- W empik go
Instynkt - ebook
Instynkt - ebook
Inspektor Beniamin Merle jest już jedną nogą na emeryturze, gdy zostaje mu przydzielone jeszcze jedno, ostatnie śledztwo. W płytkim grobie zostają znalezione rozkładające się zwłoki kobiety z odciętą głową, przydrutowaną z powrotem do ciała. Wiele szczegółów tej zbrodni przypomina Merlemu starą sprawę, której nigdy nie udało mu się rozwiązać. Czy Potwór z Wrocławia wrócił do gry, czy ma genialnego naśladowcę?
Kaja Danielewicz kilka tygodni temu wzięła wolne do odwołania i zniknęła – nikt nie wie, gdzie się zaszyła. Seria okrutnych zbrodni fascynuje ją i wywabia z ukrycia. Kaja postanawia pomóc inspektorowi, gdyż czuje się w jakiś dziwny sposób związana z nieuchwytnym mordercą…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8172-749-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Listopad
Świat szumiał. Za oknami deszcz i wiatr wygrywały jesienne symfonie. Wszystko w _pianissimo_. Dom ogarniał chłód. Od jakiegoś czasu coraz większy i większy. Nie tylko dlatego, że temperatura obniżała się każdego dnia, ale również przez nastroje domowników. Rozmowy zastąpiło ciche stukanie sztućcami w talerze.
Kaja wstała, by sięgnąć po gazetę. Jakiś czas temu, wiedząc, że jej ulubionemu periodykowi grozi upadek, postanowiła kupić tytuł. Wymieniła kadrę i dała mu nowe życie. Zyski przynosił niewielkie, ale przynajmniej sam się utrzymywał. I nie upadł, to najważniejsze – była to ulubiona gazeta jej ojca. Kupiła ją dla niego, choć tego nie wiedział. A także ze względu na pamięć miłości, która odeszła na zawsze. W tej właśnie gazecie wymieniały informacje, których znaczenia nikt nie miał się domyślić.
Monika spojrzała na Kaję z nienawiścią.
– Trzeba zawołać kogoś od kanalizacji, bo w prysznicu stoi woda.
– Przepcham go – skwitowała Kaja. – Nie potrzeba do tego specjalistów.
– Kiedy, Kaja? Trawę skosiłam ja. Obiady gotuję ja. Teraz jeszcze pewnie na mnie spadnie ten cholerny odpływ.
– Masz coś lepszego do roboty? – Kaja wbiła w nią spojrzenie, którego Monika nie trawiła. Nie bała się jej już tak bardzo, ale ten wzrok wciąż budził w niej przestrach.
– Miałabym, gdybyś nie trzymała mnie tu pod kluczem – wydusiła, choć wiedziała, ile ryzykuje.
Ale Kaja zdawała się już nie słuchać. Coś w „Wieściach z Dolnego Śląska” przykuło jej uwagę. Nagle spochmurniała, a zielone oczy zmieniły kolor na pustą, matową czerń.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wrzesień, dwa miesiące wcześniej
Słońce już zachodziło, dodając ognistych refleksów i tak już pożółkłym i mieniącym się czerwienią jesiennym liściom. Jednak jego ciepłe światło nigdy nie docierało na to piętro komendy wojewódzkiej. Nie zaglądało w okna pod koniec dnia służby, nie umilało też poranków tym, którzy noc spędzili na papierkowej robocie. Pokój, w którym ciągnęły się niemiłosiernie ostatnie lata pracy inspektora Beniamina Merlego, zawsze spowijał cień. I mimo że większość spraw, jakie w życiu badał, doprowadził do mniej lub bardziej szczęśliwego końca, słońce nigdy nie pogratulowało mu choćby małym promyczkiem. Nie dziwota więc, że wszystkie kwiaty w tym pomieszczeniu padały. A próbował wielu zabiegów. Testował różne gatunki roślin. Nigdy jednak żadna kliwia czy fikus nie wyglądały tu dobrze. Nawet lubiąca cień hoja nie czuła się w tym pokoju zbyt pewnie. Można by porównać te rośliny do podejrzanych lub świadków, którzy czasem tu zeznawali. Choćby nie mieli nic na sumieniu, czuli się niepewnie. Ostatecznie gęstą atmosferę posterunku zaakceptowała tylko paprotka, która z czasem stała się jedyną kobietą w życiu Benka. A przynajmniej przypuszczał, że może ona być kobietą.
Budynek, który zasłynął tym, że w czasie wojny mieściła się w nim kwatera główna Gestapo, nie sprawiał dobrego wrażenia. Przedpotopowe do niedawna zagospodarowanie i wyposażenie biur sprawiało wrażenie wiecznie trwającej epoki PRL-u. Jakby czas się cofnął i za żadne skarby nie chciał wskoczyć na właściwe tory. Nawet pudło, do którego Benek od ponad godziny wrzucał swoje manatki, wyglądało, jakby pamiętało jeszcze przemówienia Gierka (o paprotce nie wspominając).
Benek miał wrażenie, że karton rozleci się pod naporem śmieci, które przez lata skrupulatnie kolekcjonował. Wielokrotnie myślał o tym momencie. Chciał zrobić z nimi porządek już wcześniej, zdając sobie sprawę, że będzie mu ciężko wynieść je naraz. Ale gdy tylko się do tego zabierał, myślał, niczym kompulsywny zbieracz: nie, to się jeszcze może przydać. I tak dotarł do dnia, w którym zwalniał biurko. Liczył, że zajmie je jakiś policjant z pasją, szanujący swój zawód i broniący wynikających z niego wartości. Że zasiądzie tu osoba godna miana inspektora. Ale też taka, której nie będzie przeszkadzał mrok spowijający to miejsce, gdy będzie ślęczeć nad zdjęciami z miejsca zbrodni czy wypisywać nudne papiery. Żeby jego przyjaciel i partner, Karol, który postanowił pójść w ślady Benka za rok, nie musiał się męczyć z nowym kolegą z pokoju. Rok to niewiele. Nawet samo słowo brzmiało krótko. Ale każdy policjant miał czasem wrażenie, że gdy spojrzy się na ów rok z perspektywy dwunastu miesięcy, nagle stają się one okropnie długie. Merle tak się martwił, kto przejmie po nim schedę, że zagospodarowywał pudło od sześćdziesięciu długich minut, jakby nie chciał dopuścić do momentu, w którym włoży do niego ostatni ze swoich szpargałów. Ale oto nadeszła ta chwila. Na szczycie kartonu usiadła paprotka.
– Najwyższa pora oprowadzić cię po komendzie – powiedział do niej Benek.
Teraz poczuł się jeszcze bardziej samotny. Gadał do kwiatka. Czy to już starość? Do cholery, niedawno stuknęło mu pięćdziesiąt cztery lata. Nie czuł się staro. A może to objaw jakiejś choroby psychicznej, której nabawił się po niemal trzydziestu latach służby?
Podniósł pudło i ruszył przed siebie, widząc drogę jedynie kątem oka. Budynek znał jak własną kieszeń. Można by mu zawiązać oczy, a i tak dotarłby bezpiecznie na dół. Wyszedł na korytarz i skierował się w stronę schodów. Już miał skręcać, gdy ktoś wyjął mu pakunek z dłoni.
– Co jest? – zapytał Benek, zanim zobaczył, z kim ma do czynienia.
– Nie śpiesz się, Beniu – powiedział Karol.
– Impreza pożegnalna była wczoraj. I ledwo ją przeżyłem. Nie każ mi przez to znów przechodzić.
– Bynajmniej.
Karol ruszył z powrotem do pokoju, w którym od kilkunastu lat prowadzili wspólne policyjne życie.
Benek osłupiał na kilka długich sekund. Kiedy podążył za Karolem, wiedział już, że w pokoju nie czeka na niego kolejny pożegnalny tort.
– Wyjaśnisz mi? – zapytał w końcu, bo Karol milczał. A takie milczenie nie wróżyło niczego dobrego.
– Lepiej usiądź, Beniu.
Benek posłusznie zajął miejsce przy swoim, od kilku godzin „dawnym” biurku.
– Ile to już cieszysz się zasłużoną emeryturą? – zapytał partner inspektora.
– Licząc od wczorajszej imprezy czy od początku mojej dzisiejszej zmiany? – zamyślił się Merle. Zaraz jednak oprzytomniał. – Czekaj, no, nie szydź ze mnie. Emeryturą to ja się będę cieszył, jak wszystko zdam do depozytu, a jutro obudzę się ze świadomością, że nie muszę wstawać do roboty. Czyli jak wszystko dobrze pójdzie, od jutra.
– Wygląda na to, że nie pójdzie tak dobrze – skwitował Karol.
Z początku skołowany Benek nie do końca rozumiał, w czym rzecz. Po chwili dotarło jednak do niego, że chyba właśnie odzyskał status policjanta na służbie, choć jeszcze dziesięć minut temu był już na emeryturze.
– Co to ma znaczyć? – Zmarszczył brwi.
– Chyba wiesz, Beniu? Karaiby muszą poczekać – droczył się z nim Karol.
– Karaiby… – parsknął Benek. – Rozumiem, że zostałem na powrót wcielony do służby. Tylko nie wiem, z jakiego powodu.
Karol zaczął mieć wątpliwości. Przyglądał się poirytowanemu Benkowi. Gdyby chodziło o niego samego, naprawdę by się wściekł. Nie chciałaby, żeby ktoś odbierał mu marzenia o słodkim nieróbstwie. W końcu jednak zawodowy profesjonalizm powinien wziąć górę nad emocjami. Odblokował telefon i coś w nim wyszukał. Spojrzał na zdezorientowanego Benka ze szczerym współczuciem.
– Nie patrz na mnie, jakbym za chwilę miał zejść. – Benek zauważył ten wzrok.
– Nie, nie… – Karol chrząknął nerwowo. – Ja tylko się upewniam, że stabilnie siedzisz – dodał, po czym wysunął w stronę inspektora rękę z telefonem.
Oczom Benka ukazało się miejsce zbrodni. Głęboki na metr dół skrywał zwłoki w stanie średniego rozkładu. Głowa denatki została oddzielona od reszty ciała. Mimo to w miejscu odcięcia dało się dostrzec drut, którym została ponownie przytwierdzona. Zdjęcie zrobiono w taki sposób, że mogłoby niemal uchodzić za dzieło sztuki. Niestety, scena nie została sfabrykowana na potrzeby artystyczne. To było prawdziwe miejsce zbrodni, a w płytkim grobie leżała ofiara.
Benek pobladł. Nic dziwnego, że Karol upewniał się, czy porządnie siedzi. Nogi miał jak z waty.
– Niemożliwe – sapnął.
– A jednak – odparł jego partner.
– Kiedy ją znaleźli?
– Przed godziną. Czekają na ciebie.
Benek zasępił się nad zdjęciem.
– Czy to mógł zrobić…?
– Nie ma pewności – przerwał Karol. – Dlatego jesteś im potrzebny.
– No, nie wiem… – Benek przetarł dłonią twarz. – Wiadomo, kiedy mogła zostać zabita?
– Około dwóch tygodni temu. Lekarz sądowy już tam jest. Z tego, co wiem, musieli rozłożyć namiot, bo ludzie z pobliskiej wsi zaczęli się złazić.
– Zlatywać – poprawił go Benek. – Jak muchy.
– Pojedziesz? – ponaglał Karol.
Merle westchnął ciężko. Ze służby odchodził z nienaganną opinią. Miał na koncie tylko dwie nierozwikłane sprawy. A takie przecież mogą zdarzyć się w życiu każdego policjanta. Jedna z nich zresztą dotyczyła serii nieszczęśliwych wypadków, dlatego też nikt nie uznawał jej za problem do rozwiązania. To był wewnętrzny demon Benka. W dodatku domniemana zabójczyni, Kaja Danielewicz, zapadła się pod ziemię. Ale nawet gdyby nadal pracowała jako lekarz sądowy, nie odważyłby się na dalsze śledztwo w jej sprawie. Szczególnie po tym, jak bez pomyślunku rzucił kobiecie pod nos zdjęcia z sekcji zwłok jej zmarłej dziewczyny. Nie wiedział, że skończy się to atakiem paniki. Nie w jej przypadku! Uważał, że cudem uniknął wtedy zarzutów o nękanie. Najwyraźniej jednak pani doktor miała już dość presji i się ulotniła, wziąwszy w prosektorium bezpłatny urlop.
Została więc tak naprawdę tylko jedna nigdy nierozwiązana sprawa, niczym plama na honorze Benka. Śledztwo dotyczące mordercy, który dwadzieścia pięć lat wcześniej, w liście wysłanym do gazety po serii zabójstw, nadał sobie przydomek Kat. Merle był wówczas ledwie co opierzonym śledczym, a to było jego pierwsze tak poważne dochodzenie. I jak się okazało, ostatnie. Bo drugim psychopatą tego kalibru okazała się, według niego, doktor Danielewicz. Ale ona, sprytnie pozorując wypadki, nie wpisała się na karty wrocławskiego pitawala. Za to Kat utkwił w świadomości wielu policjantów, tym bardziej że śledztwo w jego sprawie było ściśle tajne i zyskało najwyższy priorytet. Tak wysoki, że mimo iż Kat nie zabijał w mieście, wybierając raczej ustronne lasy na północ od Wrocławia, w śledztwo przy tej sprawie został zaangażowany cały zespół z Dolnośląskiej Komendy Wojewódzkiej. Mordercy jednak nigdy nie udało się ująć. Gdy w końcu wydawało się, że policja jest zaledwie o krok od sukcesu, Kat zaprzestał aktywności, pozostawiając wiele pytań bez odpowiedzi i unikając kary za swoje czyny. Kiedy morderca przestaje zabijać, łatwo wysnuć wniosek, że umarł lub siedzi w więzieniu za coś innego. Wielu zabójców, z braku wrażeń, dla małej podniety na przykład kradło. Wpadali wtedy i byli zamykani za drobne przestępstwa.
Ale Kat nigdy się nie aktywował. W tamten dzień, kiedy myśleli, że mają go na widelcu, „Wieczór Wrocławia” otrzymał przesyłkę z kasetą wideo i odręcznie napisanym listem. Nagranie przedstawiało morderstwo Helenki Wiesioł, ostatniej odkrytej przez policję ofiary Kata. Dziennikarze wysłali wówczas do komendy wojewódzkiej jednego ze swoich, by oddał taśmę z nagraniem egzekucji oraz list grupie dochodzeniowej. Zabójca zażądał jedynie, by prasa zaczęła nazywać go właśnie Katem, dość jasno wskazując, dlaczego życzy sobie takiego przydomku. Policjanci odkryli natomiast dość szybko, że narcystyczny morderca, działając w przypływie autoekstazy, zapomniał o jednym. Rękawiczkach.
Z kasety wideo udało się wówczas zdjąć jeden niewyraźny odcisk palca. Dlatego Benek przez lata po zamknięciu śledztwa przeglądał policyjne kartoteki, próbując porównać znalezisko z ujętymi i osadzonymi sprawcami innych przestępstw. Na próżno. Nawet w dobie cyfryzacji odcisk palca Kata nie wypłynął przy żadnej innej sprawie. Benek musiał nauczyć się żyć ze świadomością, że zabójca zmarł, a on nigdy nie zdoła doprowadzić go przed sąd.
Teraz siedział kompletnie zszokowany, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Nie wierzę, że to on. – Jego głos zabrzmiał metalicznie, jakby nie odzywał się od kilku dni. – Myślę, że to naśladowca, choć muszę przyznać, że wygląda jak oryginalna robota.
– Być może masz rację… – Karol zdawał się nie do końca przekonany.
Benek zmierzył go wzrokiem.
– Sam wiesz… – Partner inspektora postanowił się wytłumaczyć. – To już nie jest ten sam gość. Spójrz na nas. Aż dziw bierze, że po tylu latach mógłby mieć taką krzepę. Ale wiesz, że oni się nigdy nie starzeją…
– Dobra, pojadę tam – burknął Benek. Wstał i wyjął z pudła swój notes, z którym (oczywiście w różnych wydaniach na przestrzeni lat) nigdy się nie rozstawał. – Przekonajmy się.
– Ale że co? Bierzesz tę sprawę? – upewnił się Karol.
– Nigdy nikomu jej nie oddałem. – Zasępił się inspektor.ROZDZIAŁ DRUGI
Drzwi sali numer dwieście dwadzieścia dziewięć otworzyły się niemal jak wahadłowe odrzwia prowadzące do saloonu gdzieś na Dzikim Zachodzie. Były już podsądny, przypominający z wyglądu kwadrat z kończynami, z niejednokrotnie szytą twarzą i tatuażami ciągnącymi się z prawej strony od szyi do łuku brwiowego, wziął głęboki oddech i uśmiechnął się szeroko. Chwilę później zmarszczył nos.
– Jak leziesz, kurwa? – huknął na reportera, który właśnie minął go w wejściu na salę, lekko trącając.
Śpiesząc zameldować do gazety, że przewód sądowy dotyczący pobicia z uszkodzeniem ciała zakończył się dla oskarżonego karą grzywny i wyrokiem w zawieszeniu, dziennikarz skulił się i pognał ku schodom. Wtedy szczupły, elegancki mężczyzna ujął pod rękę nerwowego podsądnego.
– Panie Arku, nie prośmy się o zmianę wyroku. Nacieszmy się wygraną. – Wyszczerzył zęby i odszedł na bok ze swoim klientem.
Kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości od drzwi, a mecenas Aleksander Major upewnił się, że kwadratowy pan Arek nie będzie sprawiać kłopotów, zatrzymał się naprzeciwko niego i zagadnął:
– No i jak smakuje sukces?
– No, zajebiście – odparł mięśniak.
Mecenas uśmiechnął się półgębkiem. Takiej właśnie odpowiedzi się spodziewał. Pan Arek intelektem nie błyszczał. Za to jeśli chodziło o pieniądze… Kto by się przy takiej kwocie przejmował, skąd pochodziły.
– Lepiej bym tego nie ujął – zaśmiał się Aleksander. Jego klient z pewnością nie wyczuł sarkazmu. – Gratuluję. Proszę nie pakować się w kłopoty – dodał.
– Nie, no… nie… – Pan Arek rozejrzał się odruchowo, jakby już szukał zaczepki.
– Jakby co, wie pan, gdzie mnie znaleźć – dorzucił na odchodne mecenas. – Proszę pamiętać, że prawo to taki ciekawy twór. Gdzie by się nie stanęło, odbija światło na korzyść patrzącego. Trzeba to tylko odpowiednio zinterpretować i proszę. Może pan iść do domu!
– Dzięki. – Pan Arek klepnął Aleksandra w ramię tak mocno, że mecenas skrzywił się, ale zaraz potem przykrył tę minę uśmiechem. Nie posiadał się z radości. Ostatnio miał dobrą passę. Wygrywał wszystko, jak leciało, a teraz jeszcze taki sukces. Nie mógł się doczekać tłumu panów Arków pod drzwiami, płacących za jego usługi tyle, ile sobie zaśpiewa.
– Nie ma sprawy. To moja praca. – Pokiwał głową, myśląc już tylko o tym, by wypić porządne piwo do obiadu i zacząć celebrować wygraną w samotności. Wieczorem miał się jeszcze zjawić w kancelarii i spodziewał się z okazji sukcesu przyjęcia-niespodzianki.
Ruszył przez sądowy korytarz, gdy przy drzwiach do sali, którą przed momentem opuścił, natknął się na prokurator Szpak.
– Gratuluję – westchnęła śpiewnie, ale nie podała mu ręki.
– Dziękuję. Ja pani także.
– Wie pan, że to się kiedyś na panu zemści?
– Grozi mi pani? – ubrał jej słowa w kiepski żart.
– Mówię o pana psychice – wyjaśniła. – Kiedyś przemyśli pan to wszystko raz jeszcze i zrozumie, że był po złej stronie. Szkoda, bo zdolny byłby z pana prokurator.
– Prokuratura ma swoje za uszami – odbił piłeczkę.
Prokurator Szpak spojrzała na niego z pogardą, jakby właśnie wdepnęła na trawniku w psie gówno.
– Miłego dnia – znów westchnęła.
Odwróciła się i odeszła w głąb budynku.
Ładna z niej kobieta, pod czterdziestkę, elegancka, wygadana, zadbana. Gdyby nie była taką suką, może i zaprosiłby ją na kawę. Nawet mimo faktu, że była po tej dobrej stronie, jak to ujęła. O ile by zechciała, rzecz jasna. Uśmiechnął się, patrząc na postać znikającą w ciemnościach korytarza.
Biało-niebieska taśma policyjna wiła się między drzewami jak sznury na pranie. Wozy policyjne między powiązanymi nią pniami przypominały nieco cygański tabor. Nieomal dziewicze miejsce w środku lasu, gdzie mało kto zaglądał, a już na pewno nikt wcześniej nie dojechał samochodem, stało się nagle centrum wydarzeń. I choć do najbliższej wsi trzeba było iść aż trzy kilometry, grupa wytrwałych gapiów stopniowo się powiększała, mimo usilnych nawoływań funkcjonariuszy, wzywających do opuszczenia terenu.
– Pójdę już – powiedział znienacka Karol.
Benek dopiero teraz dostrzegł, że w ich kierunku zmierza kapitan.
– Niby dokąd? – Wkurzył się, że przyjaciel zostawia go samego.
– Pogadać z facetem, który znalazł ciało – oznajmił Karol i udał się w stronę skulonego pod drzewem przerażonego mężczyzny z dużym psem na smyczy.
– Beniu – kapitan rozłożył ręce i przyklepał z inspektorem przysłowiowego niedźwiedzia – już myślałem, że odszedłeś na dobre. Niektórzy wciąż są na kacu po wczorajszej imprezie.
– Wygląda na to, że jeszcze raz to powtórzymy. Tak przy okazji, mam nadzieję, że nie masz na sobie zakrwawionych rękawiczek? – zażartował Benek. – To moja najlepsza emerytalna kurtka.
– Oby sprawdziła się w robocie. – Kapitan objął gestem teren otoczony przez policję. – Bo tej nam, jak widzisz, nie brakuje.
– Mam nadzieję, że tym razem pójdzie nam szybciej, niż ostatnio.
– Pójdzie – zapewnił szef. – Lekarz sądowy już prawie skończył. Ciesz się, że ta twoja ulubiona… jak jej tam? Lekarz sądowa.
– Danielewicz? – Benek bardzo dokładnie wyartykułował nazwisko Kai.
– Właśnie, Danielewicz, jest na urlopie. Bo jakby ona tu była, to byśmy sobie posiedzieli. Trzeba przyznać, że jest drobiazgowa jak witrażysta. – Szef wyraźnie ubawił się własnym porównaniem.
Odszedł w stronę zespołu kryminalnego, zostawiając Benka przed granicą miejsca zbrodni.
Inspektor przeszedł pod taśmą i ruszył w stronę otwartego grobu. Smród mieszał się z zapachem rozkopanej ziemi i gnijących liści. Świeżość tego gęstego lasu zastała naruszona i zhańbiona fetorem, jakiego nie dało się opisać w zwykłych słowach. Benek zakrył dłonią nos i uważnie patrząc pod nogi, starając się nie zadeptać żadnego ze śladów, zmierzał w stronę dziury w ziemi.
Kiedy stanął przed namiotem otaczającym dół, na chwilę zamknął oczy. Dawno nie widział tego, co spodziewał się zobaczyć właśnie teraz. Każdy policjant ma w życiu tę jedną sprawę, której nigdy nie zapomni. I to właśnie była ta jego, niemożliwa do usunięcia w ciemniejsze zakamarki pamięci, sprawa. Otworzył oczy. Był gotów. Wyciągnął z kieszeni maskę chirurgiczną, zrobił krok i wszedł pod namiot.
Na dnie płytkiego grobu, na głębokości około metra, leżały zwłoki młodej kobiety. Choć widział je już na zdjęciu w telefonie Karola, po raz kolejny odruchowo zamknął oczy. Zdjęcie bowiem w żaden sposób nie jest w stanie oddać tego, co odbierają wszystkie zmysły na miejscu zbrodni. Zapach śmierci wywołuje w człowieku reakcję podobną do uderzenia w brzuch. Strach i poczucie beznadziei mieszały się teraz u Benka z fizycznym bólem żołądka, który rwał się na zewnątrz, powodując ślinotok i trudny do powstrzymania odruch wymiotny. Skupił się na tym, by ujarzmić własny organizm, gdy ktoś uchylił płachtę namiotu i wszedł do środka. Powiew świeżego powietrza nieco ocucił policjanta.
– Po tylu latach takie słabe nerwy, inspektorze? – Doktor Marcin pochylił się nad grobem i spojrzał na ofiarę. Jego uwaga zakrawała na hipokryzję – Benek miał na twarzy jedynie maseczkę, a lekarz grubą maskę laboratoryjną, hamującą zapachy. Pracował tu od kilku godzin, to zrozumiałe, że wdychanie tego wszystkiego mogłoby go kosztować zdrowie, ale przecież nie musiał tego mówić. – Nigdy bym się nie spodziewał, że spotkamy się przy pańskiej życiowej sprawie.
– Którą mi pan przypomniał przy naszej ostatniej rozmowie – odciął się zdegustowany Merle. – Jak zdrowie, doktorze?
– W porządku – odparł kurtuazyjnie Marcin.
– I pomyśleć, że dziś rano byłem już na emeryturze…
– Jeśli rozwiąże pan tę sprawę, będzie pan bohaterem na emeryturze.
– Nie jestem pewien, czy to nie nazbyt wygórowana cena za tak ulotny tytuł. – Benek raz jeszcze rzucił okiem na ciało kobiety, której głowa zastała najpierw odcięta, a potem przydrutowana do ciała.
– Ja tu już prawie skończyłem. Teraz chciałbym zabrać ciało do prosektorium. Dołączy pan do sekcji?
– Tak, jeśli to nie problem. Mam nadzieję, że już się pan na mnie nie gniewa? – Tym razem pytanie Benka nie było jedynie grzecznościową formą przywitania.
– Nigdy się tak naprawdę nie pogniewałem – wyjaśnił Marcin, choć w jego głosie pobrzmiewała nutka niepewności. – Ale jeśli chce pan zapytać o Kaję, to niestety, nie mam pojęcia, gdzie ona jest.
– Nie miałem takiego zamiaru – skłamał Benek. Oczywiście, że chciał o nią zapytać.
Przez chwilę stali nad grobem w milczeniu. Każdy na własny sposób przetwarzał tę wyjątkową sytuację. Marcin, od kiedy wrócił z Serbii, żył w potwornym stresie. Ciężar tajemnicy zaczął rzutować na jego pracę, tryb życia, a nawet związek. Coraz częściej między nim a jego chłopakiem dochodziło do spięć. I chociaż tylko oni dwaj, nie licząc Lidii Maj, znali sekret, który z pewnością powinien scalać ich relację, wciąż się o ów sekret kłócili, nie mogąc znieść tego ciężaru. W końcu żaden z nich nie chciał stracić pracy, a nawet prawa do wykonywania zawodu, o pobycie w więzieniu, które groziło im za sfingowanie śmierci Lidii Maj, nie wspominając. Ale Marcin najbardziej bał się Kai. Już prawie zapomniał o Lidce i jej nowym życiu w Serbii. Po wizycie u niej wszystko wróciło. A w obliczu tego, co powiedział mu Merle, każdy dzień niósł konieczność zachowania najwyższej ostrożności. W sumie cieszył się, że Kaja chwilowo zniknęła z jego życia. Martwiło go jednak to, czy nie czai się gdzieś w ciemnościach. Za każdym razem, gdy o tym myślał, tłumaczył sobie, że przecież ona nie wie. Nikt nie miał pojęcia, gdzie wyjechał w maju i z kim się spotkał. I oby nikt się nie dowiedział. A już na pewno nie Merle.
– No nic. Zbieramy się – zarządził Marcin i wyszedł z namiotu.
Merle jeszcze przez chwilę przypatrywał się zwłokom. Teoretycznie zbrodni nie mógł popełnić nikt inny. Tylko Kat robił z ciałami to, na co właśnie patrzył inspektor. Najpierw pozbawiał ofiary głowy i to w momencie, gdy jeszcze żyły. Ten rytuał, którego zapewne nie mógł się doczekać i o którym myślał, gdy je torturował, nie odbierał mu jednak ulubionych „zabawek” na zawsze. Kiedy się za nimi stęsknił, przytwierdzał ich głowy do ciał, by móc znów je odwiedzać i dokonywać aktów nekrofilii. Z drugiej zaś strony, czy Kat naprawdę wciąż żył? Jego zbrodnie ustały tak nagle… Oczywiście, mógł się przestraszyć, gdy usłyszał, że mają jego odcisk palca. Ale wielu jemu podobnych zupełnie się tym nie przejęło! Teraz należało wydobyć zwłoki z leśnego grobu i zobaczyć, czy to mógł być Kat, czy tylko zdolny imitator. Po dniach rozkładu w dość wilgotnej glebie głowa kobiety ledwie trzymała się na drucie. Jej położenie w stosunku do reszty ciała dawało złudzenie groteskowo długiej szyi. Merle wiedział dokładnie, czego powinien szukać Marcin. I choć stosunki między nimi były dość napięte, wierzył, że profesjonalizm doktora przezwycięży urazę. Gdy jednak stał nad grobem póki co bezimiennej kobiety, po raz pierwszy przez głowę przebiegła mu myśl, która wręcz go zatrwożyła. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się wpaść na podobny pomysł. I chociaż czarny humor nie był mu obcy, bo pomagał przetrwać w najtrudniejszych chwilach, choćby takich jak ta, w życiu nie przypuszczał, że wdrapie się na wyżyny mrocznego absurdu. Oto właśnie w tej chwili pomyślał, że w przeciwieństwie do kapitana on bardzo żałuje, iż sekcji nie przeprowadzi Kaja Danielewicz. Bo jeśli była tym, za kogo ją uważał, i naprawdę miała na sumieniu kilka ludzkich istnień, to właśnie ona wiedziałaby najlepiej, czego szukać na ciele leżącej w grobie N.N.
Aleksander podszedł do drzwi biura. Zatrzymał się i zbliżył do nich ucho. Wewnątrz panowały cisza i ciemność. O tej drugiej wiedział, zanim nacisnął kontakt na korytarzu – spod drzwi nie sączyło się żadne światło, a z ulicy widać było jedynie żaluzje. Mimo to mecenas nasłuchiwał. Nikt nie rozmawiał, nikt nie chodził. Zza drzwi nie dochodziły żadne szelesty czy szepty. A jednak go tknęło. To było ciekawe uczucie, jakby dreszcz, niepokojąco przyjemne. Takie samo jak w letnią noc, gdy na horyzoncie niebo przecinają błyskawice. Hipnotyzująca cisza, która nagle przeradza się w huk.
Nacisnął na klamkę. Drzwi ustąpiły. Kiedy tylko przestąpił próg kancelarii adwokackiej, w której pracował od dwóch lat, światła znienacka rozbłysły, właśnie jak podczas burzy. Pracownicy, czający się dotąd w mroku, zaczęli bić brawo, co przywiodło mu na myśl odgłos grzmotu.
– Ale super. – Aleksander grał zdumionego. Zrobiło mu się miło, choć nie lubił takich spędów. Za dużo tu było ludzi, ich oddechów, ubrań… bakterii…
Szef kancelarii podszedł uścisnąć mu rękę.
– Oby tak dalej, młody! – Poklepał go po ramieniu i wręczył mu kieliszek szampana. – A teraz świętuj, bo od jutra znów zapierdalamy. – Mrugnął do niego porozumiewawczo.
– Dziękuję, oczywiście. – Major podniósł lampkę.
– Miłej zabawy, drodzy państwo – zwrócił się do pracowników szef. – Jak wiecie, jutro następna ważna rozprawa, więc czeka mnie jeszcze w cholerę roboty – powiedział, jak zawsze oschłym, niemal mechanicznym tonem. Znany z pracoholizmu, nigdy nie mieszał się z plebsem na podobnych imprezach. Ale za to świetnie płacił. Szczególnie komuś takiemu jak Aleksander Major, kto niezmiennie od kilku miesięcy podnosił poprzeczkę. Takie tempo wiązało się jednak z ogromną odpowiedzialnością, ryzykiem i – oczywiście – idącym za nimi stresem, co niestety czasem odczuwał. Pod mostkiem, w klatce piersiowej…
– Gratulacje, torpedo! – usłyszał za plecami. – Rwiesz do przodu, aż ciężko nadążyć.
– Racja, mecenasie Dunin, nawet nie wiem, jak wyhamować – skwitował Aleksander.
– Stresujesz się, to zrozumiałe. Każdy kiedyś przegrywa. Ale świat się na tym nie kończy.
– Tak, ale im wyżej się wespniesz, tym większy łoskot, gdy spadasz – odparł półgłosem.
– Daj spokój… Chyba nie będziesz o tym myślał przy lampce zwycięskiego szampana? – Robert objął przyjaciela i pociągnął w stronę reszty. Aleksander zawahał się jednak. – Przestań. Ja też swoje wygrałem. Potem zwolniłem tempo i teraz jest dobrze. Musisz przejść przez najgorsze.
– I kiedyś zasiąść w zarządzie, jak ty. – Aleksander uśmiechnął się znacząco.
– Jeśli takie masz ambicje, pozwól, by tak się stało! – Robert na chwilę się zawiesił, jakby sobie o czymś przypomniał. – Mam coś dla ciebie – powiedział.
Wyszedł na chwilę z biura, do swojego pokoju. Kiedy wrócił, trzymał w dłoniach średniej wielkości pakunek.
– Dla mnie?
– Prezent z okazji wygranej – odparł Robert i wręczył mu podarunek. – Podpisałem się na odwrocie, żebyś nie próbował wmawiać ludziom, że umiesz robić zdjęcia – dodał przekornie.
– Bo nie umiem – zaśmiał się Aleksander.
Rozbawiony, rozdarł papier. Jego oczom ukazała się piękna fotografia drapieżnego ptaka porywającego w locie wróbla.
– Krogulec – oznajmił dumnie Robert.
– Ty to masz oko, naprawdę – przyznał Major. – Zazdroszczę ci takiego hobby.
– Dwie godziny na zimnej ziemi, w pozycji kobry… Czego tu zazdrościć?
– Ale się opłacało.
– Nie masz pojęcia, jak bardzo – przyznał Robert. – To ty – wskazał na drapieżnika – a to prokurator Szpak. – Stuknął w szklaną ramkę w miejscu, gdzie na zdjęciu znajdował się wróbel.
Aleksander zaśmiał się.
– Niby Szpak, a wróbel – rechotał. – No to… Skąd wiedziałeś, że wygram?
Robert spojrzał na Aleksandra lekko z góry.
– Popatrz na zdjęcie. Ten krogulec nie spadał z nieba, zastanawiając się, czy mu się uda, czy nie. Był głodny. Tak samo jak ty jesteś głodny sukcesu. Ja też znam ten głód. Nigdy się nie zastanawiam. Krążę, wypatruję, a gdy nadchodzi moment… – Uniósł dłoń, a potem szybko ją opuścił, naśladując pikowanie. – Jesteś jak ten drapieżnik. Nie mogło być więc inaczej.
Aleksander lekko się zmieszał.
– Dzięki. Za tę wiarę we mnie.
– Dobra, koniec sentymentów. – Robert uniósł kieliszek szampana. Aleksander odwzajemnił gest. – Wmieszaj się w gawiedź. Niech spijają twój splendor do woli – dodał Robert.
Aleksander posłusznie poddał się tej magicznej chwili.