad­re­na­liną za­częła słab­nąć, od­da­jąc pola re­al­nemu zmę­cze­niu.

Wo­jak idący na czele od­działu oświe­tlał drogę trzy­maną w ręce lampą naf­tową. Po­ma­rań­czowa po­świata po ko­lej­nych kil­ku­na­stu kro­kach uka­zała oczom pro­wa­dzą­cego nie­wielką po­lankę. Do­wódca, uj­rzaw­szy su­chy plac, spoj­rzał na ze­ga­rek. Ma­sze­ro­wali wy­star­cza­jąco długo, aby po­zwo­lić so­bie na odro­binę wy­tchnie­nia, zresztą ich stopy były na gra­nicy wy­trzy­ma­ło­ści, przez co dal­szy marsz mógł za­koń­czyć się przy­wi­ta­niem ko­lej­nej pary od­ci­sków.

Unió­sł­szy za­ci­śniętą dłoń, dał znać po­zo­sta­łym, że czas się za­trzy­mać. Lecz kompan za jego ple­cami wy­ra­ził wąt­pli­wość co do słusz­no­ści tego po­my­słu:

— Nie mo­żemy te­raz sta­nąć! Wi­dzie­li­ście sami, co się tam stało. Trzeba jak naj­szyb­ciej do­star­czyć wia­do­mość.

— Mu­simy tu­taj się za­trzy­mać — od­rzekł zmę­czo­nym gło­sem do­wódca.

— Ale…

— To roz­kaz żoł­nie­rzu.

Wo­jacy usie­dli na­około lampy naf­to­wej, zdej­mu­jąc buty. Po roz­wią­za­niu onuc ma­so­wali swe stopy, które ozda­biały liczne od­ci­ski oraz krwawe ob­tar­cia.

— Od­po­czy­nek bę­dzie trwał go­dzinę — na­ka­zał do­wódca — po­tem ru­szamy. Każdy ma dwa­dzie­ścia mi­nut na sen.

— Ja­mes ty od­po­czy­wasz pierw­szy.

Ofi­cer wska­zał pal­cem żoł­nie­rza, który od sa­mego po­czątku mar­szu mil­czał jak grób.

Wy­wo­łany do ta­blicy wo­jak nic nie od­po­wie­dział. W mil­cze­niu zdjął swój ka­ra­bin z ple­ców, prze­ła­do­wu­jąc go.

— Ja­mes? — za­py­tał za­nie­po­ko­jony do­wódca.

Wo­jak Ja­mes spoj­rzał na swo­ich kom­pa­nów lo­do­wa­tym jak obecna tem­pe­ra­tura po­wie­trza wzro­kiem. Z jego nosa cie­kła nie­bie­skawa wy­dzie­lina, która kiedy spły­nęła w stronę ust, wy­wo­łała na jego twa­rzy głup­ko­waty uśmiech.

Żoł­nierz sie­dzący obok ofi­cera, zro­zu­miaw­szy, co się święci, wy­krzy­czał, pod­ry­wa­jąc się na równe nogi:

— Jego! Jego też…

Nie zdą­żył do­koń­czyć. Ka­ra­bi­nowa kula ro­ze­rwała jego część głowy, a ka­wałki czaszki wraz z mó­zgiem po­kryły twarz zdu­mio­nego do­wódcy. Ośle­piony i za­sko­czony pró­bo­wał się­gnąć do ka­bury, lecz i on po­dzie­lił los swego mar­twego to­wa­rzy­sza.

Wo­jak Ja­mes, upew­niw­szy się, że oby­dwaj prze­nie­śli się do kra­iny wiecz­nych snów, za­rzu­cił dy­miący ka­ra­bin na plecy. Pod­szedł­szy do jed­nego z ciał, prze­szu­kał su­mien­nie kie­sze­nie. Z jed­nej z nich wy­jął za­wi­nięty list, cho­wa­jąc go za pa­zu­chę, po czym pod­niósł po­bli­ską lampę, udając się w dal­szą drogę.III

Kró­lew­ski mi­ni­ster skarbu Mor­gan Har­ri­son prze­mie­rzał bru­ko­waną aleję, co chwilę spo­glą­da­jąc na ota­cza­jące go pię­cio­pię­trowe ka­mie­nice cią­gnące się po oby­dwu stro­nach ulicy. Z otwar­tych okien wy­do­by­wał się pył, dźwięk stu­kotu młot­ków, pi­ło­wa­nia drewna oraz siar­czy­ste prze­kleń­stwa ro­bot­ni­ków na­rze­ka­ją­cych na wa­runki pracy.

Na ca­łej dłu­go­ści ulicy przed wej­ściem do bu­dyn­ków le­żały po­ukła­dane na kształt pi­ra­midy sta­lowe rury. Kró­le­stwo Ash­wood było jed­nym z ostat­nich państw na kon­ty­nen­cie, które po­sta­no­wiło za­opa­trzyć swo­ich miesz­kań­ców w ka­na­li­za­cję. Wszystko to było za­sługą kró­lew­skiego syna, księ­cia Er­ne­sta Mor­risa, który za punkt ho­noru po­sta­no­wił po­pra­wić wa­runki sa­ni­tarne swo­ich przy­szłych pod­da­nych.

W pew­nym mo­men­cie od­głosy trwa­ją­cych re­mon­tów zo­stały przy­tłu­mione przez tę­tent ko­pyt kon­nych dy­li­żan­sów pę­dzą­cych na zła­ma­nie karku. Ich wi­dok za­in­try­go­wał kró­lew­skiego mi­ni­stra zresztą tak samo, jak i pu­ste ulice, które gdy słońce za­czyna wscho­dzić, po­winny po­woli za­peł­niać się stra­ga­nami, pu­cy­bu­tami oraz tak nie­lu­bia­nymi przez niego na­ga­nia­czami skle­po­wymi.

Mor­gan Har­ri­son po­sta­no­wił przy­spie­szyć kroku.

Po cza­sie do­tarł przed ma­je­sta­tyczny plac, który swym ogro­mem po­tra­fił za­chwy­cić na­wet czło­wieka o ka­mien­nym sercu. Zresztą nic dziw­nego wszak było to miej­sce, gdzie ukrzy­żo­wano czo­łową po­stać Ko­ścioła ar­tu­riań­skiego, ja­kim był sam Święty Ar­tur.

Plac w kształ­cie pro­sto­kąta ota­czał równo przy­cięty ży­wo­płot a wsze­cho­becną sko­szoną trawę słu­żącą za ide­alne miej­sce do klę­cze­nia i wzno­sze­nia mo­dłów, prze­ci­nały mar­mu­rowe ścieżki z ro­sną­cymi po oby­dwu stro­nach kró­lew­skimi li­liami. Po­środku wzno­siła się ka­te­dra bę­dąca naj­wyż­szym obiek­tem w zna­nym świe­cie. Jej iglice nie­raz prze­ci­nały pie­rza­ste ob­łoki wi­szące pa­rę­set me­trów nad zie­mią. Wierni wie­rzyli, że za ich po­mocą du­chowni ko­mu­ni­kują się z Naj­wyż­szym w Kró­le­stwie Nie­bie­skim.

Lecz za­miast mo­dlą­cych się żar­li­wie wier­nych plac wy­peł­niały ści­śnięte masy ludz­kie sku­pione na­około krzyża bę­dą­cego świę­tym sym­bo­lem wszyst­kich wie­rzą­cych miesz­ka­ją­cych na pla­ne­cie zwa­nej „Do­mem”.

Kró­lew­ski mi­ni­ster za­sko­czony tym wi­do­kiem ro­zej­rzał się po zgro­ma­dze­niu. Miesz­kańcy sto­licy wle­piali wzrok w mów­nicę usta­wioną przed krzy­żem, cze­ka­jąc nie­cier­pli­wie na pierw­sze słowa głowy Ko­ścioła. Roz­glą­da­jąc się po tłu­mie ga­piów, uwagę mi­ni­stra zwró­ciła grupka stra­ża­ków sto­jąca nie­opo­dal niego któ­rzy pro­wa­dzili ze sobą ży­wio­łową dys­ku­sję.

Nie zwra­ca­jąc na sie­bie uwagi, po­sta­no­wił się do nich zbli­żyć.

— Po­dobno ta pło­nąca skała spa­dła gdzieś w oko­li­cach Gór Czar­nych — rzekł je­den ze stra­ża­ków, ubrany w czarny uni­form.

— A czy wia­domo coś wię­cej? — wtrą­cił prze­jęty pie­karz trzy­ma­jący ufor­mo­wany bo­che­nek chleba sto­jący dwa kroki da­lej.

Stra­żak zdjął swój srebrny hełm, do­da­jąc:

— Wiem tyle, co reszta, czyli nie­wiele. Mu­simy cze­kać na po­słań­ców z gar­ni­zonu sta­cjo­nu­ją­cego w tam­tych re­jo­nach. Oczy­wi­ście, je­śli prze­żyli. Choć… — Stra­żak za­milkł, bo­jąc się mó­wić da­lej.

— Je­żeli pan coś jesz­cze wie, to pro­szę na Boga nam po­wie­dzieć! — po­na­glił szewc trzy­ma­jący w dło­niach na wpół zszy­tego buta.

Po­zo­stali miesz­kańcy spio­ru­no­wali stra­żaka cie­kaw­skim spoj­rze­niem. Ten po­dra­paw­szy się po gło­wie, ro­zej­rzał po ota­cza­ją­cych go lu­dziach, po czym rzekł:

— Mój szwa­gier trzy­ma­jący nocną wartę na wie­rzy ob­ser­wa­cyj­nej na wzgó­rzu Jor­dana, po­wie­dział mi… Tylko pro­szę tego nie roz­po­wia­dać, aby nie siać nie­po­trzeb­nej pa­niki. — Stra­ża­kowi od­po­wie­działy ener­giczne kiw­nię­cia głową. — A więc mój szwa­gier po­wie­dział mi, że oko­lice od Har­wood po Ri­ver­wood zo­stały do­szczęt­nie znisz­czone.

— Święty Ar­tu­rze! Ra­tuj nas! — od­po­wie­dział prze­ra­żony chór.

Wtem la­ment miesz­kań­ców zo­stał prze­rwany przez pewny głos ar­cy­bi­skupa, który po­ja­wił się na mów­nicy.

— Pro­szę wier­nych i nie­wier­nych o chwilę ci­szy i sku­pie­nia!

Chwilę po­trwało, za­nim wszyst­kie gar­dła za­mil­kły. Ar­cy­bi­skup cze­kał cier­pli­wie, trzy­ma­jąc sze­roko unie­sione ręce ku niebu. Gdy do jego uszu do­szedł nie­za­kłó­cony szum wia­tru, wraz z dźwię­kiem la­ta­ją­cych owa­dów był to znak, że może mó­wić da­lej:

— Dzię­kuję. Za­nim jed­nak roz­pocznę swą mowę, chciał­bym, aby­śmy po­mo­dlili się do na­szego Pana.

Ar­cy­bi­skup wy­ko­nał znak krzyża, na­stęp­nie roz­po­czął od słów: Oj­cze nasz któ­ryś jest w…

Ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, Mor­gan Har­ri­son przedarł się przez tłum, aby zna­leźć się jak naj­bli­żej ar­cy­bi­skupa. Sta­nąw­szy przed mów­nicą, skrzy­żo­wał ręce. Była to jawna po­garda wo­bec re­li­gii, którą uwa­żał za na­rzę­dzie uży­wane w celu sze­rze­nia ciem­noty wśród pod­da­nych Ash­wood.

Kiedy ludz­kie masy prze­stały się mo­dlić, po­now­nie roz­brzmiał głos ar­cy­bi­skupa:

— I po­wia­dam wam! Ten, który od­dał swoje ży­cie na o to tym krzyżu znaj­du­ją­cym się za mo­imi ple­cami, ostrzegł nas za po­śred­nic­twem Świę­tego Jor­dana, o wy­da­rze­niu, któ­rego część z nas była świad­kami dzi­siej­szej nocy. Mu­simy się te­raz po­ka­jać przed Nim i spę­dzić na­stępne dni na gor­li­wej mo­dli­twie, aby nasz Pan uchro­nił nas przed dal­szymi kon­se­kwen­cjami. Dla­tego też ogła­szam, że na­stępne trzy dni będą dniami wol­nymi od ja­kiej­kol­wiek pracy.

Na placu wy­buchł szał ra­do­ści. Setki ka­pe­lu­szy i me­lo­ni­ków po­szy­bo­wały do góry. Nie­mniej pewna grupa męż­czyzn ubrana w dro­gie gar­ni­tury zro­biła po­sępną minę. Byli to prze­my­słowcy, któ­rzy już w my­ślach li­czyli straty, ja­kie po­niosą na de­cy­zji Ko­ścioła, wszak prawo ko­ścielne w wielu kwe­stiach gó­ro­wało nad pra­wem pań­stwo­wym, mu­sieli więc po­kor­nie pod­po­rząd­ko­wać się jego de­cy­zji.

Arcy­bi­skup uniósł pa­lec do góry, a tłum w jed­nej chwili za­milkł.

— Po­święćmy ten czas na mo­dli­twę i bła­gajmy Pana o wy­ba­cze­nie nam na­szych grze­chów. Ci, któ­rzy speł­nią swój obo­wią­zek, zo­staną zba­wieni na wieki wie­ków! Dzię­kuję za wy­słu­cha­nie, mo­że­cie się ro­zejść.

Gdy tłum za­czął się roz­rze­dzać, Mor­gan Har­ri­son pod­szedł do scho­dzą­cego z mów­nicy ar­cy­bi­skupa, za­cze­pia­jąc go:

— Trzy dni świę­to­wa­nia? Nie­zła sumka wpad­nie do ko­ściel­nej kabzy arcybi­sku­pie Sheen.

Popra­wiw­szy fio­le­tową szatę prze­pa­saną zło­tym sza­lem, arcy­bi­skup Sheen spio­ru­no­wał kró­lew­skiego mi­ni­stra skarbu nie­na­wist­nym wzro­kiem.

— Wi­tam naj­więk­szego i naj­bar­dziej za­twar­dzia­łego bez­boż­nika Kró­le­stwa Ash­wood — od­parł za­dzior­nie ar­cy­bi­skup, po­sy­ła­jąc swemu roz­mówcy bło­go­sła­wień­stwo.

— Mi rów­nież jest bar­dzo miło. Jed­nak wra­ca­jąc do te­matu czy skarb pań­stwa może li­czyć na ja­kiś udział z tych trzy­dnio­wych mo­dłów? Drogi, szkoły czy ka­na­li­za­cja, która wła­śnie po­wstaje, nie zo­sta­nie zbu­do­wana dzięki gor­li­wej mo­dli­twie tylko dzięki kró­lew­skim mo­netą.

— Pie­niędzmi się nie sza­sta sza­nowny mi­ni­strze… A co do szkół. Chyba za­po­mniał pan, że swój ty­tuł otrzy­mał za ukoń­cze­nie Ar­tu­riań­skiego Uni­wer­sy­tetu Eko­no­micz­nego. Mogę pana rów­nież za­pew­nić, że póki żyję, nic pan od nas nie do­sta­nie.

— No cóż… — od­parł Mor­gan Har­ri­son, szy­der­czo się uśmie­cha­jąc. — W ta­kim ra­zie ży­czę dużo zdro­wia, bo na pewno arcybi­sku­powi się ono przyda.

Mi­ni­ster ukło­nił się, po czym od­da­lił w stronę kró­lew­skiego pa­łacu.

Za­sły­szane słowa spra­wiły, że ar­cy­bi­skup zro­bił po­sępną minę. Wie­dział bo­wiem że jego dzień osta­teczny może na­stą­pić w każ­dej chwili a na­stępca bę­dzie mniej skory do trzy­ma­nia ko­ściel­nego ma­jątku pod klu­czem. Prze­że­gnaw­szy się, ru­szył w stronę ka­te­dry.

Kon­ty­nu­ując swą wę­drówkę, Mor­gan Har­ri­son wszedł na trakt kró­lew­ski, skąd można było uj­rzeć mo­nar­szy pa­łac. Po­mię­dzy ulicą roz­cią­gały się skle­piki, a skle­powi na­ga­nia­cze na­wo­ły­wali klien­tów do środka, aby ich wła­ści­ciele mo­gli jesz­cze za­ro­bić przed trzy­dnio­wym świę­tem.

Wtem je­den z na­ga­nia­czy sto­jący na ulicy w ostat­niej chwili usko­czył przed pę­dzą­cym wo­zem. Mor­gan Har­ri­son ką­tem oka doj­rzał ran­nego żoł­nie­rza ubra­nego w mun­dur kró­lew­skiego gar­ni­zonu sta­cjo­nu­ją­cego na po­gra­ni­czu Gór Czar­nych.

Mi­ni­ster skarbu przy­spie­szył kroku, aby jak naj­szyb­ciej, do­wie­dzieć się, ja­kie szkody wy­rzą­dził obiekt, który tak nie­spo­dzie­wa­nie po­ja­wił się na noc­nym nie­bie.

***

Król Jo­seph Mor­ris IV spę­dzał po­ra­nek w miej­scu, gdzie każ­dego dnia prze­sia­dy­wał co­raz wię­cej czasu, roz­ko­szu­jąc się za­pa­chem tu­li­pa­nów, żon­kili, bzu oraz wielu in­nych ga­tun­ków kwia­tów, któ­rych nazw nie po­tra­fił wy­mie­nić. Miej­sce to ko­iło jego nerwy na­pięte z po­wodu co­raz to uciąż­liw­szych obo­wiąz­ków pań­stwo­wych.

Trzy­ma­jąc me­ta­lową ko­newkę, prze­cha­dzał się po ogro­dzie, co chwilę pod­le­wa­jąc sa­motną ro­ślinę. Opróż­niw­szy ostat­nią kro­plę wody, mo­nar­cha usiadł na ławce przy po­bli­skiej fon­tan­nie. Pa­trząc na try­ska­jącą wodę, do­strzegł, że w ob­łocz­kach mi­kro­sko­pij­nych kro­pel wy­two­rzyła się tę­cza, przy­pra­wia­jąca go o uśmiech na twa­rzy. Naj­chęt­niej zo­stałby tu cały dzień bo­wiem miał do­syć kró­lew­skiego urzędu, który był tylko sze­re­giem ko­lej­nych nud­nych po­sie­dzeń, prze­mó­wień do głu­piego ludu czy w końcu wie­lo­go­dzinną pracą nad tak znie­na­wi­dzo­nymi do­ku­men­tami urzę­do­wymi.

Za­mknąw­szy oczy, pró­bo­wał się z re­lak­so­wać, słu­cha­jąc szumu wody z try­ska­ją­cej fon­tanny. Lecz nie­spo­dzie­wa­nie przy­jemny dźwięk zo­stał prze­rwany przez ryt­miczny stu­kot pan­to­fli. Kroki sta­wały się co­raz wy­raź­niej­sze, aż w końcu uci­chły, po czym po krót­kiej chwili roz­brzmiał nie­pewny mę­ski głos:

— Pa­nie…

Król, otwo­rzyw­szy oczy, uj­rzał przed sobą swego ka­mer­dy­nera, ubra­nego w czer­wony uni­form, spod któ­rego wy­sta­wał koł­nierz bia­łej ko­szuli. Mło­dzian nie­pew­nie prze­kła­dał stopy ozdo­bione przez wy­po­le­ro­wane smo­li­ste pan­to­fle.

Mor­ris IV wi­dząc nie­pew­ność pod­wład­nego, wy­ko­nał od nie­chce­nia gest dło­nią, aby ten mó­wił da­lej.

— Pa­nie, przy­był trans­port, który przy­wiózł oca­la­łego z ka­ta­strofy w Gó­rach Czar­nych.

Przez mo­ment król za­cho­wy­wał się tak, jakby słowa giermka do niego nie do­cie­rały. Po chwili jed­nak wstał ocię­żale i klep­nąw­szy go w ra­mię, dał znać, aby pro­wa­dził.

Opu­ściw­szy ogród, zna­leźli się na bru­ko­wa­nej ścieżce, pro­wa­dzą­cej zyg­za­kiem w stronę bocz­nego wej­ścia do kró­lew­skiego pa­łacu. Na pierw­szy rzut oka sam bu­dy­nek nie pre­zen­to­wał się ma­je­sta­tycz­nie. Ciężko bo­wiem było od­gad­nąć, że dwu­pię­trowa pła­ska bu­dowla ni­czym nie­róż­niąca się od bu­dyn­ków szkoły, jak i urzę­dów mo­gła być do­mem dla tak waż­nej per­sony, jaką jest król. Nie­mniej pierw­sze mdłe wra­że­nie od­cho­dziło w za­po­mnie­nie po prze­kro­cze­niu progu pa­łacu.

Ściany od głów­nego wej­ścia do końca sali, gdzie stał kró­lew­ski tron ob­wie­szone były ob­ra­zami przed­sta­wia­ją­cymi zmar­łych po­przed­ni­ków, kro­czą­cego z tru­dem króla, który nie­raz o mało nie po­śli­zgnął się na mar­mu­ro­wej po­sadzce oświe­tla­nej przez świe­cowe ży­ran­dole.

Do­szedł­szy w końcu do scho­dów wy­ście­ła­nych czer­wo­nym dy­wa­nem, mo­nar­cha z po­mocą giermka wszedł po scho­dach i pod­wi­nąw­szy swą szatę, z ulgą usiadł na po­zła­ca­nym tro­nie, ob­ser­wu­jąc jak po­woli, lecz nie ubła­ga­nie wy­peł­nia się przy­by­łymi dy­gni­ta­rzami.

Miej­sca z przodu zaj­mo­wali naj­waż­niejsi mi­ni­stro­wie w tym kró­lew­ski skarb­nik Mor­gan Har­ri­son ubrany w ofi­cjalny czarny frak zle­wa­jący się z fry­zurą za­cze­saną w bok, po­tę­gu­jąc jego przy­stojny, lecz po­ważny wy­raz twa­rzy. Za nim za­sia­dali do­wódcy woj­skowi w swych bia­ło­czer­wo­nych od­święt­nych mun­du­rach, któ­rych ob­li­cza wy­glą­dały tak, jakby król za kilka chwil miał wy­po­wie­dzieć wojnę ca­łemu zna­nemu światu. Dwie ławy przy ścia­nie za­jęte były z jed­nej strony przez du­chow­nych z dru­giej na­to­miast za­sia­dało kółko na­ukowe. Po­dział ten miał sym­bo­li­zo­wać rów­no­wagę po­mię­dzy wiarą a na­uką. Jed­nakże nie­na­wistne spoj­rze­nia rzu­cane przez jed­nych i dru­gich da­wały do zro­zu­mie­nia po­stron­nym, jak wiel­kim uwiel­bie­niem do sie­bie pa­łają. Ostat­nie rzędy wy­peł­niały mniej zna­czące oso­bi­sto­ści nie­ma­jące żad­nego zna­cze­nia dla prze­biegu po­sie­dze­nia.

Po ca­łej sali prze­cha­dzały się szepty i ży­wio­łowe roz­mowy. Acz­kol­wiek wraz z trza­skiem za­my­ka­nych drzwi, po któ­rych na­stą­pił brzdęk dzwon­ków wszy­scy zgro­ma­dzeni na­tych­miast za­mil­kli.

Wy­cze­kaw­szy jesz­cze parę chwil, Jo­seph Mor­ris IV uniósł w końcu kró­lew­skie berło, a cała sala wy­ko­nała ni­ski ukłon trwa­jący pełną mi­nutę. Gdy ce­re­mo­nia po­wi­talna mi­nęła, do mo­nar­chy podszedł je­den z kró­lew­skich gwar­dzi­stów, szep­cząc mu coś na ucho. Mor­ris IV kiw­nął tylko po­ro­zu­mie­waw­czo głową, po czym gwar­dzi­sta krzyk­nął:

— Wpro­wa­dzić oca­la­łego z Gór Czar­nych!

Z bocz­nych drzwi wy­szło ko­lej­nych czte­rech gwar­dzi­stów, któ­rzy wnie­śli przed tron wy­nędz­nia­łego żoł­nie­rza. Spoj­rze­nia wszyst­kich w tym i sa­mego króla pa­dały na po­pa­lony mun­dur oraz po­ra­nioną twarz wo­jaka ozdo­bioną przez za­krze­płą krew. Przy oca­la­łym po­zo­stało dwóch gwar­dzi­stów, po­ma­ga­jąc mu ustać na no­gach.

Wy­mę­czony czło­wiek wzbu­dzał li­tość u króla, lecz wie­dział, że ten bie­dak był je­dy­nym źró­dłem wie­dzy na te­mat znisz­czeń wy­rzą­dzo­nych w oko­li­cach Gór Czar­nych. Mo­nar­cha w jed­nej chwili z sym­pa­tycz­nego sta­ruszka prze­mie­nił się w chłod­nego po­li­tyka. Po se­kun­dach dłu­żą­cej się ci­szy w końcu z ust głowy pań­stwa pa­dły pierw­sze słowa:

— Imię, na­zwi­sko oraz sto­pień żoł­nie­rzu.

— Młod­szy sze­re­gowy… Ja­mes... Ja­mes Par­ker pa­nie! — od­krzyk­nął wo­jak, z tru­dem się pro­stu­jąc i wy­ko­nu­jąc sa­lut.

— Spo­cznij… — roz­brzmiał roz­ka­zu­jący głos. Gdy żoł­nierz wy­ko­nał po­le­ce­nie, mo­nar­cha kon­ty­nu­ował: — Czy to prawda, że by­łeś świad­kiem ude­rze­nia ogni­stej kuli?

— Tak pa­nie.

— W ta­kim ra­zie opo­wiedz nam, co się tam wy­da­rzyło.

Młod­szy sze­re­gowy Par­ker zro­bił sze­ro­kie oczy, a jego od­dech stał się ciężki.

Król, uj­rzaw­szy prze­ję­cie swego pod­wład­nego, ode­zwał się nad wy­raz spo­koj­nym gło­sem:

— Nie bój się mó­wić chłop­cze. Dla nas wszyst­kich je­steś bo­ha­te­rem, zo­sta­niesz od­zna­czony naj­wyż­szym kró­lew­skim or­de­rem za bo­ha­ter­stwo wo­bec Kró­le­stwa Ash­wood. Jed­nakże mu­simy wie­dzieć, co tam się u was wy­da­rzyło i ja­kie ta ogni­sta kula po­czy­niła szkody, aby móc pod­jąć od­po­wied­nie kroki.

Młod­szy sze­re­gowy spoj­rzał w kró­lew­skie oczy, po czym po­ki­wał głową.

— Wczo­raj­szej nocy — za­czął z tru­dem — kiedy na­sza zmiana ze­szła z warty, ustę­pu­jąc miej­sca noc­nej zmia­nie, za­sie­dli­śmy jak za­wsze do su­tej ko­la­cji. Jak zwy­kle za­częła się od cie­płej po­mi­do­rówki, po któ­rej miała zo­stać po­dana pie­czona wo­ło­wina wraz z wi­nem. Lecz gdy opróż­ni­li­śmy ta­le­rze z zupą, uj­rze­li­śmy za oknem białą po­światę, która z każdą chwilą sta­wała się co­raz bar­dziej ja­skrawa. Wszy­scy po­de­rwali się z miejsc, aby uj­rzeć to dziwne zja­wi­sko. Błysk po cza­sie zro­bił się tak ja­sny, że wy­peł­nił całe po­miesz­cze­nie, a wi­docz­ność spa­dła do za­le­d­wie paru kro­ków. Na­gle nasz fort na­wie­dziła po­tężna wi­chura, po któ­rej zie­mia za­częła trząść się tak mocno, że cała ko­la­cja spa­dła na pod­łogę… — Sze­re­gowy Par­ker mu­siał na chwilę prze­rwać z po­wodu krwa­wego kaszlu. Kiedy uspo­koił ka­szel, mó­wił da­lej: — Na­gle do na­szych uszu do­biegł głos ofi­cera, który krzyk­nął: „Cho­wać się!”. Nie­stety ża­den z nas nie zdą­żył wy­ko­nać tego roz­kazu. Na­gły wy­buch spra­wił, że rzu­ciło mną o drew­nianą ścianę, która po chwili przy­kryła mnie, ra­tu­jąc przed ogni­stą falą. Cały ten roz­gar­diasz trwał parę chwil. Gdy się ock­ną­łem z fortu po­zo­stały za­le­d­wie pło­nące zglisz­cza. Nie wielu z nas prze­trwało, duża część z na­szych żoł­nie­rzy po pro­stu zni­kła.

— Jak to zni­kła? — wtrą­cił zdzi­wiony mo­nar­cha.

— Wy­pa­ro­wali — od­parł z bó­lem sze­re­gowy.

Na sali za­pa­no­wało lek­kie ob­ru­sze­nie.

— Ci­sza — rzekł sta­now­czo król, na­stęp­nie po­ka­zał ge­stem dłoni, aby oca­lały mó­wił da­lej.

— Część z tych, któ­rzy prze­trwali, wy­ru­szyła, aby zba­dać po­pa­loną przez ogień oko­licę.

— Aste­ro­ida! — krzyk­nął je­den z pro­fe­so­rów, prze­ry­wa­jąc wy­po­wiedź sze­re­go­wego. Reszta uczo­nych po­ki­wała ener­gicz­nie gło­wami.

— Pro­szę mil­czeć! — ode­zwał się zde­ner­wo­wany król. — Jesz­cze je­den taki wtręt i każe was stąd wy­pro­wa­dzić oraz ode­tnę wam na trzy bite mie­siące kró­lew­skie fun­du­sze.

Uczeni w mig spo­kor­nieli, a mo­nar­cha na­ka­zał, aby sze­re­gowy kon­ty­nu­ował.

— To wszystko jest ta­kie nie­re­alne…

Sze­re­gowy po­now­nie prze­rwał, lecz tym ra­zem po­wo­dem był ka­szel, który spra­wił, że na po­sadzkę przed sobą wy­pluł sporą ilość nie­bie­ska­wej wy­dzie­liny.

— Po­trze­bu­jesz prze­rwy żoł­nie­rzu? — za­py­tał z obawą król.

Młod­szy sze­re­gowy Par­ker uniósł za­ci­śniętą pięść, mó­wiąc:

— Oni wró­cili…

— Ale kto?

— Ci, co mieli zba­dać oko­licę.

— I? — po­na­glił znie­cier­pli­wiony król.

— Wró­cili bez du­szy…

Na sali za­pa­no­wało istne za­mie­sza­nie. Du­chowni aż po­wstali z ław, roz­po­czy­na­jąc mię­dzy sobą ży­wio­łową dys­ku­sję, na­to­miast w śro­do­wi­sku uczo­nych sły­chać było śmie­chy oraz szy­der­cze uwagi.

Mor­ris IV schwy­cił kró­lew­ską la­skę, ude­rza­jąc nią trzy­krot­nie w pod­łogę. Echo ude­rzeń wy­peł­niło salę a wszyst­kie gar­dła w jed­nej chwili za­mil­kły.

— Jak to bez du­szy? — za­py­tał skon­ster­no­wany król. — Mo­żesz nam to wy­ja­śnić?

— No… Jakby to po­wie­dzieć… — Nie­spo­dzie­wa­nie ton głosu sze­re­go­wego Par­kera zmie­nił się, przy­po­mi­na­jąc dźwięk wy­do­by­wa­jący się z fo­no­grafu. — Jak chcesz się do­wie­dzieć, to po­dejdź tu ty stary dziadu!

Cała cala usły­szaw­szy słowa sze­re­go­wego Par­kera po­bla­dła. Sam król za­sta­na­wiał się, czy przy­pad­kiem się nie prze­sły­szał.

Wtem po sali roz­szedł się spo­kojny głos męż­czy­zny:

— Pa­nie… Władco Ash­wood, czy mogę coś po­wie­dzieć?

Mo­nar­cha spoj­rzał na gru­ba­wego czło­wieka w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze. Jego oczy ozda­biały po­zła­cane bi­no­kle, a twarz po­kry­wała bujna siwa broda. Trzy­ma­jąc unie­sioną rękę, cze­kał na znak od króla, aby ten po­zwo­lił mu mó­wić da­lej.

— Ach, pro­fe­sor Irving. — Ujrzaw­szy swego do­brego przy­ja­ciela z daw­nych cza­sów, król wes­tchnął z no­stal­gią, wszak wi­dziana per­sona wzbu­dziła jego wspo­mnie­nia, gdy jesz­cze jako mło­dzian stu­dio­wał na­uki me­dyczne. Pro­fe­sor Bran­don Irving był pio­nie­rem w le­cze­niu za­bu­rzeń psy­chicz­nych spo­wo­do­wa­nych przez zbyt szybką in­du­stria­li­za­cję spo­łe­czeń­stwa Ash­wood. — Pro­szę mó­wić pro­fe­so­rze — do­koń­czył, wy­ko­nu­jąc gest dło­nią.

— Dzię­kuję pa­nie za od­da­nie mi głosu w tak waż­nej spra­wie. — Pro­fe­sor po­pra­wiw­szy bi­no­kle, mó­wił da­lej: — Nasz dzielny żoł­nierz sze­re­gowy Par­ker zdra­dza jawne ob­jawy ka­ta­stro­ficz­nego urazu mó­zgu.

— Ka­ta­stro­ficz­nego urazu mó­zgu? — za­py­tał za­gu­biony król. Po chwili za­my­śle­nia do­dał: — Czy mo­żesz nam to wy­ja­śnić?

— W skró­cie umysł tego nie­szczę­śnika nie do­szedł jesz­cze do sie­bie po gwał­tow­nym szoku, któ­rego do­znał pod­czas ude­rze­nia i utra­cie swych kom­pa­nów. Dla­tego też za­le­cam, aby na ja­kiś czas wy­słać tego bie­daka do mo­jego ośrodka a za­pew­niam, że w ciągu trzech mie­sięcy po­sta­wimy go na nogi.

— Bzdury opo­wia­dasz! — krzyk­nął je­den z du­chow­nych, który ener­gicz­nie po­wstał.

Król spoj­rzał się wy­mow­nie w kie­runku, z któ­rego pa­dły słowa obu­rze­nia.

Wy­soki męż­czy­zna w fio­le­to­wej sza­cie kon­ty­nu­ował:

— Ten czło­wiek zdra­dza jawne ob­jawy opę­ta­nia!

Na sali roz­brzmiały jęki stra­chu po­mie­szane ze śmie­chem nie­któ­rych uczo­nych.

— Śmiej­cie się da­lej ba­ra­nie łby! — krzy­czał du­chowny. — Lecz każdy z nas wi­dział na nie­bie kule ognia! Stało się tak, jak za­po­wia­dał Święty Jor­dan!

— Ci­sza!

Salę po­now­nie na­wie­dził stu­kot kró­lew­skiej la­ski.

Król spoj­rzał na sze­re­go­wego Par­kera, mó­wiąc roz­ka­zu­jąco:

— Sze­re­gowy Par­ker pro­szę do mnie po­dejść.

Wo­jak, chwie­jąc się na no­gach, pod­szedł do władcy na od­le­głość wy­cią­gnię­tej dłoni. Król ocię­żale po­wstał i do­ty­ka­jąc po oj­cow­sku jego ra­mie­nia, szep­nął mu do ucha:

— Synu wiem, że jest ci ciężko, ale mu­simy do­wie­dzieć się, co do­kład­nie się tam wy­da­rzyło. Oczy­wi­ście masz prawo do od­ro­cze­nia, lecz wtedy tra­fisz pod skrzy­dła pro­fe­sora Irvinga i spę­dzisz całe trzy mie­siące wśród wa­ria­tów. Wie­rzę, że twe mę­stwo po­zwoli ci prze­zwy­cię­żyć tę chwi­lową sła­bość.

Sze­re­gowy Par­ker uniósł bez­na­miętny wzrok w stronę króla i gdy wy­da­wało się, że nic nie po­wie, z jego ust wy­do­był się sła­bo­wity szept. Król po­now­nie na­chy­lił się, aby zro­zu­mieć jego nie­wy­raźną mowę.

— Do­brze po­wiem wszystko, ale… Ale naj­pierw pro­szę mi uści­snąć dłoń.

Usły­szaw­szy tak nie­co­dzienną prośbę, Jo­seph Mor­ris IV uśmiech­nął się, jed­no­cze­śnie pew­nie po­dał dłoń sze­re­go­wemu, dla któ­rego zwy­kły wy­da­wa­łoby się uścisk, nie­wiele zna­czył. Nie­mniej król wie­dział, że dla żoł­nie­rza Kró­le­stwa Ash­wood moż­li­wość uści­śnię­cia mo­nar­szej dłoni jest ogrom­nym za­szczy­tem, wszak nie co dzień zwy­kły śmier­tel­nik ma oka­zję do­ty­kać dłoń pierw­szego czło­wieka po Bogu.

Król, ści­ska­jąc dłoń sze­re­go­wego, uj­rzał, jak ten przy­gląda mu się cie­kaw­sko. W pierw­szej chwili po­trak­to­wał to jako kom­ple­ment, lecz gdy chciał za­brać dłoń, po­czuł, jak wo­jak za­ci­ska ją co­raz moc­niej, jakby jego palce prze­mie­niły się w sta­lowe si­dła.

Pró­bu­jąc wy­rwać rękę, mo­nar­cha od­czuł, jak jego ciało prze­szywa prąd, który nie­spo­dzie­wa­nie za­lał całe ciało. Chciał przy­wo­łać do sie­bie gwar­dzi­stów, lecz ta sama nie­znana siła ze­spa­wała mu usta.

Na­gle ku zdu­mie­niu wszyst­kich sze­re­gowy Par­ker opluł swo­jego władcę. Salę wy­peł­niła ka­ko­fo­nia obu­rze­nia. Po­bli­scy gwar­dzi­ści rzu­cili się na sprawcę znie­wa­że­nia głowy pań­stwa, po­wa­la­jąc go w ułamku se­kundy na zie­mię.

Otrzą­snąw­szy się z szoku, król po­wró­cił na tron, gdzie otarł twarz z resz­tek nie­bie­ska­wej śliny. Pa­trząc na swą dłoń, przy­glą­dał się, jak wy­dzie­lina zmie­nia ko­lor na zie­lony na­stęp­nie na czer­wony, aby na ko­niec stać się bez­barwną lepką ma­zią, przy­le­ga­jącą do skóry.

Po chwili roz­my­ślań nad wi­dzia­nym zja­wi­skiem mo­nar­cha się­gnął po la­skę, którą za­stu­kał trzy­krot­nie, uspo­ka­ja­jąc ze­bra­nych.

Gdy na­stała ci­sza ode­zwał się nad­wy­raz spo­koj­nie:

— Sze­re­gowy Par­ker zo­sta­nie skie­ro­wany na le­cze­nie do ośrodka pro­fe­sora Irvinga. Jed­nak w le­cze­niu jego du­szy ma uczest­ni­czyć rów­nież Ko­ściół, który wy­bie­rze swego przed­sta­wi­ciela naj­le­piej eg­zor­cy­stę, aby to­wa­rzy­szył le­ka­rzom w pro­ce­sie le­cze­nia. — Po­now­nie roz­brzmiały prze­śmiew­cze po­mruki koła na­uko­wego, lecz pewne spoj­rze­nie króla za­raz uci­szyło oświe­cone umy­sły. Mo­nar­cha mó­wił da­lej: — Pro­szę rów­nież, aby woj­sko opra­co­wało plan zba­da­nia miej­sca ka­ta­strofy. Wraz z grupą na­ukow­ców ochot­ni­ków uda­cie się na miej­sce, w celu wy­ja­śnie­nia co się tam do­kład­nie wy­da­rzyło. Ce­sar­stwo Wschod­nie za­pewne już pla­nuje taką samą eks­pe­dy­cję, więc nie mo­żemy po­zwo­lić, aby nas uprze­dzili. — Król, po­wstaw­szy, do­dał: — Ogła­szam ko­niec spo­tka­nia, pro­szę wra­cać do swych obo­wiąz­ków.

Cała sala za­wrzała w ko­tle roz­mów, każdy bo­wiem na swój spo­sób pró­bo­wał wy­ja­śnić, co wy­da­rzyło się w miej­scu, skąd przy­był sze­re­gowy Ja­mes Par­ker. Acz­kol­wiek im dłu­żej trwały ta­kowe dys­ku­sje tym po­wsta­wały co­raz to bar­dziej wy­myślne teo­rie, od­da­la­jące się od twar­dej rze­czy­wi­sto­ści. Rów­nież sie­dzący okra­kiem król, pa­trząc na top­nie­jący tłum, pró­bo­wał zna­leźć wła­sne wy­ja­śnie­nie. Nie­stety jego star­czy umysł nie był już tak ela­styczny, jak daw­niej. Je­dy­nie czego pra­gnął to za­mknąć oczy i choć na chwilę od­pły­nąć do kra­iny ze swych naj­skryt­szych ma­rzeń. Kra­iny gdzie le­żąc na po­la­nie, ob­ser­wo­wałby prze­miesz­cza­jące się le­ni­wie po nie­bo­skło­nie pie­rza­ste ob­łoczki rzu­ca­jące cień na zie­lone pa­stwi­ska.

Lecz ma­rze­nia te zo­stały prze­rwane przez zna­jomy głos:

— Dzię­kuję pa­nie za gest wo­bec Ko­ścioła.

Otwarł­szy oczy, Mor­ris IV uj­rzał przed sobą ar­cy­bi­skupa She­ena trzy­ma­ją­cego w pra­wej dłoni po­zła­cane berło ozdo­bione na rę­ko­je­ści dia­men­tami uło­żo­nymi na kształt krzyża.

— Nie ma za co — od­parł od nie­chce­nia król. — Rów­no­waga musi zo­stać za­cho­wana.

— To prawda — po­parł ar­cy­bi­skup.

Król przez mo­ment mil­czał, lecz po chwili pa­trze­nia na swego roz­mówcę po­wie­dział z uśmie­chem na ustach:

— Arcy­bi­sku­pie Sheen co po­wiesz na mały spa­cer?

Du­chowny pew­nie ski­nął, po­ma­ga­jąc swemu władcy po­wstać z tronu.

Trzy­ma­jąc się pod rękę, udali się po­wol­nym kro­kiem do wyj­ścia wy­cho­dzą­cego na tyły pa­łacu.

Kiedy zna­leźli się na placu, mo­nar­cha, spoj­rzał na opu­sto­szałą oko­licę, mó­wiąc z ulgą.

— W końcu ci­sza… Tak mi te­raz tego bra­kuje.

Ar­cy­bi­skup, pa­trząc na zmę­czoną twarz władcy, ode­zwał się nad wy­raz ostroż­nie:

— Nie my­śla­łeś mój drogi przy­ja­cielu, aby ustą­pić z urzędu? Masz prze­cież zdol­nego i spraw­nego syna. My­ślę, że już czas by to on po­pro­wa­dził nas ku lep­szemu ju­tru.

Król uśmiech­nął się i po chwili wy­buchł szcze­rym śmie­chem.

— Oczy­wi­ście, że o tym my­śla­łem. Ma­rze o tym każ­dego dnia! — Klep­nąw­szy ar­cy­bi­skupa w ra­mię, kon­ty­nu­ował: — Gdy mój syn wróci z in­spek­cji wojsk, za­pro­szę go na po­ważną roz­mowę. Mam na­dzieję, że się zgo­dzi.

— Po twoim to­nie stwier­dzam, że nie je­steś pe­wien czy Er­nest przyj­mie twą pro­po­zy­cję ob­ję­cia po to­bie kró­lew­skiej schedy.

— Ni­czego nie można wy­klu­czyć. Choć… gdyby od­mó­wił, to bym zro­zu­miał.

— Mó­wisz po­waż­nie? — Arcy­bi­skup był wy­raź­nie za­nie­po­ko­jony za­sły­sza­nymi sło­wami. — Wiesz, co by to ozna­czało?

— Wojnę do­mową… — od­parł gorzko król.

— Oraz a może przede wszyst­kim śmierć wielu ty­sięcy ist­nień — do­dał ar­cy­bi­skup.

Po ko­lej­nych paru kro­kach do­tarli do po­mnika przed­sta­wia­ją­cego jeźdźca w od­święt­nej zbroi, który dum­nie uno­sił miecz skie­ro­wany na wschód. Jo­seph Mor­ris IV przy­sta­nąw­szy, klep­nął w me­ta­lową nogę ru­maka.

— Wiesz, dla­czego ten miecz wska­zuje wschód? — za­py­tał król.

Arcy­bi­skup bez­rad­nie wzru­szył ra­mio­nami.

— Wska­zuje on kie­ru­nek, któ­rym mia­łem po­dą­żyć. Wolą mego ojca było, abym po­wa­lił Ce­sar­stwo Wschod­nie na ko­lana, dzięki czemu dziś nasi ro­dacy nie bo­ry­ka­liby się z pro­ble­mem głodu. Nie­stety wiesz, czemu tego nie zro­bi­łem?

Du­chowny po­now­nie wzru­szył ra­mio­nami.

— Bo się ba­łem… Ba­łem się ofiar. Ro­zu­miesz? Po­to­mek naj­więk­szych wo­jow­ni­ków bał się wojny. A naj­gor­sze jest to, że i tak do­pro­wa­dzi­łem do śmierci swo­ich pod­da­nych. Śmierć na woj­nie by­łaby dla nich o wiele mniej do­tkliwa niż śmierć gło­dowa.

Po swo­ich sło­wach król za­chwiał się na no­gach.

— Jo­se­phie!

Arcy­bi­skup do­padł do mo­nar­chy, po­ma­ga­jąc mu utrzy­mać rów­no­wagę. Po­sa­dziw­szy władcę na be­to­no­wej pod­po­rze po­sągu, rzekł:

— Po­stą­pi­łeś słusz­nie. Wielka wojna prze­ciwko ce­sar­stwu trwa­łaby by lata i po­chło­nę­łaby o wiele wię­cej ist­nień. A to prze­cież nasi bra­cia w wie­rze, Pan by nam tego nie wy­ba­czył. Klę­ska głodu jest na­to­miast czymś, czego nikt z nas nie mógł prze­wi­dzieć. Na szczę­ście ist­nieje wiele moż­li­wo­ści, aby ją ujarz­mić. Nad­wyżka pro­duk­cji zboża w Księ­stwie As­se­lin może stać się na­szym wy­ba­wie­niem.

— Wła­śnie As­se­lin… — od­parł po­sęp­nie król. — Po­my­śleć, że tak małe księ­stwo trzyma w ry­zach kil­ku­mi­lio­nowe kró­le­stwo. Wy­star­czy je­den de­kret księż­nej wstrzy­mu­jący do­stawy, aby ze­słać na nas upa­dek.

— Wąt­pię, by to zro­biła — rzekł pew­nie ar­cy­bi­skup — w końcu ich bo­ga­cze nie będą w sta­nie żyć bez na­szych me­bli oraz po­zo­sta­łych dóbr luk­su­so­wych.

— No tak wy­god­nicki styl ży­cia po pew­nym cza­sie staje się rów­nie sku­tecz­nymi kaj­da­nami na spo­łe­czeń­stwo — wes­tchnął król, spo­glą­da­jąc na po­mnik. Mach­nąw­szy ręką, do­dał: — Ale mniej­sza z tym, jak na ra­zie mu­simy roz­wią­zać pro­blem zwią­zany z tą całą ko­metą.

— Aste­ro­idą — po­pra­wił ar­cy­bi­skup.

— Tak, tak aste­ro­idą... My­ślisz, że ona na­prawdę może mieć zwią­zek z prze­po­wied­nią Świę­tego Jor­dana?

— Moż­liwe.

Mo­nar­cha, spoj­rzaw­szy na ar­cy­bi­skupa, uśmiech­nął się pod no­sem.

— Czyli Ko­ściół sam nie jest prze­ko­nany co do nad­przy­ro­dzo­nej siły tego zja­wi­ska?

Arcy­bi­skup ob­ró­cił w dłoni berło ni­czym wo­jow­nik szy­ku­jący się do po­je­dynku.

— My lu­dzie wiary sza­nu­jemy osią­gnię­cia na­ukowe oraz po­gląd na­szych uczo­nych braci. Wie­rzymy, że na­uka jest tak samo ważna w ży­ciu czło­wieka, jak wiara du­chowa. Na na­szych uni­wer­sy­te­tach du­chowni w po­cie czoła pra­cują, aby wy­ja­śniać zja­wi­ska na­tu­ralne oraz nad­na­tu­ralne. Dzięki czemu wspo­ma­gamy się na­wza­jem w two­rze­niu no­wych wy­na­laz­ków.

— To nie mo­że­cie w końcu prze­stać wy­ry­wać so­bie wło­sów w nie­po­trzeb­nych spo­rach teo­lo­giczno-na­uko­wych?

— Nie — od­po­wie­dział pew­nie ar­cy­bi­skup.

— Dla­czego? — za­py­tał król, prze­wra­ca­jąc oczami.

— Cho­dzi o to, co dziś po­wie­dzia­łeś, kiedy na­ka­za­łeś, aby w le­cze­niu sze­re­go­wego Par­kera uczest­ni­czył czło­nek na­szej wspól­noty.

Przy­po­mniaw­szy so­bie swe słowa, król od­pał bez­na­mięt­nie:

— Rów­no­waga…

— Do­kład­nie. Święte Księgi za­wie­rają ostrze­że­nia o zbyt po­chop­nej wie­rze w osią­gnię­cia na­ukowe. Za­da­niem Ko­ścioła jest wy­do­być ze wszech­świata wszystko to, co jest po­ży­teczne dla istot ro­zum­nych, a wszystko inne co może do­pro­wa­dzić do na­szego upadku, ma być nisz­czone i ukry­wane przed wścib­skim okiem na­ukow­ców.

— Wi­dząc obecny po­stęp, co­raz czę­ściej uświa­da­miam so­bie, że mo­że­cie mieć ra­cję.

— Wie­rzymy, że na­sza mi­sja jest słuszna pa­nie.

— Tak słuszna...

Ujrzaw­szy, że król ma już dość roz­mowy, arcy­bi­skup Sheen po­mógł mu po­wstać na równe nogi. I gdy mieli udać się w drogę po­wrotną, nie­spo­dzie­wa­nie król po­now­nie za­chwiał się na no­gach.

— Może we­zwać po­moc? — za­py­tał zmar­twiony ar­cy­bi­skup.

— Nie to mi­nie. Po­trze­buję… Po­trze­buję tylko chwili, aby opa­no­wać za­wroty.

Nie­mniej ko­ło­wro­tek przed oczyma króla nie mi­jał. Na do­miar złego sta­wał się jesz­cze bar­dziej do­kucz­liwy.

Wtem Jo­seph Mor­ris IV za­słabł, osu­wa­jąc się na za­sko­czo­nego ar­cy­bi­skupa. Ten trzy­ma­jąc bez­władne ciało króla, ro­zej­rzał się po placu. Wi­dząc w od­dali gwar­dzi­stów, wy­krzy­czał w ich kie­runku, aby na­tych­miast po­de­szli.

Kiedy ci po cza­sie przy­bie­gli na miej­sce, ar­cy­bi­skup Sheen spoj­rzał na jed­nego z nich, mó­wiąc po­śpiesz­nie:

— Pędź po kró­lew­skiego me­dyka pio­ru­nem!

Gwar­dzi­sta po­pę­dził co sił w no­gach w stronę pa­łacu, a ar­cy­bi­skup usil­nie sta­rał się ocu­cić mo­nar­chę, kle­piąc go na zmianę po po­licz­kach. Jed­nakże jego próby zdały się na nic.

Po paru mi­nu­tach na miej­scu zja­wił się me­dyk z czarną le­kar­ską torbą, z któ­rej wy­jął ste­to­skop, przy­stę­pu­jąc do na­słu­chi­wa­nia rytmu serca swego pana.

Skoń­czyw­szy na­słuch, rzekł:

— Żyje, ale jego serce sza­le­nie pę­dzi. Na­tych­miast za­bierz­cie go do jego kom­naty.

— Dok­to­rze czy to ozna­cza, że… — prze­rwał ar­cy­bi­skup, bo­jąc się py­tać da­lej.

— Nie wiem — od­parł bez­rad­nie me­dyk, wie­dząc, o co chciał go za­py­tać du­chowny. — Moja wie­dza nie po­zwala mi po­wie­dzieć z peł­nym praw­do­po­do­bień­stwem, co mu do­lega. Trzeba bę­dzie we­zwać pro­fe­sora Man­ner­he­ima.

— Zajmę się tym — od­po­wie­dział pew­nie ar­cy­bi­skup.

Kró­lew­ski me­dyk udał się za gwar­dzi­stami nio­są­cymi swego władcę do pa­łacu, na­to­miast ar­cy­bi­skup Sheen spoj­rzał na jed­nego z przy­by­łych wraz z me­dy­kiem gierm­ków, mó­wiąc:

— Po­ślij­cie po księ­cia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: