- W empik go
Interesa familijne. Tom 2: powieść - ebook
Interesa familijne. Tom 2: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 282 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ażeby się puścić w drogę ku Rohoży, jak zamierzał pan Paweł, potrzeba było bardzo pilnego interesu lub wielkiego przywiązania. Paweł ani jednego ani drugiego nie miał na głowie ni w sercu; postanowił jednak skierować swą podróż do Zrębów, pana Piotra Zawilskiego (jednego ze stryjów swoich) na Rohoży, dla zobaczenia się z siostrą i pomiarkowania ze stanu majątkowego Żmury, o łatwości z jaką mu przyjdzie układać się z nim, jeśliby spadek po Kasztelanicu pewniejszym się okazał. Coraz bowiem silniej rozwijała się w nim ta myśl spekulowania na dziedzictwie po stryju i posiedzenia go w znacznej części, jeżeli nie w całości… Myśl tak podżegana chciwością, gdy raz w swe szpony schwyci serce człowieka, nie łatwo mu się z nich wydrzeć; opiera się jej długo zawstydzony, w końcu ulega bezsilny. Tak było z panem Pawłem, którego pierwsze z bratem i siostrą układy pomyślne, do dalszych tego rodzaju zaprawiły próbek.
Miliony Kasztelanica ponętnie przed oczyma jego się przesuwały, a wśród marzeń o nich, niekiedy tylko straszna postać Sobockiego z piórem za uchem, ogryzającego paznogcie i gwałtownie dopominającego się swej schedy, dreszczem go przejmowała. Wszyscy mu się zdawali do układów łatwi, prócz tego ubóstwem i rozpustą rozdrażnionego człowieka, który gotów był po trupach iść do pieniędzy, oby je jutro najbrudniej przetrwonić.
W takich, najróżnorodniejszych myślach o całej rodzinie swojej, której charaktery, skłonności, potrzeby i usposobienia rozbierał pan Paweł – przebywał on powoli szkaradną ku Rohoży drogę… Wkrótce z gościńca lichego i krętego zmieniła się ona w coś, co w języku nie ma nazwiska. Chyba burzą wyłożone szerokie pasy amerykańskich puszcz dać mogą wyobrażenie o kraju i drodze, jakie w tej chwili przejeżdżał nasz podróżny. Było to coś wspaniałego jak pustynia, mówiącego do duszy wielkiem milczeniem przestrzeni niezaludnionych, dzikiego i smutnego jak śmierć.
Okolica przybrała pozór nieskończonego smętarza, a krzyże w niej bez wsi i siedzib same tylko rozdroży strzegąc, z podrzuconemi u stóp kupami chrustu, oznajmującemi mogiły, jeszcze więcej piętnowały jej fizyognomię żałobną.
Jechać było potrzeba wertepami niesłychanemi lub jednym niemal brodem, który na chwilkę przerwany, znów się ciągnął stajami, milami, przerzynając to błota niezmierzone okiem, to lasy wyniszczone i smętne. Nigdzie wsi, nigdzie chaty, nigdzie karczemki nad drogą, długą jak oczekiwanie; żaden głos nieprzerywa ciszy, żadna istota prócz kruka i wiewiórki nic ukaże się podróżnemu. Kraj niezamieszkały, opuszczony, niepłodny, wyklęty, poetyczniejszej wyobraźni przypomniałby był przechadzki Danta z Wirgilim.
Kilka razy błądził pan Paweł, pomimo że znał te drogi, bo łatwo się było puścić inną brodu gałęzią, mną ścieżynką; wreszcie na nocleg przyciągnął późnym wieczorem do jedynej karczmy, która jego po – dróż na dwoje dzieląc, mogła służyć za miejsce wytchnienia w tej utrapionej drodze.
Stała ona przy wsi Samą zwanej, w rozległych błotach i lasach zaszytej, nad wielkiem jeziorem, na piaszczystem wybrzeżu. Ztąd jeszcze do Rohoży było takich samych jak z miasteczka mil sześć, ale daleko gorszej i przepaścistszej jeszcze drogi. Sama, ze swemi chatami ciemnemi na piasku rozrzuconemi, z wysokiemi krzyżami, cerkiewką czarną, ogromną karczmą, okolona lasami, oddzielona od ludzi, wydawała się jak osada dzikich i miała coś jej pozoru. Lud nawet tutaj inne miał obyczaje, inny strój, inną fizyognomię – w kobietach uderzały ubiory głów na wysokich łubach opięte, dymem okopcone i czarne, włosy rozczochrane i odzież dziwnie niechlujna; – mężczyźni mieli smutne twarze wygnańców, kołtuny, i jakby im tu ciężar życia gorzej niż gdzieindziej dolegał, spuszczali obrzemienione nim głowy.
Trzeba było tego spokoju i bezpieczeństwa, jakie w naszym kraju panuje, gdzie lud rzadko nadzwyczaj do rozbojów się rzuca, żeby bezpiecznie zanocować wśród takiej osady. Ale od wieków, pomimo ubóstwa wieśniaków żyjących ze sprzedaży wianów, suchej ryby, kół i grzybów – owoców, lasu i wody –
nikt tu niesłyszal o napadzie, nikt nic poskarżył o kradzież. Nocą, sam jeden mogłeś przebywać te paszcze zaklęte i chyba wilcze jasne oczy nastraszyłyby cię w drodze.
Karczma na uboczu trochę stojąca, niegdyś porządna, ale teraz cała zajęta przez żydów, bo raz w rok ledwie tu kto wjechał, przedstawiała znany bardzo obraz izraelskiego pomieszkania. Nie brakło ani starych żydów, ani młodych bachurów, ani belfera bladego i naucznego, ani brudów i rupieci, które tak malowniczą a tak niewygodną karczmę naszą czynią. Zdziwił się pan Paweł, postrzegłszy w progu sieni na podwórzu siedzącego podróżnego, którego wózek widać było w głębi zajazdu… a przypatrzywszy mu się bacznie, wesoło uderzył się po bokach.
– A! to dziadunio! – zawołał uśmiechając się.
Tak nazwany dziadunio, był to sobie krzepki, czerstwy, okrągłej twarzy, rumianego lica, siwiuteńkich już włosów staruszek, w szaraczkowej kapocie, w takichże spodniach i butach kozłowych do kolan. Miał w ręku kij prosty dębowy, a podpasany był skórzanym pasem z kaletką. Twarz jego miała szczególny, oryginalny wyraz rubasznej odwagi, spokoju i wesela, coś podobnego do starego Demokryta lub do bajecznego Diogenesa, którego postać wieki powoli tworzyły. Nim się przywitają, bo oto już wstaje stary i śmieje się kiwając głową do pana Pawła wołając; – Góra z górą się nie zejdzie… my powiedzmy słówko o dziaduniu.
Był to Pan Dymitr Palucki, niegdyś dworak Księżnej Pani Wojewodzinej Mścisławskiej, stary jak grzyb człowiek, a żwawy i zdrów jak młodzieniec; nie darmo go dziaduniem zwano, bo był rodzonym bratem Zawilskiej Kasztelanowej, Panów Zawilskich matki. Człowiek ten z dzieciństwa miał coś w sobie dziwakowatego, i starość go z tego nie wyleczyła. Chciano z niego zrobić porządnego obywatela, to jest dać mu majątek, urząd, zajęcie, kąt, tytuł – ale się to nigdy do niego nie przyjęło. Służył trochę wojskowo w brygadzie wielkopolskiej; zwano go nawet Panem Namiestnikiem, bo kilka tygodni urząd ten sprawował; ale to było pierwsze i ostatnie jego zobowiązanie się. Postrzegłszy że Pan Hetman wojska używa do spraw sejmikowych, zakręcił nosem i podał się o abszyt. Resztę życia zupełnie nie zależny spędził najoryginalniej w świecie. Z większego majątku, który niewiedzieć jak stracił, została mu się sumka nie wielka, ulokowana u Potockich na piątym procencie, z której żył nic u nikogo nie prosząc, a że nadzwyczaj mało dla siebie potrzebował, bo się najprostszemi rzeczami obchodził, jeszcze mu z niej starczyło i na ciche dobre uczynki – które rozdzielał na pozór kapryśnie i najdziwaczniej. Nie mając domu, kąta i stałego przyparzyska nigdzie, mieszkiwał często w miasteczku, w klasztorze, najzwyklej z zakonnikami chór i jutrznie odprawując i kontentując się refektarskiem jadłem, lub u krewnych Zawilskich i Pobiałów.
Lubiono go wszędzie, bo był wesół i niezawadny, nie potrzebował wiele, a że dziwaczył, to mu i dla wieku jego i dla wielkiej a znacznej poczciwości wybaczano. Długi czas przeżywszy w Rusi, nabył zwyczaju powtarzania przysłowiów ludu, z któremi bardzo mu było do twarzy, a miał ich zawsze pełne kieszenie.
Weredyk niepohamowany, palił w oczy każdemu gorzką prawdę, byle się nadarzyła zręczność, a gdy się kto pogniewał, śmiejąc się i ruszając ramionami, kończył zawsze jednem: Koli moje ne wład, to ja z swoim nazad (1).
–- (1) Kiedy moje nie w smak, to ja z swojem nazad.
Zresztą, nie mogąc nigdzie długo miejsca zagrzać, żeby mu gdzie najlepiej było, po niejakim czasie wyruszał dalej i jechał gdzie go oczy niosły. Do tych nieustannych podróży miał jednego silnego szkapę, wózek zielono malowany i tłómoczek – nic więcej.
Sługi nie potrzebował dowodząc zawsze, że my im, nie oni nam posługują, i mimo wieku doskonale się bez niego obchodził.
– Góra z górą! – zawołał wstając – a wszak to Pan Paweł! I gdzieżeś ty się u licha puścił, chłopcze, za ptasiem mlekiem, śpiewającem drzewem, wodą żywiącą, czy zaklętą księżniczką? a to…. czasu żniw! Dobre pijanici i krapla (1) – rad jestem że cię choć tu spotkałem.
– A! kochanego dziadunia – powtórzył Pan Paweł rozstawując ręce do uścisku. – Ale cóż tu dziadunio robi?
– Zachciałeś – choczby hirsze, aby insze (2), ja się to już tak całe życie włóczę; a ty?
– A ja! – z niejakiem wahaniem, odparł Pan Pa- – (1) Dobra pijakowi i kropelka.
(2) Choćby gorzej byle inaczej.
weł, widocznie zbierając się na niegotową odpowiedz.. ja – jadę do siostry.
– Jać to i bez ciebie wiem – rzekł Pan Dymitr – bo gdzieindziej nie prowadzi ta droga, tylko do Rohoży i do piekła – ale po co? Chleb iż, a prawdu riż (1).
Tu właśnie był sęk, bo o projektach, ile ich było, wcale nie miał ochoty mówić Pan Paweł, zmieszał się jak nieprzywykły do matactwa i śmiejąc odparł powoli:
– Ot, stęskniłem się do nich, a że w domu nie tak bardzo byłem zajęty – wybrałem się.
Dziadunio głową potrząsł i palcem na nosie pogroził Panu Pawłowi.
– O, że kłamiesz to kłamiesz duszeńko! – rzekł śmiejąc się także – ale – jak sobi choczesz. Koli moje ne w ład, to ja z swoim nazad. Pytać się więcej nie będę; powiem ci tylko serdeńko, że kiedy kto nie może powiedzieć co myśli, to albo źle myśli i wstyda się, albo niedowierza…. Ale Bóg z tobą. – A jakże tam zdrowie twoje, żonki, dzieciaka waszego i poczciwego mego Hieronima (Hieronim był ulu- – (1) Chleb jedz, prawdę rznij.
bieńcem starego, i do niego z całej rodziny najwięcej przywiązał się Dymitr). – Jak zdrowie Hieronima i jego drobiu…. a Antoniostwo czy zawsze koty drą? Siadaj i gadaj, a nie kłam kiedy możesz.
Pan Paweł zarumieniony usiadł obok starego na kłodzie, kazał koniom do karczmy zajść i wesoła rozpoczęła się gawędka.
– A Dziadunio z kąd?
– Oczewiście z Rohoży; z kądże się tędy jedzie? Siedziałem u nich długo – sim lit i pamiati nit (1).
– Co! zapewne ze trzy dni! – rozśmiał się Paweł.
– A gdzie tam! kilka tygodni czy coś – nareście sumienie mnie ruszyło, że ich tak długo objadam, wyjechałem hde oczy nesut (2). Ale to powiem Waszeci, droga zaklęta…..
– E! Dziadunio już do każdej przywykł, bo jego życiu więcej' podobno podróży niż pobytu; nigdzie długo miejsca nie zagrzeje….
– No! to prawda kochanku – tri dni zachodu.
–- (1) Siedm lat w pamięci niema.
(2) Gdzie oczy poniosą.
a deń prażniku (1), ale to tak całe życie ludzkie mospaneńku; więcej zachodu niż prażników, a i po tych to cię jeszcze głowa boli! No, mówno jak się tam macie? jak się wam powodzi, i o kochanym Hieronimie.
– Wszyscy dzięki Bogu zdrowi, ojciec, matka, moi, i Hieronim także.
– Ale jak tam temu biedakowi się powodzi, bo to coś oni jak to małżeństwo – Ożenysia, ne żurysia, pijde ty rukoju; żonka pijde za borszczom, a ty za mukoju (2). Niebożęta ubodzy bardzo, a dzieci kupa.
– Prawda! niewiem czemu to przypisać – obojętniej odrzekł Paweł – równeśmy schedy wzięli, a Pan Hieronim dziś o trzech chłopkach, a o czworgu dzieci. I nie wiedzieć jak, boć nie przehulał i pracował; jam sobie prędzej trochę pozwolił, żona mnie też nie bardzo zbogaciła, a dziś on stracił, ja we dwoje prawie przyrobiłem.
– Pribud szczastje, rozum bude (3) – odparł – (1) Trzy dni przygotowań, a jeden dzień święta.
(2) Ożeń się, nie turbuj się, pójdzie ci ręką; żona pójdzie za kwasem, a ty za mąką.
(3) Przybądź szczęście, rozum będzie.
stary wzdychając – ty masz, on niema szczęścia – ot cały sekret…. Ale Bóg go może pocieszyć, bo wart…. Ciężkież to życie nie jemu jednemu, wszystkim; ubóstwo nie tak straszne jak się zdaje…. Wowk ne takij łychij, jak strasznyi (1), toż i z ubóstwem, mój Pawle.
– Zastanęż siostrę? – spytał Paweł chcąc rozmowę odwrócić.
– Ba! a gdzieżby się podziała – z Rohoży jedna tylko droga i tę oni nie często przebywają. Siedzą w domu cicho i dość im siebie, a Generałowa bawi ich opowiadaniem, które nawet dzieci na pamięć umieją.
Tak gawędząc do późna z Dziaduniem, weselej niż się spodziewał przebył wieczór pan Paweł; – stary go wszakże macał z różnych stron, żeby się cóś o celu podróży podejrzanym dowiedzieć.
– Mój Pawełku – rzekł nakoniec, wejrzenie rzucając nań znaczące – a co słychać o Kasztelanicu?
Wszak to tam miała być Hieronimowa?
Tem pytaniem z nagła rzuconem tak się zmieszał pan Paweł, że się aż zarumienił; widoczne to na – (1) Wilk nie tak zły, jak straszny.
twarzy niedouczonego jeszcze spekulanta stropienie, nie uszło oka starca; ruszył ramionami, szepnął po cichu do siebie, pewnie jakieś przysłowie i począł dalej:
– Nie słyszałeś, czy jeździła, i z czem powróciła? Mnie się cóś zdaje – ne bude z toj kozymiasa, (1).
Utaić się nie było podobna; z resztą, byłby się stary gdzieindziej dowiedział, i pan Paweł rad nie rad, wiele rzeczy z lekka tylko natracając, powiedział po trosze jak było.
Stary patrzał na niego jak w tęczę, myślał, zachmurzył się, gdy przyszło do poselstwa pana Samuela, o ktorem nadmienić wypadło.
– Hody – rzekł – wże wse znaju (2), nawet po co ty się telepiesz po brodach do Rohoży. Ne bude z toj kuźni hroszy (3), kochanku… ty już cóś spekulujesz!! i myślisz.. Za tym Boże, chto koho zmoże (4). Ale wy wiele was jest, nie znacie Kasztelanica, jak ja go od dzieciństwa znam… wiem ja lepiej od was całe jego życie! Myślicie go ułowić, – (1) Z tej kozy mięsa nie będzie.
(2) Dosyć, wszystko wiem.
(3) Nie będzie z tej kuźni pieniędzy.
(4) Za tym Bóg, kto kogo zmógł.
a on was wszystkich oszuka! Nadijaw sia Did na obid, ta poszow spaty ne iwszy (1); nie rachujcie na jego skarby, bo się oszukacie.
Pan Paweł stanął osłupiały i zmieszany, stary się rozśmiał:
– Kto sije, toj sia nadyje (2) – dodał – jak sobie chcecie, a co mnie do tego? Widzę przez skórę, że są projekta, ale daremne.
– Ale Dziaduniu – przerwał po namyśle pan Paweł – co tu się taić; naturalnie, że każdy z nas chciałby mieć więcej, i mnie i Hieronimowi by się zdało – to nic dziwnego!
– A nadewszystko waszeci! nieprawdaż? Oj! oj! Panie Pawle, waści Bóg stworzył na spekulacye, ale to nieciekawy chleb! I nie twojej głowy na to potrzeba. Kołyś ne pyroh, ne pyrożysia (3). Tobie widzę się marzy wcześnie z siostrą się ułożyć i zbyć ją psim swędem, bratu zatkać gębę byle czem; zresztą familii siako tako, a samemu zagarnąć ile można…
–- (1) Spodziewał się dziad obiadu, poszedł spać nie jadłszy, (2) Kto sieje, ten się spodziewa.
(3) Kiedyś nie pirog, nie udawaj piroga.
– Ale Dziaduniu! – zaprotestował mocno pomieszany pan Paweł.
– Co to za ale! Czy to ja Waści nie znam? A z Hieronimem o posag Teklusi, jak to było? On ci go zapłacił nieborak, a tyś się z niego sianem wykręcił, nieprawdaż? Koły nie wykinuw, to wypchaw (1), a jemu zawsze krzywda!
Pan Paweł oczy spuścił.
– A! to moje szczęście! – odparł powoli.
– Pamiętaj no tylko Waszeć na to, że skupy zbiraje, a czort kałytku szyje (2). Jest prawda i drugie przysłowie: że skupy ne hłupy (3), ba! ale jest i trzecie; Za tym Boże kto koho zmoże! które raczej grozi niż pociesza; i czwarte: Ot tebi Hapko knysz (4), które Święty Piotr powie może nie jednemu na tamtym świecie, jak się będzie dobijał do raju.
– Ale zkądże u Boga – przestraszony zawołał Paweł – o moich myślach, które mi i w głowie niepostały, może pan Dymitr tak wiedzieć?
–- (1) Nie wyrzucił, ale wypchnął (nie kijem, to pałką).
(2) Skąpy zbiera, diabeł worek szyje.
(3) Skąpy nie głupi.
(4) Ot tobie Hapko knysz,
– A! wie Pan (1) – podchwycił stary śmiejąc się – w Wuło! zkąd! ot! żartowałem kiedy chcesz, i po wszystkiem – nie posądzam cię wcale żebyś ty był – brat sobi rad (2).
Paweł z zaparzenia i gniewu niemal przeszedł w zamyślenie, ale pozostał chmurny i niespokojny.
Dziadunio zmienił rozmowę; widać było jednak z jego wzroku i pofałdowanego czoła, że się czegoś namyślał, jakby chciał rozbić mgłę którą miał przed sobą. Już po wieczerzy pan Paweł, którego to niepokoiło z czem się stary Dymitr wygadał, jakby mimowolnie że lepiej nad wszystkich zna przeszłe życie Kasztelanica, usiłował napróżno zwrócić ku temu przedmiotowi obojętną rozmowę, ale na pierwszy wyraz który mógł do niej prowadzić, Dziadunio z uśmiechem przenikliwym mu przerwał:
– Widzę kochanku, że chciałbyś coś wiedzieć o Kasztelanicu? Oj! panie Pawle. Kołyś ne pip, ne ubirajsia w rizy (3) – co tobie porywać się na niego! żaden z was nie da mu rady! za to ręczę. Myślicie jak sobie po nim skórę zabezpieczyć, ale – (1) Już pan.
(2) Brat sobie rad.
(3) Kiedyś nie ksiądz, nie wkładaj sutany.
nie wasza to głowa zrobić! Jedź Waść do pana Piotra, poradź się z nim, to uczciwy człowiek i głowa dobra; niech on wezwie co lepszego z naszych, nie mijając Pobiałów, bo i to krew nasza, a Tomasz tęgi chłopiec – dopiero możecie coś obmyśleć – choć i tak – Ne skuby póki nie złowisz (1), wątpię żeby z tego co było. Waść sam i Hieronim poczciwy nic nie zrobicie; i Jegomość darmo sobie głowy nie łam spekulacyami! Kasztelanica nie znacie, on by was wszystkich przedał; długoby o tem mówić – i nie wszystko mam ochotę – W dziesięciu go nie zmożecie ani siłą, ani chytrością, kiedy sobie co postanowi. Ot tak! a teraz spać! – dodał wstając i idąc do swojego wózka.
– Chocz ne pyszno, ale zatyszno (2) – rzekł oglądając się po karczmie – dobranoc Waści! dobranoc.Życzenie to było próżne, bo panu Pawłowi słowa te nadto pomieszały szyk jego projektów, żeby mógł smaczno zasnąć.
Pan Dymitr układł się spać na swoim wózku Pa- – (1) Nie skab, aż złapiesz.
(2) Nie wspaniale, a wygodnie.
weł w sianie, i tak krótką noc letnią przebyli. Nazajutrz rano, po grzanym piwku, stary sam sobie konia założył, drogę przeżegnał, kilką jeszcze przysłowiami Pawła pobłogosławił, i udał się w swoją stronę, zmierzając jak mówił, ku Horoszkom do Hieronima.
Nigdy Pan Paweł z tym swoim krewnym bardzo serdecznie nie był, bo go to mocno dojmowało, że Hieronim w jego sercu pierwsze miał miejsce, Nimby przyszła owa zawołana sukcesya po Kasztelanicu, zdałaby się myślał, i sumka Dymitra, którego posądzono, że ją powolną oszczędnością podwoić musiał, i liczono do czterdziestu lub piędziesięciu tysięcy: Panu Pawłowi rozłakomionemu na grosze już i tego żal było. Przeczuwał, że mu to Hieronim podchwycić może, i powoli jadąc dalej, zbity z rachuby na spadek Kasztelanica, układał sobie projekt prawnego poszukiwania funduszów po Dziaduniu, jako po rodzonym babki bracie, jeśliby je kto przed nim zagarnął.
Tak między dwoma sperandami kołysany, jechał dalej nie w najlepszym humorze nasz podróżny, coraz puściejszym jeśli być może krajem. Pola tylko były częstsze – ale jakie pola! piasek poprzesypywany w zagony, rzadziutkim zbożem porosły, nad drogą smutne dziewanny, gdzieniegdzie wśród zagonów stara sosna i barć na niej, pamiątka po wykarczowanym lesie, a w dali czarnym pasem dokoła, puszcze i puszcze. Niekiedy wśród tych pól, wpadał wózek w rozjeżdżony dół i ciągnął się brodem pół mili, aż nareście w dali, wieczorem ukazało się Rohoże.
Oku znużonemu widokiem pustyni, każda osada wyda się piękną, bo oznajmuje ludzi – tej nie brakło na pewnym wdzięku i charakterze smutno-poważnym.
Dwór wyglądał już z dala ogromnym wieńcem zielonych drzew spleciony, z cerkwią trzy-kopulną, w tym stylu właściwym starym Wołynia i Ukrainy drewnianym budowom tego rodzaju, któren tyle ma wdzięku; – z zabudowaniami szeroko i zamaszysto rozrzuconemi, po których znać było, że tu ani ziemi, ani drzewa nie brakło. Wieś ogromna sunęła się daleko po płaszczyźnie i nikła za drzewami, które ją maiły. Środkiem widać było płynący strumień przez mokrą i kępiastą łąkę, pod dworem zebrany w wielki staw trzciną i sitowiem zarosły. Smutne to było jak okolica, która do tego miejsca przygotowywała, ale poważne i wielkich rozmiarów.
Paweł wjechał nareście w wioskę i ciągnął się nią do unudzenia; była bowiem niezmiernie długa i rozsiadła się sobie wygodnie, dzieląc na kilka części porzuconemi wśród zabudowań niedogodnemi gruntu szmatami. Chaty były jak w Samej czarne, drewniane, z trąbami na dachach i plecionemi dymnikami, ale porządniejsze i większe. W pośrodku stała karczma, co w potrzebie objąć mogła połowę ludności, z bierwion sosnowych sklecona, wyglądała z frontu na austeryą, a w środku była po prostu brudną karczmą, jak wszystkie inne.
Nareście ukazał się i dwór, ze staroświeckim jodłami wysadzonym ogrodem – drewniany, długi, niepozorny, a tak w drzewa zasunięty, tak zaciszno stojący, iż wejrzawszy nań od razu poczuć musiałeś spokój i ciszę, której mieszkający tu używali. Równie stary lamus, oficyna potężna i mnóstwo różnych przybudówek otaczało go, jak dworzanie pana. Dziedziniec wychodzący bokiem na staw tak był obszerny jak wszystko w Rohożach – ale około niego nieznać było starania o upięknienie – czysto tylko i bardzo po prostu. Stado psów różnego wieku, szerści i wzrostu, powitało przyjeżdżającego od bramy wiodąc do ganku, a że gość był rzadkiem zjawiskiem, co żyło wyskoczyło naprzeciw niemu ze wszystkich dworu kryjówek: gospodarz dysponujący robociznę, pani dysponująca wieczerzę, Pani Pachniewiczowa z tabakierką w ręku i generałem na ustach, dzieci z biczykami i zabawkami, słudzy każdy z godłem swego zajęcia, jeden z talerzem, drugi z karafką, trzeci ze szczypcami od samowara, czwarty z rondlem, a kuchty i dziewczęta z kurą nieoskubaną i żelazkiem od prasowania. Psy ujadały zajadle wiodąc Pana Pawła, a gdy wysiadł oskoczyły go powitaniami razem ze Żmurą, siostrą i dziećmi.
Żmura ex-kapitan od jazdy, służył bowiem w huzarach, był słusznego wzrostu i niedawno jeszcze mógł uchodzić za bardzo pięknego mężczyznę – ciemnej płci, włosów i oczu, ogorzały; w postawie, w ruchu, w głosie rozkazującym wydawał się z przywyknieniem do służby, której ślady zostały w nim na zawsze; dom także dowodził, że miłość porządku wyniósł z wojska, bo nadzwyczajna czystość i ład panowały wszędzie. Włos porzadły na głowie, początki łysiny, zęby po drodze życia pogubione, odjęły mu wiele męzkiego wdzięku, którym mógł dawniej się odznaczać; zostały wszakże przy resztkach młodości siły nią nie zużyte jeszcze, choć po huzarsku szastał niemi. Czarne jego oko nadzwyczaj błyszczące, brew często marszcząca się i ściągająca groźnie na pozór, nos orli z rozdętemi nozdrzami, tłomaczyły żywą w nim jeszcze grę uczucia i gwałtowne poruszenia duszy, co się hamować nie zwykła. Miał on sobie krótko z huzarska zrobioną taratatkę. Spodnie obcisłe i buty gospodarsko-myśliwskie, nie strojno ale czysto i opięto wyglądając. Wszystkim jego zmianom humoru i twarzy towarzyszyło niemiłosierne targanie, zwijanie i układanie wąsów, które ciągle miał w ręku, poprawując je co chwila. Po tych wąsach poznawali domowi co czuł, i jakich był usposobień Pan Żmura; żona nawet, posłuszne i łagodne stworzenie, często do niego z prośbą przychodząc, wprzód na jego wąsy, niżeli w oczy mu spozierała. Stan ich był doskonałem zwierciadłem stanu duszy Pana Kapitana.
Tekla była istotą łagodną, cichą, powolną, pracowitą, pełną uczucia i całą duszą kobietą. Piękne jeszcze niebieskie jej oczy błyszczały wśród owalu twarzy doskonałego zarysu, nosek i usta kształtne, całość tworzyły wdzięczną, uśmiechnioną łagodnie i miłą. Trochę znużenia, trochę w licu żółtości, przymknienie powiek, lekkie ust zaciśnienie, mówiły o wieku Tekli, której kształtna kibić nic jeszcze ze swej dawnej nie straciła zgrabności.
Wyraz ogólny panujący fizyognomii jej był pełen niewyczerpanej cierpliwości i dobroci.
Wiele też obu tych cnót położenie jej wymagało. Pan Żmura, jedynak, niegdyś pieszczoch losu, niezwykły do ulegania, przekonany, że wszystko przywidzeniom i kaprysom mężczyzny uginać się było powinno – wziął żonę umyślnie ubogą, bo wiedział moie, iż inna życia by z nim nie zniosła, tak chwilami bywało ciężkie, tak często buchał z niego gniew bezprzyczynny, tak żelazna wola wywierała się bez względu na wrażenie, jakie czyniła na otaczających. Tekla kochała męża, a Bóg ją obdarzył skarbem wytrwania i łagodności niewyczerpanym; znosiła więc te chwile czarne z poddaniem się i pokorą dziecięcia. Nie probując go poprawić nawet usiłowała rozbroić dobrocią, i często się to jej udawało.
Matka rozpadająca się nad dziećmi, gospodyni w domu nie spracowana, pocieszała się pracą i przywiązaniem, gdy ją zbyt wzruszył i zmartwił jaki gniewny wybuch mężowski. Żmura najczęściej po tej burzy sam przepraszał żonę, łajał siebie, zaklinał się ie raz ostatni tak się poddał passyi, ale nazajutrz robił toż samo. Najlepszym jednak dowodem nieszkodliwości tych wybuchów było, że go ludzie mimo popędliwości kochali i większa ich część życie by była dała za pana. Jak żywy do gniewu, tak był szparki do dobrego i nagradzał po królewsku; prawda, że niekiedy karał srodze, ale sprawiedliwie. Drżało co żyło na jego skinienie, lecz uśmiech rozpromieniał wszystkich. Życie Kapitana upływało nadzwyczaj jednostajnie, powolnie, ustronnie, wśród łowów, gospodarki, towarzystwa domowych, czasem rzadkiej rozrywki w karty, do których na szczęście, towarzyszów tu niemiał, bo grałby zapamiętale. Książkę rzadko wziął w rękę, bo i czasu na to niestawało i ochoty mu brakło; bardzo znudzony bawił się czasem kalendarzem, literaturą nieszkodliwą fabryki Berdyczowskiej.
Obok dwojga Żmurów, stała pani Generałowa Pachniewiczowa, siostra starsza gospodarza, wysoka, sucha, czarna, imponującego oblicza kobieta. Jej twarz opalona, pomarszczona, sfałdowana, oko oprawne w powiekę wypukłą, nos orli jak u brata, broda spiczasta i postawa generalska, nie potrzebowały komentarza o charakterze. Nieco tej gwałtowności, którą się brat odznaczał, miała i ona w udziale, ale u niej lepiej hamowana nie objawiała się nagłemi wybuchami; przerodziła się w upór tylko i chęć panowania. A że upór żelazny większe od gniewu skutki, stałej działając, wywiera, pani Generałowa nad bratem i co było w domu panowała – i za to ją uroczyście nienawidzono. Kwaśna, cierpka, zawsze wszystkiemu nie rada, podejrzliwa, gderliwa, dojadała bez miłosierdzia otaczającym, którzy je znosili jak plagę Egipską – ale że miała swą dobrą stronę czasem i gdy się jej kto zasłużył pokorą, pomogła silnie, byli tacy co umiejąc jej użyć, zdobyli się i na przywiązanie ku niej. Wieleż to charakterów podobnych, ciężkich w pożyciu a w gruncie dobrych, zatruwa życie, choć wzbudza szacunek? Taką właśnie była pani Generałowa, której panowanie w Rohoży byłoby nie do zniesienia, gdyby nie to, że serdecznie kochała dzieci, przywiązana była do rodziców, i wśród gderania, kłótni, wymówek, dąsów" każdemu pomagała na przekor drugim. Ona utrzymywała podczas częstych wycieczek z domu Kapitana, rygor i porządek między ludźmi, władała wielką częścią gospodarstwa kobiecego, które Tekla chętnie na ręce jej zdawała; oprócz tego w nieporozumieniach małżeńskich – do których Tekla nigdy sama powodu nie dała – Generałowa ułatwiała zgodę, wręcz bratu i bratowej mówiąc słowa prawdy, co jej dogadzało, bo mogła po – gderać. – Sama w najściślejszej żyła przyjaźni z Tekla, którą kierowała, prostowała, nauczała nieustannie, nudziła bez miary, ale prawdziwie kochała przytem; z bratem, pomimo przywiązania i wdzięczności jakie miała dla niego, czasem przychodziło do okropnych kłótni. Przełamana, Generałowa rozpłakała się, to był sygnał przeproszenia. Żmura zobaczywszy łzy, klękał i prosił o przebaczenie, naczem się wszystko regularnie kończyło.
Pani Pachniewiczowa, której mąż niegdy major, potem podpułkownik w ułanach, wreszcie pułkownikiem zabity w kampanii tureckiej, stracił posag cały, – po jego śmierci ze swoją małą pensyjką wdowią przyjechała do brata i u niego osiadła. Niemając dzieci, przybrała sobie braterskie, a w tem odludziu i ciszy, po sto razy opowiadając wypadki swojego życia, pewna była zawsze powolnego ucha towarzystwa, nadużywając w tem niekiedy jego cierpliwości.
Dwoje dzieci, stary kapelan, ksiądz Mosiewicz, niemal ślepy, który oddalonym o mil cztery najszkaradniej drogi od parafii, mszę w kapliczce odprawiał, resztę zaś czasu muzyką się zabawiał i dzieci na klawikorcie uczył – składali ostatek nielicznej gromadki.
Wszystko to ile ich było, wytoczyło się w ganek na powitanie gościa – tu wrzawa ludzi, hałas dzieci, szczekanie psów, śmiech donośny Pana Żmury, razem otoczyły Pana Pawła, który nie wiedział co z sobą począć, tak nagłe przejście z ciszy pustynnej do gwaru tego odurzyło go na chwilę.
Szczęściem, siostra przybiegła go pierwsza ucałować, Żmura ścisnął jego rękę, Pani Generałowa podała mu swoje wychudłe palce do uroczystego przywitania, podług starej metody, a ksiądz Mosiewicz, wypytawszy się kto przyjechał, skłoniłsię z cichem – upadam do nóg!
Dzieci tymczasem chórem wołały; – Wujaszek! wujaszek! Tylko co Dziadunio wyjechał, a oto i wujaszek. Jak się masz wujaszku!
Wszyscy wtoczyli się wreszcie do pokoju, serdecznie witając i dziękując gościowi; bo Żmura i jego rodzina dla tych dróg szkaradnych i kraju co go od reszty świata oddzielił – niezmiernie rzadko widując ludzi, każdego przyjmował jak zbawcę od nudów i wszystkim był wdzięczen jak za łaskę, za odwiedziny Rohoży.
Na ten raz jednak ujrzał Pan Paweł, nie bez niepokoju i zdziwienia pomimo wesołości na twarzy szwagra, jakiś przelotny cień nieukontentowania, na wstępie mu niezwykły… Co temu była za przyczyna, ani się śmiał domyślać; wziął to za chmurkę po burzy domowej, po sporze małżeńskim.