- W empik go
Interesa familijne. Tom 1: powieść - ebook
Interesa familijne. Tom 1: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 280 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
Tom I.
Petersburg.
Nakładem B. M. Wolffa.
1853.
Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby exemplarzy.
W Warszawie, d. 5. (17.) Czerwca 1852. r.
Starszy Cenzor, Radca Dworu, L. T. Tripplin.
W Drukarni J. Unger, w Warszawie.
Józefowi Korzeniowskiemu.
Nie wiem czy się to godzi, takiego powieściopisarza karmić taka jak moja powieścią? Ale znasz przysłowie – czem chata bogata tem rada; nie wiele ma, to prawda, na to nie ma rady! Przyjm więc, jako dowód szacunku dla pisarza i przyjaźni dla człowieka, tę drobnostkę, którą Ci przesłać się ośmiela szczerze życzliwy i pełen szacunku
J. I. Kraszewski.
Dnia 7. stycznia 1852. r. Hubin.I.
Miło to spojrzeć na stare budowy – domy stare stawili jeszcze ludzie co w przyszłość wierzyli, co myśleli o jutrze; my dzisiaj klecim wszyscy oby dzień do wieczora w nim dobyć. To też stare domostwa oglądać aż lubo, tak w nich każda część, najdrobniejszy szczegół, wypracowane, wychuchane, obmyślane na trwanie, wygodę i wdzięk. W naszych pałacykach świeci się wiele, ale tylko świeci; pod spodem wszędzie próchno, wilgoć, grzyby i zgnilizna. Bodajto dawne czasy! Ale nie pora nad niemi się rozwodzić i porównaniem nas zawstydzać; jesteśmy w sali starego ale jeszcze krzepkiego dworu; obejrzmy się w około póki kto nie nadejdzie.
Troje okien naprzeciw nas: przez nie widać sad owocowy, agrestowe i porzeczkowe uliczki, popodpierane stare jabłonie, grube stuletnie grusze i nieprzejrzane zieloności massy. Troje drzwi, z których jedne naprzeciw okien, dwoje w bocznych ścianach, wiodą do reszty pomieszkali. Ściany ciemne powleka starannie przypuszczona lamperya dębowa; w niej na zielonem tle, szare jakieś mgłą się desenie, wielce już, spłowiało. Na prawo i lewo, między ramami lamperyj, kilka wygolonych głów i jedna zakwefiona matrona poglądają na nas z portretów. Brzydkie malowanie, ale pędzel nie potrafił, mimo usilności z jaką nad tem pracował, popsuć twarzy wspaniałych, poważnych, spokojnych. Przypatrzcie się tylko jak im dobrze w tych sobolich i rysich szubach, pokrytych złocistemi i pąsowemi adamaszkami, w tych kwiecistych deljach, białych koni tuszach, z rękami na szablach spartemi, z oczyma utkwionemi gdzieś w daleką przyszłość czy przeszłość. Pomiędzy rycerzami jedna matrona modli się na księdze, krzyż przy niej, a poniżej jakieś muzyczne narzędzie. Tęskne jej wejrzenie skierowało się na Chrystusa i wciąż ku niemu pogląda, jakby mówiła: – Pociesz mnie!
Krzesła, stoły, wszystko odpowiada ścianom i ich powłoce: mocne, ciemne, stare, niepozorne ale gotowe przetrwać jeszcze wieki. Zakurzony klawikorcik w kątku się ukrył i wstydzi ie tak niepoczesny; na nim stoi warcabnica, leży talja kart starych. Otóż i wszystko co ozdabia i zapełnia salkę. Smutno w niej czegoś, i gdyby nie te poczciwe portrety co ją ożywiają troche, człekby tu sam nie lubił pozostać.
Z sieni słychać uderzenie zegara; powoli wybija południe i za szóstym młota dźwiękiem otwarły się drzwi z prawej strony, wszedł już… nic miody mężczyzna. O! jakże do portretów niepodobny!
Wysoki, chudy, blady, żółty, z twarzą pomarszczoną dziwnie, zgarbiony nieco skutkiem wzrostu i wieku, wygląda na nieboszczyka, któryby z grobu powstał, tak znużony, znudzony, tak wyżyty i zbutwiały. Siwe, może niebieskie dawniej oczy, zbielały mu zupełnie, brew gęsta je ocieniła, czoło pofałdowało się wzdłuż i w poprzek, policzki pościągały fantastycznie, usta zaklęsły, broda wyskoczyła i piękny tylko orli nos na tych ruinach pozostał niewzruszony.
Strój jego przypomina niedawno przeszłość, siwe włosy przyprusza zapomniany puder, zaczesano je w tył wszystkie, a kilka loczków dowodzą, ie nie bez pretensyi do wdzięku – reszta ubrania do pudru stosowna. Na nim frak cynamonowy, dawnym krojem z guzami stalowemi, racymorowa długa kamizela suto wyszywana, ale oddawna zwiędła; spodnie aksamitne czarne, po kolana, na nie buty z kutasami karbowane na podbiciu. Zapomnieliśmy sutych żabotów z kameą w nie wpiętą i przepysznych chociaż pożółkłych u rąk koronkowych mankietów. Ręce warte są tej ozdoby i zawstydzają koronki białością swą i dobrze zachowanemi kształtami; znać na nich że nigdy nie pracowały, ie krew nie zabiegała w nic, ie osłonione, pielęgnowane, pieszczone, słońca i wiatru nie widziały. Na prawej ręce siedzi wielki sygnet ametystowy, na małym jej paluszku brylantowa obrączka.
Przybyły wszedł powoli, ziewając, spojrzał zamarłem okiem do koła, przedreptał posuwając trochę nogami wzdłuż, sali, popatrzył machinalnie przez okna i całą swą postacią wyrażał dobitnie nudę, która go wewnątrz trawiła. Dobył złotej tabakiery z kamizelki, zażył tabaki, otrząsł popruszony żabot, podniósł oczy do sufitu, dostał z drugiej kieszeni kameryzowanego zegarka, na którym jaśniała emaljowana cyfra Stanisława Augusta, ziewnął powtóre i potrzecie, i obejrzał się na drzwi wchodowe z oznaką niecierpliwości, zdając się przysłuchiwać niespokojnie dziwić że nic słyszeć nie mógł.
Nareście przyspieszony chód zatętnił w sieni żywo, coraz spieszniej przybliżał się ku drzwiom, ostrożnie otworzyły się podwoje i maleńka figurka ukazała na progu.
Nim się ci panowie przywitają, spójrzmy z kolei na małą figurkę.
To coś zupełnie nic z tych czasów, do których należy pierwsza tylko co widziana postać – sto lat przynajmniej dzieli tych dwóch ludzi. Przybyły młody chłopiec, w dzisiejszym stroju, ubrany bardzo skromnie, ubogo, ale dosyć czysto, twarz ma znękaną, smutną, bladą i zawczasu przekwitłą; na niej wyraz jakiegoś przestrachu, przygnębienia i nie świeżej już, boleści, z pod której przegląda jakby błysk niecierpliwy stłumionego dowcipu i przebiegłości. Wszedł z udaną czy prawdziwą bojaźnią i wstrzymał się powitany surowym wzrokiem. Nie śmiałe jego oko, usta drżące, cofnęły się z wejrzeniem i gotowem słowem przed groźnem obliczem u pudrowanego mężczyzny. Poprawił na sobie surducika szczelno pozapinanego, odchrząchnął i po chwili wahania, w prostej linii pośpieszył ku stojącemu w postawie rozkazującej, z widocznym zamiarem ucałowania jego ręki. Wyciągniona ręka, podniosła się do góry, cofnęła i głos chrypliwy, suchy, zapytał:
– No? gdzieżeś to Asindziej bywał? co to jest znowu? Słyszałeś! dwunasta wybiła, a o trzech kwadransach być powinieneś tutaj i czekać – Co to jest! co to jest!
– Niech stryj dobrodziej raczy darować, – odpowiedział, niby drżącym głosem, z udaną zręcznie bojaźnią, młody człowiek – jestem cokolwiek niezdrów (tu kaszlał) głowa mnie bolała.
– No! ale w takim razie, wszak wiesz Asindziej jaki jest porządek, rzekł starszy. Czemu nie postąpiłeś wedle przepisów? W porządnym domu wszystko iść powinno wedle pewnych reguł. Skoro jesteś chory, dajesz znać panu Termińskiemu, pan Termiuski melduje mi o tem, i otrzymujesz upoważnienie chorowania.
– Ja bo stryju dobrodzieju – odezwał się młodszy – pomimo choroby chciałem być pilnym na jego usługi – i….
– No! no! na ten raz indulgencya! ale niech się to więcej nie przytrafia; ten ból głowy i opóźnienie o cały kwadrans, niepraktykowane….
Stryj zażył tabaki nieco uspokojony, i gdy synowiec ze spuszczonemi oczyma stanął, założywszy ręce w tył, niedaleko progu, oparty o stołek, on usiadł, zarzucił nogę na nogę i rozpoczął rozmowę, która przypominała bardzo wydawanie nauczonej lekcyi, tak machinalnie szły pytania i odpowiedzi.
– Na dworze? – spytał krótko stary.
– Wilgotno i pochmurno, parno, deszczu się spodziewać.
– Barometr?
– Trochę opadł od wczoraj.
– Stopni ciepła?
– Dwadzieścia cztery.
– W cieniu?
– W cieniu.
– Dwadzieścia i cztery w cieniu! – powtórzył stryj – to wiele, to bardzo wiele. – Cóż tam nowego?
– Siwy źrebiec…
– Co? chory, uchowaj Boże?
– Zupełnie zdrów, przeprowadzono go dzisiaj na przechadzkę.
– Papuga czy dojrzana?
– Sam jej jeść dawałem.
– Nie kazałem jej już sobie dzisiaj przynosić, bo mnie zaczyna nudzie swojem paplaniem; ale proszę mieć na nią oko, moie mi przyjść do niej kaprys.
Rozmowa stanęła na papudze, gdy szustanie nogami dało się słyszyć w sieni; stryj spojrzał znowu na zegarek, drzwi otworzyły się ostrożnie i weszła kobiecina nie pierwszej już… młodości, tłuściuchna, uśmiechnięta, wesołej fizyognomii i miłego twarzy wyrazu, odziana w resztki dawnego wykwintu, który teraz wyglądał na świeże, starannie polepione ubóstwo. Na widok jej powstał z chyżą galanteryą stanisławowskich czasów gospodarz i nastroiwszy się do uśmiechu, powitał ją nadywyczajnie grzecznie ustami, choć widać było, że te wyrazy nic lub niewiele znaczyły. Była to prosta forma, w której nie dźwięczyło żadne uczucie. Kobiecina pokorna, zmieszana, usiadła na rożku krzesła, które jej podał młody chłopiec i owijając szalem spłowiałym nie zbył już wysmukłą kibic i podartą trochę suknię, odezwała się z wesołością nadrobioną:
– Jakie się stryjowi dobrodziejowi spało?
– Wybornie Mocia dziko! wybornie! rozeszliśmy się o pół do dziesiątej, wedle zwyczaju; do pół do jedenastej tylko czułem, że mi podeszwy łechtano i kamiennym snem spałem aż do szóstej, a to dobra porcja. No? a Asińdźka?
– Upadam do nóżek stryja dobrodzieja, jakżeby to można źle spać u niego, gdzie tak wygodnie?
– Całuję rączki za grzeczny komplement; ale nie sądzę żeby w oficynie….
– O! oficyna to lepsza od naszych dworków..
Gospodarz twarz obrócił ku ogrodowi, i pogładził się pod brodę, jakby próbował czy dobrze była ogolona. Wybił kwadrans na pierwszą. W sieniach chód znowu, otwierają się drzwi jeszcze, i trzeci gość wchodzi do sali; zimno go wita gospodarz, ukośnem wejrzeniem i kwaśnym uśmieszkiem synowiec, grzecznie i łagodnie kobieta.
Jest to mężczyzna wysoki, barczysty, zarosły wąsami sążnistemi i bakembardami, dość opasły, z brzuchem opackim; ubrany w zieloną czamarę z furażerką wojskową w ręku, z ruchami żolnierskiemi i fizyognomią wojskową. Twarz jego nic wydaje nic wnętrza; otwarta, rubaszna wesołość, obojętność jakaś mężna, wybitniej ją tylko cechuja. Wszedł powoli, ukłonił się nisko, choć go trochę może ten pokłon kosztował, zatarł ręce zmieszany, musnął wąsa i odezwał się:
– Dzień dobry stryjowi dobrodziejowi.
– A! upadam do nóg pana Rotmistrza! – odpowiedział gładząc brodę stryj. – Cóż tam słychać?
– Nic, duszno tylko i deszczu omal że nie widać – niema czem tchnąć.
– Dlatego to pewnie i mnie w kolanach kłuć zaczyna…. Zmiana niechybna.
– Co się tyczę kłucia – spiesznie przerwała uśmiechnięta kobiecina – dowiedzioną rzeczą, że na takie suche bóle, nie ma nic lepszego, jak….
– Jak nic nie robić – dorzucił odwracając się stryj – za stare grzechy musi się coś odezwać… a najstraszniejszą podobno choroba, to lekarz i kuracyą….
– Być może, czasem, ale godzież się tak drogie nam zdrowie zaniedbywać! – szybko i z wyrazem szczerego uczucia poczęła kobieta…
– Ba! ba! szeroko o tem drogiem zdrowiu pisał Dawid – wybąknął stryj – i o lekach, i o….
Tu przerwał; dwaj mężczyźni tymczasem stali nie opodal od siebie, ukradkiem tylko spoglądając jeden na drugiego, to na kobietę, to na stryja, a towarzystwo wcale nie miało ochoty połączyć się i zlać w jednę całość.
Pierwszy co wszedł po gospodarzu, pokorne a żwawe chłopie, mierzył barczystego Rotmistrza dziwnym wzrokiem, w którym i stracił i szyderstwo się mieszało; drugi z niejaką zawiścią i gniewem stłumionym, niezręcznie ukrytym, przyglądał mu się wzajemnie; stali w milczeniu nie przemówiwszy do siebie; kobiecina cała była zajęta uśmiechaniem się do stryja, który od niej twarz odwracał.
Wybiło pół do pierwszej, i w tejże chwili otworzyły się drzwi; kamerdyner wystrojony w trzewikach i pończochach, we fraku i całem ubraniu wieku gospodarza, ale znacznie od niego młodszy, ukazał się na progu. Za nim dwóch służących, w liberyi cynamonowej z żółtem, wnieśli ogromną tacę, na której były przekąski, wódki, zimne wędliny, nowalijki różne, sery, śledzie i wszystko, czego się zwykle używa dla obudzenia śpiącego żołądka.
Przysmaczki te ustawione były ślicznie, pozamykane w naczyńkach powabnych lub rozłożone na przepysznej starej saskiej porcelanie; ale na cztery osoby byłoby ich za mało, na jednę zdawało się za wiele.
Stryj, którego odtąd Kasztelanicem lub Szambelanem zwać będziemy, spojrzał na zegarek jakby dla sprawdzenia godziny, którą słyszał bijącą, zawinął mankiety, i zaledwie postawiono na stole tacę, wziął się zaraz do niej, a spojrzawszy na swoich gości, których jakiemś tylko niewyraźnem mruknieniem zaprosił.
Kobieta pierwsza odsunęła się od stołu, dziękując z uśmiechem.
– Poczekam na obiad – odezwała się pokaszlując i szybkiem wejrzeniem mierząc dwóch swych towarzyszów.
Rotmistrz istotnie godzien był widzenia, na takie go tortury wystawiało śniadanie: z miny, z oczów ze ślinki którą połykał, widać było jak mu się chciało rzucie na przysmaki, ale miał zapewne powód ani się nawet ku nim zbliżyć; założył rękę w kamizelkę, żeby się ani posunęła ku zakazanemu owocowi, podniósł oczy w niebo jakby wzywając daru cierpliwości, i na palcach odstąpił ku oknom ogrodowym, unikając pokuszenia na jakie zapach go mógł narazie.
Młode chłopie pokornie zostało na swojem miejscu, ale z oczu jego błyskał chwilami szyderski jakiś wyraz.
Już z pięć minut w milczeniu towarzyszącym pracy głęboko pojętej, nasycał się Kasztelanie, zmiatając ogromnemi porcyami co napadł, nie bez pewnego jednak porządku postępując ku coraz ostrzejszym przekąskom; – już dwakroć zapił likworem coraz odmiennym, a jeszcze ani spojrzał co się w koło dzieje – gdy znowu otworzyły się drzwi, a niemi śmielej od pierwszych przybyłych, głośniej, szumniej, a zawsze nie bez oglądania się na siebie, wszedł mężczyzna stary, poważny, łysy, z wąsem siwym, w polskim stroju dosyć przeszarzanym, z miną, która okazywała, że nie tyle co inni dbał o przyjęcie, które go tu spotka, będąc siebie pewniejszy.
Miał on na sobie szaraczkową kapotę fałdzista ze stojącym kołnierzem, kontusz karmazynowy, spłowiały, pas słucki nie pierwszej świeżości, a w ręku trzymał lekką białą rogatą czapeczkę.
Nie podniósł nań nawet oczów zajęty zbytecznie śniadaniem Szambelan, i jakby się po chodzie domyślił kto wszedł, mruknął tylko:
– Brata dobrodzieja! najniższy sługa! do nóg upadam! jedna, ręką czekamy….
– Dziękuje Waści, panie Szambelanie; nic przyszedłem przeszkadzać, ale patrzeć tylko i cieszyć się, że starszy braciszek tak mi z apetytem łomocze….
Szambelan nic już nie odpowiedział, jadł zapalczywie; przybyły witał tymczasem ręką, głowę i kilką słowami tych których zastał.
– Dzień dobry pani Hieronimowej!
– Do nóg upadam stryja.
– Jak się Waść masz Jaśku, czegoś kwaśny?
– Sługa stryja…. głowa mnie boli.
– A tyżeś zdrów? – spytał w końcu Rotmistrza.
– Ba! a cóż mam robić? – ze śmiechem dobrodusznym lecz smutnym odparł wojskowy.
Tymczasem Szambelan jadł i jadł; nagle zastanowił się, spojrzał na zegarek, i na nowo rozpoczął przekąski pozostałe; wreszcie otarł usta i w chwili gdy kładł widelec, drzwi z lewej strony otworzyły się szeroko, kamerdyner wszedł wołając:
– Na stole, Jaśnie Panie!
– Służę Pani! – rzekł gospodarz podając rękę pani Hieronimowej.
Za niemi poszedł polonus stary z panem Rotmistrzem, a na końcu cicho i nieznacznie wszrubował się ów pokorny Jasiek.
Sala jadalna do której weszli była bardzo obszerna i podobnie odziana w lamperye jak pierwsza, tylko te byty biało pokostowane i gdzieniegdzie złocone. Rzędem na ścianach wisiały obrazy czarne, Bóg wic co kiedyś wyobrażające, ale widocznie mające pretensję do flamandczyzny, bo gdzieniegdzie wyzierała i nich ryba, cytryna, rądel świecący i t… p. W jednym końcu siał ogromny, wspaniały bufet, pełen sreber za szklannemi drzwiczkami; wyglądały z za nich puhary, kielichy i różna krasa stołowa dawnych kształtów. Między oknami uśmiechały się miłą zielonością pomarańczowe i cytrynowe drzewa.
Stół w pośrodku nakryty był na sześć osób, choć ich widzieliśmy dotąd tylko cztery, ale dwie już czekały w sali jadalnej. Pierwszą był w czamarze sutej, z wąsami, hakembardami do góry podczesonemi, szpakowaty trochę Rządzca, który miał fizys doskonale zgodną ze stanowiskiem jakie zajmował: – brzuch porządny, policzki lśniące zdrowiem, oczy wypukłe, usta rumiane, a mimo powagi i brzucha po – korę przykładną, bo się skłonił za wejściem pana niemal do ziemi, tak ie aż błysnął zarodkiem łysiny. Drugą była oparta niedbale o bufet kobieta, nie zupełnie młoda, ale nie stara, wykwintnie ubrana, z pretensyi widoczną do wdzięku, z zaciętemi usteczkami wązkiemi, biała, pachnąca woniami o milę, w czarnych mitenkach, w czarnej sukni, z kluczykami u paska.
Twarz jej warta była spojrzenia i zastanowienia, tak piękne jej niegdyś rysy, dziś jeszcze dobrze zachowane, regularne i piękne, zeszpecił jakiś zimny, szyderczy wyraz zobojętnienia dla ludzi i wzgardy. Mogła mieć lat trzydzieści kilka, ale postawą i strojem do trzydziestu się nawet nie przyznawała; strój jej był wykwintny z prostotą i wyśmienicie dobrany do twarzy: na głowic rodzaj skromnego, ale świeżego czapeczka; suknia czarna jedwabna z podobnąż mantylką, u szyi tylko wstążka karmazynowa. Na kołnierzu, przy rękawach śnieżnej białości gładkie batystowe mankietki i krezki doskonale odbijały od rączek i karku. Płeć jej śnieżno-jasna, mogła być posądzoną o bielidło, ale bielidło wiedzie róż za sobą, a tu tak było oszczędnie na tworzy rumieńca, ie albo była wielką artystką, albo biała, bez pomocy sztuki.
Szambelan wchodząc spojrzał zaraz na nią, i nieznacznie ją skinieniem przywitał; ona mu nie oddała ukłonu. Spuściła oczy prawie gniewne, porwała chustkę, którą upuściła przed chwilą, i wprost poszła na przeznaczone sobie miejsce.
Wszyscy przytomni rozmieścili się potem w następującym porządku: Szambelan na głównem krześle w końcu stołu, przed którym nakrycie odznaczało się rzniętą szklenicą i kilką karafkami różnych płynów, a osobnym przyborem przypraw.
Na prawo pani Hieronimowa, na lewo pan Samuel w szaraczkowej kapocie, za nim rotmistrz; za panią Hieronimowa nieznajoma nam jeszcze pani z kluczami, za rotmistrzem Jasiek, a wprost naprzeciw gospodarza rządzca pokornie się usadowił.