Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Inny front - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Inny front - ebook

Korespondent wojenny – zawód, zdawałoby się, zarezerwowany dla mężczyzn. Tymczasem reporterką relacjonującą wojenne konflikty – w byłej Jugosławii i Iraku – była też Miłada Jędrysik. Jak wygląda wojna oczami kobiety?

Autorka nie zajmuje się wielką polityką i historią, woli wydarzenia rozgrywające się z dala od linii frontu, na Bałkanach i w Iraku. Z wnikliwością i empatią pokazuje piętno, jakie wojna odciska na zwykłych ludziach, którzy nie z własnej woli znaleźli się w oku zbrojnego cyklonu, na żołnierzach, także tych z misji pokojowych, oraz na korespondentach z narażeniem życia walczących o materiały do czołówek serwisów informacyjnych. Jędrysik przygląda się zdewastowanym dobrom kultury, opisuje wojenny wikt, zdradza kulisy pracy reportera. Błyskotliwie konfrontuje idee  z rzeczywistością, trafnie wychwytuje paradoksy.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1753-5
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Korespondent wojenny widzi tyle, co przez dziurkę od klucza. Przyjeżdża się niemal zawsze za późno. Rzadko kiedy i zwykle przez przypadek jest się akurat w tym miejscu i w tym czasie, gdy wydarza się coś niezwykłego, ważnego. Zazwyczaj przyjeżdża się nazajutrz. I jaka groza jest w tym, że korespondent wojenny stoi dziesięć metrów od leja po bombie, która wybuchła poprzedniego dnia? Co to za odwaga, co za wyczyn?

Wojciech Jagielski w rozmowie z Dorotą Kowalską i Wojciechem Rogacinem, Na spotkanie z Mandelą szanse miałem marne, „Polska The Times”, dodatek „Magazyn”,

31.01–2.02.2013, s. X–XI.Kobiety

Prisztina, Kosowo, 1999

Prisztina była wtedy bardzo brzydka. I straszliwie ponura. Kosowo, swoją najbiedniejszą część, Jugosławia skolonizowała betonem. Z czasem te wszystkie uniwersytety, biblioteki, domy kultury, domy towarowe obkruszyły się i skorodowały, zamieniając w brutalistyczne truchła, które przypominały o rozkładzie jugosłowiańskiej idei całkiem dosłownie. Ich krewniacy w Bośni i Macedonii starzeli się podobnie bez klasy, ale Prisztinie brakowało czegokolwiek, co odwróciłoby uwagę od osiedli pudełkowych bloków i tych betonowych straszydeł, które nieporadnie udawały śródmieście. Rzeki wijącej się przez miasto, starej čaršii (jak na Bałkanach nazywa się centrum otomańskiego miasta z meczetem, obowiązkową fontanną, sklepami i hammamem, czyli łaźnią) albo twierdzy na wzgórzu. Komuniści na wszelki wypadek zrównali z ziemią stare domy i bazar. Zostawili po sobie za to Bibliotekę Narodową, kaskadę okratowanych kubików z metalowymi bąblami na dachach. Budynek tak brzydki, że gdyby nie istniał, nie dałoby się go wymyślić.

To brzydkie miasto nie przeszkadzało V. w życiu, choć wolałaby zamieszkać pewnie w Nowym Jorku, gdzie ostatecznie trafiła na stypendium. Ale w jej doskonałym mikrokosmosie liczyły się sprawy podstawowe – narzeczony, który był wschodzącą gwiazdą kosowskiego dziennikarstwa, i własny wygląd. To drugie może nawet bardziej, biorąc pod uwagę, że miłość V. do lustra przetrwała jej narzeczeństwo. Gwiazda ma dziś żonę i córeczkę, którą uwielbia, V. – jak donoszą mi znajomi – jest singielką.

Drobna, zwinna, kasztanowłosa, ciemnooka – ani piękność, ani niepiękność. Ale kiedy wpadała do pokoju, pochłaniała całą uwagę, wysysała z wnętrza całą energię. Taki mały piorun kulisty skoncentrowanej kobiecości. Inni obecni też chyba coś mówili, też wykonywali jakieś gesty. Ale tego nikt nie pamiętał.

V. za to mówiła dużo, szybko i głównie o sobie. (Zazdroszczę ludziom, którzy są dla siebie tak interesujący. Zawsze mają temat do rozmowy.)

Spędzała długie godziny w łazience, z namaszczeniem przebierając w srebrnym kuferku z kosmetykami, który i sposobem otwierania się (schodkowo), i nieskończonym bogactwem asortymentu przypominał pudełko mojej babci z przyborami do szycia. A potem drugie tyle spędzała w okolicach szafy.

A., narzeczony, znosił romans V. z lustrem w ten cierpliwy i pobłażliwy sposób, jaki jest dany tylko zakochanym. To znaczy nie zwracał na to uwagi.

Trzeba V. przyznać, że wyróżniała się wyszukanym strojem i dodatkami na tle prowincjonalnej Prisztiny, odciętej od trendów przez narastający konflikt serbsko-albański i pozbawionej modnych sklepów. Wszyscy mężczyźni chodzili tam w czarnych kurtkach, a kobiety ubierały się albo wyzywająco, albo skromnie i bez wyrazu.

Dzisiaj na fotoblogu Prishtina Street Style można obejrzeć setki świetnie ubranych dziewczyn, bawiących się kolorem, eksperymentujących z prowokacją, grających z konwencjami. Chłopcy też zdjęli czarne kurtki i niejednego z nich nie powstydziłyby się nowojorskie ulice. Wystarczyło zaledwie piętnaście lat, żeby połączone na nowo ze światem Kosowo nadrobiło zaległości.

V. mieszkała z braćmi i matką w domu na jednym ze wzgórz otaczających Prisztinę, gdzie trzydzieści lat wcześniej pobudowała się kosowska inteligencka elita, w roku 1999 zdeklasowana już przez narastający konflikt albańsko-serbski.

O mamie V. nasza wspólna znajoma mówiła, że „robi w tym domu ciepełko”. Częstowała mocną herbatą w małych szklaneczkach, gotowała, karmiła, kochała swoje dzieci, nigdy nie podnosiła głosu. Starszy brat V., aktor, też był zapatrzony w siebie i w swoje sukcesy, co z kolei nie tylko z pobłażaniem, lecz także cierpliwą mądrością, którą można znaleźć tylko w związkach obliczonych na długie trwanie, znosiła jego piękna żona, malarka Sh.

Ta idylla – tak, można było znaleźć idyllę nawet w cieniu wojny – trwała aż do wiosny 1999 roku. Wtedy właśnie skomplikowana historia Kosowa osiągnęła tragiczną kulminację.

Kosowo znajdowało się pod serbskim panowaniem od wczesnego średniowiecza, ale słowiańska ludność stopniowo została zdominowana liczebnie przez Albańczyków. Kolebka serbskiej cywilizacji, ziemia, na której stanęły najwspanialsze serbskie średniowieczne zabytki: siedziba patriarchy w Peci, monastery w Gračanicy i w Visokim Dečani, według spisu ludności z 1991 roku w ponad osiemdziesięciu procentach zamieszkana była przez ludność albańską.

A przecież to właśnie tutaj, w samym środku tej ziemi, na Kosowym Polu, w 1389 roku rozegrała się bitwa pomiędzy Serbami a osmańskim najeźdźcą. Bitwa, która stała się mitem założycielskim serbskiej tożsamości, czyniąc z Kosowa świętą przestrzeń serbskiej Golgoty. Prawie sześćset lat później, w 1987 roku, pojawił się tu młody polityk serbskiej partii komunistycznej Slobodan Milošević. Poruszony skargami Serbów na szykany ze strony albańskiej większości powiedział wtedy: „Niech nikt nie odważy się was bić!”. Te przyjęte z entuzjazmem słowa stały się iskrą, która rozpaliła serbski nacjonalizm, i początkiem drogi Miloševicia do serbskiej prezydentury.

Dla Albańczyków w Kosowie oznaczało to przykręcenie śruby – drastyczne ograniczenie autonomii, jaką prowincja miała w ramach Jugosławii. Rządzeni twardą ręką i nienawidzący Serbów jak nigdy dotąd, obserwowali bezsilnie, jak na początku lat dziewięćdziesiątych opuszczają jugosłowiańską federację Słowenia, Chorwacja i Bośnia. Wytrwali do 1998 roku, kiedy to fala anarchii, która ogarnęła sąsiednią Albanię, przyniosła im broń zrabowaną ze składów i koszar. Armia Wyzwolenia Kosowa, UÇK, istniejąca już od kilku lat, miała wreszcie środki, by rozpocząć zakrojoną na szeroką skalę rebelię przeciwko serbskiemu panowaniu. Krwawo tłumioną przez milicję i wojsko, które pacyfikując powstańców, nie przejmowały się za bardzo ofiarami wśród ludności cywilnej. Wtedy wkroczyła społeczność międzynarodowa, grożąc Miloševiciowi wyzwaniem na pojedynek, jeśli nie zaprzestanie represji. Nie zaprzestał.

Idylla w domu na prisztińskim wzgórzu, gdzie na gości czekała zawsze herbata w małych szklaneczkach, zakończyła się gwałtownie.

Wiosną 1999 roku samoloty NATO rozpoczęły bombardowanie strategicznych celów w Jugosławii i Kosowie, a z prowincji znikła misja OBWE, która do tej pory patrzyła jugosłowiańskim władzom na ręce. Slobodan Milošević, wtedy już prezydent okrojonej Jugosławii, wpadł z tej okazji na genialny w swej prostocie pomysł rozwiązania kwestii albańskiej. Wszystkich Albańczyków z Kosowa zaczął metodycznie wyrzucać. Miasto po mieście, dzielnica po dzielnicy. Ale bardzo humanitarnie, bez żadnego tam „ostatecznego rozwiązania”, tylko zaganiając do pociągów albo do autobusów i odstawiając na granicę z Albanią albo Macedonią. Przesłanie tej strategii było proste: niech ich sobie weźmie wspólnota międzynarodowa, skoro aż tak się o nich troszczy, że rozpętała w ich obronie wojnę. A Serbowie znów staną się w Kosowie większością.

Światowe media podawały wyrywkowe informacje o tym, co się wtedy działo w Kosowie, bo nie sposób było przedostać się do prowincji z zewnątrz. Dla korespondenta nie ma nic gorszego, niż nie móc być w miejscu, od którego dzienniki telewizyjne rozpoczynają serwisy, a gazety i portale – relacje na pierwszych stronach (internet wtedy dopiero raczkował, więc my, dziennikarze prasowi, marzyliśmy oczywiście o otwarciu na gazetowej jedynce). Czekaliśmy zatem na granicy jak sępy, jeżdżąc od krańca do krańca tej naturalnej górzystej bariery, która oddziela Albanię i Macedonię od Kosowa. To przez Góry Dynarskie integracja pomiędzy Albanią a Kosowem przez stulecia wydawała się niemożliwa. Rozlewają się tak szeroko, że wraz z wyżynami zajmują siedemdziesiąt pięć procent powierzchni Albanii. Sięgają tak wysoko, że prawie trzydzieści procent powierzchni kraju leży powyżej tysiąca metrów nad poziomem morza.

Kiedy dziś oglądam zdjęcia gotowych już fragmentów autostrady, która ma przeciąć góry na pół, całkiem niemetaforycznie brak mi słów: zaczynałam i kasowałam to zdanie kilkanaście razy. Jeszcze piętnaście lat temu podróż na drugą stronę (o ile, oczywiście, ktoś miał prawo do przekroczenia jugosłowiańskiej granicy, a to nie było w tamtych czasach oczywiste) oznaczała całodniową wyprawę. Kiedy skończą tę drogę, wystarczą dwie godziny, żeby dostać się z burej Prisztiny nad błękitny Adriatyk. Bez dziur i szalonych kierowców wyskakujących zza skalnych ścian, bez powtarzających się co kilka kilometrów symbolicznych nagrobków tych, którzy spadli w przepaść. Rzeczywistość nabierze przyśpieszenia, jak nigdy dotąd w tamtych stronach.

Tych z Prisztiny, kilkadziesiąt tysięcy ludzi, Milošević wyrzucił wtedy do Macedonii. Tak było najwygodniej – górskie pasma były niższe i mógł ich wywozić pociągami. Po macedońskiej stronie NATO stworzyło dla nich miasteczko namiotowe. Przewędrowałam je wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu znajomej duszy. Kobiety siedzące przed zielonymi namiotami, ustawionymi w równe rzędy jak groby na wojskowym cmentarzu, podnosiły na mnie smutne oczy. Dzieci naśladowały je z szybko nabytą wprawą.

Tych z Prisztiny, kilkadziesiąt tysięcy ludzi, Milošević wyrzucił wtedy do Macedonii. Stenkovac, maj 1999. Fot. Robert Kowalewski/Agencja Gazeta

V. z narzeczonym spotkaliśmy w centrum Skopje, stolicy Macedonii, kiedy Belgrad ugiął się po tygodniach nalotów i zgodził na wycofanie wojsk z Kosowa. Wchodziły tam już lądowe siły NATO, a my wybieraliśmy się w ślad za nimi. Jechaliśmy naszym małym renault 5, ostatnim samochodem, który udało się wypożyczyć z przeczesanych już przez reporterskie ekipy wypożyczalni, gdy nagle na środku skrzyżowania ktoś zaczął na nas strasznie trąbić. Wśród tysięcy uchodźców z Kosowa w kilkusettysięcznym mieście wpadliśmy właśnie na nich.

Ich exodus nie wyglądał nawet tak strasznie. Jak na exodus, ma się rozumieć. Tamci przyszli, kazali się zabierać, wsadzili do pociągu. Z mamą wszystko było dobrze, to najważniejsze. Oni mieli liczną rodzinę i przyjaciół w Macedonii, więc nie trafili do miasteczka namiotowego, ale do zaprzyjaźnionego domu w Skopje. Stres zresztą już opadł, bo było wiadomo, że wracają.

Tylko czy było do czego wracać? Obszerna willa na wzgórzu mogła stać na swoim miejscu, ale mogła równie dobrze zostać spalona, splądrowana albo zbombardowana pomyłkowo przez NATO jak chińska ambasada w Belgradzie.

Dostałam zadanie: sprawdzić. Ale nie tylko, czy dom stoi. V. złapała mnie za rękę, poważna i przejęta.

– Mam do ciebie wielką prośbę. W dużym pokoju jest regał, na którym stoi telewizor. W szafce, na środkowej półce, za kasetami wideo coś schowałam i chciałabym wiedzieć, czy to dalej tam jest. – Zakończyła ceremonialnie, błagalnie: – To dla mnie naprawdę bardzo ważne.

Mały biały renault 5 toczył się cierpliwie do Prisztiny szosą, którą kilka dni wcześniej wjechały do Kosowa pierwsze alianckie czołgi. Po drodze mijaliśmy odpoczywających na poboczu Gurkhów, słynących z waleczności nepalskich najemników z brytyjskiej armii, zatrudnionych przy oczyszczaniu szosy z ładunków wybuchowych. Trudno było nie poczuć się jak w kinie, gdy patrzyło się na ich drobne, silne sylwetki w mundurach i szerokie brązowe twarze. Wojny z udziałem Gurkhów przeciętny Europejczyk nie miał okazji doświadczyć przez ostatnie pięćdziesiąt lat (podczas II wojny światowej w brytyjskich szeregach walczyło ich ćwierć miliona).

Prisztina wyglądała jak zwykle, nie licząc paru wykwitów jugosłowiańskiej architektury artystycznie zamienionych w gruz przez bomby NATO. Zmieniły się jedynie mundury i marka krążących po mieście transporterów opancerzonych. Samoloty zbombardowały tylko koszary policji i stojący w centrum gmach poczty. Reszty nie tak wielkich zniszczeń dokonali Serbowie, paląc i rabując albańskie sklepy i restauracje. Czujne patrole brytyjskich spadochroniarzy przemierzały miasto z wprawą, z którą jeszcze niedawno przeczesywały Belfast. Jako jedyni w tym całym KFOR, międzynarodowych siłach pokojowych NATO w Kosowie, Brytyjczycy wyglądali na doświadczonych w walkach ulicznych. I byli bezlitośni wobec szabrowników. Minęli mnie obojętnie, ale kiedy zatrzymałam się na chwilę przy ocalałym sklepie, żeby na podmurówce pod witryną zawiązać but, zawrócili. Pokazałam im zawiązane sznurowadło i dowódca kiwnął uspokajająco głową. Mimo to przestali śledzić mnie wzrokiem dopiero wtedy, kiedy oddaliłam się od witryny na bezpieczną (dla niej) odległość.

Innym razem wyszłam zza rogu prosto na taką scenę: złodziej leży na ziemi z rękami wyciągniętymi przed siebie, z rozsuniętymi nogami i nie śmie drgnąć pod lufą wymierzonego pomiędzy łopatki karabinu. To na pewno była z jego strony rozsądna decyzja – spadochroniarzowi, który do niego celował, palec na spuście też nie drżał. Zdecydowanie sprawiał wrażenie, że ma pełną kontrolę nad przedmiotem, który przed sobą trzyma.

Potem w Peci widzieliśmy Włochów obojętnie przyglądających się wywożeniu serbskiego dobytku. Dzieliła ich od Brytyjczyków przepaść. Może i w Irlandii Północnej Brytyjczycy nie zostawili po sobie najlepszych wspomnień, w Prisztinie przywracali wiarę w sens tej interwencji, pierwszej takiej i jak na razie ostatniej w Europie po II wojnie światowej.

Willowa dzielnica na wzgórzu wyglądała jak dawniej, jeśli może być „jak dawniej” po apokalipsie: bez ludzi, bez ruchu, bez głosu, zamknięte okiennice, wiatr niosący śmieci po ulicach. Kilka tygodni wcześniej policja zapukała do wszystkich drzwi, kazała mieszkańcom się zbierać. Musieli zejść pieszo z tego stromego wzgórza, ci starzy i niedołężni też.

Kiedy wypędzeni z Kosowa – zobaczyłam ich po raz pierwszy na przejściu w Kukës, w samym środku gór – docierali do jugosłowiańskiej granicy z torbami, plecakami, dziećmi na rękach i staruszkami na wózkach, wyglądali, jakby był to najstraszniejszy dzień w ich życiu. W oczach ludzi, którzy są przekonani, że już nigdy nie zobaczą ojczyzny, nie widać bowiem ulgi na widok umownej linii, za którą kończy się władza ich wrogów. Stawiają po prostu kropkę nad smutkiem, tyle.

Dom rodziny V. z daleka wydawał się nienaruszony. Dopiero kiedy weszliśmy do ogrodu, zobaczyłam wybite okno. Złodzieje pojawili się tam pewnie jeszcze „za Serba”. Nie mogli przepuścić takiej okazji: jedna z najzamożniejszych dzielnic miasta, zupełnie opustoszała. Ale trzeba docenić, że w środku nawet nie nabałaganili (pewnie nie mieli czasu, robota paliła się w rękach, tyle pustych domów do obrobienia). Zabrali tylko magnetowid. Był to w Kosowie podstawowy sprzęt domowy – serbskiej telewizji nie wypadało przecież oglądać. Na bazarze można było kupić pirackie kopie najnowszych hollywoodzkich produkcji z chińskimi napisami. Nigdy nie zrozumiałam, dlaczego z chińskimi.

W szafce, tak dokładnie opisanej przez V., wszystko było na swoim miejscu. Zawiniątko leżało za kasetami.

Wieczorem zdałam jej relację, zaczynając od dobrych wiadomości.

Czujne patrole brytyjskich spadochroniarzy przemierzały miasto z wprawą, z którą jeszcze niedawno przeczesywały Belfast. Prisztina, czerwiec 1999. Fot. Robert Kowalewski/Agencja Gazeta

– Dom stoi, wszystko w porządku, złodzieje co prawda byli, ale nie nabałaganili. Zabrali tylko magnetowid i parę drobiazgów.

Przerwała mi nerwowo. Powinnam przecież zacząć od innej dobrej wiadomości.

Jej największy skarb był tam, gdzie go schowała. Ukochane żółte sandałki. Na koturnie.

Nowy Jork, 2001

Nadzieja umiera ostatnia. Ground Zero stawiała jednak nadziei poprzeczkę zbyt wysoko. Łaska łudzenia się, że ktoś przeżył skok ze sto dziesiątego piętra albo przemianę obydwu wież World Trade Center w proch i pył, pozostawała tylko najbliższym.

Członkowie rodzin zaginionych przychodzili codziennie na Nabrzeże 94 nad rzeką Hudson, gdzie nowojorskie władze zorganizowały dla nich Centrum Pomocy Rodzinom. Stawali przed płotem upstrzonym kartkami i jeszcze raz przeglądali wszystkie zdjęcia od prawa do lewa, od góry do dołu. Zapisywali telefony osób, które poszukiwały kogoś, kto pracował w tej samej firmie, na tym samym piętrze, co ich synowie, córki, bracia, siostry, matki, ojcowie. Potem dzwonili z nową nadzieją, ale po drugiej stronie nie było nikogo, kto mógłby ich pocieszyć.

W obszernych hangarach ci, którzy jeszcze wierzyli, że ich bliscy leżą nieprzytomni lub pozbawieni pamięci na oddziale intensywnej terapii, mogli uzyskać informacje ze szpitala. Ci, którzy nie potrafili sobie poradzić z bólem – porozmawiać z psychologiem.

Dziennikarzom wstęp był wzbroniony. Na tych, którzy chcieli rozmawiać z mediami, mogliśmy jedynie czekać przed wejściem, odgrodzeni żółtą taśmą, jak zadżumieni. To była słuszna decyzja, byliśmy jak dżuma – zachłanni w eksploatowaniu ludzkich tragedii, wykorzystujący tych oszołomionych bólem ludzi bez wielkich wyrzutów sumienia. Mimo to wielu krewnych chciało rozmawiać i sami do nas przychodzili z pytaniem, czy posłuchamy ich historii. W końcu to w USA narodziła się współczesna telewizja z całym jej ekshibicjonizmem. Ale tam, na Nabrzeżu 94, zrozumiałam, że trzeba szanować tę potrzebę opowiedzenia komuś o sobie.

Rudowłosa Florence Staub szukała syna Craiga. Miał trzydzieści lat i zdążył już zostać wiceprezesem Keefe, Bruyette & Woods, firmy z branży finansowej, z gabinetem na osiemdziesiątym dziewiątym piętrze World Trade Center 2. Był chłopakiem z Brooklynu, który ciężko pracował po dwanaście godzin dziennie i stał się ekspertem w rzadkiej dziedzinie handlu obietnicami obietnic wirtualnych zysków. Nieźle. Wtedy jeszcze wszyscy – no, prawie wszyscy – podziwiali bankierów. Michael Douglas jako bezlitosny makler Gordon Gekko wygłaszający w Wall Street Olivera Stone’a historyczną tyradę, że „greed is good”, chciwość jest dobra, reprezentował zaledwie przewrażliwione sumienia reżysera i scenarzysty, którzy podejrzewali, że jednak jest zła.

Tymczasem rankiem 11 września 2001 roku okazało się, że bardzo, bardzo niedobrze być bankierem. Że lepiej mieć sklepik w New Jersey, po drugiej stronie rzeki Hudson, i spoglądać na bliźniacze wieże z zawiścią, niż zajmować gabinet na osiemdziesiątym dziewiątym piętrze, z którego nie można się wydostać, bo drzwi przeciwpożarowe są zamknięte.

– Żona człowieka, który był razem z Craigiem w pokoju, powiedziała mi, że dzwonili pod numer alarmowy 911, błagając straż pożarną, żeby ich wypuściła – opowiadała Florence, która podchodziła do każdego dziennikarza, jakiemu mogła oddać choć kawałek swojej historii. Nie przeszkadzało jej nawet, że ja nie z telewizji ani że z Poland, a nie z Holland.

Na szyi powiesiła zdjęcie Craiga, żeby widział je każdy przechodzień. Któryś z ośmiu milionów mieszkańców Nowego Jorku mógł przecież coś wiedzieć.

– Byliśmy wszędzie, gdzie zbierały się rodziny zaginionych. Najpierw przy „ścianie modlitw” na placu Waszyngtona, potem w Arsenale na rogu Dwudziestej Siódmej i Lexington, a od poniedziałku przychodzimy tutaj – opowiadała zmęczonym głosem, któremu próbowała nadać pozór zdecydowania i siły. Ten kamuflaż nawet by się udał, gdyby nie worki pod oczami i brak makijażu. I zmatowiałe od środków uspokajających źrenice.

Wydawało mi się, że tak naprawdę już wiedziała, że syn nie żyje, ale wolała towarzystwo innych rodzin na Nabrzeżu 94 od niekończących się dni przed telewizorem, w którym w kółko powtarzano scenę rozsypania się bliźniaczych wież, czyli zamieniania Craiga w proch w temperaturze tysiąca stopni Celsjusza – co bardziej prawdopodobne – albo grzebania go pod masą stali i szkła, ważącą setki tysięcy ton (co prawdopodobne mniej, bo ten przywilej przypadł pracownikom niższych pięter).

To, co ekipy ratunkowe znajdowały w zgliszczach, musiało być przerażające. Na konferencji prasowej komisarz straży pożarnej Thomas von Essen zapowiedział, że w ciągu kilku dni operacja ratunkowa zostanie oficjalnie zakończona, „jeśli nadal będziemy znajdować w środku to, co znajdujemy”. Nie chciał powiedzieć co. Media też postanowiły milczeć. Wyłamał się mój kolega M., pisząc w polonijnym dzienniku o urwanych rękach, wciąż kurczowo czegoś się trzymających, splecionych dłoniach, zwęglonych kościach. Tego dnia wieczorem byłam na kolacji, podczas której nowojorscy Polacy ze sfer uniwersyteckich w imię poprawności politycznej ostro go zaatakowali za szerzenie niesprawdzonych, chorobliwie sensacyjnych wiadomości.

Tymczasem ratownicy znajdowali cztery tysiące fragmentów ciał dziennie.

Na Nabrzeżu 94 można było oddać próbkę DNA do porównania ze szczątkami znalezionymi w zgliszczach. Florence od razu to zrobiła.

– Chcę wiedzieć na pewno, że Craig zginął. Wtedy przynajmniej będziemy mogli zamówić mszę za jego duszę. – Patrzyła mi w oczy, na jeden procent obliczając szansę na mój gwałtowny protest, że póki nie znaleźli ciała, wszystko jeszcze jest możliwe.

Do dzisiaj dla ponad tysiąca rodzin „wszystko” może oznaczać i ucieczkę w amnezyjnym amoku na pustynię w Nowym Meksyku, i uprowadzenie przez przedstawicieli pozaziemskich cywilizacji, cokolwiek, co przyniesie zmęczonej duszy choć trochę ulgi.

Ratownicy znajdowali cztery tysiące fragmentów ciał dziennie. Nowy Jork, wrzesień 2001. Fot. Piotr Chmieliński

Nowojorscy patolodzy dostali specjalne oprogramowanie, które umożliwiło im porównanie DNA ze szczątków ofiar z próbkami pobranymi z ich szczoteczek do zębów i bielizny oraz od ich najbliższych. Ale trzeba mieć co porównywać. Do dzisiaj, jak podaje The Office of Chief Medical Examiner (biuro głównego patologa miasta Nowy Jork), nie udało się zidentyfikować tysiąca stu piętnastu osób, czyli ponad czterdziestu procent z dwóch tysięcy dziewięciuset siedemdziesięciu trzech ofiar.

10 maja 2014 roku przez Manhattan przejechała najsmutniejsza procesja w historii miasta. W asyście jadących na sygnale policyjnych motocykli samochody policji, służb ratunkowych, władz portowych oraz wóz strażacki wiozły trzy metalowe pojemniki owinięte w amerykańską flagę. W środku, w plastikowych torebkach, znajdowało się siedem tysięcy dziewięćset trzydzieści fragmentów kości i tkanek niezidentyfikowanych ofiar ataku na bliźniacze wieże. Jechały do zbudowanego na miejscu World Trade Center muzeum, które od tego momentu stało się także mauzoleum.

Siedem tysięcy dziewięćset trzydzieści szczątków tysiąca stu piętnastu ofiar zmieściło się w trzech trumnach. To oznacza, że były tak małe i tak zniszczone, że nie dało się pobrać z nich DNA.

Tydzień po 11 września udało mi się dostać do Ground Zero (tak nazwano miejsce katastrofy – jak epicentrum wybuchu bomby atomowej). Gdy oparta o barierkę patrzyłam na to, co zostało z bliźniaczych wież, stojący obok ratownik westchnął ciężko i powiedział:

– Już nikogo nie znajdujemy. I nie znajdziemy.

Zatoczył ręką w powietrzu. Wiedziałam, co ma na myśli. Wszyscy tam, na dolnym Manhattanie, myśleli o tym bez przerwy, przy każdym oddechu. Potężna chmura dymu i kurzu, która rosła nad cyplem od momentu, gdy zapadła się jedna, a potem druga wieża, budziła początkowo przede wszystkim obawę ze względu na toksyczne substancje, zwłaszcza azbest, które mogła zawierać. Teraz doszła do tego potworna pewność, że skoro tych ludzi nigdzie nie ma, to muszą być właśnie tam, w tej chmurze.

W proch się obrócili. A potem, lewitując w powietrzu wraz z wszechobecnym szarym pyłem, który dławił i nie pozwalał głębiej westchnąć za ich dusze, osadzili się w płucach ratowników z Ground Zero, gapiów i dziennikarzy za taśmami oddzielającymi kolejne kręgi tego piekła. Też ich pewnie trochę przywiozłam do Polski.

Telewizje i gazety analizowały, co będzie, gdy gubernator stanu Nowy Jork George Pataki zdecyduje się przerwać akcję ratunkową. Psychologowie ostrzegali, że takie „ambiwalentne poczucie straty”, kiedy nie ma się ostatecznej pewności, że ta strata rzeczywiście nastąpiła, jest wyjątkowo niebezpieczne. Według twórczyni tego terminu, psychiatry Pauline Boss z Uniwersytetu Stanowego w Minnesocie, uczucie bólu zostaje w takiej sytuacji zamrożone; cierpiąca osoba nie jest w stanie przejść do następnego etapu, czyli wychodzenia z bólu i powrotu do normalnego życia.

Nie trzeba od razu być psychiatrą, żeby to rozumieć. W książce Złodzieje z Bagdadu jej współautor i narrator, pułkownik piechoty morskiej Matthew Bogdanos w 2003 roku odwiedza w Iraku odkryty właśnie masowy grób ofiar reżimu Saddama Husajna. Tak to wspomina:

Spostrzegłem płaczącą, ubraną na czarno kobietę. Krążyła wokół wykopu, a kiedy mnie zobaczyła, podeszła, wyciągając do mnie ręce. Byłem w mundurze i chyba uosabiałem dla niej władzę. Chłopczyk, może dwunastoletni, podszedł, żeby służyć nam za tłumacza. Powiedział, że kobieta próbuje odnaleźć szczątki swych najbliższych. Gdy rozmawialiśmy, próbowałem gestami odciągnąć ją od grobu. Pamiętam, jak wyjaśniałem jej, że nie mam pojęcia, które kości należą do jej krewnych. Znów zaczęła błagać i powiedziała, że nie dba o to. Jakiekolwiek kości z tego grobu pozwoliłyby jej pogrzebać żal. „Płacz i nie daj się pocieszyć, ale płacz – pisał Dostojewski. – Jeszcze długo trwać będzie twój głęboki, matczyny ból”. Spojrzałem na nią i zapytałem:

– Który?

– Ten – odparła. – Jest jego wzrostu. Jestem pewna, że to mój syn.

Tak więc ukląkłem, spuszczając jedną nogę do wykopu i opierając kolano drugiej na jego skraju, po czym – niech mi Bóg wybaczy – spełniłem jej prośbę.

– Szukran – powiedziała. Dziękuję.¹

Ta iracka matka przynajmniej doznała łaski pewności. A kiedy się jej nie dozna, można odnaleźć własne dziecko i jednocześnie go nie odnaleźć. Melchior Wańkowicz w Zielu na kraterze opisywał, jak jego żona po wojnie szukała w tymczasowej powstańczej mogile szczątków ich córki Krystyny, poległej na warszawskiej Woli wraz z sześcioma towarzyszami 6 sierpnia 1944 roku:

Skleciła siedem trumien. Zdobyła dwa prześcieradła dla owinięcia ciała Krysi. Poznałaby je. W lutym, kiedy zaczynała kopać, był mróz, jeszcze by widziała resztki rysów. Potem już może tylko plisowaną spódniczkę. Ale wiosną ziemia była podmokła, więc pewnie już tylko warkocze…, panterkę…, krzyżyk od załogi „Śmiałego”.²

Jednak – jak odkryła biografka Wańkowicza Aleksandra Ziółkowska-Boehm – Zofia Wańkowiczowa nie rozpoznała córki, która ścięła warkocze i plisowaną spódniczkę zamieniła na mundur. Spędziła resztę życia, nie wiedząc, że z tymczasowego grobu najprawdopodobniej wydobyła i pochowała jako anonimową łączniczkę swoją Krysię.

Czy to właśnie Grecy nazywali ironią tragiczną?

Część rodzin ofiar z World Trade Center nie chce się pogodzić z decyzją, by niezidentyfikowane szczątki pochować w muzeum w Strefie Zero. Ich zdaniem muzeum to nie miejsce na godny pochówek. Podczas symbolicznego pogrzebu trzech trumien protestowali z zaklejonymi taśmami ustami, podkreślając w ten sposób, że władze nie chciały słuchać ich racji.

Kiedy odchodziłam z Nabrzeża 94, Florence wciąż czekała przed policyjną taśmą, wypatrując kolejnej dziennikarskiej ekipy. Siostra Craiga, Carolyn, stała obok matki. Martwiła się, nad czym odprawią żałobne nabożeństwo, jeśli nie będzie trumny.

Jednak to wcale nie jest koniec tej historii, bo kiedy coś się kończy, coś się i zaczyna. Przed śmiercią Craig zdążył jeszcze dokonać swojej najbardziej udanej inwestycji.

Juliette na drugie imię też ma Craig, po ojcu. „Wygląda jak on, wspaniałe niebieskie oczy, zgrabny nos, jasna cera i piękne usta” – napisała jej matka, Stacey, na portalu poświęconym ofiarom zamachu na WTC.

Córka Craiga Stauba urodziła się jedenaście dni po zamachu. Dokładnie w jego trzydzieste urodziny. Zgodnie z planem – przecież postanowił sobie, że zostanie ojcem, zanim skończy trzydzieści lat.

Tirana, Albania, 1999

Pod koniec XX wieku Tirana była ostatnią europejską stolicą, w której nie posługiwano się adresami, choć ulice dumnie nosiły nazwy wielkich albańskich patriotów albo przesławnych albańskich grodów. Nie posługiwano się adresami nie tylko dlatego, że wciąż obowiązywały obyczaje z czasów przedkartograficznych. Za Hodży nie wolno było używać map. Poprosiłam kiedyś na ulicy o wskazanie drogi na planie miasta. Para przechodniów długo wpatrywała się w podsuniętą im pod nos siatkę niezrozumiałych przecinających się linii. Nie zobaczyli w niej nic znajomego.

Komunikowaliśmy się więc tak, jak profesor Tarantoga z Ijonem Tichym: „Polecicie prosto, za słońcem błękitnym skręcicie w lewo, za następnym, pomarańczowym, w prawo, będą tam cztery planety, otóż na trzeciej licząc od lewej ręki, spotkamy się”³.

Tego pięknego majowego dnia natowskie bombardowania trwały w najlepsze, ale Kosowo było jeszcze pod jugosłowiańską kontrolą. Chodziliśmy po Tiranie w poszukiwaniu biura prasowego UÇK, Armii Wyzwolenia Kosowa. Jak wszyscy dziennikarze, przeznaczaliśmy całe dnie na śledzenie, identyfikowanie, wyłuskiwanie partyzantów wtopionych w miasto. Tirańczycy rozpoznawali tych z Kosowa bez pudła, ale dla nas, obcych, ich cywilne ubrania były kamuflażem nie do przejrzenia. Wiedzieliśmy tylko, że rezydowali w hotelach, tych lepszych i tych gorszych, wynajmowali na mieście mieszkania, w których rekrutowali chętnych do walki z rozproszonej po świecie kosowskiej diaspory. Prom z Bari, którym przypłynęłam do Albanii, pełen był urlopowanych kelnerów z Brooklynu i mediolańskich murarzy, podnieconych, poważnych, prowadzących na pokładzie długie nocne rozmowy.

Do mieszkania, w którym mieściło się biuro prasowe UÇK i gdzie wystawiano legitymacje prasowe, trafiliśmy bez problemu, bo instrukcje były jasne: w bloku za barem w prawo, drugie piętro, zielone drzwi. Tam spotkaliśmy tę trójkę: dwóch dryblasów i dziewczynę, niższą, drobniejszą. I tak bardzo dumną z czerwonego beretu UÇK. Wszyscy troje byli świeżo zwerbowani, przejęci dopiero co nabytym statusem bohatera narodowego in spe.

Na ścianie biura wisiał plakat z człowiekiem, który tę sprawność już zdobył: Adem Jashari, przywódca Armii Wyzwolenia Kosowa z wioski Prekaz, w marcu 1998 roku poległ w nierównej walce z serbskimi siłami. Był potężnym mężczyzną z gęstymi czarnymi włosami i rozwianą brodą à la Karol Marks. Pasy na naboje nosił elegancko skrzyżowane na piersi i mocno dzierżył karabin w dłoni. Dziewczyna w czerwonym berecie przypominała go niewiele.

Jej towarzysze chyba też tak uważali. Podśmiewali się z niej, rzucali dowcipami, a ona powstrzymywała gniew. Odpowiadała śmiechem na zaczepki, choć była spięta i zbierało jej się na płacz. Trzymała ramiona prosto, żeby czuć się wyższa. Starała się patrzeć im hardo w oczy, jak równa równym, ale czasem na ułamek sekundy przez jej spojrzenie przebijała błagalna prośba o uznanie.

Przypomniała mi kogoś, kogo rok wcześniej spotkałam w najbardziej odizolowanym od świata kawałku Albanii.

Kamienista wąska droga powoli pięła się pustynnym płaskowyżem, by wreszcie wznieść się pod nieboskłon. Nic tam nie zakłócało ciszy pokrytych wiecznym śniegiem górskich szczytów. Ich spokojny majestat był jednak zwodniczy. Wiedzieli o tym i Albańczycy, i Serbowie, zwłaszcza ci ostatni, bo nadali temu najwyższemu pasmu Gór Dynarskich miano Gór Przeklętych. Wyrzeźbione przez lodowiec i wiatr ostre, prawie pionowe granie są tam bardziej urwiste, niedostępne i dzikie niż gdziekolwiek indziej na Bałkanach.

Prawie sześćset lat temu uciekli w te góry przed Turkami mieszkańcy położonej w dole, nad Jeziorem Szkoderskim, wsi Shiroke. Pamięć o swym pochodzeniu przekazywali sobie z dumą z pokolenia na pokolenie. Ani urzędnikom osmańskiego imperium, ani powstałej w 1912 roku niepodległej Albanii nigdy nie udało się rozciągnąć realnej władzy na te tereny, gdzie spotykają się Czarnogóra, Albania i Kosowo.

We wsi Theth domy wyrastały z rzadka, niemrawo wzdłuż żwawego górskiego strumienia – biedne drewniane chałupki i zamożniejsze kamienne kulle, z których najstarsze przypominały wieże. Okienka miały malutkie niczym strzelnice – by mieszkańcy mogli się skutecznie bronić. Budynki zbudowanego za komunizmu centrum – sklep, siedziba partyjnego sekretarza, posterunek milicji – opustoszały i zamieniły się w rudery. Ośrodek wczasowy związków zawodowych też był zupełnie opuszczony. Podobnie jak ten nowy, zbudowany przez entuzjastę, który wrócił z Ameryki i chciał we wsi rozwijać turystykę. Ale nikt nie przyjeżdżał. Raz pojawili się turyści z Czech, ale podobno nikt już ich więcej na dole nie zobaczył. Tak przynajmniej ludzie gadali.

Kamienny dom Pashka Sokolji należał do najstarszych – ale i biedniejszych – w całej wsi. Gospodarz przyjął nas w reprezentacyjnej izbie, gdzie wszystkie meble przykryte były czarnym kirem na znak żałoby po zmarłym w styczniu stryju. Na stole pojawiły się papierosy, parzona po turecku kawa i domowej roboty raki – pełen aromatu destylat z winogron. Pashk gestem zaprosił nas do częstowania się. Miał bardzo odstające uszy, uwydatnione jeszcze przez ostrzyżone krótko, na zapałkę, włosy. Czarne, wypchane na kolanach spodnie, zgrzebną kamizelkę i marynarkę. Kajakowate, przechodzone buciska. Tak wyglądają polscy chłopi na zdjęciach sprzed wojny – solidne, wełniane ubrania, cerowane i nicowane, które przechodziły z ojca na syna przez kilkadziesiąt lat.

Kiedy Pashk się śmiał, robił to w ten sam rubaszny sposób jak inni mężczyźni. Ale w tym śmiechu był miększy ton. Fot. Wojciech Duszenko/Agencja Gazeta

Dziwna panowała atmosfera w tej izbie, pachnącej wsią, sianem, oborą. Kiedy Pashk się śmiał, robił to w ten sam rubaszny sposób jak inni mężczyźni. Jak inni walił rękami po kolanach. Ale w tym śmiechu był miększy ton. W zmarszczkach wokół zmrużonych oczu – nieoczekiwana łagodność.

Na ścianie izby obok kolekcji wąsatych stryjów ze strzelbami wisiało zdjęcie młodej, bardzo urodziwej dziewczyny. Trzydzieści lat temu tak właśnie wyglądał Pashk Sokolja, pan tego domu. A raczej – wyglądała. Bo wtedy była kobietą.

W albańskich górskich społecznościach, rządzących się surowym kodeksem prawa zwyczajowego, Kanunem, podział na role męskie i żeńskie był rygorystycznie przestrzegany. Jeśli w rodzinie zabrakło męskiego potomka, który mógłby zapewnić jej bezpieczeństwo (nie w sensie bytowym, ale dosłownym, od pracy w gospodarstwie i na roli były kobiety), to jedna z córek musiała zostać mężczyzną. Często rodziny przeznaczały dziewczynce taki los zaraz po urodzeniu. Wtedy wychowywano ją jak chłopca. Jeśli decyzja – z przyczyn losowych – zapadała później, dziewczyna obcinała włosy, porzucała kobiece stroje, do ręki brała strzelbę. To samo czekało dziewczynę, która nie chciała wyjść za mąż za przeznaczonego dla niej kandydata. Jedynie zmiana płci mogła uchronić jej rodzinę przed krwawą zemstą rodziny chłopaka za złamanie przyrzeczenia małżeństwa.

Był tylko jeden kłopot – mężczyzna powinien mieć żonę. A kobieta, nawet jeśli społeczność uważa ją za mężczyznę, żony mieć nie może (choć według antropologów w przypadku niektórych kobiet wybór męskiej roli mógł mieć głęboko skrywane podłoże homoseksualne). Nie może też mieć romansów na boku z innymi mężczyznami – mówimy o patrylinearnej, patriarchalnej kulturze, w której za wszelką cenę unika się potomków z nieprawego łoża. W północnej Albanii pannie młodej zaszywano w gorsecie sukni kulę, z której pan młody mógł zrobić użytek, gdyby oblubienica go zdradziła.

Dziewczyny przyjmujące męską rolę musiały więc wyrzec się seksu raz na zawsze. Składały przysięgę i zostawały Dziewicami Kanunu. Żywymi dowodami na istnienie płci kulturowej, zależnej nie od genów, ale od społecznych wyobrażeń.

Pashk Sokolja była jedną z ostatnich kilkudziesięciu żyjących Dziewic Kanunu – bo ta tradycja właśnie wygasała. Jej ojciec umarł, gdy była jeszcze w brzuchu matki. Gdy miała rok, matka oddała ją rodzinie męża. W roku 1944 komuniści zabili czterech kuzynów i stryja Pashk, spalili rodzinny dom. Pozostał tylko jeden, ostatni męski przedstawiciel rodziny, drugi stryj – ten, który umarł w styczniu. W 1972 roku całą wieś szczepiono przeciw dżumie. Stryja Pashk po zastrzyku całkowicie sparaliżowało. Leżał przez pięć miesięcy w szpitalu w Szkodrze – bratanica musiała go tam odwiedzać. To wtedy, jak mówi, przywdziała męski strój, by móc bezpiecznie podróżować. Ale tak naprawdę Pashk nie miała wyboru: gdy postanowiła zostać Dziewicą Kanunu, miała już trzydzieści trzy lata, była więc starą panną. Nikt się z nią nie chciał ożenić, bo pochodziła z biednej rodziny o niskim statusie.

Może kiedyś Dziewice Kanunu otaczał szacunek, jaki należy się głowie rodu. Ale w roku 1998 nawet w odciętej od świata wiosce Theth dawne obyczaje zaczęto brać w cudzysłów. Choć Pashk cieszyła się wszystkimi prawami przysługującymi mężczyznom, mieszkańcy wioski nie traktowali jej poważnie. Żartowali z niej za plecami. Wymieniali rubaszne plotki o jej wyimaginowanych kochankach płci żeńskiej.

Mam pewne podejrzenie, że te lesbijskie fantazje zagościły wśród Gór Przeklętych dzięki telewizji Polsat, tej najważniejszej i najszybszej nici porozumienia pomiędzy kulturami polską i albańską pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Erotyczne programy nadawane przez satelitę pomogły mi przełamać wiele lodów, także potem na Bliskim Wschodzie.

– Jesteś z Polski? Polska, Polsat! – rozpromieniał się kolejny rozmówca i mrugał porozumiewawczo. Szkoda tylko, że ten wytrych otwierał wyłącznie męskie serca.

Pashk wiedziała, że we wsi z niej żartują, i może także dlatego była taka smutna. Nieczęsto się zdarza, żeby ktoś opowieść o swoim życiu zaczynał tak jak ona: „Moje życie było bardzo nieszczęśliwe”.

To dlatego spotkana w Tiranie bezimienna żołnierka z UÇK, z której szydzili koledzy, tak bardzo walczyła o ich akceptację. Bez niej także i jej życie nie byłoby szczęśliwe.

A przecież chłopców z kosowskiej partyzantki nie powinna dziwić kobieta w mundurze. Tradycyjne bałkańskie społeczeństwa, te słowiańskie i niesłowiańskie, są patriarchalne, ale znajdowały i znajdują furtki dla silnych kobiet. („Nie ma większych macho od góralek z Czarnogóry”, mawia mój serbski przyjaciel). Wybór męskiej tożsamości nie musiał wiązać się z przymusem. Drzwi do męskiego świata otwierała, na przykład, także krwawa rodowa zemsta. Kobieta pragnąca wypełnić obowiązek pomszczenia krwi przelanej w jej w rodzinie musiała przyjąć rolę mężczyzny, żeby móc chwycić za broń. Tak samo, jeśli chciała walczyć o honor ojczyzny, a nie tylko rodziny.

Zostawmy siedemnastowieczną legendę o wychowywanej jak chłopak Norze z Kelmendi, która miała zabić w pojedynku osmańskiego paszę, grożącego, że jeśli nie odda mu swej ręki, puści z dymem jej rodzinne ziemie. Ale Shote Galica jest postacią jak najbardziej historyczną: bohaterką narodową, która walczyła w latach dwudziestych XX wieku u boku męża Azema o przyłączenie Kosowa do Albanii.

Na zdjęciu są oboje. On siedzi, ona stoi obok, wspierając się o ciężką strzelbę. Ubrani identycznie, ona czarne włosy zwinęła w ciasny warkocz, przykryła przypominającą połówkę jajka białą filcową czapką zwaną plisem, tak samo jak on zatknęła pistolet za pozbawiający ją talii szeroki pas. Jej wygięte w dół końcówki ust pozwalają wyobrażać sobie zaciętość, ale i zmęczenie. Już całkiem niedługo obojga nie będzie, on w 1924 roku umrze z powodu ran odniesionych w starciu z siłami jugosłowiańskimi, ona po jego śmierci przejmie dowodzenie nad partyzantami. Zakończy życie w Albanii trzy lata później. W internecie w języku innym niż albański ta historia nie ma puenty; ona tak po prostu sobie umiera w wieku trzydziestu dwóch lat.

Miałam zapytać albańskich znajomych dlaczego, ale pomyślałam, że tak to zostawię. Mogę sobie wyobrażać, że umarła z tęsknoty za mężem. Z goryczy wywołanej przez porażkę i zdradę (Albanii ruch kaczaków, jak nazywano kosowskich powstańców, nie był na rękę; przyczyniła się do jego zdławienia). Albo z syndromu odstawienia wojny.

Shote Galicy nikt przynajmniej nie wyśmiewał – komuniści nadali jej tytuł Narodowego Bohatera Albanii. Telewizja znęcała się nad nią potem w patriotycznych widowiskach. Socrealistyczni rzeźbiarze i malarze portretowali ją z rozwianym włosem, na koniu, zdecydowanym ciosem dłuta i ostrą kreską, zmaskulinizowaną nawet bardziej niż zwykłe socrealistyczne kobiety, robotnice i rolniczki z fresków i pomników. Jakby nie mogli przyjąć do wiadomości, że niemężczyzna może dokonać takich czynów. Ale znalazło się dla niej miejsce na ołtarzu. Walczyła w słusznej sprawie, a socjalistyczna Albania zwalczała przesądy dotyczące kobiet.

Kilkadziesiąt lat wcześniej po drugiej stronie Adriatyku, w Kalabrii, regionie o podobnie surowych obyczajach, zwycięscy Piemontczycy potraktowali brygantki – kobiety walczące w powstaniu w obronie Burbonów – z pogardą, jakiej oszczędzili powstańcom płci męskiej. Zabite na polu bitwy obnażali i fotografowali nagie. Schwytane rozbierali, mierzyli i ważyli w poszukiwaniu naukowego dowodu na ich odmienność. Przecież żadna „normalna” kobieta nie chwyciłaby za broń. Czytaj: nie weszłaby na święte terytorium mężczyzn. Dysponujący przewagą w uzbrojeniu oraz liczebną Piemontczycy nie mieli potrzeby angażować do wojny swoich kobiet, w odróżnieniu od pospolitego ruszenia walczących w obronie własnej ziemi i obyczajów Kalabryjczyków.

Ale zakres pomocy, jakiego zachodnie społeczeństwa wymagały od kobiet w czasie wojny, zmieniał się w zależności od wielu czynników, pośród których miejscowe tradycje i ostrość podziału między płciami grały ważną rolę. Dobitnie pokazał to najbardziej monumentalny i wstrząsający etap drogi kobiet do żołnierskiego rzemiosła, czyli pospolite ruszenie radzieckich dziewczyn na front w czasie II wojny światowej. Stratedzy uznali, że frontowe straty w ludziach są zbyt wielkie. Nie wystarczy więc, by kobiety zastąpiły mężczyzn w fabrykach i na polach, jak w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy USA, nie wystarczy, by wspomagały ich w polowych szpitalach oraz w służbach logistycznych i zaopatrzeniowych. Muszą iść się bić.

Swietłana Aleksijewicz w głośnej książce Wojna nie ma w sobie nic z kobiety zebrała relacje młodych kobiet, często wręcz dziewczynek, którym powierzono „męskie” zadania bojowe. Były pilotkami samolotów bojowych, czołgistkami, snajperkami. Te dziewczyny na wezwanie ojczyzny, która chętnie korzystała z ich młodych, sprawnych ciał i patriotycznego zapału, też wyszły ze swoich ról. Wiele z nich potem już do nich nie wróciło. Nie tylko z powodu wojennej traumy, lecz także odrzucenia przez społeczność, która zobaczyła w nich kobiety upadłe, baby-dziwa, odmieńczynie. Zwierzyły się ze swoich tragedii Aleksijewicz, cierpliwej i współczującej kronikarce, jednej z niewielu osób, które chciały ich wysłuchać:

Mieszkałam w mieszkaniu komunalnym. Wszystkie sąsiadki miały mężów, ubliżały mi. Natrząsały się: „Cha, cha, cha… Opowiedz nam, jak tam się gziłaś z chłopami…”. Do garnka z kartoflami dolewały mi octu. Albo wsypały łyżkę soli… Cha, cha, cha…

Mój dowódca zwolnił się z wojska. Przyjechał do mnie, pobraliśmy się. Zapisaliśmy się w urzędzie i już. Bez wesela. A po roku odszedł do innej, kierowniczki naszej stołówki zakładowej: „Ona pachnie perfumami, a ciebie czuć onucami i buciorami wojskowymi”.⁴

Jeśli nawet żołnierki nie były wykluczane ze wspólnoty, to wypadały z oficjalnego obrazka – ich wojenny wysiłek był marginalizowany, na piedestał trafiali mężczyźni. Wszystko wracało na stare tory, wszystko miało być jak przed wojną. Clare Mulley w Kobieta szpieg. Polka w służbie Jego Królewskiej Mości, drobiazgowej biografii Krystyny Skarbek, najsłynniejszej polskiej kobiety szpiega (a właściwie, nie bójmy się tego słowa, szpieżki), pokazuje to zjawisko na przykładzie tragicznych losów bohaterki: Skarbek oddała Brytyjczykom podczas wojny nieocenione usługi, między innymi przekazała im mikrofilm z dowodami szykowania się Niemiec do inwazji na ZSRR. Dzięki wyjątkowej brawurze i wdziękowi uratowała też przed egzekucją brytyjskich cichociemnych. Ale Wielka Brytania po wojnie nawet ordery zaoferowała jej tylko cywilne – nie było przepisu pozwalającego dekorować wojennymi odznaczeniami kobiety. Dawni szefowie z wywiadu dołożyli propozycję pracy w biurze. Skarbek odmówiła. Potrzebowała wysokiego poziomu adrenaliny. Małżeństwo, najpewniejszy sposób na zabezpieczenie sobie przyszłości, także odrzucała (próbowała już dwukrotnie). Poszukiwanie przygody zapewne doprowadziło ją do przedwczesnej śmierci z rąk niezrównoważonego kochanka. A przecież nie musiało się tak skończyć, gdyby tylko pozwolono jej żyć tak, jak żyła w czasie wojny. W końcu praca dla szpiegów (i szpieżek) jest zawsze.

Wojna o Kosowo skończyła się już dawno. Dziewczyna z UÇK pewnie wyszła za mąż i wychowuje dzieci. Czasem tylko wyjmuje z szafy czerwony beret i wspomina rok 1999. Ale mam dla niej też wersję alternatywną.

Zaledwie dwanaście lat po wojnie prezydentem nowo powstałego kraju została kobieta. Atifete Jahjaga, rocznik 1975, wcześniej zastępczyni komendanta głównego policji. Dopóki nie została zgłoszona w kwietniu 2011 roku jako kompromisowa, apolityczna kandydatka na prezydenta po konstytucjonalnym kryzysie, nie miała nawet biogramu w Wikipedii. Dla wszystkich było jasne, że jej kandydatura urodziła się w gabinetach amerykańskiej ambasady. Ta wykształcona i przebojowa kobieta, absolwentka prawa i kursów w akademii FBI, była symbolem tego, co USA chciałoby w Kosowie promować: wysokich standardów, kompetencji, równouprawnienia kobiet. Ale ma dziś dobrą prasę, choć przede wszystkim na Zachodzie.

Patrzę na zdjęcie pani prezydent (albo prezydentki) pod flagą z dwugłowym orłem i zastanawiam się, czy mogła być kiedyś tą dziewczyną z Tirany, której twarzy już nie pamiętam.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: