Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Interesa familijne. Tom 1: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Interesa familijne. Tom 1: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 280 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom I.

Pe­ters­burg.

Na­kła­dem B. M. Wolf­fa.

1853.

Wol­no dru­ko­wać, z wa­run­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, po wy­dru­ko­wa­niu, pra­wem prze­pi­sa­nej licz­by exem­pla­rzy.

W War­sza­wie, d. 5. (17.) Czerw­ca 1852. r.

Star­szy Cen­zor, Rad­ca Dwo­ru, L. T. Trip­plin.

W Dru­kar­ni J. Unger, w War­sza­wie.

Jó­ze­fo­wi Ko­rze­niow­skie­mu.

Nie wiem czy się to go­dzi, ta­kie­go po­wie­ścio­pi­sa­rza kar­mić taka jak moja po­wie­ścią? Ale znasz przy­sło­wie – czem cha­ta bo­ga­ta tem rada; nie wie­le ma, to praw­da, na to nie ma rady! Przyjm więc, jako do­wód sza­cun­ku dla pi­sa­rza i przy­jaź­ni dla czło­wie­ka, tę drob­nost­kę, któ­rą Ci prze­słać się ośmie­la szcze­rze życz­li­wy i pe­łen sza­cun­ku

J. I. Kra­szew­ski.

Dnia 7. stycz­nia 1852. r. Hu­bin.I.

Miło to spoj­rzeć na sta­re bu­do­wy – domy sta­re sta­wi­li jesz­cze lu­dzie co w przy­szłość wie­rzy­li, co my­śle­li o ju­trze; my dzi­siaj kle­cim wszy­scy oby dzień do wie­czo­ra w nim do­być. To też sta­re do­mo­stwa oglą­dać aż lubo, tak w nich każ­da część, naj­drob­niej­szy szcze­gół, wy­pra­co­wa­ne, wy­chu­cha­ne, ob­my­śla­ne na trwa­nie, wy­go­dę i wdzięk. W na­szych pa­ła­cy­kach świe­ci się wie­le, ale tyl­ko świe­ci; pod spodem wszę­dzie próch­no, wil­goć, grzy­by i zgni­li­zna. Bo­daj­to daw­ne cza­sy! Ale nie pora nad nie­mi się roz­wo­dzić i po­rów­na­niem nas za­wsty­dzać; je­ste­śmy w sali sta­re­go ale jesz­cze krzep­kie­go dwo­ru; obejrz­my się w oko­ło póki kto nie na­dej­dzie.

Tro­je okien na­prze­ciw nas: przez nie wi­dać sad owo­co­wy, agre­sto­we i po­rzecz­ko­we ulicz­ki, po­pod­pie­ra­ne sta­re ja­bło­nie, gru­be stu­let­nie gru­sze i nie­przej­rza­ne zie­lo­no­ści mas­sy. Tro­je drzwi, z któ­rych jed­ne na­prze­ciw okien, dwo­je w bocz­nych ścia­nach, wio­dą do resz­ty po­miesz­ka­li. Ścia­ny ciem­ne po­wle­ka sta­ran­nie przy­pusz­czo­na lam­pe­rya dę­bo­wa; w niej na zie­lo­nem tle, sza­re ja­kieś mgłą się de­se­nie, wiel­ce już, spło­wia­ło. Na pra­wo i lewo, mię­dzy ra­ma­mi lam­pe­ryj, kil­ka wy­go­lo­nych głów i jed­na za­kwe­fio­na ma­tro­na po­glą­da­ją na nas z por­tre­tów. Brzyd­kie ma­lo­wa­nie, ale pę­dzel nie po­tra­fił, mimo usil­no­ści z jaką nad tem pra­co­wał, po­psuć twa­rzy wspa­nia­łych, po­waż­nych, spo­koj­nych. Przy­pa­trz­cie się tyl­ko jak im do­brze w tych so­bo­lich i ry­sich szu­bach, po­kry­tych zło­ci­ste­mi i pą­so­we­mi ada­masz­ka­mi, w tych kwie­ci­stych del­jach, bia­łych koni tu­szach, z rę­ka­mi na sza­blach spar­te­mi, z oczy­ma utkwio­ne­mi gdzieś w da­le­ką przy­szłość czy prze­szłość. Po­mię­dzy ry­ce­rza­mi jed­na ma­tro­na mo­dli się na księ­dze, krzyż przy niej, a po­ni­żej ja­kieś mu­zycz­ne na­rzę­dzie. Tę­sk­ne jej wej­rze­nie skie­ro­wa­ło się na Chry­stu­sa i wciąż ku nie­mu po­glą­da, jak­by mó­wi­ła: – Po­ciesz mnie!

Krze­sła, sto­ły, wszyst­ko od­po­wia­da ścia­nom i ich po­wło­ce: moc­ne, ciem­ne, sta­re, nie­po­zor­ne ale go­to­we prze­trwać jesz­cze wie­ki. Za­ku­rzo­ny kla­wi­kor­cik w kąt­ku się ukrył i wsty­dzi ie tak nie­po­cze­sny; na nim stoi war­cab­ni­ca, leży tal­ja kart sta­rych. Otóż i wszyst­ko co ozda­bia i za­peł­nia sal­kę. Smut­no w niej cze­goś, i gdy­by nie te po­czci­we por­tre­ty co ją oży­wia­ją tro­che, człek­by tu sam nie lu­bił po­zo­stać.

Z sie­ni sły­chać ude­rze­nie ze­ga­ra; po­wo­li wy­bi­ja po­łu­dnie i za szó­stym mło­ta dźwię­kiem otwar­ły się drzwi z pra­wej stro­ny, wszedł już… nic mio­dy męż­czy­zna. O! jak­że do por­tre­tów nie­po­dob­ny!

Wy­so­ki, chu­dy, bla­dy, żół­ty, z twa­rzą po­marsz­czo­ną dziw­nie, zgar­bio­ny nie­co skut­kiem wzro­stu i wie­ku, wy­glą­da na nie­bosz­czy­ka, któ­ry­by z gro­bu po­wstał, tak znu­żo­ny, znu­dzo­ny, tak wy­ży­ty i zbu­twia­ły. Siwe, może nie­bie­skie daw­niej oczy, zbie­la­ły mu zu­peł­nie, brew gę­sta je ocie­ni­ła, czo­ło po­fał­do­wa­ło się wzdłuż i w po­przek, po­licz­ki po­ścią­ga­ły fan­ta­stycz­nie, usta za­klę­sły, bro­da wy­sko­czy­ła i pięk­ny tyl­ko orli nos na tych ru­inach po­zo­stał nie­wzru­szo­ny.

Strój jego przy­po­mi­na nie­daw­no prze­szłość, siwe wło­sy przy­pru­sza za­po­mnia­ny pu­der, za­cze­sa­no je w tył wszyst­kie, a kil­ka locz­ków do­wo­dzą, ie nie bez pre­ten­syi do wdzię­ku – resz­ta ubra­nia do pu­dru sto­sow­na. Na nim frak cy­na­mo­no­wy, daw­nym kro­jem z gu­za­mi sta­lo­we­mi, ra­cy­mo­ro­wa dłu­ga ka­mi­ze­la suto wy­szy­wa­na, ale od­daw­na zwię­dła; spodnie ak­sa­mit­ne czar­ne, po ko­la­na, na nie buty z ku­ta­sa­mi kar­bo­wa­ne na pod­bi­ciu. Za­po­mnie­li­śmy su­tych ża­bo­tów z ka­meą w nie wpię­tą i prze­pysz­nych cho­ciaż po­żół­kłych u rąk ko­ron­ko­wych man­kie­tów. Ręce war­te są tej ozdo­by i za­wsty­dza­ją ko­ron­ki bia­ło­ścią swą i do­brze za­cho­wa­ne­mi kształ­ta­mi; znać na nich że nig­dy nie pra­co­wa­ły, ie krew nie za­bie­ga­ła w nic, ie osło­nio­ne, pie­lę­gno­wa­ne, piesz­czo­ne, słoń­ca i wia­tru nie wi­dzia­ły. Na pra­wej ręce sie­dzi wiel­ki sy­gnet ame­ty­sto­wy, na ma­łym jej pa­lusz­ku bry­lan­to­wa ob­rącz­ka.

Przy­by­ły wszedł po­wo­li, zie­wa­jąc, spoj­rzał za­mar­łem okiem do koła, przed­rep­tał po­su­wa­jąc tro­chę no­ga­mi wzdłuż, sali, po­pa­trzył ma­chi­nal­nie przez okna i całą swą po­sta­cią wy­ra­żał do­bit­nie nudę, któ­ra go we­wnątrz tra­wi­ła. Do­był zło­tej ta­ba­kie­ry z ka­mi­zel­ki, za­żył ta­ba­ki, otrząsł po­pru­szo­ny ża­bot, pod­niósł oczy do su­fi­tu, do­stał z dru­giej kie­sze­ni ka­me­ry­zo­wa­ne­go ze­gar­ka, na któ­rym ja­śnia­ła emal­jo­wa­na cy­fra Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, ziew­nął po­wtó­re i po­trze­cie, i obej­rzał się na drzwi wcho­do­we z ozna­ką nie­cier­pli­wo­ści, zda­jąc się przy­słu­chi­wać nie­spo­koj­nie dzi­wić że nic sły­szeć nie mógł.

Na­re­ście przy­spie­szo­ny chód za­tęt­nił w sie­ni żywo, co­raz spiesz­niej przy­bli­żał się ku drzwiom, ostroż­nie otwo­rzy­ły się po­dwo­je i ma­leń­ka fi­gur­ka uka­za­ła na pro­gu.

Nim się ci pa­no­wie przy­wi­ta­ją, spójrz­my z ko­lei na małą fi­gur­kę.

To coś zu­peł­nie nic z tych cza­sów, do któ­rych na­le­ży pierw­sza tyl­ko co wi­dzia­na po­stać – sto lat przy­najm­niej dzie­li tych dwóch lu­dzi. Przy­by­ły mło­dy chło­piec, w dzi­siej­szym stro­ju, ubra­ny bar­dzo skrom­nie, ubo­go, ale do­syć czy­sto, twarz ma znę­ka­ną, smut­ną, bla­dą i za­wcza­su prze­kwi­tłą; na niej wy­raz ja­kie­goś prze­stra­chu, przy­gnę­bie­nia i nie świe­żej już, bo­le­ści, z pod któ­rej prze­glą­da jak­by błysk nie­cier­pli­wy stłu­mio­ne­go dow­ci­pu i prze­bie­gło­ści. Wszedł z uda­ną czy praw­dzi­wą bo­jaź­nią i wstrzy­mał się po­wi­ta­ny su­ro­wym wzro­kiem. Nie śmia­łe jego oko, usta drżą­ce, cof­nę­ły się z wej­rze­niem i go­to­wem sło­wem przed groź­nem ob­li­czem u pu­dro­wa­ne­go męż­czy­zny. Po­pra­wił na so­bie sur­du­ci­ka szczel­no po­za­pi­na­ne­go, od­chrząch­nął i po chwi­li wa­ha­nia, w pro­stej li­nii po­śpie­szył ku sto­ją­ce­mu w po­sta­wie roz­ka­zu­ją­cej, z wi­docz­nym za­mia­rem uca­ło­wa­nia jego ręki. Wy­cią­gnio­na ręka, pod­nio­sła się do góry, cof­nę­ła i głos chry­pli­wy, su­chy, za­py­tał:

– No? gdzie­żeś to Asin­dziej by­wał? co to jest zno­wu? Sły­sza­łeś! dwu­na­sta wy­bi­ła, a o trzech kwa­dran­sach być po­wi­nie­neś tu­taj i cze­kać – Co to jest! co to jest!

– Niech stryj do­bro­dziej ra­czy da­ro­wać, – od­po­wie­dział, niby drżą­cym gło­sem, z uda­ną zręcz­nie bo­jaź­nią, mło­dy czło­wiek – je­stem co­kol­wiek nie­zdrów (tu kasz­lał) gło­wa mnie bo­la­ła.

– No! ale w ta­kim ra­zie, wszak wiesz Asin­dziej jaki jest po­rzą­dek, rzekł star­szy. Cze­mu nie po­stą­pi­łeś we­dle prze­pi­sów? W po­rząd­nym domu wszyst­ko iść po­win­no we­dle pew­nych re­guł. Sko­ro je­steś cho­ry, da­jesz znać panu Ter­miń­skie­mu, pan Ter­miu­ski mel­du­je mi o tem, i otrzy­mu­jesz upo­waż­nie­nie cho­ro­wa­nia.

– Ja bo stry­ju do­bro­dzie­ju – ode­zwał się młod­szy – po­mi­mo cho­ro­by chcia­łem być pil­nym na jego usłu­gi – i….

– No! no! na ten raz in­dul­gen­cya! ale niech się to wię­cej nie przy­tra­fia; ten ból gło­wy i opóź­nie­nie o cały kwa­drans, nie­prak­ty­ko­wa­ne….

Stryj za­żył ta­ba­ki nie­co uspo­ko­jo­ny, i gdy sy­no­wiec ze spusz­czo­ne­mi oczy­ma sta­nął, za­ło­żyw­szy ręce w tył, nie­da­le­ko pro­gu, opar­ty o sto­łek, on usiadł, za­rzu­cił nogę na nogę i roz­po­czął roz­mo­wę, któ­ra przy­po­mi­na­ła bar­dzo wy­da­wa­nie na­uczo­nej lek­cyi, tak ma­chi­nal­nie szły py­ta­nia i od­po­wie­dzi.

– Na dwo­rze? – spy­tał krót­ko sta­ry.

– Wil­got­no i po­chmur­no, par­no, desz­czu się spo­dzie­wać.

– Ba­ro­metr?

– Tro­chę opadł od wczo­raj.

– Stop­ni cie­pła?

– Dwa­dzie­ścia czte­ry.

– W cie­niu?

– W cie­niu.

– Dwa­dzie­ścia i czte­ry w cie­niu! – po­wtó­rzył stryj – to wie­le, to bar­dzo wie­le. – Cóż tam no­we­go?

– Siwy źre­biec…

– Co? cho­ry, ucho­waj Boże?

– Zu­peł­nie zdrów, prze­pro­wa­dzo­no go dzi­siaj na prze­chadz­kę.

– Pa­pu­ga czy doj­rza­na?

– Sam jej jeść da­wa­łem.

– Nie ka­za­łem jej już so­bie dzi­siaj przy­no­sić, bo mnie za­czy­na nu­dzie swo­jem pa­pla­niem; ale pro­szę mieć na nią oko, moie mi przyjść do niej ka­prys.

Roz­mo­wa sta­nę­ła na pa­pu­dze, gdy szu­sta­nie no­ga­mi dało się sły­szyć w sie­ni; stryj spoj­rzał zno­wu na ze­ga­rek, drzwi otwo­rzy­ły się ostroż­nie i we­szła ko­bie­ci­na nie pierw­szej już… mło­do­ści, tłu­ściuch­na, uśmiech­nię­ta, we­so­łej fi­zy­ogno­mii i mi­łe­go twa­rzy wy­ra­zu, odzia­na w reszt­ki daw­ne­go wy­kwin­tu, któ­ry te­raz wy­glą­dał na świe­że, sta­ran­nie po­le­pio­ne ubó­stwo. Na wi­dok jej po­wstał z chy­żą ga­lan­te­ryą sta­ni­sła­wow­skich cza­sów go­spo­darz i na­stro­iw­szy się do uśmie­chu, po­wi­tał ją na­dy­wy­czaj­nie grzecz­nie usta­mi, choć wi­dać było, że te wy­ra­zy nic lub nie­wie­le zna­czy­ły. Była to pro­sta for­ma, w któ­rej nie dźwię­czy­ło żad­ne uczu­cie. Ko­bie­ci­na po­kor­na, zmie­sza­na, usia­dła na roż­ku krze­sła, któ­re jej po­dał mło­dy chło­piec i owi­ja­jąc sza­lem spło­wia­łym nie zbył już wy­smu­kłą ki­bic i po­dar­tą tro­chę suk­nię, ode­zwa­ła się z we­so­ło­ścią nad­ro­bio­ną:

– Ja­kie się stry­jo­wi do­bro­dzie­jo­wi spa­ło?

– Wy­bor­nie Mo­cia dzi­ko! wy­bor­nie! ro­ze­szli­śmy się o pół do dzie­sią­tej, we­dle zwy­cza­ju; do pół do je­de­na­stej tyl­ko czu­łem, że mi po­de­szwy łech­ta­no i ka­mien­nym snem spa­łem aż do szó­stej, a to do­bra por­cja. No? a Asińdź­ka?

– Upa­dam do nó­żek stry­ja do­bro­dzie­ja, jak­że­by to moż­na źle spać u nie­go, gdzie tak wy­god­nie?

– Ca­łu­ję rącz­ki za grzecz­ny kom­ple­ment; ale nie są­dzę żeby w ofi­cy­nie….

– O! ofi­cy­na to lep­sza od na­szych dwor­ków..

Go­spo­darz twarz ob­ró­cił ku ogro­do­wi, i po­gła­dził się pod bro­dę, jak­by pró­bo­wał czy do­brze była ogo­lo­na. Wy­bił kwa­drans na pierw­szą. W sie­niach chód zno­wu, otwie­ra­ją się drzwi jesz­cze, i trze­ci gość wcho­dzi do sali; zim­no go wita go­spo­darz, uko­śnem wej­rze­niem i kwa­śnym uśmiesz­kiem sy­no­wiec, grzecz­nie i ła­god­nie ko­bie­ta.

Jest to męż­czy­zna wy­so­ki, bar­czy­sty, za­ro­sły wą­sa­mi sąż­ni­ste­mi i ba­kem­bar­da­mi, dość opa­sły, z brzu­chem opac­kim; ubra­ny w zie­lo­ną cza­ma­rę z fu­ra­żer­ką woj­sko­wą w ręku, z ru­cha­mi żol­nier­skie­mi i fi­zy­ogno­mią woj­sko­wą. Twarz jego nic wy­da­je nic wnę­trza; otwar­ta, ru­basz­na we­so­łość, obo­jęt­ność ja­kaś męż­na, wy­bit­niej ją tyl­ko ce­chu­ja. Wszedł po­wo­li, ukło­nił się ni­sko, choć go tro­chę może ten po­kłon kosz­to­wał, za­tarł ręce zmie­sza­ny, mu­snął wąsa i ode­zwał się:

– Dzień do­bry stry­jo­wi do­bro­dzie­jo­wi.

– A! upa­dam do nóg pana Rot­mi­strza! – od­po­wie­dział gła­dząc bro­dę stryj. – Cóż tam sły­chać?

– Nic, dusz­no tyl­ko i desz­czu omal że nie wi­dać – nie­ma czem tchnąć.

– Dla­te­go to pew­nie i mnie w ko­la­nach kłuć za­czy­na…. Zmia­na nie­chyb­na.

– Co się ty­czę kłu­cia – spiesz­nie prze­rwa­ła uśmiech­nię­ta ko­bie­ci­na – do­wie­dzio­ną rze­czą, że na ta­kie su­che bóle, nie ma nic lep­sze­go, jak….

– Jak nic nie ro­bić – do­rzu­cił od­wra­ca­jąc się stryj – za sta­re grze­chy musi się coś ode­zwać… a naj­strasz­niej­szą po­dob­no cho­ro­ba, to le­karz i ku­ra­cyą….

– Być może, cza­sem, ale go­dzież się tak dro­gie nam zdro­wie za­nie­dby­wać! – szyb­ko i z wy­ra­zem szcze­re­go uczu­cia po­czę­ła ko­bie­ta…

– Ba! ba! sze­ro­ko o tem dro­giem zdro­wiu pi­sał Da­wid – wy­bąk­nął stryj – i o le­kach, i o….

Tu prze­rwał; dwaj męż­czyź­ni tym­cza­sem sta­li nie opo­dal od sie­bie, ukrad­kiem tyl­ko spo­glą­da­jąc je­den na dru­gie­go, to na ko­bie­tę, to na stry­ja, a to­wa­rzy­stwo wca­le nie mia­ło ocho­ty po­łą­czyć się i zlać w jed­nę ca­łość.

Pierw­szy co wszedł po go­spo­da­rzu, po­kor­ne a żwa­we chło­pie, mie­rzył bar­czy­ste­go Rot­mi­strza dziw­nym wzro­kiem, w któ­rym i stra­cił i szy­der­stwo się mie­sza­ło; dru­gi z nie­ja­ką za­wi­ścią i gnie­wem stłu­mio­nym, nie­zręcz­nie ukry­tym, przy­glą­dał mu się wza­jem­nie; sta­li w mil­cze­niu nie prze­mó­wiw­szy do sie­bie; ko­bie­ci­na cała była za­ję­ta uśmie­cha­niem się do stry­ja, któ­ry od niej twarz od­wra­cał.

Wy­bi­ło pół do pierw­szej, i w tej­że chwi­li otwo­rzy­ły się drzwi; ka­mer­dy­ner wy­stro­jo­ny w trze­wi­kach i poń­czo­chach, we fra­ku i ca­łem ubra­niu wie­ku go­spo­da­rza, ale znacz­nie od nie­go młod­szy, uka­zał się na pro­gu. Za nim dwóch słu­żą­cych, w li­be­ryi cy­na­mo­no­wej z żół­tem, wnie­śli ogrom­ną tacę, na któ­rej były prze­ką­ski, wód­ki, zim­ne wę­dli­ny, no­wa­lij­ki róż­ne, sery, śle­dzie i wszyst­ko, cze­go się zwy­kle uży­wa dla obu­dze­nia śpią­ce­go żo­łąd­ka.

Przy­smacz­ki te usta­wio­ne były ślicz­nie, po­za­my­ka­ne w na­czyń­kach po­wab­nych lub roz­ło­żo­ne na prze­pysz­nej sta­rej sa­skiej por­ce­la­nie; ale na czte­ry oso­by by­ło­by ich za mało, na jed­nę zda­wa­ło się za wie­le.

Stryj, któ­re­go od­tąd Kasz­te­la­ni­cem lub Szam­be­la­nem zwać bę­dzie­my, spoj­rzał na ze­ga­rek jak­by dla spraw­dze­nia go­dzi­ny, któ­rą sły­szał bi­ją­cą, za­wi­nął man­kie­ty, i za­le­d­wie po­sta­wio­no na sto­le tacę, wziął się za­raz do niej, a spoj­rzaw­szy na swo­ich go­ści, któ­rych ja­kiemś tyl­ko nie­wy­raź­nem mruk­nie­niem za­pro­sił.

Ko­bie­ta pierw­sza od­su­nę­ła się od sto­łu, dzię­ku­jąc z uśmie­chem.

– Po­cze­kam na obiad – ode­zwa­ła się po­kasz­lu­jąc i szyb­kiem wej­rze­niem mie­rząc dwóch swych to­wa­rzy­szów.

Rot­mistrz istot­nie go­dzien był wi­dze­nia, na ta­kie go tor­tu­ry wy­sta­wia­ło śnia­da­nie: z miny, z oczów ze ślin­ki któ­rą po­ły­kał, wi­dać było jak mu się chcia­ło rzu­cie na przy­sma­ki, ale miał za­pew­ne po­wód ani się na­wet ku nim zbli­żyć; za­ło­żył rękę w ka­mi­zel­kę, żeby się ani po­su­nę­ła ku za­ka­za­ne­mu owo­co­wi, pod­niósł oczy w nie­bo jak­by wzy­wa­jąc daru cier­pli­wo­ści, i na pal­cach od­stą­pił ku oknom ogro­do­wym, uni­ka­jąc po­ku­sze­nia na ja­kie za­pach go mógł na­ra­zie.

Mło­de chło­pie po­kor­nie zo­sta­ło na swo­jem miej­scu, ale z oczu jego bły­skał chwi­la­mi szy­der­ski ja­kiś wy­raz.

Już z pięć mi­nut w mil­cze­niu to­wa­rzy­szą­cym pra­cy głę­bo­ko po­ję­tej, na­sy­cał się Kasz­te­la­nie, zmia­ta­jąc ogrom­ne­mi por­cy­ami co na­padł, nie bez pew­ne­go jed­nak po­rząd­ku po­stę­pu­jąc ku co­raz ostrzej­szym prze­ką­skom; – już dwa­kroć za­pił li­kwo­rem co­raz od­mien­nym, a jesz­cze ani spoj­rzał co się w koło dzie­je – gdy zno­wu otwo­rzy­ły się drzwi, a nie­mi śmie­lej od pierw­szych przy­by­łych, gło­śniej, szum­niej, a za­wsze nie bez oglą­da­nia się na sie­bie, wszedł męż­czy­zna sta­ry, po­waż­ny, łysy, z wą­sem si­wym, w pol­skim stro­ju do­syć prze­sza­rza­nym, z miną, któ­ra oka­zy­wa­ła, że nie tyle co inni dbał o przy­ję­cie, któ­re go tu spo­tka, bę­dąc sie­bie pew­niej­szy.

Miał on na so­bie sza­racz­ko­wą ka­po­tę fał­dzi­sta ze sto­ją­cym koł­nie­rzem, kon­tusz kar­ma­zy­no­wy, spło­wia­ły, pas słuc­ki nie pierw­szej świe­żo­ści, a w ręku trzy­mał lek­ką bia­łą ro­ga­tą cza­pecz­kę.

Nie pod­niósł nań na­wet oczów za­ję­ty zby­tecz­nie śnia­da­niem Szam­be­lan, i jak­by się po cho­dzie do­my­ślił kto wszedł, mruk­nął tyl­ko:

– Bra­ta do­bro­dzie­ja! naj­niż­szy słu­ga! do nóg upa­dam! jed­na, ręką cze­ka­my….

– Dzię­ku­je Wa­ści, pa­nie Szam­be­la­nie; nic przy­sze­dłem prze­szka­dzać, ale pa­trzeć tyl­ko i cie­szyć się, że star­szy bra­ci­szek tak mi z ape­ty­tem ło­mo­cze….

Szam­be­lan nic już nie od­po­wie­dział, jadł za­pal­czy­wie; przy­by­ły wi­tał tym­cza­sem ręką, gło­wę i kil­ką sło­wa­mi tych któ­rych za­stał.

– Dzień do­bry pani Hie­ro­ni­mo­wej!

– Do nóg upa­dam stry­ja.

– Jak się Waść masz Jaś­ku, cze­goś kwa­śny?

– Słu­ga stry­ja…. gło­wa mnie boli.

– A ty­żeś zdrów? – spy­tał w koń­cu Rot­mi­strza.

– Ba! a cóż mam ro­bić? – ze śmie­chem do­bro­dusz­nym lecz smut­nym od­parł woj­sko­wy.

Tym­cza­sem Szam­be­lan jadł i jadł; na­gle za­sta­no­wił się, spoj­rzał na ze­ga­rek, i na nowo roz­po­czął prze­ką­ski po­zo­sta­łe; wresz­cie otarł usta i w chwi­li gdy kładł wi­de­lec, drzwi z le­wej stro­ny otwo­rzy­ły się sze­ro­ko, ka­mer­dy­ner wszedł wo­ła­jąc:

– Na sto­le, Ja­śnie Pa­nie!

– Słu­żę Pani! – rzekł go­spo­darz po­da­jąc rękę pani Hie­ro­ni­mo­wej.

Za nie­mi po­szedł po­lo­nus sta­ry z pa­nem Rot­mi­strzem, a na koń­cu ci­cho i nie­znacz­nie wszru­bo­wał się ów po­kor­ny Ja­siek.

Sala ja­dal­na do któ­rej we­szli była bar­dzo ob­szer­na i po­dob­nie odzia­na w lam­pe­rye jak pierw­sza, tyl­ko te byty bia­ło po­ko­sto­wa­ne i gdzie­nieg­dzie zło­co­ne. Rzę­dem na ścia­nach wi­sia­ły ob­ra­zy czar­ne, Bóg wic co kie­dyś wy­obra­ża­ją­ce, ale wi­docz­nie ma­ją­ce pre­ten­sję do fla­mand­czy­zny, bo gdzie­nieg­dzie wy­zie­ra­ła i nich ryba, cy­try­na, rą­del świe­cą­cy i t… p. W jed­nym koń­cu siał ogrom­ny, wspa­nia­ły bu­fet, pe­łen sre­ber za szklan­ne­mi drzwicz­ka­mi; wy­glą­da­ły z za nich pu­ha­ry, kie­li­chy i róż­na kra­sa sto­ło­wa daw­nych kształ­tów. Mię­dzy okna­mi uśmie­cha­ły się miłą zie­lo­no­ścią po­ma­rań­czo­we i cy­try­no­we drze­wa.

Stół w po­środ­ku na­kry­ty był na sześć osób, choć ich wi­dzie­li­śmy do­tąd tyl­ko czte­ry, ale dwie już cze­ka­ły w sali ja­dal­nej. Pierw­szą był w cza­ma­rze su­tej, z wą­sa­mi, ha­kem­bar­da­mi do góry pod­cze­so­ne­mi, szpa­ko­wa­ty tro­chę Rządz­ca, któ­ry miał fi­zys do­sko­na­le zgod­ną ze sta­no­wi­skiem ja­kie zaj­mo­wał: – brzuch po­rząd­ny, po­licz­ki lśnią­ce zdro­wiem, oczy wy­pu­kłe, usta ru­mia­ne, a mimo po­wa­gi i brzu­cha po – korę przy­kład­ną, bo się skło­nił za wej­ściem pana nie­mal do zie­mi, tak ie aż bły­snął za­rod­kiem ły­si­ny. Dru­gą była opar­ta nie­dba­le o bu­fet ko­bie­ta, nie zu­peł­nie mło­da, ale nie sta­ra, wy­kwint­nie ubra­na, z pre­ten­syi wi­docz­ną do wdzię­ku, z za­cię­te­mi ustecz­ka­mi wąz­kie­mi, bia­ła, pach­ną­ca wo­nia­mi o milę, w czar­nych mi­ten­kach, w czar­nej suk­ni, z klu­czy­ka­mi u pa­ska.

Twarz jej war­ta była spoj­rze­nia i za­sta­no­wie­nia, tak pięk­ne jej nie­gdyś rysy, dziś jesz­cze do­brze za­cho­wa­ne, re­gu­lar­ne i pięk­ne, ze­szpe­cił ja­kiś zim­ny, szy­der­czy wy­raz zo­bo­jęt­nie­nia dla lu­dzi i wzgar­dy. Mo­gła mieć lat trzy­dzie­ści kil­ka, ale po­sta­wą i stro­jem do trzy­dzie­stu się na­wet nie przy­zna­wa­ła; strój jej był wy­kwint­ny z pro­sto­tą i wy­śmie­ni­cie do­bra­ny do twa­rzy: na gło­wic ro­dzaj skrom­ne­go, ale świe­że­go cza­pecz­ka; suk­nia czar­na je­dwab­na z po­dob­nąż man­tyl­ką, u szyi tyl­ko wstąż­ka kar­ma­zy­no­wa. Na koł­nie­rzu, przy rę­ka­wach śnież­nej bia­ło­ści gład­kie ba­ty­sto­we man­kiet­ki i krez­ki do­sko­na­le od­bi­ja­ły od rą­czek i kar­ku. Płeć jej śnież­no-ja­sna, mo­gła być po­są­dzo­ną o bie­li­dło, ale bie­li­dło wie­dzie róż za sobą, a tu tak było oszczęd­nie na two­rzy ru­mień­ca, ie albo była wiel­ką ar­tyst­ką, albo bia­ła, bez po­mo­cy sztu­ki.

Szam­be­lan wcho­dząc spoj­rzał za­raz na nią, i nie­znacz­nie ją ski­nie­niem przy­wi­tał; ona mu nie od­da­ła ukło­nu. Spu­ści­ła oczy pra­wie gniew­ne, po­rwa­ła chust­kę, któ­rą upu­ści­ła przed chwi­lą, i wprost po­szła na prze­zna­czo­ne so­bie miej­sce.

Wszy­scy przy­tom­ni roz­mie­ści­li się po­tem w na­stę­pu­ją­cym po­rząd­ku: Szam­be­lan na głów­nem krze­śle w koń­cu sto­łu, przed któ­rym na­kry­cie od­zna­cza­ło się rznię­tą szkle­ni­cą i kil­ką ka­raf­ka­mi róż­nych pły­nów, a osob­nym przy­bo­rem przy­praw.

Na pra­wo pani Hie­ro­ni­mo­wa, na lewo pan Sa­mu­el w sza­racz­ko­wej ka­po­cie, za nim rot­mistrz; za pa­nią Hie­ro­ni­mo­wa nie­zna­jo­ma nam jesz­cze pani z klu­cza­mi, za rot­mi­strzem Ja­siek, a wprost na­prze­ciw go­spo­da­rza rządz­ca po­kor­nie się usa­do­wił.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: