Intelektualista - ebook
Intelektualista - ebook
„Intelektualista” to porywający thriller psychologiczny o dziewczynie, która chciałaby wieść jedynie spokojne życie jako naukowiec. Ale czy to w ogóle jest możliwe?
Julita Perec dorastała w małej miejscowości pod Wrocławiem z dala od problemów dużego miasta. Dostała się do najlepszej uczelni i rozpoczęła swoje wymarzone życie. Jej pragnieniem było napisanie doktoratu. Wraz ze swoimi przyjaciółmi, Witkiem i Ignacym, robią wszystko, by temu podołać.
Seria samobójstw w jej najbliższym otoczeniu sprawia, że w życiu głównej bohaterki pojawia się niepokój.
Wobec braku postępu prac dwóch sierżantów policji zajmujących się śledztwem Julita wraz z przyjaciółką Hanią próbują na własną rękę dowiedzieć się, co jest tego przyczyną i kto usiłuje zdestabilizować prace koła naukowego, do którego należą.
Czy Julita również będzie w niebezpieczeństwie?
Mateusz Banach – ukończył z powodzeniem trzy kierunki studiów: zarządzanie, finanse i rachunkowość oraz konsulting prawny i gospodarczy. Autor publikacji naukowych o tematyce ekonomii społecznej. Pierwotnie chciał zostać muzykiem, jednak wypadek zmienił jego życiową ścieżkę. Aktualnie przedsiębiorca, księgowy, prowadzi własne biuro rachunkowe. Prywatnie ojciec, miłośnik dalekich podróży i dobrej książki. Swoją pierwszą książkę napisał w wieku siedmiu lat, ale nigdy nie została wydana.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68239-03-4 |
Rozmiar pliku: | 457 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Sola ratio perfecta beatum facit –_
Tylko doskonały rozum czyni człowieka szczęśliwym
– Dzień dobry, drodzy studenci.
– Dzień dobry, panie profesorze – padła chóralna odpowiedź.
– Pierwsze pytanie na początek. Czy mnie dobrze widać i słychać?
– Tak, jest okej – odpowiedział jeden ze studentów.
– I widać, i słychać – zawtórował inny praktycznie w tym samym momencie.
– A więc witam was wszystkich na pierwszym spotkaniu naszego koła naukowego w tym roku akademickim. Zdecydowałem się przeprowadzić pierwsze spotkanie online, bo pamiętam, że w zeszłym roku jeszcze nie wszyscy z was dotarli do Wrocławia – zaczął wykładowca. – Jak zwykle przygotowałem kilka ciekawych projektów, o których zaraz opowiem, ale najpierw chciałbym się dowiedzieć, jak minęły wam wakacje? Może po kolei, no dalej, kto pierwszy? Zapraszam! Może Julita? – Profesor zauważył moją podniesioną rękę.
Włączyłam mikrofon, a prowadzący poprosił, by inni włączali swoje urządzenia tylko podczas przemawiania, by ewentualne hałasy dobiegające z otoczenia nie utrudniały prowadzenia zajęć.
– Dzień dobry, panie profesorze, i cześć wszystkim, z którymi nie miałam jeszcze okazji spotkać się od tej nieszczęsnej sesji. Moje wakacje nie należały do udanych. Oczywiście poza pisaniem pracy magisterskiej. Spędziłam je z rodzicami i moim młodszym bratem w domu w moim małym mieście. Nigdzie nie wyjeżdżałam, nigdzie nie byłam, nic nie zwiedzałam. – Przez chwilę myślałam, czy mam jeszcze coś do powiedzenia. – To chyba na tyle…
Z pewnością na mojej twarzy dało się zauważyć smutek, o ile pozwalał na to obraz na ekranie komputera. Prawda jest taka, że uwielbiałam spędzać czas z rodziną, jednak to wydarzenia sprzed wakacji wpłynęły na ogólną ocenę mojego wolnego czasu. Pierwszą jego część przesiedziałam w swoim pokoju, sporadycznie gdzieś wychodząc. Później zaczęłam wychodzić, ale skupiłam się głównie na samotnych wędrówkach.
– Tak… Wszyscy pamiętamy sytuację z końcówki ostatniego semestru. Straszna tragedia. Nadal nie mogę uwierzyć, że ta śmierć była tak blisko nas – powiedział profesor, a jego oblicze spochmurniało.
Podczas ostatniej sesji uczelnię obiegła wiadomość o samobójstwie jednego ze studentów. Chodziło o Witka, mojego najlepszego przyjaciela, poniekąd mentora naukowego i częstego współpracownika. Witek był studentem ostatniego roku prawa. Jego życie można określić jako pasmo naukowych osiągnięć. Chciał iść w ślady największych.
Był też oczywiście członkiem koła naukowego, do którego należą najlepsi studenci na uczelni. Jego pomysłodawcą i prowadzącym jest profesor Prusicki, Tomasz Prusicki, wybitny naukowiec i wykładowca prawa gospodarczego. Ciężko było zaliczyć u niego jakikolwiek przedmiot, ale słuchacze i tak go uwielbiali. Miał swoje zasady, ale każdy student mógł zawsze liczyć na jego pomoc, a w szczególności ci z jego koła naukowego.
Profesor był postacią bardzo tajemniczą. Niewiele o sobie mówił, a jak już w ogóle coś wyjawił, to z tego żartował. Mimo humorystycznego podejścia do wszelkich spraw nie spoufalał się ze studentami, a nauka była dla niego najważniejszą rzeczą. Na jej temat nigdy nie śmiał żartować.
Był wysokim i szczupłym mężczyzną o kruczoczarnych, krótkich włosach. Zawsze ubierał się w garnitury szyte na miarę. Miał prawdopodobnie ich komplet na cały rok, bo rzadko można było go spotkać w tym samym kroju czy kolorze. Za każdym razem zakładał krawat i wkładał do kieszeni poszetkę, które współgrały kolorystycznie z resztą ubioru. Uwagę przykuwały skarpetki. Były zawsze w różnego rodzaju wzory, od owoców awokado po piłki nożne, ale każdorazowo pasowały do stroju. Stanowiły one swego rodzaju manifest do sztywnej elegancji. Sam profesor mówił, że są jego znakiem rozpoznawczym. Kiedyś, gdy prócz zajęć na uczelni był również sędzią Sądu Rejonowego, wszyscy mówili, że mają rozprawę „z tym od skarpetek”.
– Nasze koło w założeniu miało mieć dwunastu członków, dlatego rekrutacja będzie jednym z pierwszych etapów, który wspólnie z wami będę chciał przeprowadzić. Szukajcie zatem chętnych na to miejsce wśród swoich uzdolnionych znajomych, a ja zgłoszę prośbę o napisanie ogłoszenia w uczelnianym newsletterze i zajrzę do swojej tajemnej listy oczekujących – powiedział wciąż przygnębiony profesor. – No dalej, kto następny, jak innym minęły wakacje?
Studenci po kolei zgłaszali się do odpowiedzi jak podczas tradycyjnych zajęć. Niektórzy, podobnie jak ja, nie robili nic konkretnego, ale byli tacy, którzy całe wakacje spędzili za granicą, jak to ujęli – „resetując się od tego wszystkiego” – lub najzwyczajniej poszli do pracy, by móc odłożyć trochę pieniędzy na drobne przyjemności.
Jako ostatni zgłosił się Maciek, mój chłopak i moja pierwsza miłość. W przeciwieństwie do mnie mieszkał we Wrocławiu. Razem należeliśmy do jednej grupy, a poznaliśmy się pierwszego dnia zajęć już na początku studiów.
Maciek był niskim i wysportowanym chłopakiem. Najbardziej podobało mi się w nim jego spojrzenie. Miałam wrażenie, że jego ciemne oczy, nad którymi zawieszone były gęste czarne brwi, przenikają w głąb mojego ciała i umysłu. Między nimi widniała pojedyncza zmarszczka, która nadawała jego twarzy lekkiej srogości.
Maciek był osobą, która zawsze potrafiła mnie pocieszyć. Był pogodny i – jak to mówiła moja mama – ułożony. Wynajmował mieszkanie z dwoma innymi studentami, chociaż cały czas namawiał mnie, byśmy w końcu poszukali czegoś razem. Tylko ja i on. W odpowiedzi ciągle słyszał ode mnie: „Nie mamy na to pieniędzy”, „Wiesz, że u mnie w rodzinie raczej się nie przelewa”, „Takie mieszkanie to ogromny wydatek, a ja na razie nigdzie nie pracuję”. Jednak nieustannie próbował, powtarzał, że na początku może będzie ciężko, ale wszystko się powoli poukłada.
Kiedy nie miałam humoru, wypominałam mu, że mówi tak tylko dlatego, bo wie, że w każdej chwili będzie mógł zwrócić się do swoich bogatych rodziców o pomoc finansową. Zresztą nie mówiłam tego, żeby mu dopiec. Maciek był dla swoich rodziców oczkiem w głowie i rzeczywiście w każdym momencie mógł na nich liczyć. Jego mama pracowała jako dyrektorka działu zarządzania ryzykiem w dużym banku, a tata prowadził działalność handlową. Handlował wszystkim, co dało się sprzedać, eksportując towary do bardzo wielu krajów świata. Urodzony sprzedawca.
– Ja, podobnie jak Julita, spędziłem czas z rodzicami – powiedział Maciek.
– Przecież twoi rodzice mieszkają we Wrocławiu, przeprowadziłeś się dwie ulice dalej? – zapytał zarówno zdziwiony, jak i rozbawiony Tobiasz.
– Czasami należy spędzić razem z rodzicami więcej czasu – odparł Maciek ewidentnie wkurzony aluzją kolegi. – Niektórzy chcą się widzieć z nimi częściej niż tylko na święta – dodał.
Tobiasz był typowym dzieckiem rodziców bogaczy. Miał wszystko, o czym zwykły człowiek, a tym bardziej student, mógł tylko pomarzyć. Jednak z rodzicami nie miał praktycznie żadnego kontaktu. Widywał się z nimi, jak słusznie zauważył Maciek, jedynie od święta i to też nie zawsze. Studiował tylko dlatego, że oni tego chcieli i był to jedyny warunek, by otrzymywał przelewy na swoje zachcianki. Jego rodzice większość czasu spędzali za granicą. Byli dobrze wykształceni, stworzyli start-up zajmujący się sztuczną inteligencją w nauce języków obcych i podróżowali po całym świecie, pracując jako cyfrowi nomadzi. Pół roku w Tajlandii, pół roku na Bali. Mauritius, Wyspy Owcze… Co im tylko przyszło do głowy.
Tata Tobiasza, prócz wspólnej działalności z jego mamą, miał też największą firmę deweloperską we Wrocławiu. Można było odnieść wrażenie, że większość miasta wyszła spod jego ręki. Dlatego on bywał tutaj na miejscu częściej, załatwiał swoje interesy i wracał do podróżowania.
– Super. Cieszę się zatem, że możemy spotkać się w tym zacnym gronie po raz kolejny – powiedział profesor, nie ukrywając fascynacji swoją grupą studentów. – Tak jak mówiłem, w pierwszej kolejności rekrutacja, wszystkie projekty na ten rok rozplanowałem na dwanaście osób, tak by nikt się nie nudził – dorzucił w końcu z uśmiechem.
– …anie profesorze, czy mógłbym zadać pytanie? – wtrącił się nieśmiało Ignacy, najświeższy narybek w zespole, włączając nieco za późno swój mikrofon.
– Pytaj, o co tylko chcesz.
– Czy w tym roku moglibyśmy mieć możliwość dobrania się samodzielnie w grupy? – spytał cichych głosem.
– Czemu pytasz? Przecież przed naszym spotkaniem podzieliłem już obowiązki pomiędzy was i zaraz chciałem do tego przejść – odpowiedział nieco skonsternowany profesor.
– No tak – odparł Ignacy, rozciągając słowo „tak”. – Chciałem się tylko upewnić, bo w zeszłym roku trafiłem do grupy Witka… – na chwilę przerwał wypowiedź. – I wszyscy wiemy, jak się to skończyło. – Ignacy spochmurniał, chyba myśląc o tym, że mieli przez to więcej roboty do wykonania.
– Przecież nikt nie zaplanował jego śmierci, ty durniu – oburzył się Szymon.
– Halo, chłopaki, proszę bez wyzwisk – włączył się profesor.
– No tak – powtórzył Ignacy, znowu rozwlekając partykułę „tak”. – Ale gdyby zdarzyło się… – zawiesił głos – teraz coś takiego, moglibyśmy może połączyć się z inną grupą lub zrobić nowy podział – zasugerował niepewnie.
– Ignacy… Po pierwsze, nic takiego się nie wydarzy… – zaczął profesor.
– Tego nie może być pan profesor pewien – wtrąciła się Sylwia.
– Jeszcze raz, drodzy studenci… – Wykładowca na chwilę przerwał, próbując ułożyć sobie w głowie poprawną odpowiedź. – To, co wydarzyło się na koniec ubiegłego roku akademickiego, było straszne… Myślę, że wszyscy z nas czujemy ogromny smutek z tego powodu, ale Witold… – Profesor chyba celowo nie użył zdrobnienia. – Witolda już z nami nie ma i nie możecie się z tego powodu ani obwiniać, ani tym bardziej zakładać, że coś takiego wydarzy się ponownie.
– Przepraszam – wtrącił się Ignacy. – Miałem na myśli to, że życie pisze różne scenariusze i… I może zdarzyć się coś innego, wykluczającego jednego z nas z koła – dodał bez przekonania, próbując usprawiedliwić swoje pytanie.
– Dobrze, już dobrze – zagaił spokojnie prowadzący zajęcia. – W każdym razie nie zakładam, że podobne sytuacje będą miały miejsce, dlatego – jak poprzednio – do grup jesteście przydzieleni przeze mnie i nie planuję robienia roszad w trakcie roku…
– A co z nowym studentem, który dopiero do nas dołączy? – zapytała Sylwia, wchodząc profesorowi po raz drugi w słowo.
– Nowy członek koła zostanie wyłoniony w konkursie do naszego najbliższego spotkania, czyli w ciągu miesiąca. W tym czasie zakładam, że i tak niewiele uda nam się zrobić, bo dopiero wchodzicie w tryb studencki po wakacjach. Od kolejnego spotkania, które już odbędzie się stacjonarnie, i tu też mam dla was pewną niespodziankę, zaczynamy działać pełną parą. Nowy student nic więc nie straci i mam nadzieję, że nie zakłóci to nam naszego grafiku. A właśnie… Przy okazji zapytam, dla kogo to jest ostatni rok nauki i od przyszłego roku akademickiego się z nim nie zobaczę?
Prawie jednocześnie odezwały się przynajmniej cztery osoby.
– Podnieście, proszę, wirtualne ręce w aplikacji, bo chyba nie zarejestrowałem, o których z was chodzi.
Na ekranie wyświetliły się zielone łapki przy poszczególnych ikonach z twarzami studentów, którzy kończyli edukację.
– Dobrze, muszę zatem pamiętać o zorganizowaniu rekrutacji na początku przyszłego roku.
– Mam pytanie – odezwałam się. – Czy jeżeli niektórzy z nas będą chcieli kształcić się dalej, ale już w szkole doktorskiej, oczywiście na naszej uczelni, mogą potem uczęszczać na koło naukowe pana profesora?
– Koło naukowe nie jest moje, jestem jedynie jego opiekunem. Chociaż tak, jest to moje oczko w głowie. Oczywiście będzie taka możliwość, ale zakładam, że jesteście świadomi tego, że szkoła doktorska na naszym uniwersytecie to jedna z najcięższych dróg do przebycia. Wiem, bo jestem jej dziekanem.
Cała grupa się zaśmiała. Profesor, prócz wykładania na uczelni, był właśnie dziekanem szkoły doktorskiej, dyrektorem kolegium profesorskiego i dziekanem wydziału prawa gospodarczego. Jego życie toczyło się tylko wokół nauki i cały swój entuzjazm, swoją niesamowitą pracę wkładał w uczelnię.
– Zakładając, że ktoś z was się dostanie, w co oczywiście nie wątpię, będzie miał w naszym kole naukowym pierwszeństwo – mówił dalej z przekąsem.
Przez chwilę można było zobaczyć profesora, jak przegląda swoje notatki. W końcu spojrzał prosto w kamerkę.
– A nasze następne spotkanie i każde kolejne będzie odbywało się stacjonarnie. Mimo że nowinki techniczne nie są mi obce, jakoś nie przepadam za spotkaniami online. Brakuje mi żywej interakcji… Ale od tego roku chciałbym, aby nasze zebrania przybrały nową formułę, a w zasadzie, by odbywały się w nietypowym miejscu. Za miesiąc zapraszam was do herbaciarni Tea&More na Starym Rynku. Na pewno kojarzycie. Butelkowozielona fasada budynku, dużo egzotycznej roślinności na zewnątrz, a w środku widocznym przez ogromne przeszklenia – fotele, w których można zaszyć się z książką w ręku i delektować herbatą, jakiej nie ma nigdzie indziej…
Cała grupa delikatnie się ożywiła, chociaż wcześniej również z przejęciem słuchaliśmy profesora.
– Zarezerwowałem dla nas stolik. Mam nadzieję, że zmiana otoczenia na mniej formalne pozwoli nam odetchnąć od wydarzeń, które miały miejsce. Nie muszę wam przypominać o waszej wyjątkowości, muszę o was dbać… – Delikatny uśmiech zagościł na naszych twarzach.
Wykładowca, choć nie był wylewny, jeżeli chodziło o jego grupę studentów, przechwalał się dość często. Miał ku temu powody, bo koło naukowe PraGos było uważane za najlepsze nie tylko w mieście, ale również w całym kraju. Na konferencje naukowe przez nie organizowane były zapraszane znakomite osobistości ze świata nauki. Często byli to uczeni nawet z najlepszych uczelni świata, co było rzadkością w wypadku innych kół.
W dalszej części spotkania profesor przedstawił składy poszczególnych grup oraz zadania, jakie były przed nimi. Wszyscy otrzymali na swoje tablice w aplikacji listę z podziałem, przydzielone zagadnienia i terminy. Nasz opiekun nawet w wakacje nie próżnował. Najważniejszym punktem była oczywiście coroczna majowa konferencja. Do tego zadania oddelegowane zostały wszystkie cztery grupy.
Na uczelni wszyscy wiedzieli, włącznie z profesorem, że ja i Maciek jesteśmy parą, jednak nie trafiliśmy do tej samej grupy. Co roku składy się zmieniały i tylko raz udało nam się pracować w ramach jednej ekipy. Nikt nie wiedział, czym kieruje się opiekun koła, przydzielając osoby do poszczególnych grup. To była kolejna z jego tajemnic.ROZDZIAŁ II
_Homo doctus in se semper divitias habet –_
Człowiek wykształcony zawsze ma w sobie bogactwo
Miałam nieodparte wrażenie, że profesor, mówiąc o przyczynie spotkania online, mówił właśnie o mnie. Nie wiem czemu. Mimo że nigdy nie mieszkałam we Wrocławiu i się na to nie zanosiło, jestem osobą pilną i zawsze wolę być przed czasem, niż się spóźniać. Wydawało mi się, że czułam na sobie jego wzrok. Jakby mówił wprost do mnie.
Duże miasta zawsze mnie przytłaczały, pełno ludzi, samochodów, pociągów i tramwajów. W mieście i tak większość ludzi żyje incognito. Nie znają swoich sąsiadów z tego samego bloku czy klatki schodowej, nie mówiąc już nawet o tych z osiedla.
Wiem, że analogicznie niektórzy nie wyobrażają sobie życia w takiej miejscowości jak moja. Oprócz jednej koleżanki tak naprawdę nie miałam do kogo wyjść, nie ma tutaj teatrów, restauracji czy opery. Znalazłam na to jednak złoty środek – moje życie towarzyskie kręciło się wokół miasta, ale spokój odnajdywałam zawsze u siebie w domu, wśród rodziny, mojej przyjaciółki Hani, na łonie natury. Moje miasteczko – Sobótka – miało tylko kilka ulic zabudowanych z jednej i drugiej strony małymi domkami i dużymi ogródkami. Ja mieszkałam na uboczu. Dookoła mojej działki były już tylko pola uprawne i niewielkie brzozowe zagajniki, a w odległości kilkuset metrów rozpoczynał się jeden ze szlaków prowadzących na Ślężę, jedyną górę w okolicy, na którą kiedyś wchodziłam kilka razy w tygodniu. To miejsce starożytnych, pogańskich kultów solarnych miejscowych plemion. Za każdym razem wybierałam inny szlak, dlatego znam je już wszystkie na pamięć. No i stacja kolejowa – moje połączenie ze światem zewnętrznym. Ona też była bardzo blisko. Nie potrzebowałam samochodu. Pomijam fakt, że nie było mnie na niego stać, ale nawet nigdy nie chciałam mieć prawa jazdy. Tak jak w mieście, siedząc w samochodzie, miałam wrażenie, jakbym była uwięziona w skrzynce z małymi otworami.
Na spotkaniu naszego koła nie mogłam uwierzyć w nagłą zmianę, jaka dokonała się u profesora Prusickiego. Zachowywał się całkowicie inaczej niż jeszcze rok czy dwa lata temu. Zawsze był powściągliwy. Wszystko, co mówił, dotyczyło nauki, a ściślej ujmując – samego prawa. Nigdy nie pytał o nasze życie prywatne, a już na pewno o wakacyjne przeżycia. Czy to możliwe, że samobójstwo członka naszego koła naukowego tak zmieniło jego podejście? Czy to możliwe, że wielki autorytet, jakim niewątpliwie był profesor Prusicki, skruszał? Że stał się bardziej „ludzki”? I ta zmiana miejsca spotkań. Nie twierdzę, że jest mi z tym źle, wręcz przeciwnie, miła odmiana względem czterech ścian uczelni. Ale dlaczego?
Wykładowca przedstawił też pomysł wyjazdu integracyjnego. Dwunastu członków koła i on sam mieliśmy wybrać się na weekend do Berlina, a dokładnie do Biblioteki Państwowej. Przynajmniej to zostało określone jako cel wycieczki. Reszta czasu miała zostać poświęcona na integrację. Tu przez chwilę też odniosłam wrażenie, że wyjazd jest na moją cześć. Biblioteki to jedne z moich ulubionych miejsc. Uwielbiałam spędzać w nich czas, ale dotychczas miałam możliwość zobaczenia tylko tych krajowych zlokalizowanych w największych miastach.
Zastanawiałam się, czy uczelnia wie o tego rodzaju integracji? Czy władze dają przyzwolenie na wyjazdy studentów z profesorem? Od wczorajszego spotkania mąci to moje myśli. Niby wszyscy jesteśmy dorośli, nie potrzebujemy zgód od naszych rodziców, ale cały czas nie dawało mi to spokoju. Może to właśnie przez tę zmianę w zachowaniu opiekuna?
***
W wakacje bywałam we Wrocławiu dość często. Prawie zawsze nocowałam u swojego chłopaka. Czasami też przyjeżdżałam do Hani, mojej jedynej, prawdziwej przyjaciółki. Pochodziła z mojej rodzinnej miejscowości, ale później, kiedy jej rodzice dorobili się fortuny, kupili ogromną działkę i wybudowali dom na Oporowie, pięknej dzielnicy Wrocławia. Do Sobótki przyjeżdżali tylko czasami, aby wypocząć. A teraz okazało się nawet, że planują sprzedać swój domek i zainwestować w apartament nad morzem. Chcą mieć wakacyjne lokum dla siebie i córki, ale też na ewentualny wynajem.
Nigdy nie byłam zazdrosna o to, że moi znajomi mają lepszy start, że są bogatsi. Hania na swoje osiemnaste urodziny dostała od rodziców wyjątkowy prezent – mieszkanie niedaleko domu rodzinnego, ale bliżej centrum. To jest dopiero prezent. Ja, na przykład, na swoją osiemnastkę dostałam od mamy i taty książkę. Mówią, że takie prezenty są bezcenne. I muszę przyznać tym wszystkim ludziom rację. Ta książka była pierwszą, którą przeczytałam w pełni świadomie. To nie było to, co jakieś lektury szkolne, które czytało się, by zadowolić… No właśnie… Kogo? Rodziców? Nauczyciela? Sama nie wiem, ale była to również pierwsza książka, od której zaczął się mój nowy sposób na dość przeciętne życie. Teraz chłonę książki jedna po drugiej – robię to po prostu naturalnie. Wszędzie i o każdej porze. W ostatnim czasie jednak spowolniłam, głównie ze względu na pracę, którą zaczęłam pisać. Zamiast czytania książek o mojej ulubionej tematyce, czyli thrillerów i kryminałów, spędzałam czas na przeglądaniu literatury naukowej. Nie mogę o tym złego słowa powiedzieć, też uwielbiałam ten rodzaj publikacji, ale po prostu teraz czytałam mniej.
W każdym razie zawsze miałam stancję w mieście. Najpierw było to mieszkanie Hani, później oczywiście nocowałam u Maćka. Mówię „oczywiście”, chociaż wiem, że część mojej rodziny to gorszyło. Niektórzy nie wyobrażają sobie wspólnego nocowania z chłopakiem. Te wieczne pytania: „A kiedy ślub?”, „A czy przed ślubem powinniśmy ze sobą mieszkać?”. No właśnie, nie mieszkaliśmy, a to, co robimy podczas spędzonych u niego nocy, niech nikogo nie interesuje. Może nie działo się nic złego. Czemu wszyscy nie myślą w ten sposób? Cieszę się, że przynajmniej moi rodzice byli pod tym względem wyrozumiali. W przeciwieństwie do rodziców Maćka. Każdy rodzinny obiadek kończył się tak samo – czas wziąć ślub i koniec. A Maciek? Poniekąd udzieliło mu się myślenie rodziców, ale na szczęście było pole do negocjacji. Przynajmniej na razie. Jedyną rzeczą, o której ciągle wspominał i próbował mnie do tego przekonać na każdy możliwy sposób, było wspólne zamieszkanie. Tyle że to nie dla mnie, ja potrzebuję przestrzeni, potrzebuję wytchnienia, potrzebuję własnego pomieszczenia, w którym się zamknę i będę mogła oddać się kolejnej lekturze, zamknąć w innym świecie. Nie, to zdecydowanie na razie nie mój klimat. Podkreślam „na razie”, bo nie wiadomo, co czas pokaże.
***
Dzisiaj wieczorem jestem umówiona z Hanią. Po spotkaniu koła muszę z kimś wyjść i porozmawiać. Zakładam, że Maciek nawet nie zauważył zmiany w zachowaniu profesora, więc jedyną osobą, do której mogłabym się z tym zwrócić, była moja przyjaciółka. No i przy okazji trochę poplotkujemy.
Idziemy do argentyńskiej restauracji w pobliżu rynku. Nasze ulubione miejsce i nasze ulubione przekąski – empanadas. Mogłybyśmy je jeść na śniadanie, obiad i kolację. Hania jest weganką, ale i dla niej znajdzie się coś smacznego. Chyba nie wyobrażam sobie nie jeść mięsa. A już na pewno nie te zamienniki wegańskie, które mają więcej niezdrowych składników niż najgorsze przetworzone i gotowe dania z marketu.
Chociaż cieszę się, że jest coraz więcej restauracji, w których podają bezmięsne dania. Bo początkowo, kiedy przyjeżdżałyśmy do Wrocławia, pozostawało nam rozkoszować się daniami w McDonaldzie. Dla Hani frytki i sałatka z samej sałaty, pomidorów i ogórków, bo nawet w sosie dopatrywała się tajemniczych składników, które – jak się okazywało – są pochodzenia zwierzęcego, a dla mnie zestaw z burgerem wołowym, frytkami i colą. Od czasu do czasu nie widziałam nic złego w jedzeniu fast foodów, ale patrząc na figurę Hani, często zazdrościłam jej, że je tak zdrowo. Postanowiłam sobie, że też kiedyś, jak wybędę z domu, już tak na stałe, to zacznę gotować. Wtedy będzie zdrowo. Hania oczywiście niekiedy łamała swoje zasady, ale tylko jeżeli chodzi o produkty pochodzące od zwierząt – mleko czy jajka. Wśród innych znajomych zauważyłam podobną tendencję. Określają się jako weganie, a tak naprawdę są wegetarianami, a czasami nawet fleksitarianami, bo po prostu ograniczają mięso. Ona jednak nigdy go przy mnie nie jadła.
Hania była ode mnie rok młodsza. Studiowała na tym samym uniwersytecie, lecz nasze wydziały, mój prawa i administracji, a jej – kryminalistyki, mieściły się w różnych budynkach. Dlatego w trakcie tygodnia na uczelni spotykałyśmy się niezwykle rzadko. Ona też czasami pracowała, co było nieco dziwne, znając poniekąd majątek jej rodziców, ale bardzo w niej to lubiłam. Nie chciała od nich brać pieniędzy na swoje własne potrzeby – wolała być samodzielna.
Ja kiedyś pracowałam wieczorami jako barmanka w dużym klubie, ale kiedy złapałam bakcyla na studiach, postanowiłam zająć się tylko tym. Stypendium wystarczało na bilet miesięczny, czasami nocowałam u Maćka, miałam też na podstawowe wydatki. Oczywiście mogłam również liczyć na pomoc rodziców. Mimo że nie pławili się w luksusach, dla mnie i Kuby, mojego młodszego brata, zawsze pieniądze się znalazły. Teraz od czasu do czasu pomagałam w kancelarii podatkowej, w której pracował Ignacy, mój kolega z grupy, przyjaciel zmarłego Witka i chyba aktualnie najciekawsza postać na całej uczelni. Wśród pozostałych studentów wzbudzał głównie ciekawość. Jest bardzo cichy i zamknięty w sobie, mam wrażenie, że boi się własnego cienia, a już na pewno otaczającego go świata. Jednocześnie jest chyba najmądrzejszym człowiekiem, jakiego znam, oczywiście wśród ludzi zbliżonych do mojego wieku. Reszta wiecznie go wyśmiewała, bo kiedy coś powiedział, sprawiał wrażenie prawdziwego oratora. Zawsze dodawał te swoje łacińskie sentencje, których nikt nie rozumiał. Jedyna osoba, którą znam, mająca szóstkę z łaciny!
Wspominając go, mimo woli wróciłam myślami do Witka. Witek bardzo go lubił, w zasadzie na uczelni można było ich spotkać zawsze spacerujących razem. Cały czas o czymś debatowali. Na nikim nie robiło to wrażenia, ale mi zawsze imponowało. Byli na przekór całemu otoczeniu. Mieli swój własny świat i odnajdywali się w nim znakomicie. Witek jednak był bardziej otwarty. Czasami miałam nawet wrażenie, że się do mnie zaleca. A teraz go ze mną nie ma.
Zadzwoniła komórka.
– Możemy spotkać się pół godziny później? – zapytała Hania, gdy odebrałam połączenie.
– Jasne, coś cię zatrzymało?
– A daj spokój, opowiem ci, jak się zobaczymy, pa.
Odpowiedziałam: „Pa”, ale ewidentnie po drugiej stronie już nikogo nie było. Dobrze jednak, że w ogóle zadzwoniła, bo jak to u mnie często bywało, tak zanurzyłam się w świat z książki, że zapomniałam całkowicie o tym prawdziwym.
Odłożyłam książkę i zaczęłam się szykować. Rzeczy do spania i coś na jutro. Będę nocowała dzisiaj u Maćka, bo kiedy natrafiłam w przerwie od zajęć na Hanię, to umówiłyśmy się na wieczorną pogawędkę przy empanadas i lampce prosecco – dobrze, że Hania nie była przynajmniej abstynentką. Tego bym nie przeżyła.
Nie opłacało mi się po prostu wracać do domu. Jutro zajęcia zaczynam od ósmej rano. Po spotkaniu z Hanią zostanę więc u niego. Na szczęście on bardzo lubił jej towarzystwo, niewykluczone, że zaproszę ją do niego po naszej kolacji. Nigdy nie miał nic przeciwko, a nawet sam to często proponował. Trzymaliśmy się we trójkę przez całe studia.
Wychodzę z domu i idę najpierw na pociąg. Oczywiście do torby zabrałam książkę. Niektórzy zasypiali w pociągach, a mnie zdarzyło się nawet kilka razy przejechać docelową stację, ponieważ się zaczytałam. Na szczęście Wrocław Główny był z reguły ostatnim przystankiem, później pociąg zmieniał trasę, a przed tym konduktor przechodził po całym wagonie, sprawdzając, czy i tym razem ktoś nie zasnął. Pewnie przytrafiało się to codziennie.
Nie zdążyłam przeczytać dwóch rozdziałów, kiedy pociąg stanął na peronie dworca. Ze względu na częste przemieszczanie się po mieście musiałam kupić też bilet miesięczny na komunikację miejską. Nie wyobrażam sobie kupować biletów za każdym razem, jak wsiadam do autobusu czy tramwaju. Myślę, że duża część przejazdów mogłaby zakończyć się mandatem, a nigdy tego nie lubiłam. Jedyne mandaty, jakie otrzymałam, i co ciekawsze – udawało mi się z nich jakoś wybrnąć obronną ręką, zdarzały się w przypadku najzwyklejszego zapominalstwa. Zawsze kontrolerzy sprawdzają bilety, kiedy ważność mojego skończyła się jeden lub dwa dni wcześniej. Zawsze. Ale odwołanie się od tego, jakby nie patrzeć wyroku, przynosiło wymierny skutek. Przedsiębiorstwa komunikacji miejskiej odstępowały od kary ze względu na „nieposzlakowaną historię zakupu biletów”. „Dobrze jest kupować bilety” – tak sobie za każdym razem myślałam.
Hania mieszkała kilka przystanków od Maćka, ale dojeżdżam tylko do połowy trasy, bo tam umówiłam się z nią, by spacerkiem przejść się na rynek i zapalić po drodze papierosa – robiłyśmy to tylko, jak razem ze sobą przebywałyśmy i zawsze kończyło się na jednym – a z rynku prosto do naszej ulubionej restauracji. Mimo że był środek tygodnia, w knajpie było pełno ludzi. Większość siedziała na zewnątrz. Na dworze było jeszcze dość ciepło, choć lato dobiegało końca. My znalazłyśmy miejsce w środku, przy oknie. Nasze ulubione miejsce, głęboki parapet, z wieloma poduszkami, przy małym stoliku na długich metalowych nogach. Zamówiliśmy empanadas. Ja z szarpaną wołowiną, Hania z kotlecikami sojowymi i suszonymi pomidorami. Do tego po jednej lampce prosecco. Na pewno nie ostatniej. Nigdy nie miałam problemu z piciem alkoholu w trakcie tygodnia. Pomimo wczesnych zajęć następnego dnia wiem, że nie wypijemy tyle, by jutro nie móc się skupić na tym, co dla mnie ostatnio najważniejsze, czyli na nauce.
– W końcu się spotkałyśmy, tęskniłam za tobą – powiedziała Hania.
– Nawet nie wiesz, jak mi ciebie brakowało…
Hania nie należała do koła naukowego PraGos z pewnością nie z powodu braku potencjału. Po prostu studia były dla niej dodatkiem, a nie całym życiem jak w moim wypadku. Ostatni raz widziałyśmy się jakiś miesiąc temu. Pech chciał, że kiedy przyjeżdżałam do Maćka, ona akurat była w pracy. A ostatnie dwa tygodnie w ogóle jej nie było. Malediwy. Czasami żartobliwie prosiłam, żeby mnie gdzieś zabrała.
– Juli, jak kiedyś zacznę zarabiać tyle, co moi rodzice, będziesz pierwszą osobą, która z tych pieniędzy skorzysta – tak mi nieustannie odpowiadała.
Pierwszą godzinę plotkowałyśmy o wszystkim, co działo się u nas przez ostatni czas, i domawiałyśmy empanadas na sztuki. Niby rozmawiamy często przez telefon, ale niektóre rzeczy inaczej wybrzmiewają z naszych ust, kiedy wypowiadamy je przy lampce jakiegoś alkoholu. Z reguły jest po prostu śmieszniej, nie ma co się oszukiwać.
– Dzwoni Maciek, przepraszam, odbiorę – powiedziałam, wyciągając już komórkę z torebki.
– Jasne – odpowiedziała Hania, ale ja już i tak nie słyszałam, bo miałam telefon przy uchu.
– No cześć, kochanie… Tak, jestem już z Hanią… Okej, zapytam… Dzięki, do zobaczenia.
Rozłączyłam się i odłożyłam telefon do torebki. Widzę po Hani, że ona już wie.
– Maciek zapytał, czy przyjechałabyś do nas po naszym spotkaniu – zapytałam, znając już odpowiedź.
– A chętnie. W sumie podświadomie na to liczyłam – odpowiedziała z uśmiechem.
– Ale od razu uprzedzam…
– Tak, wiem, jutro masz wcześnie rano zajęcia… Bla, bla, bla… – przerwała mi i od razu zaczęłyśmy się śmiać.
– Nie śmiej się! Wiesz, że…
– Tak, wiem. Studia to najważniejsza rzecz w twoim życiu. Bla, bla, bla… – wtrąciła się ponownie i jeszcze głośniej się śmiałyśmy.
Kelner przyniósł kolejne empanadas. Przez dłuższą chwilę rozkoszowałyśmy się jedzeniem.
– Juli, w sumie od czasu tamtego strasznego wypadku…
– To nie był wypadek, policja wydała komunikat, że popełnił samobójstwo.
Od razu sprostowałam, chcąc natychmiast zakończyć temat. Chciałam przynajmniej przez jeden wieczór nie myśleć o tym, co się stało.
– Juli…
– Han, proszę cię, nie dzisiaj, błagam…
– Kurde, Juli, ale wierzysz w to?ROZDZIAŁ III
_Dies diem docet –_
Człowiek uczy się każdego dnia
Postanowiłyśmy iść pieszo do mieszkania Maćka. Wypiłyśmy po trzy kieliszki prosecco i zjadłyśmy chyba cały zapas pieczonych pierogów w restauracji. Mimo to tradycyjnie musiałyśmy wstąpić do Tortille House tuż przy samym rynku.
– To co, jednego na pół? – zaproponowałam.
– Wiesz, że z tobą zawsze! – krzyknęła Hania z uśmiechem.
Cienkie ciasto, falafel, mieszany sos – standard. Usiadłyśmy na murku tuż za bramą kamienicy, w której mieszkał Maciek.
– A dlaczego dzisiaj przełożyłaś spotkanie?
– O właśnie, Juli, nie uwierzysz…
– Coś się stało? – Trochę się zaniepokoiłam.
– Dziwna sprawa, zadzwonił do mnie profesor Prusicki. – Na mojej twarzy można było zobaczyć zaskoczenie.
– Że co? – zapytałam, od razu sama siebie karcąc w myślach.
– Powiedział, że poprosił dziekanaty o listy najlepszych studentów na uczelni i że szuka wybitnej osobistości do swojego koła naukowego – powiedziała to dobitnym głosem, jakby przechwalając się, z pewnością siebie.
– No i co?
– Poprosił o krótką rozmowę i wyczułam, że musi się ona odbyć jak najszybciej. Dlatego powiedziałam, że muszę do kogoś zadzwonić i oddzwonię do niego za chwilę.
– No i co mówił? – W moim głosie dało się wyczuć zniecierpliwienie.
– Oddzwoniłam i nie odebrał. Zadzwoniłam drugi raz i w sumie od razu tego pożałowałam. Naskoczył na mnie, że mi nie zależy i że chyba już ma o mnie wyrobione zdanie…
– O, wrócił profesor Prusicki. Taki właśnie był przed wakacjami.
– Wiem, że go bardzo lubisz.
– Han… Przecież wiesz…
– No wiem, wiem, już nic nie mówię.
– No ale zgodziłaś się w końcu?
– Sprawa jest w toku.
Na dworze było już ciemno, a na podwórzu kamienicy Maćka nie było żadnej latarni. Dojadłyśmy tortillę i ruszyłyśmy chodnikiem w stronę jego klatki schodowej. Na szczęście nad drzwiami była lampka solarna na czujnik. Jak tylko podeszłyśmy, zapaliła się. Dzięki temu bez problemu można było zadzwonić pod odpowiedni numer mieszkania lub wpisać kod.
Moja komórka zawibrowała. To Maciek. Pytał, kiedy będziemy. Wstukałam numer do domofonu i usłyszałyśmy charakterystyczny dźwięk otwierających się drzwi.
Mieszkanie było czteropokojowe. Każdy z lokatorów miał swój pokój, a jeden dodatkowy służył im jako salon. Sufity były bardzo wysoko, jak to bywało w starych, kilkudziesięcioletnich kamienicach. Wystrój typowo studencki, brakowało kwiatów, obrazów czy jakichkolwiek innych elementów ozdobnych. Mieszkanie było odremontowane przed wprowadzeniem się chłopaków, wszystkie ściany odmalowano na biało, na podłogach założono panele i wymieniono cały sprzęt w kuchni i łazience. Dużą część salonu zajmował piec kaflowy, może nawet jeszcze działał, chociaż z pewnością dawno nikt go nie używał. Takie piece są praktycznie w każdym mieszkaniu w większości kamienic. Piękny relikt dawnych czasów. Kafle kiedyś były robione na zamówienie, każdy piec wyglądał inaczej. Teraz jednak nie pasował on do reszty wystroju.
Współlokatorów Maćka jeszcze nie było, a on sam siedział w kuchni, zaczytany. Też lubił książki, ale on akurat czytał wszystko związane z historią, głównie średniowiecza, ale pasjonowały go też czasy I i II wojny światowej. Widząc nas, wyszedł z książkowego letargu i zeskoczył z hokera, żeby się z nami przywitać.
– Kopę lat! – Maciek zwrócił się radośnie do Hani.
– Cześć, sztywniaku! – Hania odwzajemniła uśmiech.
Kiedy się poznali kilka lat temu, Hania uważała Maćka za bardzo niespontanicznego. Z biegiem czasu zmieniła o nim zdanie, ale ze sztywniactwa nadal mieli ubaw.
– Zamówić coś do jedzenia? – zapytał Maciek, co mocno nas rozbawiło.
– My już chyba nic nie zmieścimy – powiedziałam, próbując bardziej się nie roześmiać.
– Nawet chyba wiem, gdzie byłyście i co jadłyście – odrzekł Maciek, też się uśmiechając. – Siadajcie – powiedział, wskazując krzesła i stół między salonem a aneksem kuchennym. – Może chociaż się czegoś napijecie?
– Ja mam jutro rano zajęcia, tak że alkohol już sobie chyba jednak odpuszczę, ale widziałam, że masz w lodówce piwo bezalkoholowe, to arbuzowe.
– Hania? – zapytał Maciek.
– Będę solidarna z Juli, dla mnie też piwo arbuzowe.
Otworzył nam butelki i przelał zawartość do wysokich szklanek, nie miał w domu kufli. Chyba powinnam mu takie sprawić na urodziny, przecież piwo, nawet takie smakowe, powinno się pić w prawdziwym kuflu. Mimo że dochodziła północ, siedzieliśmy i śmialiśmy się, wspominając wcześniejsze lata naszej znajomości.
– Pamiętacie wyjazd do Torunia? Zastanawiam się, Maciek, jak ty to zrobiłeś, że zostałeś sam na stacji, nie wsiadając do naszego pociągu? – ni to zapytałam, ni stwierdziłam.
– Ej, to wcale nie było śmieszne, kolejny miałem dopiero następnego dnia.
Nie przestawaliśmy się śmiać. W końcu atmosfera nieco zgęstniała.
– To kiedy w końcu zamieszkacie razem? – zapytała Hania, patrząc na mnie i mojego chłopaka.
– Han… – zaczęłam z żalem. – Znasz moje zdanie na ten temat. Nie czułabym się tutaj dobrze.
– Ale przecież kiedyś i tak do tego dojdzie – wtrącił się Maciek.
Zobaczył jednak mój wzrok i natychmiast pożałował swoich słów.
– Tak, ale jeżeli mam taką możliwość, będę to odwlekała – powiedziałam i od razu dodałam: – Wiesz, że nie chodzi o ciebie, po prostu… – zawiesiłam głos. – Po prostu, nie i już.
Hania, widząc, że to przez nią popsuł mi się humor, postanowiła zareagować.
– A gdybym tak miała rozwiązanie tego impasu? –Spojrzeliśmy na nią z Maćkiem równocześnie, nie kryjąc zdziwienia.
– Co masz na myśli? – Maciek zadał pytanie, oczekując konkretów.
– No… Gdybyście tak wprowadzili się do mnie… – zasugerowała. – Mam duże mieszkanie, lokalizacja chyba też by wam odpowiadała, składalibyśmy się na rachunki, bo oczywiście za sam najem nic od was nie wezmę – dodała, podkreślając ostatnią część.
– Pomysł może i dobry, ale… Czy ja wiem? Nie obraź się, ale myślałem o znalezieniu jakiejś kawalerki dla nas, tak byśmy mogli zamieszkać razem, no wiesz, tylko we dwoje…
– Jasne, rozumiem, ale przemyślcie moją propozycję.
Ja nie zabrałam głosu, ale pomysł rzeczywiście mi się spodobał. Już myślami wybiegałam w przyszłość… Miałabym swoją przyjaciółkę i chłopaka bardzo blisko. Rodzice też pewnie byliby zadowoleni, że chcę wkroczyć w kolejny etap w swoim życiu, jakim jest samodzielne bytowanie. Pewnie martwiliby się, jak to oni, ale w głębi duszy byliby szczęśliwi. Ich mała Julitka w dużym mieście…
***
Hania wyszła z mieszkania po godzinie pierwszej. Ja z Maćkiem siedzieliśmy teraz w jego pokoju na łóżku, oparci o ścianę. Jego pokój był bardziej przytulny. Poprosił właściciela, by chociaż ściany mógł przemalować na inny kolor. Ten się zgodził, a Maciek wybrał kolor beżowy. Zawsze to jakaś miła odmiana wobec „szpitalnych”, białych ścian. Dodatkowo miał swoją roślinkę, co prawda kaktusa, ale dostał go na swoje ósme urodziny, więc teraz prezentował się naprawdę okazale. Miał ponad metr wysokości.
– Co myślisz o propozycji Hani?
– No wiesz, logicznie na to patrząc, ma to sens – zaczęłam, nie chcąc, by Maciek poznał, że pomysł mi się podoba. – Na pewno oczywiście płacilibyśmy jej jakieś pieniądze za mieszkanie, nie wyobrażam sobie mieszkać u niej za darmo. No ale raczej nie nadwyrężyłoby to mojego i tak skromnego budżetu, jak wynajęcie kawalerki.
– Wiesz, że o pieniądze nie musimy się martwić. Moi rodzice chętnie nam pomogą.
– Tobie na pewno – wypaliłam dosyć obcesowo.
– Co masz do moich rodziców? – zapytał rozżalony Maciek.
– No wiesz, wiemy oboje, że twoi rodzice za mną nie przepadają. Cały czas nalegają na ślub, którego na ten moment nie chcę.
– Rodzice się po prostu martwią.
– Czym? Tym, że nie chcę mieć dzieci? Czy tym, że ślub jest dla mnie przereklamowany?
– Juli…
– Przepraszam, ale jak tylko o tym słyszę, to zbiera mi się na wymioty. Czemu wszystkim tak zależy na naszej prokreacji? Co ich to interesuje?
– Juli, nie wkurzaj się, to nie ma sensu.
– Nie ma sensu to pieprzone życie.
– Co ci się dzisiaj stało? Nigdy się tak nie zachowywałaś…
– Przepraszam… To chyba ten alkohol tak uderzył mi do głowy. Chodźmy spać.
Przebrałam się w pidżamę, a Maciek się jedynie rozebrał, bo zawsze spał w samych bokserkach. Poszliśmy umyć zęby do łazienki, ale nie odzywaliśmy się już do siebie. Przytuliłam się do poduszki, odwracając się do niego plecami. Po chwili usłyszałam chrapanie swojego chłopaka, a sama byłam myślami na murku przed jego kamienicą. Ciekawe, czy profesor Prusicki rzeczywiście dzwonił do wszystkich najlepszych studentów i studentek. Co prawda Hania była jedną z nich, ale oprócz dobrych ocen nigdy nie przejawiała chęci robienia czegoś więcej niż tylko studiowanie, a profesor szukał z pewnością właśnie takich osób. Zwykle wiedział doskonale o ich dodatkowych aktywnościach, publikacjach, o uczestnictwie w różnego rodzaju kołach naukowych lub samorządach studenckich. Był osobą, która na tej uczelni znaczyła najwięcej i zakładam, że również wiedziała najwięcej. Dlaczego więc zainteresował się Hanią? Cały czas o tym rozmyślając, w końcu zasnęłam.