Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Interesa familijne. Tom 2: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Interesa familijne. Tom 2: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 282 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Aże­by się pu­ścić w dro­gę ku Ro­ho­ży, jak za­mie­rzał pan Pa­weł, po­trze­ba było bar­dzo pil­ne­go in­te­re­su lub wiel­kie­go przy­wią­za­nia. Pa­weł ani jed­ne­go ani dru­gie­go nie miał na gło­wie ni w ser­cu; po­sta­no­wił jed­nak skie­ro­wać swą po­dróż do Zrę­bów, pana Pio­tra Za­wil­skie­go (jed­ne­go ze stry­jów swo­ich) na Ro­ho­ży, dla zo­ba­cze­nia się z sio­strą i po­miar­ko­wa­nia ze sta­nu ma­jąt­ko­we­go Żmu­ry, o ła­two­ści z jaką mu przyj­dzie ukła­dać się z nim, je­śli­by spa­dek po Kasz­te­la­ni­cu pew­niej­szym się oka­zał. Co­raz bo­wiem sil­niej roz­wi­ja­ła się w nim ta myśl spe­ku­lo­wa­nia na dzie­dzic­twie po stry­ju i po­sie­dze­nia go w znacz­nej czę­ści, je­że­li nie w ca­ło­ści… Myśl tak pod­że­ga­na chci­wo­ścią, gdy raz w swe szpo­ny schwy­ci ser­ce czło­wie­ka, nie ła­two mu się z nich wy­drzeć; opie­ra się jej dłu­go za­wsty­dzo­ny, w koń­cu ule­ga bez­sil­ny. Tak było z pa­nem Paw­łem, któ­re­go pierw­sze z bra­tem i sio­strą ukła­dy po­myśl­ne, do dal­szych tego ro­dza­ju za­pra­wi­ły pró­bek.

Mi­lio­ny Kasz­te­la­ni­ca po­nęt­nie przed oczy­ma jego się prze­su­wa­ły, a wśród ma­rzeń o nich, nie­kie­dy tyl­ko strasz­na po­stać So­boc­kie­go z pió­rem za uchem, ogry­za­ją­ce­go pa­znog­cie i gwał­tow­nie do­po­mi­na­ją­ce­go się swej sche­dy, dresz­czem go przej­mo­wa­ła. Wszy­scy mu się zda­wa­li do ukła­dów ła­twi, prócz tego ubó­stwem i roz­pu­stą roz­draż­nio­ne­go czło­wie­ka, któ­ry go­tów był po tru­pach iść do pie­nię­dzy, oby je ju­tro naj­brud­niej prze­trwo­nić.

W ta­kich, naj­róż­no­rod­niej­szych my­ślach o ca­łej ro­dzi­nie swo­jej, któ­rej cha­rak­te­ry, skłon­no­ści, po­trze­by i uspo­so­bie­nia roz­bie­rał pan Pa­weł – prze­by­wał on po­wo­li szka­rad­ną ku Ro­ho­ży dro­gę… Wkrót­ce z go­ściń­ca li­che­go i krę­te­go zmie­ni­ła się ona w coś, co w ję­zy­ku nie ma na­zwi­ska. Chy­ba bu­rzą wy­ło­żo­ne sze­ro­kie pasy ame­ry­kań­skich puszcz dać mogą wy­obra­że­nie o kra­ju i dro­dze, ja­kie w tej chwi­li prze­jeż­dżał nasz po­dróż­ny. Było to coś wspa­nia­łe­go jak pu­sty­nia, mó­wią­ce­go do du­szy wiel­kiem mil­cze­niem prze­strze­ni nie­za­lud­nio­nych, dzi­kie­go i smut­ne­go jak śmierć.

Oko­li­ca przy­bra­ła po­zór nie­skoń­czo­ne­go smę­ta­rza, a krzy­że w niej bez wsi i sie­dzib same tyl­ko roz­dro­ży strze­gąc, z pod­rzu­co­ne­mi u stóp ku­pa­mi chru­stu, oznaj­mu­ją­ce­mi mo­gi­ły, jesz­cze wię­cej pięt­no­wa­ły jej fi­zy­ogno­mię ża­łob­ną.

Je­chać było po­trze­ba wer­te­pa­mi nie­sły­cha­ne­mi lub jed­nym nie­mal bro­dem, któ­ry na chwil­kę prze­rwa­ny, znów się cią­gnął sta­ja­mi, mi­la­mi, prze­rzy­na­jąc to bło­ta nie­zmie­rzo­ne okiem, to lasy wy­nisz­czo­ne i smęt­ne. Nig­dzie wsi, nig­dzie cha­ty, nig­dzie kar­czem­ki nad dro­gą, dłu­gą jak ocze­ki­wa­nie; ża­den głos nie­prze­ry­wa ci­szy, żad­na isto­ta prócz kru­ka i wie­wiór­ki nic uka­że się po­dróż­ne­mu. Kraj nie­za­miesz­ka­ły, opusz­czo­ny, nie­płod­ny, wy­klę­ty, po­etycz­niej­szej wy­obraź­ni przy­po­mniał­by był prze­chadz­ki Dan­ta z Wir­gi­lim.

Kil­ka razy błą­dził pan Pa­weł, po­mi­mo że znał te dro­gi, bo ła­two się było pu­ścić inną bro­du ga­łę­zią, mną ście­żyn­ką; wresz­cie na noc­leg przy­cią­gnął póź­nym wie­czo­rem do je­dy­nej karcz­my, któ­ra jego po – dróż na dwo­je dzie­ląc, mo­gła słu­żyć za miej­sce wy­tchnie­nia w tej utra­pio­nej dro­dze.

Sta­ła ona przy wsi Samą zwa­nej, w roz­le­głych bło­tach i la­sach za­szy­tej, nad wiel­kiem je­zio­rem, na piasz­czy­stem wy­brze­żu. Ztąd jesz­cze do Ro­ho­ży było ta­kich sa­mych jak z mia­stecz­ka mil sześć, ale da­le­ko gor­szej i prze­pa­ścist­szej jesz­cze dro­gi. Sama, ze swe­mi cha­ta­mi ciem­ne­mi na pia­sku roz­rzu­co­ne­mi, z wy­so­kie­mi krzy­ża­mi, cer­kiew­ką czar­ną, ogrom­ną karcz­mą, oko­lo­na la­sa­mi, od­dzie­lo­na od lu­dzi, wy­da­wa­ła się jak osa­da dzi­kich i mia­ła coś jej po­zo­ru. Lud na­wet tu­taj inne miał oby­cza­je, inny strój, inną fi­zy­ogno­mię – w ko­bie­tach ude­rza­ły ubio­ry głów na wy­so­kich łu­bach opię­te, dy­mem okop­co­ne i czar­ne, wło­sy roz­czo­chra­ne i odzież dziw­nie nie­chluj­na; – męż­czyź­ni mie­li smut­ne twa­rze wy­gnań­ców, koł­tu­ny, i jak­by im tu cię­żar ży­cia go­rzej niż gdzie­in­dziej do­le­gał, spusz­cza­li obrze­mie­nio­ne nim gło­wy.

Trze­ba było tego spo­ko­ju i bez­pie­czeń­stwa, ja­kie w na­szym kra­ju pa­nu­je, gdzie lud rzad­ko nad­zwy­czaj do roz­bo­jów się rzu­ca, żeby bez­piecz­nie za­no­co­wać wśród ta­kiej osa­dy. Ale od wie­ków, po­mi­mo ubó­stwa wie­śnia­ków ży­ją­cych ze sprze­da­ży wia­nów, su­chej ryby, kół i grzy­bów – owo­ców, lasu i wody –

nikt tu nie­sły­szal o na­pa­dzie, nikt nic po­skar­żył o kra­dzież. Nocą, sam je­den mo­głeś prze­by­wać te pasz­cze za­klę­te i chy­ba wil­cze ja­sne oczy na­stra­szy­ły­by cię w dro­dze.

Karcz­ma na ubo­czu tro­chę sto­ją­ca, nie­gdyś po­rząd­na, ale te­raz cała za­ję­ta przez ży­dów, bo raz w rok le­d­wie tu kto wje­chał, przed­sta­wia­ła zna­ny bar­dzo ob­raz izra­el­skie­go po­miesz­ka­nia. Nie bra­kło ani sta­rych ży­dów, ani mło­dych ba­chu­rów, ani bel­fe­ra bla­de­go i na­ucz­ne­go, ani bru­dów i ru­pie­ci, któ­re tak ma­low­ni­czą a tak nie­wy­god­ną karcz­mę na­szą czy­nią. Zdzi­wił się pan Pa­weł, po­strze­gł­szy w pro­gu sie­ni na po­dwó­rzu sie­dzą­ce­go po­dróż­ne­go, któ­re­go wó­zek wi­dać było w głę­bi za­jaz­du… a przy­pa­trzyw­szy mu się bacz­nie, we­so­ło ude­rzył się po bo­kach.

– A! to dzia­du­nio! – za­wo­łał uśmie­cha­jąc się.

Tak na­zwa­ny dzia­du­nio, był to so­bie krzep­ki, czer­stwy, okrą­głej twa­rzy, ru­mia­ne­go lica, si­wiu­teń­kich już wło­sów sta­ru­szek, w sza­racz­ko­wej ka­po­cie, w ta­kich­że spodniach i bu­tach ko­zło­wych do ko­lan. Miał w ręku kij pro­sty dę­bo­wy, a pod­pa­sa­ny był skó­rza­nym pa­sem z ka­let­ką. Twarz jego mia­ła szcze­gól­ny, ory­gi­nal­ny wy­raz ru­basz­nej od­wa­gi, spo­ko­ju i we­se­la, coś po­dob­ne­go do sta­re­go De­mo­kry­ta lub do ba­jecz­ne­go Dio­ge­ne­sa, któ­re­go po­stać wie­ki po­wo­li two­rzy­ły. Nim się przy­wi­ta­ją, bo oto już wsta­je sta­ry i śmie­je się ki­wa­jąc gło­wą do pana Paw­ła wo­ła­jąc; – Góra z górą się nie zej­dzie… my po­wiedz­my słów­ko o dzia­du­niu.

Był to Pan Dy­mitr Pa­luc­ki, nie­gdyś dwo­rak Księż­nej Pani Wo­je­wo­dzi­nej Mści­sław­skiej, sta­ry jak grzyb czło­wiek, a żwa­wy i zdrów jak mło­dzie­niec; nie dar­mo go dzia­du­niem zwa­no, bo był ro­dzo­nym bra­tem Za­wil­skiej Kasz­te­la­no­wej, Pa­nów Za­wil­skich mat­ki. Czło­wiek ten z dzie­ciń­stwa miał coś w so­bie dzi­wa­ko­wa­te­go, i sta­rość go z tego nie wy­le­czy­ła. Chcia­no z nie­go zro­bić po­rząd­ne­go oby­wa­te­la, to jest dać mu ma­ją­tek, urząd, za­ję­cie, kąt, ty­tuł – ale się to nig­dy do nie­go nie przy­ję­ło. Słu­żył tro­chę woj­sko­wo w bry­ga­dzie wiel­ko­pol­skiej; zwa­no go na­wet Pa­nem Na­miest­ni­kiem, bo kil­ka ty­go­dni urząd ten spra­wo­wał; ale to było pierw­sze i ostat­nie jego zo­bo­wią­za­nie się. Po­strze­gł­szy że Pan Het­man woj­ska uży­wa do spraw sej­mi­ko­wych, za­krę­cił no­sem i po­dał się o ab­szyt. Resz­tę ży­cia zu­peł­nie nie za­leż­ny spę­dził naj­ory­gi­nal­niej w świe­cie. Z więk­sze­go ma­jąt­ku, któ­ry nie­wie­dzieć jak stra­cił, zo­sta­ła mu się sum­ka nie wiel­ka, ulo­ko­wa­na u Po­toc­kich na pią­tym pro­cen­cie, z któ­rej żył nic u ni­ko­go nie pro­sząc, a że nad­zwy­czaj mało dla sie­bie po­trze­bo­wał, bo się naj­prost­sze­mi rze­cza­mi ob­cho­dził, jesz­cze mu z niej star­czy­ło i na ci­che do­bre uczyn­ki – któ­re roz­dzie­lał na po­zór ka­pry­śnie i naj­dzi­wacz­niej. Nie ma­jąc domu, kąta i sta­łe­go przy­pa­rzy­ska nig­dzie, miesz­ki­wał czę­sto w mia­stecz­ku, w klasz­to­rze, naj­zwy­klej z za­kon­ni­ka­mi chór i jutrz­nie od­pra­wu­jąc i kon­ten­tu­jąc się re­fek­tar­skiem ja­dłem, lub u krew­nych Za­wil­skich i Po­bia­łów.

Lu­bio­no go wszę­dzie, bo był we­sół i nie­za­wad­ny, nie po­trze­bo­wał wie­le, a że dzi­wa­czył, to mu i dla wie­ku jego i dla wiel­kiej a znacz­nej po­czci­wo­ści wy­ba­cza­no. Dłu­gi czas prze­żyw­szy w Rusi, na­był zwy­cza­ju po­wta­rza­nia przy­sło­wiów ludu, z któ­re­mi bar­dzo mu było do twa­rzy, a miał ich za­wsze peł­ne kie­sze­nie.

We­re­dyk nie­po­ha­mo­wa­ny, pa­lił w oczy każ­de­mu gorz­ką praw­dę, byle się nada­rzy­ła zręcz­ność, a gdy się kto po­gnie­wał, śmie­jąc się i ru­sza­jąc ra­mio­na­mi, koń­czył za­wsze jed­nem: Koli moje ne wład, to ja z swo­im na­zad (1).

–- (1) Kie­dy moje nie w smak, to ja z swo­jem na­zad.

Zresz­tą, nie mo­gąc nig­dzie dłu­go miej­sca za­grzać, żeby mu gdzie naj­le­piej było, po nie­ja­kim cza­sie wy­ru­szał da­lej i je­chał gdzie go oczy nio­sły. Do tych nie­ustan­nych po­dró­ży miał jed­ne­go sil­ne­go szka­pę, wó­zek zie­lo­no ma­lo­wa­ny i tłó­mo­czek – nic wię­cej.

Słu­gi nie po­trze­bo­wał do­wo­dząc za­wsze, że my im, nie oni nam po­słu­gu­ją, i mimo wie­ku do­sko­na­le się bez nie­go ob­cho­dził.

– Góra z górą! – za­wo­łał wsta­jąc – a wszak to Pan Pa­weł! I gdzie­żeś ty się u li­cha pu­ścił, chłop­cze, za pta­siem mle­kiem, śpie­wa­ją­cem drze­wem, wodą ży­wią­cą, czy za­klę­tą księż­nicz­ką? a to…. cza­su żniw! Do­bre pi­ja­ni­ci i kra­pla (1) – rad je­stem że cię choć tu spo­tka­łem.

– A! ko­cha­ne­go dzia­du­nia – po­wtó­rzył Pan Pa­weł roz­sta­wu­jąc ręce do uści­sku. – Ale cóż tu dzia­du­nio robi?

– Za­chcia­łeś – chocz­by hir­sze, aby in­sze (2), ja się to już tak całe ży­cie włó­czę; a ty?

– A ja! – z nie­ja­kiem wa­ha­niem, od­parł Pan Pa- – (1) Do­bra pi­ja­ko­wi i kro­pel­ka.

(2) Choć­by go­rzej byle in­a­czej.

weł, wi­docz­nie zbie­ra­jąc się na nie­go­to­wą od­po­wiedz.. ja – jadę do sio­stry.

– Jać to i bez cie­bie wiem – rzekł Pan Dy­mitr – bo gdzie­in­dziej nie pro­wa­dzi ta dro­ga, tyl­ko do Ro­ho­ży i do pie­kła – ale po co? Chleb iż, a praw­du riż (1).

Tu wła­śnie był sęk, bo o pro­jek­tach, ile ich było, wca­le nie miał ocho­ty mó­wić Pan Pa­weł, zmie­szał się jak nie­przy­wy­kły do ma­tac­twa i śmie­jąc od­parł po­wo­li:

– Ot, stę­sk­ni­łem się do nich, a że w domu nie tak bar­dzo by­łem za­ję­ty – wy­bra­łem się.

Dzia­du­nio gło­wą po­trząsł i pal­cem na no­sie po­gro­ził Panu Paw­ło­wi.

– O, że kła­miesz to kła­miesz du­szeń­ko! – rzekł śmie­jąc się tak­że – ale – jak sobi cho­czesz. Koli moje ne w ład, to ja z swo­im na­zad. Py­tać się wię­cej nie będę; po­wiem ci tyl­ko ser­deń­ko, że kie­dy kto nie może po­wie­dzieć co my­śli, to albo źle my­śli i wsty­da się, albo nie­do­wie­rza…. Ale Bóg z tobą. – A jak­że tam zdro­wie two­je, żon­ki, dzie­cia­ka wa­sze­go i po­czci­we­go mego Hie­ro­ni­ma (Hie­ro­nim był ulu- – (1) Chleb jedz, praw­dę rznij.

bień­cem sta­re­go, i do nie­go z ca­łej ro­dzi­ny naj­wię­cej przy­wią­zał się Dy­mitr). – Jak zdro­wie Hie­ro­ni­ma i jego dro­biu…. a An­to­nio­stwo czy za­wsze koty drą? Sia­daj i ga­daj, a nie kłam kie­dy mo­żesz.

Pan Pa­weł za­ru­mie­nio­ny usiadł obok sta­re­go na kło­dzie, ka­zał ko­niom do karcz­my zajść i we­so­ła roz­po­czę­ła się ga­węd­ka.

– A Dzia­du­nio z kąd?

– Ocze­wi­ście z Ro­ho­ży; z ką­dże się tędy je­dzie? Sie­dzia­łem u nich dłu­go – sim lit i pa­mia­ti nit (1).

– Co! za­pew­ne ze trzy dni! – roz­śmiał się Pa­weł.

– A gdzie tam! kil­ka ty­go­dni czy coś – na­re­ście su­mie­nie mnie ru­szy­ło, że ich tak dłu­go ob­ja­dam, wy­je­cha­łem hde oczy ne­sut (2). Ale to po­wiem Wa­sze­ci, dro­ga za­klę­ta…..

– E! Dzia­du­nio już do każ­dej przy­wykł, bo jego ży­ciu wię­cej' po­dob­no po­dró­ży niż po­by­tu; nig­dzie dłu­go miej­sca nie za­grze­je….

– No! to praw­da ko­chan­ku – tri dni za­cho­du.

–- (1) Siedm lat w pa­mię­ci nie­ma.

(2) Gdzie oczy po­nio­są.

a deń praż­ni­ku (1), ale to tak całe ży­cie ludz­kie mo­spa­neń­ku; wię­cej za­cho­du niż praż­ni­ków, a i po tych to cię jesz­cze gło­wa boli! No, mów­no jak się tam ma­cie? jak się wam po­wo­dzi, i o ko­cha­nym Hie­ro­ni­mie.

– Wszy­scy dzię­ki Bogu zdro­wi, oj­ciec, mat­ka, moi, i Hie­ro­nim tak­że.

– Ale jak tam temu bie­da­ko­wi się po­wo­dzi, bo to coś oni jak to mał­żeń­stwo – Oże­ny­sia, ne żu­ry­sia, pij­de ty ru­ko­ju; żon­ka pij­de za borsz­czom, a ty za mu­ko­ju (2). Nie­bo­żę­ta ubo­dzy bar­dzo, a dzie­ci kupa.

– Praw­da! nie­wiem cze­mu to przy­pi­sać – obo­jęt­niej od­rzekł Pa­weł – rów­ne­śmy sche­dy wzię­li, a Pan Hie­ro­nim dziś o trzech chłop­kach, a o czwor­gu dzie­ci. I nie wie­dzieć jak, boć nie prze­hu­lał i pra­co­wał; jam so­bie prę­dzej tro­chę po­zwo­lił, żona mnie też nie bar­dzo zbo­ga­ci­ła, a dziś on stra­cił, ja we dwo­je pra­wie przy­ro­bi­łem.

– Pri­bud szcza­stje, ro­zum bude (3) – od­parł – (1) Trzy dni przy­go­to­wań, a je­den dzień świę­ta.

(2) Ożeń się, nie tur­buj się, pój­dzie ci ręką; żona pój­dzie za kwa­sem, a ty za mąką.

(3) Przy­bądź szczę­ście, ro­zum bę­dzie.

sta­ry wzdy­cha­jąc – ty masz, on nie­ma szczę­ścia – ot cały se­kret…. Ale Bóg go może po­cie­szyć, bo wart…. Cięż­kież to ży­cie nie jemu jed­ne­mu, wszyst­kim; ubó­stwo nie tak strasz­ne jak się zda­je…. Wowk ne ta­kij ły­chij, jak strasz­nyi (1), toż i z ubó­stwem, mój Paw­le.

– Za­sta­nęż sio­strę? – spy­tał Pa­weł chcąc roz­mo­wę od­wró­cić.

– Ba! a gdzież­by się po­dzia­ła – z Ro­ho­ży jed­na tyl­ko dro­ga i tę oni nie czę­sto prze­by­wa­ją. Sie­dzą w domu ci­cho i dość im sie­bie, a Ge­ne­ra­ło­wa bawi ich opo­wia­da­niem, któ­re na­wet dzie­ci na pa­mięć umie­ją.

Tak ga­wę­dząc do póź­na z Dzia­du­niem, we­se­lej niż się spo­dzie­wał prze­był wie­czór pan Pa­weł; – sta­ry go wszak­że ma­cał z róż­nych stron, żeby się cóś o celu po­dró­ży po­dej­rza­nym do­wie­dzieć.

– Mój Pa­weł­ku – rzekł na­ko­niec, wej­rze­nie rzu­ca­jąc nań zna­czą­ce – a co sły­chać o Kasz­te­la­ni­cu?

Wszak to tam mia­ła być Hie­ro­ni­mo­wa?

Tem py­ta­niem z na­gła rzu­co­nem tak się zmie­szał pan Pa­weł, że się aż za­ru­mie­nił; wi­docz­ne to na – (1) Wilk nie tak zły, jak strasz­ny.

twa­rzy nie­do­uczo­ne­go jesz­cze spe­ku­lan­ta stro­pie­nie, nie uszło oka star­ca; ru­szył ra­mio­na­mi, szep­nął po ci­chu do sie­bie, pew­nie ja­kieś przy­sło­wie i po­czął da­lej:

– Nie sły­sza­łeś, czy jeź­dzi­ła, i z czem po­wró­ci­ła? Mnie się cóś zda­je – ne bude z toj ko­zy­mia­sa, (1).

Uta­ić się nie było po­dob­na; z resz­tą, był­by się sta­ry gdzie­in­dziej do­wie­dział, i pan Pa­weł rad nie rad, wie­le rze­czy z lek­ka tyl­ko na­tra­ca­jąc, po­wie­dział po tro­sze jak było.

Sta­ry pa­trzał na nie­go jak w tę­czę, my­ślał, za­chmu­rzył się, gdy przy­szło do po­sel­stwa pana Sa­mu­ela, o kto­rem nad­mie­nić wy­pa­dło.

– Hody – rzekł – wże wse zna­ju (2), na­wet po co ty się te­le­piesz po bro­dach do Ro­ho­ży. Ne bude z toj kuź­ni hro­szy (3), ko­chan­ku… ty już cóś spe­ku­lu­jesz!! i my­ślisz.. Za tym Boże, chto koho zmo­że (4). Ale wy wie­le was jest, nie zna­cie Kasz­te­la­ni­ca, jak ja go od dzie­ciń­stwa znam… wiem ja le­piej od was całe jego ży­cie! My­śli­cie go uło­wić, – (1) Z tej kozy mię­sa nie bę­dzie.

(2) Do­syć, wszyst­ko wiem.

(3) Nie bę­dzie z tej kuź­ni pie­nię­dzy.

(4) Za tym Bóg, kto kogo zmógł.

a on was wszyst­kich oszu­ka! Nad­ijaw sia Did na obid, ta po­szow spa­ty ne iw­szy (1); nie ra­chuj­cie na jego skar­by, bo się oszu­ka­cie.

Pan Pa­weł sta­nął osłu­pia­ły i zmie­sza­ny, sta­ry się roz­śmiał:

– Kto sije, toj sia na­dy­je (2) – do­dał – jak so­bie chce­cie, a co mnie do tego? Wi­dzę przez skó­rę, że są pro­jek­ta, ale da­rem­ne.

– Ale Dzia­du­niu – prze­rwał po na­my­śle pan Pa­weł – co tu się taić; na­tu­ral­nie, że każ­dy z nas chciał­by mieć wię­cej, i mnie i Hie­ro­ni­mo­wi by się zda­ło – to nic dziw­ne­go!

– A na­de­wszyst­ko wa­sze­ci! nie­praw­daż? Oj! oj! Pa­nie Paw­le, wa­ści Bóg stwo­rzył na spe­ku­la­cye, ale to nie­cie­ka­wy chleb! I nie two­jej gło­wy na to po­trze­ba. Ko­łyś ne py­roh, ne py­ro­ży­sia (3). To­bie wi­dzę się ma­rzy wcze­śnie z sio­strą się uło­żyć i zbyć ją psim swę­dem, bra­tu za­tkać gębę byle czem; zresz­tą fa­mi­lii sia­ko tako, a sa­me­mu za­gar­nąć ile moż­na…

–- (1) Spo­dzie­wał się dziad obia­du, po­szedł spać nie jadł­szy, (2) Kto sie­je, ten się spo­dzie­wa.

(3) Kie­dyś nie pi­rog, nie uda­waj pi­ro­ga.

– Ale Dzia­du­niu! – za­pro­te­sto­wał moc­no po­mie­sza­ny pan Pa­weł.

– Co to za ale! Czy to ja Wa­ści nie znam? A z Hie­ro­ni­mem o po­sag Te­klu­si, jak to było? On ci go za­pła­cił nie­bo­rak, a tyś się z nie­go sia­nem wy­krę­cił, nie­praw­daż? Koły nie wy­ki­nuw, to wy­pchaw (1), a jemu za­wsze krzyw­da!

Pan Pa­weł oczy spu­ścił.

– A! to moje szczę­ście! – od­parł po­wo­li.

– Pa­mię­taj no tyl­ko Wa­szeć na to, że sku­py zbi­ra­je, a czort ka­łyt­ku szy­je (2). Jest praw­da i dru­gie przy­sło­wie: że sku­py ne hłu­py (3), ba! ale jest i trze­cie; Za tym Boże kto koho zmo­że! któ­re ra­czej gro­zi niż po­cie­sza; i czwar­te: Ot tebi Hap­ko knysz (4), któ­re Świę­ty Piotr po­wie może nie jed­ne­mu na tam­tym świe­cie, jak się bę­dzie do­bi­jał do raju.

– Ale zką­dże u Boga – prze­stra­szo­ny za­wo­łał Pa­weł – o mo­ich my­ślach, któ­re mi i w gło­wie nie­po­sta­ły, może pan Dy­mitr tak wie­dzieć?

–- (1) Nie wy­rzu­cił, ale wy­pchnął (nie ki­jem, to pał­ką).

(2) Ską­py zbie­ra, dia­beł wo­rek szy­je.

(3) Ską­py nie głu­pi.

(4) Ot to­bie Hap­ko knysz,

– A! wie Pan (1) – pod­chwy­cił sta­ry śmie­jąc się – w Wuło! zkąd! ot! żar­to­wa­łem kie­dy chcesz, i po wszyst­kiem – nie po­są­dzam cię wca­le że­byś ty był – brat sobi rad (2).

Pa­weł z za­pa­rze­nia i gnie­wu nie­mal prze­szedł w za­my­śle­nie, ale po­zo­stał chmur­ny i nie­spo­koj­ny.

Dzia­du­nio zmie­nił roz­mo­wę; wi­dać było jed­nak z jego wzro­ku i po­fał­do­wa­ne­go czo­ła, że się cze­goś na­my­ślał, jak­by chciał roz­bić mgłę któ­rą miał przed sobą. Już po wie­cze­rzy pan Pa­weł, któ­re­go to nie­po­ko­iło z czem się sta­ry Dy­mitr wy­ga­dał, jak­by mi­mo­wol­nie że le­piej nad wszyst­kich zna prze­szłe ży­cie Kasz­te­la­ni­ca, usi­ło­wał na­próż­no zwró­cić ku temu przed­mio­to­wi obo­jęt­ną roz­mo­wę, ale na pierw­szy wy­raz któ­ry mógł do niej pro­wa­dzić, Dzia­du­nio z uśmie­chem prze­ni­kli­wym mu prze­rwał:

– Wi­dzę ko­chan­ku, że chciał­byś coś wie­dzieć o Kasz­te­la­ni­cu? Oj! pa­nie Paw­le. Ko­łyś ne pip, ne ubi­raj­sia w rizy (3) – co to­bie po­ry­wać się na nie­go! ża­den z was nie da mu rady! za to rę­czę. My­śli­cie jak so­bie po nim skó­rę za­bez­pie­czyć, ale – (1) Już pan.

(2) Brat so­bie rad.

(3) Kie­dyś nie ksiądz, nie wkła­daj su­ta­ny.

nie wa­sza to gło­wa zro­bić! Jedź Waść do pana Pio­tra, po­radź się z nim, to uczci­wy czło­wiek i gło­wa do­bra; niech on we­zwie co lep­sze­go z na­szych, nie mi­ja­jąc Po­bia­łów, bo i to krew na­sza, a To­masz tęgi chło­piec – do­pie­ro mo­że­cie coś ob­my­śleć – choć i tak – Ne sku­by póki nie zło­wisz (1), wąt­pię żeby z tego co było. Waść sam i Hie­ro­nim po­czci­wy nic nie zro­bi­cie; i Je­go­mość dar­mo so­bie gło­wy nie łam spe­ku­la­cy­ami! Kasz­te­la­ni­ca nie zna­cie, on by was wszyst­kich przedał; dłu­go­by o tem mó­wić – i nie wszyst­ko mam ocho­tę – W dzie­się­ciu go nie zmo­że­cie ani siłą, ani chy­tro­ścią, kie­dy so­bie co po­sta­no­wi. Ot tak! a te­raz spać! – do­dał wsta­jąc i idąc do swo­je­go wóz­ka.

– Chocz ne pysz­no, ale za­tysz­no (2) – rzekł oglą­da­jąc się po karcz­mie – do­bra­noc Wa­ści! do­bra­noc.Ży­cze­nie to było próż­ne, bo panu Paw­ło­wi sło­wa te nad­to po­mie­sza­ły szyk jego pro­jek­tów, żeby mógł smacz­no za­snąć.

Pan Dy­mitr układł się spać na swo­im wóz­ku Pa- – (1) Nie skab, aż zła­piesz.

(2) Nie wspa­nia­le, a wy­god­nie.

weł w sia­nie, i tak krót­ką noc let­nią prze­by­li. Na­za­jutrz rano, po grza­nym piw­ku, sta­ry sam so­bie ko­nia za­ło­żył, dro­gę prze­że­gnał, kil­ką jesz­cze przy­sło­wia­mi Paw­ła po­bło­go­sła­wił, i udał się w swo­ją stro­nę, zmie­rza­jąc jak mó­wił, ku Ho­rosz­kom do Hie­ro­ni­ma.

Nig­dy Pan Pa­weł z tym swo­im krew­nym bar­dzo ser­decz­nie nie był, bo go to moc­no doj­mo­wa­ło, że Hie­ro­nim w jego ser­cu pierw­sze miał miej­sce, Nim­by przy­szła owa za­wo­ła­na suk­ce­sya po Kasz­te­la­ni­cu, zda­ła­by się my­ślał, i sum­ka Dy­mi­tra, któ­re­go po­są­dzo­no, że ją po­wol­ną oszczęd­no­ścią po­dwo­ić mu­siał, i li­czo­no do czter­dzie­stu lub pię­dzie­się­ciu ty­się­cy: Panu Paw­ło­wi roz­ła­ko­mio­ne­mu na gro­sze już i tego żal było. Prze­czu­wał, że mu to Hie­ro­nim pod­chwy­cić może, i po­wo­li ja­dąc da­lej, zbi­ty z ra­chu­by na spa­dek Kasz­te­la­ni­ca, ukła­dał so­bie pro­jekt praw­ne­go po­szu­ki­wa­nia fun­du­szów po Dzia­du­niu, jako po ro­dzo­nym bab­ki bra­cie, je­śli­by je kto przed nim za­gar­nął.

Tak mię­dzy dwo­ma spe­ran­da­mi ko­ły­sa­ny, je­chał da­lej nie w naj­lep­szym hu­mo­rze nasz po­dróż­ny, co­raz pu­ściej­szym je­śli być może kra­jem. Pola tyl­ko były częst­sze – ale ja­kie pola! pia­sek po­prze­sy­py­wa­ny w za­go­ny, rza­dziut­kim zbo­żem po­ro­sły, nad dro­gą smut­ne dzie­wan­ny, gdzie­nieg­dzie wśród za­go­nów sta­ra so­sna i barć na niej, pa­miąt­ka po wy­kar­czo­wa­nym le­sie, a w dali czar­nym pa­sem do­ko­ła, pusz­cze i pusz­cze. Nie­kie­dy wśród tych pól, wpa­dał wó­zek w roz­jeż­dżo­ny dół i cią­gnął się bro­dem pół mili, aż na­re­ście w dali, wie­czo­rem uka­za­ło się Ro­ho­że.

Oku znu­żo­ne­mu wi­do­kiem pu­sty­ni, każ­da osa­da wyda się pięk­ną, bo oznaj­mu­je lu­dzi – tej nie bra­kło na pew­nym wdzię­ku i cha­rak­te­rze smut­no-po­waż­nym.

Dwór wy­glą­dał już z dala ogrom­nym wień­cem zie­lo­nych drzew sple­cio­ny, z cer­kwią trzy-ko­pul­ną, w tym sty­lu wła­ści­wym sta­rym Wo­ły­nia i Ukra­iny drew­nia­nym bu­do­wom tego ro­dza­ju, któ­ren tyle ma wdzię­ku; – z za­bu­do­wa­nia­mi sze­ro­ko i za­ma­szy­sto roz­rzu­co­ne­mi, po któ­rych znać było, że tu ani zie­mi, ani drze­wa nie bra­kło. Wieś ogrom­na su­nę­ła się da­le­ko po płasz­czyź­nie i ni­kła za drze­wa­mi, któ­re ją ma­iły. Środ­kiem wi­dać było pły­ną­cy stru­mień przez mo­krą i kę­pia­stą łąkę, pod dwo­rem ze­bra­ny w wiel­ki staw trzci­ną i si­to­wiem za­ro­sły. Smut­ne to było jak oko­li­ca, któ­ra do tego miej­sca przy­go­to­wy­wa­ła, ale po­waż­ne i wiel­kich roz­mia­rów.

Pa­weł wje­chał na­re­ście w wio­skę i cią­gnął się nią do unu­dze­nia; była bo­wiem nie­zmier­nie dłu­ga i roz­sia­dła się so­bie wy­god­nie, dzie­ląc na kil­ka czę­ści po­rzu­co­ne­mi wśród za­bu­do­wań nie­do­god­ne­mi grun­tu szma­ta­mi. Cha­ty były jak w Sa­mej czar­ne, drew­nia­ne, z trą­ba­mi na da­chach i ple­cio­ne­mi dym­ni­ka­mi, ale po­rząd­niej­sze i więk­sze. W po­środ­ku sta­ła karcz­ma, co w po­trze­bie ob­jąć mo­gła po­ło­wę lud­no­ści, z bier­wion so­sno­wych skle­co­na, wy­glą­da­ła z fron­tu na au­ste­ryą, a w środ­ku była po pro­stu brud­ną karcz­mą, jak wszyst­kie inne.

Na­re­ście uka­zał się i dwór, ze sta­ro­świec­kim jo­dła­mi wy­sa­dzo­nym ogro­dem – drew­nia­ny, dłu­gi, nie­po­zor­ny, a tak w drze­wa za­su­nię­ty, tak za­cisz­no sto­ją­cy, iż wej­rzaw­szy nań od razu po­czuć mu­sia­łeś spo­kój i ci­szę, któ­rej miesz­ka­ją­cy tu uży­wa­li. Rów­nie sta­ry la­mus, ofi­cy­na po­tęż­na i mnó­stwo róż­nych przy­bu­dó­wek ota­cza­ło go, jak dwo­rza­nie pana. Dzie­dzi­niec wy­cho­dzą­cy bo­kiem na staw tak był ob­szer­ny jak wszyst­ko w Ro­ho­żach – ale oko­ło nie­go nie­znać było sta­ra­nia o upięk­nie­nie – czy­sto tyl­ko i bar­dzo po pro­stu. Sta­do psów róż­ne­go wie­ku, szer­ści i wzro­stu, po­wi­ta­ło przy­jeż­dża­ją­ce­go od bra­my wio­dąc do gan­ku, a że gość był rzad­kiem zja­wi­skiem, co żyło wy­sko­czy­ło na­prze­ciw nie­mu ze wszyst­kich dwo­ru kry­jó­wek: go­spo­darz dys­po­nu­ją­cy ro­bo­ci­znę, pani dys­po­nu­ją­ca wie­cze­rzę, Pani Pach­nie­wi­czo­wa z ta­ba­kier­ką w ręku i ge­ne­ra­łem na ustach, dzie­ci z bi­czy­ka­mi i za­baw­ka­mi, słu­dzy każ­dy z go­dłem swe­go za­ję­cia, je­den z ta­le­rzem, dru­gi z ka­raf­ką, trze­ci ze szczyp­ca­mi od sa­mo­wa­ra, czwar­ty z ron­dlem, a kuch­ty i dziew­czę­ta z kurą nie­osku­ba­ną i że­laz­kiem od pra­so­wa­nia. Psy uja­da­ły za­ja­dle wio­dąc Pana Paw­ła, a gdy wy­siadł osko­czy­ły go po­wi­ta­nia­mi ra­zem ze Żmu­rą, sio­strą i dzieć­mi.

Żmu­ra ex-ka­pi­tan od jaz­dy, słu­żył bo­wiem w hu­za­rach, był słusz­ne­go wzro­stu i nie­daw­no jesz­cze mógł ucho­dzić za bar­dzo pięk­ne­go męż­czy­znę – ciem­nej płci, wło­sów i oczu, ogo­rza­ły; w po­sta­wie, w ru­chu, w gło­sie roz­ka­zu­ją­cym wy­da­wał się z przy­wyk­nie­niem do służ­by, któ­rej śla­dy zo­sta­ły w nim na za­wsze; dom tak­że do­wo­dził, że mi­łość po­rząd­ku wy­niósł z woj­ska, bo nad­zwy­czaj­na czy­stość i ład pa­no­wa­ły wszę­dzie. Włos po­rza­dły na gło­wie, po­cząt­ki ły­si­ny, zęby po dro­dze ży­cia po­gu­bio­ne, od­ję­ły mu wie­le męz­kie­go wdzię­ku, któ­rym mógł daw­niej się od­zna­czać; zo­sta­ły wszak­że przy reszt­kach mło­do­ści siły nią nie zu­ży­te jesz­cze, choć po hu­zar­sku sza­stał nie­mi. Czar­ne jego oko nad­zwy­czaj błysz­czą­ce, brew czę­sto marsz­czą­ca się i ścią­ga­ją­ca groź­nie na po­zór, nos orli z roz­dę­te­mi noz­drza­mi, tło­ma­czy­ły żywą w nim jesz­cze grę uczu­cia i gwał­tow­ne po­ru­sze­nia du­szy, co się ha­mo­wać nie zwy­kła. Miał on so­bie krót­ko z hu­zar­ska zro­bio­ną ta­ra­tat­kę. Spodnie ob­ci­słe i buty go­spo­dar­sko-my­śliw­skie, nie stroj­no ale czy­sto i opię­to wy­glą­da­jąc. Wszyst­kim jego zmia­nom hu­mo­ru i twa­rzy to­wa­rzy­szy­ło nie­mi­ło­sier­ne tar­ga­nie, zwi­ja­nie i ukła­da­nie wą­sów, któ­re cią­gle miał w ręku, po­pra­wu­jąc je co chwi­la. Po tych wą­sach po­zna­wa­li do­mo­wi co czuł, i ja­kich był uspo­so­bień Pan Żmu­ra; żona na­wet, po­słusz­ne i ła­god­ne stwo­rze­nie, czę­sto do nie­go z proś­bą przy­cho­dząc, wprzód na jego wąsy, ni­że­li w oczy mu spo­zie­ra­ła. Stan ich był do­sko­na­łem zwier­cia­dłem sta­nu du­szy Pana Ka­pi­ta­na.

Te­kla była isto­tą ła­god­ną, ci­chą, po­wol­ną, pra­co­wi­tą, peł­ną uczu­cia i całą du­szą ko­bie­tą. Pięk­ne jesz­cze nie­bie­skie jej oczy błysz­cza­ły wśród owa­lu twa­rzy do­sko­na­łe­go za­ry­su, no­sek i usta kształt­ne, ca­łość two­rzy­ły wdzięcz­ną, uśmiech­nio­ną ła­god­nie i miłą. Tro­chę znu­że­nia, tro­chę w licu żół­to­ści, przy­mknie­nie po­wiek, lek­kie ust za­ci­śnie­nie, mó­wi­ły o wie­ku Te­kli, któ­rej kształt­na ki­bić nic jesz­cze ze swej daw­nej nie stra­ci­ła zgrab­no­ści.

Wy­raz ogól­ny pa­nu­ją­cy fi­zy­ogno­mii jej był pe­łen nie­wy­czer­pa­nej cier­pli­wo­ści i do­bro­ci.

Wie­le też obu tych cnót po­ło­że­nie jej wy­ma­ga­ło. Pan Żmu­ra, je­dy­nak, nie­gdyś piesz­czoch losu, nie­zwy­kły do ule­ga­nia, prze­ko­na­ny, że wszyst­ko przy­wi­dze­niom i ka­pry­som męż­czy­zny ugi­nać się było po­win­no – wziął żonę umyśl­nie ubo­gą, bo wie­dział moie, iż inna ży­cia by z nim nie znio­sła, tak chwi­la­mi by­wa­ło cięż­kie, tak czę­sto bu­chał z nie­go gniew bez­przy­czyn­ny, tak że­la­zna wola wy­wie­ra­ła się bez wzglę­du na wra­że­nie, ja­kie czy­ni­ła na ota­cza­ją­cych. Te­kla ko­cha­ła męża, a Bóg ją ob­da­rzył skar­bem wy­trwa­nia i ła­god­no­ści nie­wy­czer­pa­nym; zno­si­ła więc te chwi­le czar­ne z pod­da­niem się i po­ko­rą dzie­cię­cia. Nie pro­bu­jąc go po­pra­wić na­wet usi­ło­wa­ła roz­bro­ić do­bro­cią, i czę­sto się to jej uda­wa­ło.

Mat­ka roz­pa­da­ją­ca się nad dzieć­mi, go­spo­dy­ni w domu nie spra­co­wa­na, po­cie­sza­ła się pra­cą i przy­wią­za­niem, gdy ją zbyt wzru­szył i zmar­twił jaki gniew­ny wy­buch mę­żow­ski. Żmu­ra naj­czę­ściej po tej bu­rzy sam prze­pra­szał żonę, ła­jał sie­bie, za­kli­nał się ie raz ostat­ni tak się pod­dał pas­syi, ale na­za­jutrz ro­bił toż samo. Naj­lep­szym jed­nak do­wo­dem nie­szko­dli­wo­ści tych wy­bu­chów było, że go lu­dzie mimo po­pę­dli­wo­ści ko­cha­li i więk­sza ich część ży­cie by była dała za pana. Jak żywy do gnie­wu, tak był szpar­ki do do­bre­go i na­gra­dzał po kró­lew­sku; praw­da, że nie­kie­dy ka­rał sro­dze, ale spra­wie­dli­wie. Drża­ło co żyło na jego ski­nie­nie, lecz uśmiech roz­pro­mie­niał wszyst­kich. Ży­cie Ka­pi­ta­na upły­wa­ło nad­zwy­czaj jed­no­staj­nie, po­wol­nie, ustron­nie, wśród ło­wów, go­spo­dar­ki, to­wa­rzy­stwa do­mo­wych, cza­sem rzad­kiej roz­ryw­ki w kar­ty, do któ­rych na szczę­ście, to­wa­rzy­szów tu nie­miał, bo grał­by za­pa­mię­ta­le. Książ­kę rzad­ko wziął w rękę, bo i cza­su na to nie­sta­wa­ło i ocho­ty mu bra­kło; bar­dzo znu­dzo­ny ba­wił się cza­sem ka­len­da­rzem, li­te­ra­tu­rą nie­szko­dli­wą fa­bry­ki Ber­dy­czow­skiej.

Obok dwoj­ga Żmu­rów, sta­ła pani Ge­ne­ra­ło­wa Pach­nie­wi­czo­wa, sio­stra star­sza go­spo­da­rza, wy­so­ka, su­cha, czar­na, im­po­nu­ją­ce­go ob­li­cza ko­bie­ta. Jej twarz opa­lo­na, po­marsz­czo­na, sfał­do­wa­na, oko opraw­ne w po­wie­kę wy­pu­kłą, nos orli jak u bra­ta, bro­da spi­cza­sta i po­sta­wa ge­ne­ral­ska, nie po­trze­bo­wa­ły ko­men­ta­rza o cha­rak­te­rze. Nie­co tej gwał­tow­no­ści, któ­rą się brat od­zna­czał, mia­ła i ona w udzia­le, ale u niej le­piej ha­mo­wa­na nie ob­ja­wia­ła się na­głe­mi wy­bu­cha­mi; prze­ro­dzi­ła się w upór tyl­ko i chęć pa­no­wa­nia. A że upór że­la­zny więk­sze od gnie­wu skut­ki, sta­łej dzia­ła­jąc, wy­wie­ra, pani Ge­ne­ra­ło­wa nad bra­tem i co było w domu pa­no­wa­ła – i za to ją uro­czy­ście nie­na­wi­dzo­no. Kwa­śna, cierp­ka, za­wsze wszyst­kie­mu nie rada, po­dejrz­li­wa, gder­li­wa, do­ja­da­ła bez mi­ło­sier­dzia ota­cza­ją­cym, któ­rzy je zno­si­li jak pla­gę Egip­ską – ale że mia­ła swą do­brą stro­nę cza­sem i gdy się jej kto za­słu­żył po­ko­rą, po­mo­gła sil­nie, byli tacy co umie­jąc jej użyć, zdo­by­li się i na przy­wią­za­nie ku niej. Wie­leż to cha­rak­te­rów po­dob­nych, cięż­kich w po­ży­ciu a w grun­cie do­brych, za­tru­wa ży­cie, choć wzbu­dza sza­cu­nek? Taką wła­śnie była pani Ge­ne­ra­ło­wa, któ­rej pa­no­wa­nie w Ro­ho­ży by­ło­by nie do znie­sie­nia, gdy­by nie to, że ser­decz­nie ko­cha­ła dzie­ci, przy­wią­za­na była do ro­dzi­ców, i wśród gde­ra­nia, kłót­ni, wy­mó­wek, dą­sów" każ­de­mu po­ma­ga­ła na prze­kor dru­gim. Ona utrzy­my­wa­ła pod­czas czę­stych wy­cie­czek z domu Ka­pi­ta­na, ry­gor i po­rzą­dek mię­dzy ludź­mi, wła­da­ła wiel­ką czę­ścią go­spo­dar­stwa ko­bie­ce­go, któ­re Te­kla chęt­nie na ręce jej zda­wa­ła; oprócz tego w nie­po­ro­zu­mie­niach mał­żeń­skich – do któ­rych Te­kla nig­dy sama po­wo­du nie dała – Ge­ne­ra­ło­wa uła­twia­ła zgo­dę, wręcz bra­tu i bra­to­wej mó­wiąc sło­wa praw­dy, co jej do­ga­dza­ło, bo mo­gła po – gde­rać. – Sama w naj­ści­ślej­szej żyła przy­jaź­ni z Te­kla, któ­rą kie­ro­wa­ła, pro­sto­wa­ła, na­ucza­ła nie­ustan­nie, nu­dzi­ła bez mia­ry, ale praw­dzi­wie ko­cha­ła przy­tem; z bra­tem, po­mi­mo przy­wią­za­nia i wdzięcz­no­ści ja­kie mia­ła dla nie­go, cza­sem przy­cho­dzi­ło do okrop­nych kłót­ni. Prze­ła­ma­na, Ge­ne­ra­ło­wa roz­pła­ka­ła się, to był sy­gnał prze­pro­sze­nia. Żmu­ra zo­ba­czyw­szy łzy, klę­kał i pro­sił o prze­ba­cze­nie, na­czem się wszyst­ko re­gu­lar­nie koń­czy­ło.

Pani Pach­nie­wi­czo­wa, któ­rej mąż nie­gdy ma­jor, po­tem pod­puł­kow­nik w uła­nach, wresz­cie puł­kow­ni­kiem za­bi­ty w kam­pa­nii tu­rec­kiej, stra­cił po­sag cały, – po jego śmier­ci ze swo­ją małą pen­syj­ką wdo­wią przy­je­cha­ła do bra­ta i u nie­go osia­dła. Nie­ma­jąc dzie­ci, przy­bra­ła so­bie bra­ter­skie, a w tem od­lu­dziu i ci­szy, po sto razy opo­wia­da­jąc wy­pad­ki swo­je­go ży­cia, pew­na była za­wsze po­wol­ne­go ucha to­wa­rzy­stwa, nad­uży­wa­jąc w tem nie­kie­dy jego cier­pli­wo­ści.

Dwo­je dzie­ci, sta­ry ka­pe­lan, ksiądz Mo­sie­wicz, nie­mal śle­py, któ­ry od­da­lo­nym o mil czte­ry naj­szka­rad­niej dro­gi od pa­ra­fii, mszę w ka­plicz­ce od­pra­wiał, resz­tę zaś cza­su mu­zy­ką się za­ba­wiał i dzie­ci na kla­wi­kor­cie uczył – skła­da­li osta­tek nie­licz­nej gro­mad­ki.

Wszyst­ko to ile ich było, wy­to­czy­ło się w ga­nek na po­wi­ta­nie go­ścia – tu wrza­wa lu­dzi, ha­łas dzie­ci, szcze­ka­nie psów, śmiech do­no­śny Pana Żmu­ry, ra­zem oto­czy­ły Pana Paw­ła, któ­ry nie wie­dział co z sobą po­cząć, tak na­głe przej­ście z ci­szy pu­styn­nej do gwa­ru tego odu­rzy­ło go na chwi­lę.

Szczę­ściem, sio­stra przy­bie­gła go pierw­sza uca­ło­wać, Żmu­ra ści­snął jego rękę, Pani Ge­ne­ra­ło­wa po­da­ła mu swo­je wy­chu­dłe pal­ce do uro­czy­ste­go przy­wi­ta­nia, po­dług sta­rej me­to­dy, a ksiądz Mo­sie­wicz, wy­py­taw­szy się kto przy­je­chał, skło­nił­się z ci­chem – upa­dam do nóg!

Dzie­ci tym­cza­sem chó­rem wo­ła­ły; – Wu­ja­szek! wu­ja­szek! Tyl­ko co Dzia­du­nio wy­je­chał, a oto i wu­ja­szek. Jak się masz wu­jasz­ku!

Wszy­scy wto­czy­li się wresz­cie do po­ko­ju, ser­decz­nie wi­ta­jąc i dzię­ku­jąc go­ścio­wi; bo Żmu­ra i jego ro­dzi­na dla tych dróg szka­rad­nych i kra­ju co go od resz­ty świa­ta od­dzie­lił – nie­zmier­nie rzad­ko wi­du­jąc lu­dzi, każ­de­go przyj­mo­wał jak zbaw­cę od nu­dów i wszyst­kim był wdzię­czen jak za ła­skę, za od­wie­dzi­ny Ro­ho­ży.

Na ten raz jed­nak uj­rzał Pan Pa­weł, nie bez nie­po­ko­ju i zdzi­wie­nia po­mi­mo we­so­ło­ści na twa­rzy szwa­gra, ja­kiś prze­lot­ny cień nie­ukon­ten­to­wa­nia, na wstę­pie mu nie­zwy­kły… Co temu była za przy­czy­na, ani się śmiał do­my­ślać; wziął to za chmur­kę po bu­rzy do­mo­wej, po spo­rze mał­żeń­skim.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: