Insatiable. Cloverleigh Farms. Tom 3 - ebook
Insatiable. Cloverleigh Farms. Tom 3 - ebook
Czy wstrzymywane od lat uczucie ma szansę pokonać przeciwności losu?
Meg Sawyer poznała Noaha McCormicka w czasach liceum, gdy chłopak ocalił ją przed utonięciem. Od tego pamiętnego dnia rozwinęła się między nimi przyjaźń, która przetrwała wiele lat. Jako nastolatki spędzali ze sobą mnóstwo czasu, wspierali się w trudnych sytuacjach i radzili w kwestiach sercowych. Po szkole ich drogi się rozeszły – Meg wyjechała do Waszyngtonu i poświęciła się karierze, a Noah został zastępcą szeryfa w rodzinnej miejscowości i skupił na dbaniu o dobro brata z porażeniem mózgowym. Przez kolejne szesnaście lat nie stracili kontaktu, choć ograniczył się on głównie do rzadkich rozmów telefonicznych i wymiany wiadomości.
Po latach Meg odwiedza rodzinny dom, aby wziąć udział w ślubie swojej siostry Frannie. Przytłoczona niedawnym rozstaniem z chłopakiem, kobieta cieszy się na możliwość spędzenia czasu z Noahem. Radość z ponownego spotkania ożywia dawne romantyczne uczucia, które oboje starali się dotąd od siebie odsuwać dla dobra przyjaźni. Nieoczekiwany wybuch namiętności skutkuje rozwinięciem się między nimi romansu. Oboje traktują go jednak jako krótkotrwałą przygodę – Meg zostawiła w Waszyngtonie pracę, a sparzony w poprzednim związku Noah nie wierzy w to, że stały związek da się pogodzić z jego zobowiązaniami wobec rodziny. Czy na pewno wiedzą, co będzie dla nich najlepsze?
Ta historia jest naprawdę SWEET. Sugerowany wiek: 16+
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-406-6 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noah
Miała na imię Dottie i zbliżała się do dziewięćdziesiątki. Zaliczała się do kategorii, którą nazywaliśmy w departamencie szeryfa „stałą klientką”. Podjechałem pod jej dom w piątkowy wieczór około siódmej. Na razie na mojej zmianie nic się nie działo, zatrzymaliśmy kilku kierowców za złamanie przepisów i przyjęliśmy kilka niepilnych zgłoszeń, ale w małym miasteczku w rodzaju Hadley Harbor to było normą.
Przypadek Dottie zdecydowanie nie wymagał natychmiastowej reakcji.
Zadzwoniła pod numer alarmowy, ponieważ miała pewność, że ktoś się włamał do jej domu po południu, gdy była na zakupach spożywczych, i mimo że intruz niczego nie ukradł, to poprzesuwał meble w jej salonie. Nawet nie zgasiłem świateł w samochodzie.
– Zaraz wrócę, Renzo. – Zostawiłem na tylnej kanapie explorera swojego wiernego owczarka belgijskiego, który, jak podpowiedział mi wyraz jego pyska, nie był z tego zadowolony, i wysiadłem z auta na chodnik.
Renzo nie odrywał ode mnie wzroku, jak zawsze obserwował mnie przez okno, chociaż w tym wezwaniu nie było niczego niebezpiecznego.
Niemniej dobrze było wiedzieć, że osłania mnie bez względu na wszystko.
Zapukałem do drzwi wejściowych dwupiętrowego, tradycyjnego domu z cegły i niecałe dziesięć sekund później otworzyła mi rozpromieniona Dottie Jensen, świecąc olśniewającą bielą sztucznej szczęki.
– Witam, panie McCormick. Miałam nadzieję, że to będzie pan.
– Dobry wieczór, pani Jensen. Tak, to ja.
Staruszka spojrzała na ulicę, gdzie w aucie siedział mój służbowy pies.
– Nie zabrał pan ze sobą pieska?
Za każdym razem padały te same pytania. Zrobiłem wdech, by nie stracić cierpliwości, i odpowiedziałem. Po raz kolejny.
– Jest zawsze ze mną. Siedzi w samochodzie.
– Nie będzie mu za gorąco?
– Mamy chłodny wieczór, a w radiowozie jest włączona klimatyzacja.
– Nie chciałby wejść do środka?
– Może najpierw wejdę i się rozejrzę, a gdy mi pani opowie, co się stało, i będę miał wszystkie informacje, wypuszczę go, żebyście się mogli przywitać.
– Świetny pomysł – zgodziła się ochoczo. – Proszę wejść.
– Dziękuję.
Moja rozmówczyni otworzyła drzwi szerzej i odsunęła się na bok, żebym mógł wejść do przedpokoju. W domu było cicho i pachniało pastą do mebli zmieszaną z aromatem kolacji.
– Napije się pan czegoś? – spytała. – Może lemoniady? A może zje pan ciasteczko? Albo kolację? Kupiłam dziś piękne kotlety schabowe i właśnie je usmażyłam. Lubi pan do tego prażone jabłka?
– Nie, dziękuję. – Mimo że kiszki grały mi marsza, musiałem się trzymać procedury.
Samotna pani Jensen zatrzymałaby mnie u siebie na wiele godzin, gdybym jej na to pozwolił. Było mi jej żal – mąż, z którym przeżyła ponad sześćdziesiąt lat, zmarł zaledwie kilka miesięcy wcześniej – dlatego zawsze poświęcałem jej kilka minut więcej, jeśli mogłem. Tyle że dzisiaj teoretycznie już od dwudziestu minut nie byłem na służbie i chciałem jechać do domu, żeby obejrzeć mecz World Series.
Zajrzałem do salonu po mojej prawej stronie, a potem przeszedłem do jadalni po lewej. Każde z pomieszczeń wyglądało dokładnie tak samo jak podczas mojej poprzedniej wizyty.
– Podobno jest pani przekonana, że ktoś się włamał?
– Tak. Jestem tego pewna. – Pani Jensen złączyła przed sobą dłonie o powykręcanych palcach i otworzyła oczy tak szeroko, że na jej czole pojawiło się jeszcze więcej zmarszczek.
– Opowie mi pani o tym, co się stało?
Potaknęła i obdarzyła mnie takim uśmiechem, jakbym koronował ją właśnie na królową Anglii.
– Tak. Widzi pan, pojechałam do centrum po zakupy. Chciałam kupić mięso na pieczeń, bo odwiedzi mnie mój syn George z żoną. Sue nigdy się nie nauczyła przyrządzać pieczeni tak, jak jej pokazywałam. No, ale ona robi karierę i chyba nie przejmuje się zanadto tym, co stawia na stół. – Pani Jensen ściszyła głos i przysłoniła usta dłonią, żeby kontynuować konspiracyjnie: – Kiepsko jej też wychodzi prowadzenie domu, prawdę mówiąc, ale niewiele możemy zmienić w ludziach, których wybiorą nasze dzieci. Ma pan dzieci?
– Nie, proszę pani. – Przygotowałem się mentalnie na nieuchronny ciąg dalszy.
– A dlaczego? Żona nie chce?
– Żony też nie mam, pani Jensen. – Mówiłem jej to już z co najmniej pięćdziesiąt razy, a ona za każdym razem reagowała tak samo.
– Nie ma pan żony? – Wzdrygnęła się. – Przecież zbliża się pan już pewnie do trzydziestki, panie McCormick.
– Mam trzydzieści trzy lata.
– Trzydzieści trzy! Ja z panem Jensenem od dwunastu lat byliśmy małżeństwem, gdy on miał trzydzieści trzy lata. I mieliśmy już czwórkę dzieci. W sumie mieliśmy ich sześcioro.
– Wiem. – Pomyślałem o zimnym piwie czekającym na mnie w lodówce i zwalczyłem pokusę, by zerknąć na zegarek.
– Przeżyliśmy razem sześćdziesiąt siedem lat. Zmarł wiosną. Dziewiątego kwietnia.
To również wiedziałem, bo wtedy zaczęła wydzwaniać do dyspozytora, by składać swoje „pilne zgłoszenia”.
Zdarzało się jej słyszeć hałas – wtedy myślała, że ktoś jest w domu. Czasami ginął jakiś przedmiot, który się znajdował, kiedy funkcjonariusz przyjeżdżał i pomagał jej szukać. Dwukrotnie twierdziła, że się przewróciła i potrzebuje pomocy, ale w obydwu przypadkach otworzyła funkcjonariuszowi drzwi. Za każdym razem robiła, co mogła, by zatrzymać któregoś z nas w domu jak najdłużej, i zawsze proponowała nam jedzenie, opowiadała o swoim życiu, wściubiała nos w nasze prywatne sprawy i nieproszona udzielała nam rad.
Była niemal dziewięćdziesięcioletnim utrapieniem. Choć matka też wypominała mi, że zostanę na zawsze kawalerem – a robiła to często – to i tak przyjeżdżałem tu, by się upewnić, że wszystko jest w porządku, nawet jeśli miało to służyć tylko temu, by kobiecina poczuła się mniej samotna. Należało to do moich obowiązków. Mój tata też by tak robił, a był najukochańszym szeryfem, jakiego miało kiedykolwiek to hrabstwo. Rozumiał, że „służyć i chronić” to coś więcej, niż tylko dokonywać aresztowań i zapobiegać przestępczości.
– Tak, proszę pani. Miałem szczęście spotkać pana Jensena kilka razy. Wszyscy w biurze szeryfa bardzo go lubili.
Uśmiechnęła się radośnie.
– Był taki kochany. I przystojny. Wszystkie dziewczyny zabiegały o jego uwagę. O pańską żadna nie zabiega?
– W tej chwili nie, proszę pani.
– Nie chce pan mieć rodziny?
– Mam rodzinę. Myślę, że zna pani Carol McCormick. Jest pielęgniarką w przychodni Harbor Family.
– Oczywiście. – Pani Jensen potaknęła głową. – Carol jest przeurocza. Znałam też pańskiego ojca. Uwielbialiśmy szeryfa McCormicka. Bardzo się z panem Jensenem zmartwiliśmy, kiedy odszedł.
– Dziękuję. Mam również brata bliźniaka, siostrę i szwagra, dwóch siostrzeńców i siostrzenicę oraz Renza. Otacza mnie spora rodzinka. – Uśmiechnąłem się i spróbowałem zmienić temat. – Czy po powrocie do domu zastała pani drzwi otwarte na oścież? Niezamknięte na zamek?
Przez chwilę moja rozmówczyni wyglądała na skonsternowaną.
– Dlaczego miałabym zostawiać otwarte drzwi? – Wtem sobie przypomniała i strzeliła palcami. – Ach, no tak! Drzwi były lekko uchylone, ale wiem, że wychodząc, zamknęłam je dokładnie. Mieszkam tu sama i chociaż to jest małe miasteczko, ostrożności nigdy za wiele.
Potaknąłem.
– Ale dom był pusty, gdy pani wróciła?
– Tak. Drań pewnie uciekł, gdy poprzesuwał meble.
– Nic nie zginęło?
– Niczego nie stwierdziłam – odparła niemal z żalem, wykręcając sobie palce. Zerknęła przez ramię w stronę rzeczonego pokoju, jakby stropiona tym, że rodzinne srebro nie zniknęło.
– Mogę się rozejrzeć?
Moja propozycja ją ucieszyła. Poklepała mnie po ramieniu.
– Ależ oczywiście. Śmiało. Proszę się nie spieszyć. A ja w tym czasie przygotuję jakąś przekąskę. Pan Jensen zawsze lubił coś zjeść o tej godzinie.
Zamiast się z nią sprzeczać, zgodziłem się i wszedłem do salonu, podczas gdy ona ruszyła w przeciwnym kierunku do kuchni. Poruszała się powoli, ostrożnie stawiając kroki, jak to drobna staruszka, ale cicho nuciła pod nosem, więc wiedziałem, że dałem jej to, na czym jej zależało – czas i uwagę.
W salonie nic nie wskazywało na to, by przesuwano meble. Na wypadek gdyby pamięć mnie myliła, podniosłem jeden z rogów kanapy. Głębokie wgniecenia w dywanie podpowiedziały mi, że mebel stoi tu od dłuższego czasu. Może i od 1951 roku, kiedy to, jak pani Jensen mówiła mi już kilkakrotnie, młodzi nowożeńcy się tutaj wprowadzili.
To był ładny dom przy cichej ulicy w spokojnym miasteczku, idealne miejsce dla rodziny. Zerknąłem na oprawione w ramki fotografie stojące nad kominkiem, na półkach z książkami i na stolikach przy meblach wypoczynkowych. W tym pokoju zebrano pamiątki ze stu lat życia tej rodziny. Czarno-białe zdjęcie ślubne z lat dwudziestych XX wieku. I jeszcze jedno z lat pięćdziesiątych. Zdjęcia z chrzcin dzieci. Rodzinne ujęcia przedstawiające pięć pokoleń podczas świąt, ślubów, urodzin i rocznic. Dzieci, wnuczęta i prawnuczęta.
Pomyślałem o domu matki, również pełnym rodzinnych zdjęć. Ku jej wiecznej zgryzocie pochwalić się mogła tylko dwiema fotografiami ślubnymi – własną oraz mojej siostry Niny. Matka miała już troje wnucząt i trzecie w drodze, a to wszystko dzięki uprzejmości Niny i mojego najlepszego przyjaciela Chrisa, który wziął ślub zaraz po naszym pierwszym okresie służby w wojsku. Mimo że podpisaliśmy umowy na jeszcze cztery lata i dwukrotnie wyjeżdżaliśmy na misje, udało mu się zapłodnić Ninę dwa razy w tym czasie, a potem jeszcze kolejne dwa razy.
Nie miałem ochoty myśleć o kwestiach logistycznych z tym związanych, niemniej uwielbiałem być wujkiem ich dzieci – ośmioletniego Harrisona, sześcioletniej Violet i czternastomiesięcznego Ethana. Już wkrótce mieli dodać do tej gromadki czwartego potomka, a matka ciągle mi truła, że powinienem postarać się ich dogonić, jakby to był jakiś reprodukcyjny wyścig.
Ma nawet na półce nad kominkiem pustą przestrzeń, która rzekomo czeka na to, aż się ożenię i będę mieć dzieci, a matka będzie tam mogła ustawiać zdjęcia. Od czasu do czasu, kiedy u niej jestem, znajduje chwilę, by zerknąć w tamtą stronę z tęsknym westchnieniem albo zetrzeć z półki kurz szmatką. W poprzednie Boże Narodzenie dałem jej oprawione w ramkę zdjęcie przedstawiające mnie i Renza i poinformowałem ją, że nic więcej nie dostanie. Obruszyła się, ale zdjęcie stoi dumnie nad kominkiem. Matka ukochała to psisko niemal tak mocno jak ja.
– Juhu! Panie zastępco szeryfa, pańska przekąska gotowa! – zawołała pani Jensen.
Z ciężkim westchnieniem wróciłem do przedpokoju i przeszedłem przez jadalnię do kuchni. Pani Jensen przygotowała dla mnie talerz, na którym położyła kanapkę, chipsy ziemniaczane i plasterki pikli. Obok stała szklanka mleka. Kobieta odsunęła nawet dla mnie krzesło.
– Kanapka z bekonem, sałatą i pomidorem, z chleba tostowego. Pan Jensen takie jadał. – Zaśmiała się i pokręciła głową. – Boże uchowaj, jeśli zapomniałam opiec pieczywo!
– Bardzo dziękuję, proszę pani, ale naprawdę nie mogę zostać. Zaraz kończę służbę i muszę wrócić na posterunek, żeby wypełnić papiery, zanim będziemy mogli z Renzem wrócić do domu, gdzie chciałbym obejrzeć mecz, droga pani.
– Och. – Wyglądała na załamaną. – Może mógłby pan potem wrócić?
Pokręciłem głową z uśmiechem.
– Obawiam się, że nie.
– To może spakuję panu to jedzenie? Nie ma sensu, żeby się zmarnowało, prawda?
Pomyślałem przez chwilę.
– Raczej nie ma.
– Wspaniale. – Uśmiech wrócił na jej usta. – Niech mi pan da minutkę, spakuję wszystko do torebki i może pan ruszać w drogę.
– Dziękuję. Rozejrzałem się po salonie, ale według mnie wszystko jest tam w porządku. Jeśli jednak stwierdzi pani, że coś zginęło, musi nas pani poinformować.
– Oczywiście – powiedziała, wyjmując papierową torebkę z szuflady. – Zawsze dzwonię do szeryfa w nagłym wypadku.
I nie tylko… Nie potrafiłem jednak złościć się na nią. Wiedziałem, jak to jest tęsknić za kimś. Czasami ma się wszystkiego dość.
Kilka minut później szedłem z torebką z jedzeniem w dłoni, a pani Jensen odprowadzała mnie do samochodu. Widziałem przez szybę, że Renzo macha niecierpliwie ogonem. Otworzyłem drzwi i pies wyskoczył na trawnik, podekscytowany i szczęśliwy. Miał obrożę psa służbowego i odznakę szeryfa.
– Siad! – rzuciłem komendę i mnie posłuchał. – Dobry pies.
– Mogę go pogłaskać? – spytała pani Jensen.
– Oczywiście.
Poklepała go kilkakrotnie po łebku.
– Ile ma lat?
– Pięć.
– Duży jest jak na pięciolatka. Waży pewnie ze czterdzieści pięć kilo!
– Jakieś trzydzieści sześć, czyli przeciętnie.
– Wydaje się słodki.
– Owszem, potrafi taki być.
Poza służbą Renzo był energicznym, wesołym psem, który chciałby się bez ustanku bawić, ale w pracy był dobrze wytresowaną, bezwzględną machiną – szybki, zwinny, agresywny i w razie konieczności gwałtowny, a wobec mnie bezgranicznie lojalny. Też odnosiłem niekiedy wrażenie, że mam dwa oblicza, więc do siebie pasowaliśmy. Towarzyszył mi od trzech lat.
– Mogę dać mu coś do jedzenia? – spytała pani Jensen. – Nie mam psich przysmaków, ale może ciasteczko? Jest taki grzeczny.
Pokręciłem głową.
– Dziękuję, ale psów pracujących nie należy nagradzać jedzeniem.
– Dlaczego?
– W czasie rewizji często napotykamy jedzenie i nie chcemy, żeby myślał o zjedzeniu tego, co znalazł, zamiast o pracy.
– Och, rozumiem. – Westchnęła rzewnie. – To pewnie powiemy sobie dobranoc, panie McCormick. Bardzo dziękuję, że pan przyjechał.
– Dobranoc, pani Jensen. Dziękuję za kanapkę. – Uniosłem torebkę, gdy Renzo wskakiwał do samochodu.
– Nie ma za co. Spakowałam tam też smakołyk. Nie jest domowej roboty, ale moje wnuczęta uwielbiały to, kiedy były małe. Teraz, chociaż są już przeważnie dorosłe i nie odwiedzają mnie tak często, nie mogę przestać tego kupować. To głupie, prawda?
– Rozumiem panią.
Nadal w czasie oglądania meczów rozmawiałem z tatą, jakby siedział obok mnie, a nie spoczywał na katolickim cmentarzu nieopodal.
– Jest pan taki uroczy. – Uśmiechnęła się, jakby właśnie doznała olśnienia. – Wie pan co? Mam wnuczkę w prawie pańskim wieku. Idealnie by do pana pasowała. Może bym…
– Do widzenia, pani Jensen – pożegnałem się stanowczo, obszedłem wóz i zająłem miejsce kierowcy.
Nie miałem najmniejszej ochoty paść ofiarą jednej z pretendujących do roli swatki mieszkanek naszego miasteczka. Niemal każda intrygantka w promieniu osiemdziesięciu kilometrów żywiła przekonanie, że zna „idealną dziewczynę”, z którą mógłbym „się ustatkować”. Nie miało znaczenia, ile razy powtarzałem, że nikogo nie szukam. To do nich nie trafiało.
„Nie czuje się pan samotny?” – pytały.
„Ani trochę” – odpowiadałem, co najczęściej zgadzało się z prawdą.
Zdarzały się chwile, kiedy brakowało mi damskiego towarzystwa, współczującego uśmiechu na koniec dnia. Gładkiego, seksownego ciała w nocy, kogoś, komu można sprawić przyjemność i z kim można poigrać. Ostatnie zerwanie na dobre mnie wyleczyło z angażowania się w związki, a kilka randek z „idealnymi” dziewczynami wystarczyło, abym się zorientował, jak dobrze ludzie potrafią ukrywać wariactwo. Moje życie seksualne było nieco przygnębiające, ale nikt nigdy nie powiedział: „Hej, Noah, wiem, że w miasteczku pojawi się na jedną noc zupełnie normalna dziewczyna o zabójczym uśmiechu i obłędnym ciele. Może do ciebie wpaść, żeby ci zrobić dobrze?”.
Dopóki taki dzień nie nastąpi, będę musiał znosić posuchę.
Wklepałem do laptopa kilka uwag na temat zgłoszenia i ruszyłem. W drodze na posterunek wyciągnąłem kanapkę i odgryzłem kęs. Wieki nie jadłem kanapki z boczkiem, a ta była cholernie smaczna.
– Nie jest taka zła, co nie? – zwróciłem się do Renza. – Może trochę szurnięta, ale chyba ma do tego prawo.
Zanim zaparkowałem przed biurem szeryfa, zdążyłem zjeść kanapkę, chipsy i pikle. Przypomniało mi się, że pani Jensen wspomniała coś o smakołyku, więc wsunąłem do torebki wolną rękę.
Wyjąłem z niej nadziewane biszkoptowe ciastko Twinkie. Zaśmiałem się.
O kimś mi przypomniało.ROZDZIAŁ DRUGI
Meg
Odkąd pamiętam, ze stresem radziłam sobie, zajadając ciastka Twinkie. I to w niedorzecznych ilościach.
To jest kompletna dziecinada, do tego absurdalnie niezdrowy zwyczaj i pewnie mam tętnice zarośnięte już nieodwracalnie z powodu pysznego złotego biszkoptowego ciacha z puszystym słodkim nadzieniem o smaku śmietankowym, ale nic na to nie poradzę – ten smakołyk ma w sobie coś dodającego otuchy.
Jednak nawet moje ulubione łakocie nie mogły ukoić zdenerwowania, jakie czułam w piątkowy wieczór po powrocie do domu, gdzie zastałam chłopaka, z którym byłam przez trzy lata, pakującego swoje rzeczy.
– Jak to wyjeżdżasz? – Gapiłam się na Brooksa z niedowierzaniem, stojąc w progu sypialni, podczas gdy on metodycznie wkładał do walizki równiutko poskładane, nienagannie białe podkoszulki.
– Przyjąłem pracę w firmie na Manhattanie. Mój pociąg odjeżdża wieczorem.
– Dzisiaj wieczorem?! – Weszłam do pokoju z zaciśniętym żołądkiem. – Przenosisz się tam dzisiaj wieczorem?
– Tak – odparł spokojnie.
– Ale… ale… co z nami?
– Daj spokój, Meg. Przecież wiesz, że nas już nie ma. – Głos miał wyzuty z emocji.
Zwykle lubiłam ten jego niezmącony spokój – to było dobre jin dla mojego ulegającego łatwej ekscytacji jang – ale nie mogłam się otrząsnąć z zaskoczenia, jakie wywołały te wydarzenia, i trochę mnie denerwowało, że Brooks nie okazuje żadnych uczuć. Trzy lata to szmat czasu, nawet jeśli ostatni rok nie należał do szczególnie udanych.
– Nie możemy o tym porozmawiać?
– Już o tym rozmawialiśmy, Meg. – Obok podkoszulków ułożył stosik granatowych i ciemnozielonych bokserek. (Odkąd byliśmy razem, nigdy nie widziałam, żeby nosił majtki w innym kolorze). – Rozmawialiśmy o tym w święta, rozmawialiśmy o tym latem, a także w ostatnim miesiącu, zanim pojechałem na rozmowę do Nowego Jorku.
– Wiem, ale… Chyba nie sądziłam, że to się stanie naprawdę.
Uczucie paniki przesuwało się z żołądka w stronę klatki piersiowej. Jeżeli Brooks naprawdę ode mnie odchodził, to będzie to mój trzeci z kolei nieudany związek. Już nie tylko pech, ale wzorzec. Cykl. Może nawet klątwa.
Brooks zatrzymał się w połowie drogi między szafą a łóżkiem, z workiem na ubrania w ręku. Na jego przystojnej twarzy malowała się powaga.
– To ty postanowiłaś myśleć, że to się nie stanie naprawdę. Mówiłem ci, że będzie inaczej.
Przygryzłam paznokieć, świadoma, że ma rację.
– Przez ostatnie tygodnie prawie się nie widywaliśmy. – Położył worek na łóżku i wrócił do szafy.
– Cóż… – Gorączkowo szukałam jakiejś linii obrony. – Ty jesteś sową, ja rannym ptaszkiem. Kładę się spać, zanim wrócisz do domu, a rano wstaję i wychodzę przed tobą. To trudne.
– To wszystko prawda. – Wrócił do łóżka z naręczem koszul na identycznych drewnianych wieszakach. – Ale nie tak powinien wyglądać związek.
– Oboje byliśmy też mocno zajęci pracą.
Brooks i ja byliśmy prawnikami, przy czym on pracował dla Departamentu Sprawiedliwości, a przynajmniej tak mi się wydawało, ja zaś porzuciłam prawo jako takie, by opracowywać strategie kampanii. Praca każdego z nas była wymagająca i ważna. Do naszych obowiązków należały spotkania organizowane późnym wieczorem i wczesnoporanne konferencje wideo, do tego dochodziły nieprzekraczalne terminy i wysokie stawki.
– Trudno nam było budować więź – dodałam.
– Tu chodzi o coś więcej. – Brooks zaczął wsuwać koszule do worka. – Już nic między nami nie ma, Meg. Nie uprawiamy seksu od sześciu miesięcy.
– To nie do końca jest prawdą. Próbowaliśmy pewnego wieczoru, ale zasnąłeś. Nie moja wina.
Chociaż tak naprawdę trochę uważałam, jakby to była moja wina. Brooks włożył w to pewien wysiłek, ale nie mógł… hm… sprostać wyzwaniu. W skrytości ducha poczułam ulgę, ale też zastanawiałam się, dlaczego go już nie kręcę.
– Nie obwiniam cię. Tylko stwierdzam fakty – oznajmił. Brooks zawsze tylko stwierdzał fakty. – I bądź szczera. Brakowało ci tego?
Przygryzłam wargę. Nie brakowało mi seksu z Brooksem, a i jemu pewnie nie brakowało seksu ze mną. W naszej sypialni zrobiło się nijako. Nudno. Przewidywalnie.
Przez jakiś czas nakazywałam sobie starać się – kupowałam bieliznę, mówiłam sprośne rzeczy, proponowałam, że zrobię mu loda… Ale nie zrobiłam nic, aby podnieść temperaturę.
– Może moglibyśmy się bardziej postarać – zaproponowałam bez większego przekonania.
– Nie, Meg. Nie powinniśmy musieć się tak starać. Oboje zasługujemy na relację, która nie przypomina drugiej pracy.
Wpatrywałam się w jego buty, drogie oxfordy z przeszyciami, z brązowej skóry, idealnie wypastowane, stanowiące doskonałe dopełnienie granatowego garnituru. Przesunęłam wzrok w górę dopasowanych nogawek spodni, dotarłam do białej wykrochmalonej koszuli i ciasno zawiązanego krawata w prążki. O szóstej po południu Brooks wciąż wyglądał na świeżo ogolonego, a jego włosy koloru ciemny blond prezentowały się jak po wyjściu od fryzjera – z którym spotykał się regularnie co trzy tygodnie. Był wysoki, muskularny i przystojny – wyglądał jak facet z reklamy wody kolońskiej w czasopiśmie.
Tyle że patrząc na niego, nie czułam ani krztyny fizycznego przyciągania, żadnego ognia, pragnienia, by zerwać z niego ten drogi garnitur i rzucić się na niego. I jasne było, że on nie ma ochoty rzucać się na mnie.
– Będę dalej opłacał połowę najmu do końca roku – kontynuował. – To da ci czas na podjęcie decyzji, czy chcesz przejąć całą opłatę na siebie, przeprowadzić się do mniejszego mieszkania czy znaleźć współlokatora.
Gdy dotarło do mnie, że znowu zostanę sama, usiadłam na łóżku.
– O Boże.
Brooks wreszcie przestał się pakować i usiadł obok mnie.
– Nie robię tego po to, by cię ranić.
Nabrałam głęboko powietrza do płuc, po czym je wypuściłam. Starałam się uporządkować skomplikowane uczucia.
– Nie czuję się skrzywdzona… Sama nie wiem, co czuję. Rozczarowanie. Zażenowanie. Złość. No, może trochę skrzywdzona też się czuję. Zamierzałeś odejść bez pożegnania?
Wzruszył ramionami.
– Wiesz, jak to ze mną jest. Nie chciałem scen. Pomyślałem, że jak zawsze będziesz pracowała do późna i uda mi się stąd zwinąć, zanim wrócisz do domu. Planowałem napisać do ciebie maila.
– Maila?! – Patrzyłam na niego z rozdziawionymi ustami. – Na koniec trzyletniego związku?
– Albo zadzwonić – dodał szybko. – Nie podjąłem jeszcze decyzji. Ale bądźmy szczerzy, Meg. Nasz związek skończył się dawno temu. Oboje byliśmy zbyt uparci i zapracowani, żeby zajmować się rozstaniem.
Zamknęłam oczy, by powstrzymać łzy.
– Ostatnie miesiące tylko mi to wyraźniej uświadomiły – powiedział. – Nie kochaliśmy się na tyle, by o to zawalczyć.
W głębi duszy wiedziałam, że ma rację, ale mimo że mówił „my”, słyszałam: „Nie kochałem cię na tyle, by o ciebie zawalczyć”.
Może przekręcanie jego słów w ten sposób nie było sprawiedliwe, lecz nie mogłam nic na to poradzić. Tym bardziej że wszystkie moje związki tak się kończyły – wygasały. Bez dramatyzmu. Bez wielkich scen. I bez walki.
– Dlaczego jestem w tym taka kiepska? – usłyszałam własny głos.
– W czym?
– W związkach. Przecież mam już trzydzieści trzy lata. Dlaczego nie umiem robić tego, jak należy?
– Chcesz poznać prawdę?
– Nie wiem. Chcę?
– To przez to, że nie stawiasz nigdy związku na pierwszym miejscu. Nawet siebie nie stawiasz na pierwszym miejscu, tylko pracę. Zawsze. I nie mówię tego po to, by cię atakować. Po prostu stwierdzam fakty.
Nie będzie mi brakowało tego jego stwierdzania faktów.
I wcale się nie mylił. Zawsze miałam w sobie geny pracoholiczki. Perfekcjonistki. Nawet w dzieciństwie rozwiązywałam wszystkie zadania dodatkowe. Zgłaszałam się na ochotnika do prowadzenia projektów grupowych. Czytałam podręcznik z wyprzedzeniem. Siedziałam po nocach, żeby robić idealnie prace domowe, i miałam obsesję na punkcie swojego charakteru pisma. Dobrze się z tym czułam. Nauczyciele mnie chwalili. Rodzice z dumą opowiadali o moich ocenach i wewnętrznej motywacji. Zdobywałam nagrody i stypendia, wygrywałam w konkursach na najlepszy esej.
Ciężka praca i odnoszenie sukcesów – oto, w czym byłam najlepsza. I czy nie temu zawdzięczam to, co teraz mam? Tytuł prawniczki. Świetną pracę. Nazwisko, które coś znaczy w zaciekle konkurencyjnej dziedzinie.
Oczywiście, że to był efekt tamtych wysiłków. I byłam dumna ze wszystkich swoich osiągnięć.
Niemniej zaczynałam dostrzegać, że sukcesy zawodowe miały swoją cenę.
* * *
Zaraz po wyjściu Brooksa zdjęłam kostium i pantofle, by przebrać się w dres i miękkie skarpety, upięłam włosy w luźny koczek na czubku głowy i podeszłam do szafki, w której trzymałam zapas alkoholu i ciastek Twinkie na czarną godzinę. Zrobiłam sobie margaritę, usiadłam na podłodze w salonie i przystąpiłam do pochłaniania idiotycznych ilości cukru, soli, tłuszczu i alkoholu, oglądając przy tym kolejne odcinki _Prawa_ _i_ _porządku._ Starałam się przy tym nie myśleć o smutnym stanie mojego życia osobistego.
Po dwóch drinkach i czterech ciasteczkach uznałam, że może mi się przydać interwencja.
Rozpaczliwie pragnęłam usłyszeć od kogoś, że nie umrę smutna i samotna, otoczona papierkami po smakołykach firmy Hostess, dlatego sięgnęłam po telefon i spróbowałam się dodzwonić do mojej siostry April. Miałam cztery siostry, ale to z April czułam się najsilniej związana. Chloe była mi najbliższa pod względem wieku (tylko o czternaście miesięcy młodsza), lecz sprawiała w dzieciństwie tyle kłopotów, że April musiała się mną często opiekować, mimo że była ode mnie o zaledwie dwa lata starsza.
Poza tym Frannie, najmłodsza z rodziny, obecnie dwudziestosiedmiolatka, wychodziła za mąż, a Chloe niedawno się zaręczyła, więc z pięciu sióstr Sawyer tylko April i ja zostałyśmy singielkami. (Najstarsza Sylvia wyszła za mąż zaraz po studiach).
Mało o tym rozmawiałyśmy, ale czułam, że April może być jedyną osobą, która mnie w tej chwili zrozumie. A przynajmniej pomoże mi zrozumieć moje uczucia – bo, jak sobie wyobrażałam, w przeciwnym razie mogę pochłonąć potencjalnie zabójczą ilość złotego biszkoptu nadziewanego puszystym, słodkim kremem.
Gdy April nie odebrała, napisałam esemesa do Noaha, zastępcy szeryfa w moim rodzinnym miasteczku, zarazem jednego z najbliższych przyjaciół od czasu szkoły średniej. Nie kontaktowaliśmy się od kilku miesięcy i nie widziałam go od kilku lat, no ale tak to już z nami było. Potrafiliśmy długo ze sobą nie rozmawiać, ale gdy któreś z nas sięgnęło po telefon lub wsiadło do samolotu, by się spotkać, czuliśmy się, jakbyśmy się widzieli wczoraj.
Poza tym Noah uratował mi kiedyś życie. Uznałam, że od tego czasu jest za mnie odpowiedzialny.
JA: Hej.
NOAH: Hej. Właśnie o tobie myślałem.
JA: Zdarzyło ci się przyjąć zgłoszenie dotyczące śmierci z powodu przejedzenia się Twinkie?
NOAH: Nie.
JA: To dobrze.
NOAH: Potrzebna ci pomoc w nagłym wypadku, Sawyer?
JA: Jeszcze nie.
NOAH: OK. Bo w razie gdyby coś, to sugeruję 112, a nie moją komórkę. Dzieli nas ponad 1200 km. I chociaż cukier zabija raczej powoli, to mogę nie dotrzeć na czas.
JA: A spróbowałbyś?
NOAH: Dla ciebie zawsze.
Uśmiechnęłam się.
A potem…
NOAH: Może powinnaś zerwać z nałogiem.
JA: WAL SIĘ! MYŚLISZ, ŻE NIE PRÓBOWAŁAM?
NOAH: Nie mogłabyś zmienić nawyku na inny?
JA: Jaki?
NOAH: Nie wiem. Taki, który wykończyłby cię szybciej. Może skoki z klifu?
JA: Mowy nie ma.
NOAH: Zabawa zapałkami?
JA: Nie kręci mnie to.
NOAH: Połykanie noży?
JA: Chciałbyś.
NOAH: Ha, ha, ha. Nie chodziło mi o mój nóż. Chociaż potencjalnie mógłby być niebezpieczny, zapewniam cię.
JA: Świnia z ciebie. Nie wiem, dlaczego do ciebie napisałam. ŻEGNAM NA ZAWSZE.
NOAH: To wszystko? Już nigdy więcej się do mnie nie odezwiesz?
JA: Przejąłbyś się tym?
To było dziecinne pytanie, ale tego wieczoru nie czułam znikąd miłości. Chciałam usłyszeć, że jestem dla kogoś ważna.
NOAH: Nie bądź wredna, Sawyer. Wiesz, że tak.
Natychmiast poczułam się lepiej. I trochę głupio.
JA: Przepraszam. Miałam naprawdę kiepski dzień.
Po chwili mój telefon zaczął dzwonić. To był Noah McCormick.
– Halo?
– Hej.
– Jesteś w pracy?
Wyobraziłam go sobie w mundurze, siedzącego w czarno-białym explorerze. Krótkie ciemne włosy. Łagodne brązowe oczy o gęstych rzęsach. Schludnie utrzymany kilkudniowy zarost na wyrazistej szczęce. I mocne ramiona. Zawsze mi się podobały.
– Jestem w domu – odparł. – Z czym masz problem?
– Z cholesterolem. Z ciśnieniem krwi. Możliwe, że mój czas na Ziemi dobiega końca.
Śmiech miał gardłowy i dźwięczny.
– O co chodzi?
Łypnęłam na piąte złociste ciastko.
– Objadam się nerwowo Twinkie. Ale popijam je margaritą – dodałam, żeby zabrzmiało to doroślej.
– Twinkie i tequila. Klasa.
Pociągnęłam spory łyk i odstawiłam kieliszek.
– Staram się.
– Co się stało?
– Posypał się mój kolejny związek.
– Z chłopakiem? Jak on miał na imię? River?
– Brooks. – Upiłam kolejny łyk. – Ale to nie jest mój chłopak. Zostawił mnie.
– Tak? Kiedy?
– Dzisiaj. Po powrocie do domu zastałam go przy pakowaniu rzeczy. – Na samo wspomnienie chwyciłam piąte ciasteczko i odgryzłam kawałek.
– Tak znienacka?
– Niezupełnie. Nie układało się między nami od jakiegoś czasu. – Przeżułam i połknęłam kęs. – Niemniej czuję się upokorzona. Ciągle ktoś mnie rzuca. Co jest ze mną nie tak?
– Nic. Oprócz tego, że przez ciebie przegapię początek meczu.
– Może o to chodzi. Jestem samolubna.
Westchnął.
– Sawyer, w liceum w każde wakacje budowałaś domy z fundacją Habitat for Humanity. Nie jesteś samolubna.
Odrzuciłam resztkę Twinkie na bok, zerwałam się na równe nogi i zaczęłam chodzić w tę i z powrotem przed kanapą.
– Zbyt wybredna?
– Powinnaś być wybredna. Po świecie chodzi mnóstwo dupków.
– Może jestem kiepska w łóżku.
– Jakoś w to wątpię.
– Tego nie możesz wiedzieć na pewno!
– Prawda – odparł ze śmiechem. – Może powinnaś wrócić tu i pozwolić mi się zabrać na jazdę próbną? Oceniłbym, jak się ciebie prowadzi.
Uśmiechnęłam się.
– Bardzo śmieszne.
Noah, pomimo wszystkich tych żarcików, nigdy się do mnie nie przystawiał. Zawsze się zastanawiałam dlaczego, ale doszłam w końcu do wniosku, że nie byłam w jego typie. Kręciły go seksowne blondynki z biustem w rozmiarze co najmniej C. W tamtych czasach byłam brunetką i nosiłam staniki z miseczką odpowiadającą mojej ocenie z matematyki – solidne A. (Obecnie noszę duże B, może nawet małe C).
Tylko jeden raz, gdy robiłam magisterkę, a on przyjechał mnie odwiedzić w Waszyngtonie, myślałam, że mnie pocałuje. Służył wtedy w wojsku i miał jechać na drugą misję, więc nasze pożegnanie było dość intensywne. Tamta chwila trwała zaledwie ułamek sekundy i potem uznałam, że tylko to sobie wyobraziłam.
– Posłuchaj, Sawyer. Zapomnij o tym facecie. To dupek.
– Skąd wiesz? Nawet go nie poznałeś.
– Nie muszę go znać. Miał szansę być z tobą i pokpił sprawę? Pieprzyć go. Jest dupkiem.
– Dzięki. – Poczułam się lepiej, nawet jeśli nie było to prawdą.
– Nie ma za co. Mogę teraz obejrzeć mecz?
– Za chwilkę. – Padłam ciężko na kanapę i wpatrywałam się w sufit. – Myślisz, że jestem skazana na samotność, bo stawiam pracę przed związkami?
– Nie wiem. Może.
Ściągnęłam brwi.
– To nie jest właściwa odpowiedź.
– A jak brzmi właściwa?
– „Gdy spotkasz miłość swojego życia, będziesz chciała stawiać tę osobę na pierwszym miejscu. Nawet nie będziesz się musiała nad tym zastanawiać. Po prostu zrobisz to odruchowo”.
– To już wiesz.
– A co, jeśli tak się nigdy nie stanie? Jeśli odpowiedni facet nigdy się nie pojawi? Albo – kontynuowałam, wpadając w coraz głębszą panikę – się pojawi, ale ja będę zbyt zajęta i zdekoncentrowana, żeby to zauważyć? Co jeśli… będę się gapić w pieprzony telefon, gdy on akurat będzie mnie mijał?
Westchnął ciężko.
– Uważam, że jeśli naprawdę wierzysz w istnienie jedynej i prawdziwej miłości, intuicja ci pomoże.
Zamknęłam oczy.
– Naprawdę w to wierzysz?
Zawahał się.
– Przynajmniej w część. Wierzę, że należy ufać intuicji.
– Ale w miłość życia już nie?
– To bajka, Sawyer. Jeśli jednak wiara w nią cię uszczęśliwia, łudź się dalej.
Westchnęłam. To było zasadnicze pytanie. Czy uszczęśliwiała mnie wiara w miłość, która razi niczym grom z jasnego nieba, zdarza się raz w życiu, przychodzi znikąd i powala na kolana? Czy też szukałam sobie wymówki? Może oczekiwałam, że Kupidyn odwali całą robotę za mnie, podczas gdy w rzeczywistości miłość wymagała zdwojenia wysiłku z mojej strony. I większej ilości bielizny i lodów.
Nie miałam pojęcia.
– Jesteś tam jeszcze? – spytał Noah.
– Tak. – Usiadłam i spuściłam nogi z kanapy. – Hej, nie zapominaj, że w przyszłym tygodniu przylatuję na wesele Frannie. Umówmy się na piwo.
– Mam czas. I zawsze chętnie się napiję piwa.
– Co powiesz na czwartek?
– Świetnie. Mam wtedy wolne.
– Zadzwonię, gdy będę na miejscu. I dzięki, że mnie wysłuchałeś. Przepraszam, że zmonopolizowałam rozmowę.
– Znam cię od dawna, Sawyer. Przyzwyczaiłem się.
Uśmiechnęłam się szeroko, bo dotarło do mnie, jak bardzo mi go brakowało.
– Dupek. Udanego meczu. Do zobaczenia w przyszłym tygodniu.
– Do zobaczenia. Bezpiecznej podróży.
Rozłączyliśmy się. Odłożyłam telefon. Pomyślałam, jakie to zabawne, że nadal nazywam północ stanu Michigan „domem”, chociaż nie mieszkam tam od piętnastu lat. Wyobraziłam sobie Cloverleigh Farms, gdzie się wychowywałam; pobliskie miasteczko Hadley Harbor, gdzie mieszka Noah; półwysep Leelenau – mały palec stanu Michigan – z jego pięknymi plażami, błękitną wodą i cudownymi wzgórzami porośniętymi winnicami, sadami i lasami. Dorastanie w takim miejscu było idyllą, a mimo to desperacko chciałam się stamtąd wyrwać i udać w świat, gdzie się dzieją ważne rzeczy. Nie mogłam sobie nawet przypomnieć, kiedy spędziłam tam więcej niż dzień lub dwa z okazji Bożego Narodzenia lub Wielkanocy. Gdy odbywał się pogrzeb taty Noaha? To było trzy lata temu.
Gardło mi się zacisnęło w poczuciu winy.
Praca jest zawsze, za to nikt nie żyje wiecznie.
Nagle poczułam przejmującą tęsknotę za bliskimi. Miałam wylecieć z Waszyngtonu w czwartek rano i wrócić w sobotę, dzień po weselu. Zapragnęłam jednak spędzić tam więcej niż trzy dni.
Czy szef gniewałby się, gdybym wzięła tydzień urlopu? Straciłabym jakieś ważne spotkanie i szansę wpływu na istotne decyzje? Zbliżał się rok wyborów i…
Wtem w mojej głowie zabrzmiał głos Brooksa: „Nie stawiasz nigdy związku na pierwszym miejscu. Nawet siebie nie stawiasz na pierwszym miejscu, tylko pracę”.
Miał rację. A stać mnie było na więcej.
Jeśli chodzi o mnie, może parę wolnych dni było tym, czego potrzebowałam. Mogłam uciec przed presją zabieganego świata polityki i się zrelaksować. Mogłam przestać usiłować robić wszystko i się zabawić. Świat się nie zawali, jeśli zrobię sobie wakacje.
Zerwałam się z kanapy, wyciągnęłam laptopa z torby, wysłałam do szefa wiadomość, że nie będzie mnie w biurze dłużej, niż pierwotnie planowałam, ale mogę pracować zdalnie w razie konieczności, po czym zmieniłam datę wylotu na następny ranek. Musiałam zapłacić sporą karę, ale nie przejęłam się tym.
Zadowolona z decyzji udałam się do sypialni, żeby się spakować.