- promocja
- W empik go
Inny dawny świat - Tom I - ebook
Inny dawny świat - Tom I - ebook
Wielka księżna Anna Mallinckrodt od ponad dwudziestu laty sprawuje władzę nad Księstwem Asselin tworząc jedno z najpiękniejszych, jak i najbogatszych państw na kontynencie, stając się światłym przykładem dla sąsiednich krain, które z zazdrością patrzą na tę małą kropkę na mapie świata. Lecz pewnego dnia na terytorium sąsiadującego z księstwem Królestwa Ashwood spada ognista kula, popieląc znaczną część ziem umęczonego głodem mocarstwa. Jednakże obiekt, który pojawił się tak nagle na nocnym niebie, nie doprowadził tylko do zniszczeń, jak i klęski humanitarnej, lecz do pojawienia się zagrożenia nieznanego nigdy wcześniej, które po pewnym czasie wybiera sobie za cel księstwo rządzone przez księżną Annę, niszcząc jej dawny świat i zmuszając do podjęcia nierównej walki. Mimo wszystko Anna dzięki niezłomności kobiecego ducha staje przeciwko nadchodzącemu mrokowi, próbując mu się przeciwstawić ze wszystkich sił.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397040915 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przemowa głowy Kościoła arturiańskiego arcybiskupa Jordana w ostatnich dniach urzędowania do zgromadzonego ludu nieistniejącego już Cesarstwa Maclesia. Słowa spisał kronikarz Hamilkar Barakas 1500 lat przed wydarzeniami, które nastąpią w dalszej części tego dzieła:
— I powiadam wam, wiernym Kościoła arturiańskiego. Dokładnie tydzień temu, nasz Pan zesłał mi ostrzeżenie, które jestem wam teraz winien wszystkim zgromadzonym przedstawić.
— A brzmi ono tak: Przyjdzie kiedyś taki dzień, kiedy to ognista kula przybędzie z ciemnych rejonów nieba, zawitawszy w skromne progi naszego świata. Kula ta nie zniszczy tego, co na co dzień widzimy, lecz będzie próbowała zniewolić — arcybiskup wskazał palcem na tłum — was!
— I to nie za pomocą wojsk, czy kajdan, lecz zatruje wasze słabe podatne na pokusy umysły.
— Wy słabi będziecie realizować ich wolę. Tak skończy się panowanie prawych człekokształtnych na tym świecie. Zastąpią ich bowiem ludzcy bogowie, o nikczemnych zamiarach.
— Niemniej jednak jest jeszcze czas, aby...
Nie dokończywszy, arcybiskup złapał się za serce, po czym padł na drewniany podest. Rozgorączkowany tłum usłyszawszy złowrogie słowa, wszczął zamieszki, które doprowadziły do wojny domowej trwającej bez mała bite sto lat! Wojna ta doprowadziła do rozpadu cesarstwa, dając początek nowemu światu. Światu, który pewny swej przyszłości trwał w błogiej nieświadomości nadchodzącego niebezpieczeństwa. Nikt bowiem nie traktował poważnie słów świątobliwego klechy aż do pewnego pamiętnego dnia...II
Trzech żołnierzy przedzierało się przez gęsty las, co chwilę zawadzając o gałęzie drzew iglastych, których to igły przedostawały się pod opancerzone uniformy, drażniąc mokrą od wielogodzinnego marszu skórę. Naokoło rozbrzmiewał ryk dzików, niedźwiedzi oraz skowyt watah wilków, a porywisty wiatr smagając wierzchołki drzew, potęgował uczucie wszechobecnego niebezpieczeństwa.
Błotnista ziemia skutecznie próbowała zatrzymać prących przed siebie wojaków, lecz ci zachowywali się tak, jakby owładnęła ich jakaś magiczna siła, która nakazywała im maszerować, póki nie dotrą do celu. Jednakże po pewnym czasie magia zwana dyscypliną wymieszana z adrenaliną zaczęła słabnąć, oddając pola realnemu zmęczeniu.
Wojak idący na czele oddziału oświetlał drogę trzymaną w ręce lampą naftową. Pomarańczowa poświata po kolejnych kilkunastu krokach ukazała oczom prowadzącego niewielką polankę. Dowódca, ujrzawszy suchy plac, spojrzał na zegarek. Maszerowali wystarczająco długo, aby pozwolić sobie na odrobinę wytchnienia, zresztą ich stopy były na granicy wytrzymałości, przez co dalszy marsz mógł zakończyć się przywitaniem kolejnej pary odcisków.
Uniósłszy zaciśniętą dłoń, dał znać pozostałym, że czas się zatrzymać. Lecz kompan za jego plecami wyraził wątpliwość co do słuszności tego pomysłu:
— Nie możemy teraz stanąć! Widzieliście sami, co się tam stało. Trzeba jak najszybciej dostarczyć wiadomość.
— Musimy tutaj się zatrzymać — odrzekł zmęczonym głosem dowódca.
— Ale…
— To rozkaz żołnierzu.
Wojacy usiedli naokoło lampy naftowej, zdejmując buty. Po rozwiązaniu onuc masowali swe stopy, które ozdabiały liczne odciski oraz krwawe obtarcia.
— Odpoczynek będzie trwał godzinę — nakazał dowódca — potem ruszamy. Każdy ma dwadzieścia minut na sen.
— James ty odpoczywasz pierwszy.
Oficer wskazał palcem żołnierza, który od samego początku marszu milczał jak grób.
Wywołany do tablicy wojak nic nie odpowiedział. W milczeniu zdjął swój karabin z pleców, przeładowując go.
— James? — zapytał zaniepokojony dowódca.
Wojak James spojrzał na swoich kompanów lodowatym jak obecna temperatura powietrza wzrokiem. Z jego nosa ciekła niebieskawa wydzielina, która kiedy spłynęła w stronę ust, wywołała na jego twarzy głupkowaty uśmiech.
Żołnierz siedzący obok oficera, zrozumiawszy, co się święci, wykrzyczał, podrywając się na równe nogi:
— Jego! Jego też…
Nie zdążył dokończyć. Karabinowa kula rozerwała jego część głowy, a kawałki czaszki wraz z mózgiem pokryły twarz zdumionego dowódcy. Oślepiony i zaskoczony próbował sięgnąć do kabury, lecz i on podzielił los swego martwego towarzysza.
Wojak James, upewniwszy się, że obydwaj przenieśli się do krainy wiecznych snów, zarzucił dymiący karabin na plecy. Podszedłszy do jednego z ciał, przeszukał sumiennie kieszenie. Z jednej z nich wyjął zawinięty list, chowając go za pazuchę, po czym podniósł pobliską lampę, udając się w dalszą drogę.III
Królewski minister skarbu Morgan Harrison przemierzał brukowaną aleję, co chwilę spoglądając na otaczające go pięciopiętrowe kamienice ciągnące się po obydwu stronach ulicy. Z otwartych okien wydobywał się pył, dźwięk stukotu młotków, piłowania drewna oraz siarczyste przekleństwa robotników narzekających na warunki pracy.
Na całej długości ulicy przed wejściem do budynków leżały poukładane na kształt piramidy stalowe rury. Królestwo Ashwood było jednym z ostatnich państw na kontynencie, które postanowiło zaopatrzyć swoich mieszkańców w kanalizację. Wszystko to było zasługą królewskiego syna, księcia Ernesta Morrisa, który za punkt honoru postanowił poprawić warunki sanitarne swoich przyszłych poddanych.
W pewnym momencie odgłosy trwających remontów zostały przytłumione przez tętent kopyt konnych dyliżansów pędzących na złamanie karku. Ich widok zaintrygował królewskiego ministra zresztą tak samo, jak i puste ulice, które gdy słońce zaczyna wschodzić, powinny powoli zapełniać się straganami, pucybutami oraz tak nielubianymi przez niego naganiaczami sklepowymi.
Morgan Harrison postanowił przyspieszyć kroku.
Po czasie dotarł przed majestatyczny plac, który swym ogromem potrafił zachwycić nawet człowieka o kamiennym sercu. Zresztą nic dziwnego wszak było to miejsce, gdzie ukrzyżowano czołową postać Kościoła arturiańskiego, jakim był sam Święty Artur.
Plac w kształcie prostokąta otaczał równo przycięty żywopłot a wszechobecną skoszoną trawę służącą za idealne miejsce do klęczenia i wznoszenia modłów, przecinały marmurowe ścieżki z rosnącymi po obydwu stronach królewskimi liliami. Pośrodku wznosiła się katedra będąca najwyższym obiektem w znanym świecie. Jej iglice nieraz przecinały pierzaste obłoki wiszące paręset metrów nad ziemią. Wierni wierzyli, że za ich pomocą duchowni komunikują się z Najwyższym w Królestwie Niebieskim.
Lecz zamiast modlących się żarliwie wiernych plac wypełniały ściśnięte masy ludzkie skupione naokoło krzyża będącego świętym symbolem wszystkich wierzących mieszkających na planecie zwanej „Domem”.
Królewski minister zaskoczony tym widokiem rozejrzał się po zgromadzeniu. Mieszkańcy stolicy wlepiali wzrok w mównicę ustawioną przed krzyżem, czekając niecierpliwie na pierwsze słowa głowy Kościoła. Rozglądając się po tłumie gapiów, uwagę ministra zwróciła grupka strażaków stojąca nieopodal niego którzy prowadzili ze sobą żywiołową dyskusję.
Nie zwracając na siebie uwagi, postanowił się do nich zbliżyć.
— Podobno ta płonąca skała spadła gdzieś w okolicach Gór Czarnych — rzekł jeden ze strażaków, ubrany w czarny uniform.
— A czy wiadomo coś więcej? — wtrącił przejęty piekarz trzymający uformowany bochenek chleba stojący dwa kroki dalej.
Strażak zdjął swój srebrny hełm, dodając:
— Wiem tyle, co reszta, czyli niewiele. Musimy czekać na posłańców z garnizonu stacjonującego w tamtych rejonach. Oczywiście, jeśli przeżyli. Choć… — Strażak zamilkł, bojąc się mówić dalej.
— Jeżeli pan coś jeszcze wie, to proszę na Boga nam powiedzieć! — ponaglił szewc trzymający w dłoniach na wpół zszytego buta.
Pozostali mieszkańcy spiorunowali strażaka ciekawskim spojrzeniem. Ten podrapawszy się po głowie, rozejrzał po otaczających go ludziach, po czym rzekł:
— Mój szwagier trzymający nocną wartę na wierzy obserwacyjnej na wzgórzu Jordana, powiedział mi… Tylko proszę tego nie rozpowiadać, aby nie siać niepotrzebnej paniki. — Strażakowi odpowiedziały energiczne kiwnięcia głową. — A więc mój szwagier powiedział mi, że okolice od Harwood po Riverwood zostały doszczętnie zniszczone.
— Święty Arturze! Ratuj nas! — odpowiedział przerażony chór.
Wtem lament mieszkańców został przerwany przez pewny głos arcybiskupa, który pojawił się na mównicy.
— Proszę wiernych i niewiernych o chwilę ciszy i skupienia!
Chwilę potrwało, zanim wszystkie gardła zamilkły. Arcybiskup czekał cierpliwie, trzymając szeroko uniesione ręce ku niebu. Gdy do jego uszu doszedł niezakłócony szum wiatru, wraz z dźwiękiem latających owadów był to znak, że może mówić dalej:
— Dziękuję. Zanim jednak rozpocznę swą mowę, chciałbym, abyśmy pomodlili się do naszego Pana.
Arcybiskup wykonał znak krzyża, następnie rozpoczął od słów: Ojcze nasz któryś jest w…
Korzystając z okazji, Morgan Harrison przedarł się przez tłum, aby znaleźć się jak najbliżej arcybiskupa. Stanąwszy przed mównicą, skrzyżował ręce. Była to jawna pogarda wobec religii, którą uważał za narzędzie używane w celu szerzenia ciemnoty wśród poddanych Ashwood.
Kiedy ludzkie masy przestały się modlić, ponownie rozbrzmiał głos arcybiskupa:
— I powiadam wam! Ten, który oddał swoje życie na o to tym krzyżu znajdującym się za moimi plecami, ostrzegł nas za pośrednictwem Świętego Jordana, o wydarzeniu, którego część z nas była świadkami dzisiejszej nocy. Musimy się teraz pokajać przed Nim i spędzić następne dni na gorliwej modlitwie, aby nasz Pan uchronił nas przed dalszymi konsekwencjami. Dlatego też ogłaszam, że następne trzy dni będą dniami wolnymi od jakiejkolwiek pracy.
Na placu wybuchł szał radości. Setki kapeluszy i meloników poszybowały do góry. Niemniej pewna grupa mężczyzn ubrana w drogie garnitury zrobiła posępną minę. Byli to przemysłowcy, którzy już w myślach liczyli straty, jakie poniosą na decyzji Kościoła, wszak prawo kościelne w wielu kwestiach górowało nad prawem państwowym, musieli więc pokornie podporządkować się jego decyzji.
Arcybiskup uniósł palec do góry, a tłum w jednej chwili zamilkł.
— Poświęćmy ten czas na modlitwę i błagajmy Pana o wybaczenie nam naszych grzechów. Ci, którzy spełnią swój obowiązek, zostaną zbawieni na wieki wieków! Dziękuję za wysłuchanie, możecie się rozejść.
Gdy tłum zaczął się rozrzedzać, Morgan Harrison podszedł do schodzącego z mównicy arcybiskupa, zaczepiając go:
— Trzy dni świętowania? Niezła sumka wpadnie do kościelnej kabzy arcybiskupie Sheen.
Poprawiwszy fioletową szatę przepasaną złotym szalem, arcybiskup Sheen spiorunował królewskiego ministra skarbu nienawistnym wzrokiem.
— Witam największego i najbardziej zatwardziałego bezbożnika Królestwa Ashwood — odparł zadziornie arcybiskup, posyłając swemu rozmówcy błogosławieństwo.
— Mi również jest bardzo miło. Jednak wracając do tematu czy skarb państwa może liczyć na jakiś udział z tych trzydniowych modłów? Drogi, szkoły czy kanalizacja, która właśnie powstaje, nie zostanie zbudowana dzięki gorliwej modlitwie tylko dzięki królewskim monetą.
— Pieniędzmi się nie szasta szanowny ministrze… A co do szkół. Chyba zapomniał pan, że swój tytuł otrzymał za ukończenie Arturiańskiego Uniwersytetu Ekonomicznego. Mogę pana również zapewnić, że póki żyję, nic pan od nas nie dostanie.
— No cóż… — odparł Morgan Harrison, szyderczo się uśmiechając. — W takim razie życzę dużo zdrowia, bo na pewno arcybiskupowi się ono przyda.
Minister ukłonił się, po czym oddalił w stronę królewskiego pałacu.
Zasłyszane słowa sprawiły, że arcybiskup zrobił posępną minę. Wiedział bowiem że jego dzień ostateczny może nastąpić w każdej chwili a następca będzie mniej skory do trzymania kościelnego majątku pod kluczem. Przeżegnawszy się, ruszył w stronę katedry.
Kontynuując swą wędrówkę, Morgan Harrison wszedł na trakt królewski, skąd można było ujrzeć monarszy pałac. Pomiędzy ulicą rozciągały się sklepiki, a sklepowi naganiacze nawoływali klientów do środka, aby ich właściciele mogli jeszcze zarobić przed trzydniowym świętem.
Wtem jeden z naganiaczy stojący na ulicy w ostatniej chwili uskoczył przed pędzącym wozem. Morgan Harrison kątem oka dojrzał rannego żołnierza ubranego w mundur królewskiego garnizonu stacjonującego na pograniczu Gór Czarnych.
Minister skarbu przyspieszył kroku, aby jak najszybciej, dowiedzieć się, jakie szkody wyrządził obiekt, który tak niespodziewanie pojawił się na nocnym niebie.
***
Król Joseph Morris IV spędzał poranek w miejscu, gdzie każdego dnia przesiadywał coraz więcej czasu, rozkoszując się zapachem tulipanów, żonkili, bzu oraz wielu innych gatunków kwiatów, których nazw nie potrafił wymienić. Miejsce to koiło jego nerwy napięte z powodu coraz to uciążliwszych obowiązków państwowych.
Trzymając metalową konewkę, przechadzał się po ogrodzie, co chwilę podlewając samotną roślinę. Opróżniwszy ostatnią kroplę wody, monarcha usiadł na ławce przy pobliskiej fontannie. Patrząc na tryskającą wodę, dostrzegł, że w obłoczkach mikroskopijnych kropel wytworzyła się tęcza, przyprawiająca go o uśmiech na twarzy. Najchętniej zostałby tu cały dzień bowiem miał dosyć królewskiego urzędu, który był tylko szeregiem kolejnych nudnych posiedzeń, przemówień do głupiego ludu czy w końcu wielogodzinną pracą nad tak znienawidzonymi dokumentami urzędowymi.
Zamknąwszy oczy, próbował się z relaksować, słuchając szumu wody z tryskającej fontanny. Lecz niespodziewanie przyjemny dźwięk został przerwany przez rytmiczny stukot pantofli. Kroki stawały się coraz wyraźniejsze, aż w końcu ucichły, po czym po krótkiej chwili rozbrzmiał niepewny męski głos:
— Panie…
Król, otworzywszy oczy, ujrzał przed sobą swego kamerdynera, ubranego w czerwony uniform, spod którego wystawał kołnierz białej koszuli. Młodzian niepewnie przekładał stopy ozdobione przez wypolerowane smoliste pantofle.
Morris IV widząc niepewność podwładnego, wykonał od niechcenia gest dłonią, aby ten mówił dalej.
— Panie, przybył transport, który przywiózł ocalałego z katastrofy w Górach Czarnych.
Przez moment król zachowywał się tak, jakby słowa giermka do niego nie docierały. Po chwili jednak wstał ociężale i klepnąwszy go w ramię, dał znać, aby prowadził.
Opuściwszy ogród, znaleźli się na brukowanej ścieżce, prowadzącej zygzakiem w stronę bocznego wejścia do królewskiego pałacu. Na pierwszy rzut oka sam budynek nie prezentował się majestatycznie. Ciężko bowiem było odgadnąć, że dwupiętrowa płaska budowla niczym nieróżniąca się od budynków szkoły, jak i urzędów mogła być domem dla tak ważnej persony, jaką jest król. Niemniej pierwsze mdłe wrażenie odchodziło w zapomnienie po przekroczeniu progu pałacu.
Ściany od głównego wejścia do końca sali, gdzie stał królewski tron obwieszone były obrazami przedstawiającymi zmarłych poprzedników, kroczącego z trudem króla, który nieraz o mało nie poślizgnął się na marmurowej posadzce oświetlanej przez świecowe żyrandole.
Doszedłszy w końcu do schodów wyściełanych czerwonym dywanem, monarcha z pomocą giermka wszedł po schodach i podwinąwszy swą szatę, z ulgą usiadł na pozłacanym tronie, obserwując jak powoli, lecz nie ubłaganie wypełnia się przybyłymi dygnitarzami.
Miejsca z przodu zajmowali najważniejsi ministrowie w tym królewski skarbnik Morgan Harrison ubrany w oficjalny czarny frak zlewający się z fryzurą zaczesaną w bok, potęgując jego przystojny, lecz poważny wyraz twarzy. Za nim zasiadali dowódcy wojskowi w swych białoczerwonych odświętnych mundurach, których oblicza wyglądały tak, jakby król za kilka chwil miał wypowiedzieć wojnę całemu znanemu światu. Dwie ławy przy ścianie zajęte były z jednej strony przez duchownych z drugiej natomiast zasiadało kółko naukowe. Podział ten miał symbolizować równowagę pomiędzy wiarą a nauką. Jednakże nienawistne spojrzenia rzucane przez jednych i drugich dawały do zrozumienia postronnym, jak wielkim uwielbieniem do siebie pałają. Ostatnie rzędy wypełniały mniej znaczące osobistości niemające żadnego znaczenia dla przebiegu posiedzenia.
Po całej sali przechadzały się szepty i żywiołowe rozmowy. Aczkolwiek wraz z trzaskiem zamykanych drzwi, po których nastąpił brzdęk dzwonków wszyscy zgromadzeni natychmiast zamilkli.
Wyczekawszy jeszcze parę chwil, Joseph Morris IV uniósł w końcu królewskie berło, a cała sala wykonała niski ukłon trwający pełną minutę. Gdy ceremonia powitalna minęła, do monarchy podszedł jeden z królewskich gwardzistów, szepcząc mu coś na ucho. Morris IV kiwnął tylko porozumiewawczo głową, po czym gwardzista krzyknął:
— Wprowadzić ocalałego z Gór Czarnych!
Z bocznych drzwi wyszło kolejnych czterech gwardzistów, którzy wnieśli przed tron wynędzniałego żołnierza. Spojrzenia wszystkich w tym i samego króla padały na popalony mundur oraz poranioną twarz wojaka ozdobioną przez zakrzepłą krew. Przy ocalałym pozostało dwóch gwardzistów, pomagając mu ustać na nogach.
Wymęczony człowiek wzbudzał litość u króla, lecz wiedział, że ten biedak był jedynym źródłem wiedzy na temat zniszczeń wyrządzonych w okolicach Gór Czarnych. Monarcha w jednej chwili z sympatycznego staruszka przemienił się w chłodnego polityka. Po sekundach dłużącej się ciszy w końcu z ust głowy państwa padły pierwsze słowa:
— Imię, nazwisko oraz stopień żołnierzu.
— Młodszy szeregowy… James... James Parker panie! — odkrzyknął wojak, z trudem się prostując i wykonując salut.
— Spocznij… — rozbrzmiał rozkazujący głos. Gdy żołnierz wykonał polecenie, monarcha kontynuował: — Czy to prawda, że byłeś świadkiem uderzenia ognistej kuli?
— Tak panie.
— W takim razie opowiedz nam, co się tam wydarzyło.
Młodszy szeregowy Parker zrobił szerokie oczy, a jego oddech stał się ciężki.
Król, ujrzawszy przejęcie swego podwładnego, odezwał się nad wyraz spokojnym głosem:
— Nie bój się mówić chłopcze. Dla nas wszystkich jesteś bohaterem, zostaniesz odznaczony najwyższym królewskim orderem za bohaterstwo wobec Królestwa Ashwood. Jednakże musimy wiedzieć, co tam się u was wydarzyło i jakie ta ognista kula poczyniła szkody, aby móc podjąć odpowiednie kroki.
Młodszy szeregowy spojrzał w królewskie oczy, po czym pokiwał głową.
— Wczorajszej nocy — zaczął z trudem — kiedy nasza zmiana zeszła z warty, ustępując miejsca nocnej zmianie, zasiedliśmy jak zawsze do sutej kolacji. Jak zwykle zaczęła się od ciepłej pomidorówki, po której miała zostać podana pieczona wołowina wraz z winem. Lecz gdy opróżniliśmy talerze z zupą, ujrzeliśmy za oknem białą poświatę, która z każdą chwilą stawała się coraz bardziej jaskrawa. Wszyscy poderwali się z miejsc, aby ujrzeć to dziwne zjawisko. Błysk po czasie zrobił się tak jasny, że wypełnił całe pomieszczenie, a widoczność spadła do zaledwie paru kroków. Nagle nasz fort nawiedziła potężna wichura, po której ziemia zaczęła trząść się tak mocno, że cała kolacja spadła na podłogę… — Szeregowy Parker musiał na chwilę przerwać z powodu krwawego kaszlu. Kiedy uspokoił kaszel, mówił dalej: — Nagle do naszych uszu dobiegł głos oficera, który krzyknął: „Chować się!”. Niestety żaden z nas nie zdążył wykonać tego rozkazu. Nagły wybuch sprawił, że rzuciło mną o drewnianą ścianę, która po chwili przykryła mnie, ratując przed ognistą falą. Cały ten rozgardiasz trwał parę chwil. Gdy się ocknąłem z fortu pozostały zaledwie płonące zgliszcza. Nie wielu z nas przetrwało, duża część z naszych żołnierzy po prostu znikła.
— Jak to znikła? — wtrącił zdziwiony monarcha.
— Wyparowali — odparł z bólem szeregowy.
Na sali zapanowało lekkie obruszenie.
— Cisza — rzekł stanowczo król, następnie pokazał gestem dłoni, aby ocalały mówił dalej.
— Część z tych, którzy przetrwali, wyruszyła, aby zbadać popaloną przez ogień okolicę.
— Asteroida! — krzyknął jeden z profesorów, przerywając wypowiedź szeregowego. Reszta uczonych pokiwała energicznie głowami.
— Proszę milczeć! — odezwał się zdenerwowany król. — Jeszcze jeden taki wtręt i każe was stąd wyprowadzić oraz odetnę wam na trzy bite miesiące królewskie fundusze.
Uczeni w mig spokornieli, a monarcha nakazał, aby szeregowy kontynuował.
— To wszystko jest takie nierealne…
Szeregowy ponownie przerwał, lecz tym razem powodem był kaszel, który sprawił, że na posadzkę przed sobą wypluł sporą ilość niebieskawej wydzieliny.
— Potrzebujesz przerwy żołnierzu? — zapytał z obawą król.
Młodszy szeregowy Parker uniósł zaciśniętą pięść, mówiąc:
— Oni wrócili…
— Ale kto?
— Ci, co mieli zbadać okolicę.
— I? — ponaglił zniecierpliwiony król.
— Wrócili bez duszy…
Na sali zapanowało istne zamieszanie. Duchowni aż powstali z ław, rozpoczynając między sobą żywiołową dyskusję, natomiast w środowisku uczonych słychać było śmiechy oraz szydercze uwagi.
Morris IV schwycił królewską laskę, uderzając nią trzykrotnie w podłogę. Echo uderzeń wypełniło salę a wszystkie gardła w jednej chwili zamilkły.
— Jak to bez duszy? — zapytał skonsternowany król. — Możesz nam to wyjaśnić?
— No… Jakby to powiedzieć… — Niespodziewanie ton głosu szeregowego Parkera zmienił się, przypominając dźwięk wydobywający się z fonografu. — Jak chcesz się dowiedzieć, to podejdź tu ty stary dziadu!
Cała cala usłyszawszy słowa szeregowego Parkera pobladła. Sam król zastanawiał się, czy przypadkiem się nie przesłyszał.
Wtem po sali rozszedł się spokojny głos mężczyzny:
— Panie… Władco Ashwood, czy mogę coś powiedzieć?
Monarcha spojrzał na grubawego człowieka w eleganckim garniturze. Jego oczy ozdabiały pozłacane binokle, a twarz pokrywała bujna siwa broda. Trzymając uniesioną rękę, czekał na znak od króla, aby ten pozwolił mu mówić dalej.
— Ach, profesor Irving. — Ujrzawszy swego dobrego przyjaciela z dawnych czasów, król westchnął z nostalgią, wszak widziana persona wzbudziła jego wspomnienia, gdy jeszcze jako młodzian studiował nauki medyczne. Profesor Brandon Irving był pionierem w leczeniu zaburzeń psychicznych spowodowanych przez zbyt szybką industrializację społeczeństwa Ashwood. — Proszę mówić profesorze — dokończył, wykonując gest dłonią.
— Dziękuję panie za oddanie mi głosu w tak ważnej sprawie. — Profesor poprawiwszy binokle, mówił dalej: — Nasz dzielny żołnierz szeregowy Parker zdradza jawne objawy katastroficznego urazu mózgu.
— Katastroficznego urazu mózgu? — zapytał zagubiony król. Po chwili zamyślenia dodał: — Czy możesz nam to wyjaśnić?
— W skrócie umysł tego nieszczęśnika nie doszedł jeszcze do siebie po gwałtownym szoku, którego doznał podczas uderzenia i utracie swych kompanów. Dlatego też zalecam, aby na jakiś czas wysłać tego biedaka do mojego ośrodka a zapewniam, że w ciągu trzech miesięcy postawimy go na nogi.
— Bzdury opowiadasz! — krzyknął jeden z duchownych, który energicznie powstał.
Król spojrzał się wymownie w kierunku, z którego padły słowa oburzenia.
Wysoki mężczyzna w fioletowej szacie kontynuował:
— Ten człowiek zdradza jawne objawy opętania!
Na sali rozbrzmiały jęki strachu pomieszane ze śmiechem niektórych uczonych.
— Śmiejcie się dalej baranie łby! — krzyczał duchowny. — Lecz każdy z nas widział na niebie kule ognia! Stało się tak, jak zapowiadał Święty Jordan!
— Cisza!
Salę ponownie nawiedził stukot królewskiej laski.
Król spojrzał na szeregowego Parkera, mówiąc rozkazująco:
— Szeregowy Parker proszę do mnie podejść.
Wojak, chwiejąc się na nogach, podszedł do władcy na odległość wyciągniętej dłoni. Król ociężale powstał i dotykając po ojcowsku jego ramienia, szepnął mu do ucha:
— Synu wiem, że jest ci ciężko, ale musimy dowiedzieć się, co dokładnie się tam wydarzyło. Oczywiście masz prawo do odroczenia, lecz wtedy trafisz pod skrzydła profesora Irvinga i spędzisz całe trzy miesiące wśród wariatów. Wierzę, że twe męstwo pozwoli ci przezwyciężyć tę chwilową słabość.
Szeregowy Parker uniósł beznamiętny wzrok w stronę króla i gdy wydawało się, że nic nie powie, z jego ust wydobył się słabowity szept. Król ponownie nachylił się, aby zrozumieć jego niewyraźną mowę.
— Dobrze powiem wszystko, ale… Ale najpierw proszę mi uścisnąć dłoń.
Usłyszawszy tak niecodzienną prośbę, Joseph Morris IV uśmiechnął się, jednocześnie pewnie podał dłoń szeregowemu, dla którego zwykły wydawałoby się uścisk, niewiele znaczył. Niemniej król wiedział, że dla żołnierza Królestwa Ashwood możliwość uściśnięcia monarszej dłoni jest ogromnym zaszczytem, wszak nie co dzień zwykły śmiertelnik ma okazję dotykać dłoń pierwszego człowieka po Bogu.
Król, ściskając dłoń szeregowego, ujrzał, jak ten przygląda mu się ciekawsko. W pierwszej chwili potraktował to jako komplement, lecz gdy chciał zabrać dłoń, poczuł, jak wojak zaciska ją coraz mocniej, jakby jego palce przemieniły się w stalowe sidła.
Próbując wyrwać rękę, monarcha odczuł, jak jego ciało przeszywa prąd, który niespodziewanie zalał całe ciało. Chciał przywołać do siebie gwardzistów, lecz ta sama nieznana siła zespawała mu usta.
Nagle ku zdumieniu wszystkich szeregowy Parker opluł swojego władcę. Salę wypełniła kakofonia oburzenia. Pobliscy gwardziści rzucili się na sprawcę znieważenia głowy państwa, powalając go w ułamku sekundy na ziemię.
Otrząsnąwszy się z szoku, król powrócił na tron, gdzie otarł twarz z resztek niebieskawej śliny. Patrząc na swą dłoń, przyglądał się, jak wydzielina zmienia kolor na zielony następnie na czerwony, aby na koniec stać się bezbarwną lepką mazią, przylegającą do skóry.
Po chwili rozmyślań nad widzianym zjawiskiem monarcha sięgnął po laskę, którą zastukał trzykrotnie, uspokajając zebranych.
Gdy nastała cisza odezwał się nadwyraz spokojnie:
— Szeregowy Parker zostanie skierowany na leczenie do ośrodka profesora Irvinga. Jednak w leczeniu jego duszy ma uczestniczyć również Kościół, który wybierze swego przedstawiciela najlepiej egzorcystę, aby towarzyszył lekarzom w procesie leczenia. — Ponownie rozbrzmiały prześmiewcze pomruki koła naukowego, lecz pewne spojrzenie króla zaraz uciszyło oświecone umysły. Monarcha mówił dalej: — Proszę również, aby wojsko opracowało plan zbadania miejsca katastrofy. Wraz z grupą naukowców ochotników udacie się na miejsce, w celu wyjaśnienia co się tam dokładnie wydarzyło. Cesarstwo Wschodnie zapewne już planuje taką samą ekspedycję, więc nie możemy pozwolić, aby nas uprzedzili. — Król, powstawszy, dodał: — Ogłaszam koniec spotkania, proszę wracać do swych obowiązków.
Cała sala zawrzała w kotle rozmów, każdy bowiem na swój sposób próbował wyjaśnić, co wydarzyło się w miejscu, skąd przybył szeregowy James Parker. Aczkolwiek im dłużej trwały takowe dyskusje tym powstawały coraz to bardziej wymyślne teorie, oddalające się od twardej rzeczywistości. Również siedzący okrakiem król, patrząc na topniejący tłum, próbował znaleźć własne wyjaśnienie. Niestety jego starczy umysł nie był już tak elastyczny, jak dawniej. Jedynie czego pragnął to zamknąć oczy i choć na chwilę odpłynąć do krainy ze swych najskrytszych marzeń. Krainy gdzie leżąc na polanie, obserwowałby przemieszczające się leniwie po nieboskłonie pierzaste obłoczki rzucające cień na zielone pastwiska.
Lecz marzenia te zostały przerwane przez znajomy głos:
— Dziękuję panie za gest wobec Kościoła.
Otwarłszy oczy, Morris IV ujrzał przed sobą arcybiskupa Sheena trzymającego w prawej dłoni pozłacane berło ozdobione na rękojeści diamentami ułożonymi na kształt krzyża.
— Nie ma za co — odparł od niechcenia król. — Równowaga musi zostać zachowana.
— To prawda — poparł arcybiskup.
Król przez moment milczał, lecz po chwili patrzenia na swego rozmówcę powiedział z uśmiechem na ustach:
— Arcybiskupie Sheen co powiesz na mały spacer?
Duchowny pewnie skinął, pomagając swemu władcy powstać z tronu.
Trzymając się pod rękę, udali się powolnym krokiem do wyjścia wychodzącego na tyły pałacu.
Kiedy znaleźli się na placu, monarcha, spojrzał na opustoszałą okolicę, mówiąc z ulgą.
— W końcu cisza… Tak mi teraz tego brakuje.
Arcybiskup, patrząc na zmęczoną twarz władcy, odezwał się nad wyraz ostrożnie:
— Nie myślałeś mój drogi przyjacielu, aby ustąpić z urzędu? Masz przecież zdolnego i sprawnego syna. Myślę, że już czas by to on poprowadził nas ku lepszemu jutru.
Król uśmiechnął się i po chwili wybuchł szczerym śmiechem.
— Oczywiście, że o tym myślałem. Marze o tym każdego dnia! — Klepnąwszy arcybiskupa w ramię, kontynuował: — Gdy mój syn wróci z inspekcji wojsk, zaproszę go na poważną rozmowę. Mam nadzieję, że się zgodzi.
— Po twoim tonie stwierdzam, że nie jesteś pewien czy Ernest przyjmie twą propozycję objęcia po tobie królewskiej schedy.
— Niczego nie można wykluczyć. Choć… gdyby odmówił, to bym zrozumiał.
— Mówisz poważnie? — Arcybiskup był wyraźnie zaniepokojony zasłyszanymi słowami. — Wiesz, co by to oznaczało?
— Wojnę domową… — odparł gorzko król.
— Oraz a może przede wszystkim śmierć wielu tysięcy istnień — dodał arcybiskup.
Po kolejnych paru krokach dotarli do pomnika przedstawiającego jeźdźca w odświętnej zbroi, który dumnie unosił miecz skierowany na wschód. Joseph Morris IV przystanąwszy, klepnął w metalową nogę rumaka.
— Wiesz, dlaczego ten miecz wskazuje wschód? — zapytał król.
Arcybiskup bezradnie wzruszył ramionami.
— Wskazuje on kierunek, którym miałem podążyć. Wolą mego ojca było, abym powalił Cesarstwo Wschodnie na kolana, dzięki czemu dziś nasi rodacy nie borykaliby się z problemem głodu. Niestety wiesz, czemu tego nie zrobiłem?
Duchowny ponownie wzruszył ramionami.
— Bo się bałem… Bałem się ofiar. Rozumiesz? Potomek największych wojowników bał się wojny. A najgorsze jest to, że i tak doprowadziłem do śmierci swoich poddanych. Śmierć na wojnie byłaby dla nich o wiele mniej dotkliwa niż śmierć głodowa.
Po swoich słowach król zachwiał się na nogach.
— Josephie!
Arcybiskup dopadł do monarchy, pomagając mu utrzymać równowagę. Posadziwszy władcę na betonowej podporze posągu, rzekł:
— Postąpiłeś słusznie. Wielka wojna przeciwko cesarstwu trwałaby by lata i pochłonęłaby o wiele więcej istnień. A to przecież nasi bracia w wierze, Pan by nam tego nie wybaczył. Klęska głodu jest natomiast czymś, czego nikt z nas nie mógł przewidzieć. Na szczęście istnieje wiele możliwości, aby ją ujarzmić. Nadwyżka produkcji zboża w Księstwie Asselin może stać się naszym wybawieniem.
— Właśnie Asselin… — odparł posępnie król. — Pomyśleć, że tak małe księstwo trzyma w ryzach kilkumilionowe królestwo. Wystarczy jeden dekret księżnej wstrzymujący dostawy, aby zesłać na nas upadek.
— Wątpię, by to zrobiła — rzekł pewnie arcybiskup — w końcu ich bogacze nie będą w stanie żyć bez naszych mebli oraz pozostałych dóbr luksusowych.
— No tak wygodnicki styl życia po pewnym czasie staje się równie skutecznymi kajdanami na społeczeństwo — westchnął król, spoglądając na pomnik. Machnąwszy ręką, dodał: — Ale mniejsza z tym, jak na razie musimy rozwiązać problem związany z tą całą kometą.
— Asteroidą — poprawił arcybiskup.
— Tak, tak asteroidą... Myślisz, że ona naprawdę może mieć związek z przepowiednią Świętego Jordana?
— Możliwe.
Monarcha, spojrzawszy na arcybiskupa, uśmiechnął się pod nosem.
— Czyli Kościół sam nie jest przekonany co do nadprzyrodzonej siły tego zjawiska?
Arcybiskup obrócił w dłoni berło niczym wojownik szykujący się do pojedynku.
— My ludzie wiary szanujemy osiągnięcia naukowe oraz pogląd naszych uczonych braci. Wierzymy, że nauka jest tak samo ważna w życiu człowieka, jak wiara duchowa. Na naszych uniwersytetach duchowni w pocie czoła pracują, aby wyjaśniać zjawiska naturalne oraz nadnaturalne. Dzięki czemu wspomagamy się nawzajem w tworzeniu nowych wynalazków.
— To nie możecie w końcu przestać wyrywać sobie włosów w niepotrzebnych sporach teologiczno-naukowych?
— Nie — odpowiedział pewnie arcybiskup.
— Dlaczego? — zapytał król, przewracając oczami.
— Chodzi o to, co dziś powiedziałeś, kiedy nakazałeś, aby w leczeniu szeregowego Parkera uczestniczył członek naszej wspólnoty.
Przypomniawszy sobie swe słowa, król odpał beznamiętnie:
— Równowaga…
— Dokładnie. Święte Księgi zawierają ostrzeżenia o zbyt pochopnej wierze w osiągnięcia naukowe. Zadaniem Kościoła jest wydobyć ze wszechświata wszystko to, co jest pożyteczne dla istot rozumnych, a wszystko inne co może doprowadzić do naszego upadku, ma być niszczone i ukrywane przed wścibskim okiem naukowców.
— Widząc obecny postęp, coraz częściej uświadamiam sobie, że możecie mieć rację.
— Wierzymy, że nasza misja jest słuszna panie.
— Tak słuszna...
Ujrzawszy, że król ma już dość rozmowy, arcybiskup Sheen pomógł mu powstać na równe nogi. I gdy mieli udać się w drogę powrotną, niespodziewanie król ponownie zachwiał się na nogach.
— Może wezwać pomoc? — zapytał zmartwiony arcybiskup.
— Nie to minie. Potrzebuję… Potrzebuję tylko chwili, aby opanować zawroty.
Niemniej kołowrotek przed oczyma króla nie mijał. Na domiar złego stawał się jeszcze bardziej dokuczliwy.
Wtem Joseph Morris IV zasłabł, osuwając się na zaskoczonego arcybiskupa. Ten trzymając bezwładne ciało króla, rozejrzał się po placu. Widząc w oddali gwardzistów, wykrzyczał w ich kierunku, aby natychmiast podeszli.
Kiedy ci po czasie przybiegli na miejsce, arcybiskup Sheen spojrzał na jednego z nich, mówiąc pośpiesznie:
— Pędź po królewskiego medyka piorunem!
Gwardzista popędził co sił w nogach w stronę pałacu, a arcybiskup usilnie starał się ocucić monarchę, klepiąc go na zmianę po policzkach. Jednakże jego próby zdały się na nic.
Po paru minutach na miejscu zjawił się medyk z czarną lekarską torbą, z której wyjął stetoskop, przystępując do nasłuchiwania rytmu serca swego pana.
Skończywszy nasłuch, rzekł:
— Żyje, ale jego serce szalenie pędzi. Natychmiast zabierzcie go do jego komnaty.
— Doktorze czy to oznacza, że… — przerwał arcybiskup, bojąc się pytać dalej.
— Nie wiem — odparł bezradnie medyk, wiedząc, o co chciał go zapytać duchowny. — Moja wiedza nie pozwala mi powiedzieć z pełnym prawdopodobieństwem, co mu dolega. Trzeba będzie wezwać profesora Mannerheima.
— Zajmę się tym — odpowiedział pewnie arcybiskup.
Królewski medyk udał się za gwardzistami niosącymi swego władcę do pałacu, natomiast arcybiskup Sheen spojrzał na jednego z przybyłych wraz z medykiem giermków, mówiąc:
— Poślijcie po księcia.