- W empik go
Interesa familijne. Tom 3: powieść - ebook
Interesa familijne. Tom 3: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 255 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kasztelanie, mimo wzruszeń dnia tego, w niczem przeciw ustanowionemu porządkowi nie zgrzeszył: cofnął się o swojej godzinie do sypialni, rozebrał, położył i kazał rozcierać; ale choć pracował nad uspokojeniem siebie, wrzawa niezwykła, wysiłek w rozmowie, jakieś wzruszenie mimowolnie doznane, które bardzo się zbliżało do utajonego gniewu, osłabiły go i widocznie znużyły nad miarę. Ku wieczorowi już, chociaż przy świecach nie bardzo kto mógł dostrzedz zmiany na twarzy jego, gospodarz znacznie podupadł. Świeżość pozorna i nadrobiona rzezwość z którą wystąpił rano, opuściły go rychło, stał się ociężały, postarzał w oczach. Jak gdyby tylko sztucznemu jakiemuś podtrzymującemu środkowi winien był trochę siły chwilowej, – starzec wszedłszy do sypialni już był zwiędłym i zużytym grzybem. Twarz jego naciągniona upadała w fałdy, marszczyła się, oczy gasły, częste ziewanie zdradzało cierpienie nerwowe, wyraźniej jeszcze objawiające się dreszczem.
Powiódł okiem po pokoju i usiadłszy na krześle, w które ciało jego wpadło i osunęło się bezsilnie wyciągnął rękę do stojącego tuż dzwonka. Na pierwszy słaby dźwięk jego, Termiński, po cichu, ostrożnie, jak wąż wsunął się do pokoju na palcach; doświadczenie bowiem nauczyło go, że trzeba było chodzić jak najostrożniej, gdy stary cierpiał cokolwiek, każdy szelest go niecierpliwił. Wszedł kamerdyner nie otwierając zda się drzwi, niedotykając podłogi, nie czyniąc najmniejszego hałasu, rzekłbyś nie cielesne jakieś zjawisko. Twarz jego tylko martwa zdradzała w tej chwili żywą, czującą istotę; baczne oko wyczytać na niej mogło ziemskie namiętności, podłość posunioną do najostatniejszego stopnia poniżenia, chciwość niecierpliwą i ciekawość gorącą.
Kasztelanie, z głową spuszczoną na piersi, nie patrząc na niego, podał mu obie ręce. To znaczyło że trzeba go było rozebrać. Trudno sobie wystawić jak wprawnie, jak cudownie prawie Termiński zsunął z niego suknie, nie zdejmując go z krzesła, i uwolnił od wszystkiego co na sobie miał we dnie. Nie potrzebował on nawet zmieniać pozycyi i raz tylko uniesiony nieco na rękach sługi, znalazł się w szlafroku. Termiński milczał i patrzał; cieszyło go to co widział i zgadywał – kochani krewni zmęczyli, znudzili, rozdrażnili starego…. tego pragnął. Westchnął; było to preludium rozmowy.
– A! cóż to za dzień straszny! – odezwał się wpatrując w pana i badając czy mu mówić pozwolą (głos jego nieraził ucha; zniżony był, jednostajny i płynął jak mruczenie niewinnego wiatru) – co to za najazd! jakie utrapienie! – O nas to mniejsza, mniejsza o wydatek – dodał – ale….
– Mniejsza Wasanu! – odezwał się stary – ba! nie dziwię się, ale wieleż wydudlili?
– Około czterdziestu butelek, jeśli się nie mylę.
– A co zjedli! – mruknął Kasztelanic – tysiąc rzeczy przedziwnych, którebym ja był sam zjeść powinien…. Strasburgski pasztet dobrze nadszarpany… uważałem.
– To prawda, ale to nic w porównaniu jak Jaśnie Pana znudzili…. Gdybym był mógł, tobym ich poprzepędzał.
– O! dobrzebyś zrobił – rzekł Kasztelanic – ale niechaj siedzę, niech jedzą…. tyle tego….
Termiński te wyrazy pamiętne usłyszawszy i zapisawszy sobie z radością, pocchwycił i mówił dalej.
– Boć to Jaśnie Panie, nie co innego jak ta obrzydła chciwość ich prowadzi…..śni się im już sukcessya ale niewiedzą kto z brzegu. Masz Pan więcej sił od nich.
Kasztelanic się uśmiechnął.
– Sił! diabła tam…. ale rozumu to pewna, bo ich gospodarnie używam.
– Otóż to jest – dodał Termiński…… – toć to jedno. Ja z Panną Anielą cały dzień tylkośmy przemyśliwali nad Jaśnie Panem, a gryźli się, że oni nam tak Jaśnie Pana namęczą. Bo to niedarmo taki zjazd, to jakiś spisek.
– O! o! jaki dyplomata! – cicho rzekł stary. Termiński się uśmiechnął, i zawiązując głowę Kasztelanicowi, ciągnął dalej:
– Nie ręczę żeby to nie był spisek na życie……
– O! o!
– A cóż! myślą sobie, Pan przywykł do spokojności, jak tak poczną utrudzać, to zamęczą.
– E! e! na taki wymysł machiawelski ich nie stało – odparł Szambelan – wąchali tylko czy trupem nie śmierdzę; alem im pokazał, że nie jestem tak zgrzybiałym jak myślą… niech mi dadzą pokój!
– Ja i Panna Aniela…
– A! a! czemuż to Aniela nie wyszła – zapytał stary chmurno – to kaprysy niepotrzebne…. Lubię żeby ludzie widzieli, że mi przecież jeszcze i ładna kobietka nie obojętna…. Anielą się przecież pochwalić można… niczego i znaleźć się umie.
– Ale bo Jaśnie Pan nie wyobraża sobie – rzekł Termiński – jak to jest kobieta wstydliwa, skromna i łatwo się trwożąca; schowała się dziś aż za firanki żeby jej nikt nie widział.
– Hm! – uśmiechnął się stary – myślałby kto Termiński, żeście sobie słowo dali wzajemnie się wychwalać.
– Ja, Jaśnie Panie! ja! – zawołał sługa – szczerze powiedziawszy, gdyby nie przywiązanie Jaśnie Pana do niej, co mi ją szanować każe, nie bardzobym był za Panną Anielą; wolałbym dla Jaśnie Pana co młodszego, żywszego, bo to dla dojrzałego człowieka lepiej przypada! ale co prawda, to praw da; Aniela to rzadki klejnot, bo żeby się tak przywiązać….
– Oj! oj! do kogo?
– A! Jaśnie Panie, to się już nie godzi.
– Ba! Jakiś ty dziś czuły Termiński; co ci to jest?
Termiński zmieszał się, uciął i zamilkł.
– A no! gadaj bo – rzekł po chwili stary – mnie to nic nie szkodzi że bredzisz – lubię i przywykłem wieczorem słuchać twojego głosu, to mnie trochę usypia…. gadaj! gadaj!
– Jaśnie Pan znowu w żart obróci.
– No! to ci korona z głowy spadnie? – spytał stary szydersko…. – Cóż tedy twoja Panna Aniela?
– Nic, tylko co prawda to prawda, że to najwierniej do Pana przywiązana istota.
– Ha! naturalnie po tobie! – zaśmiał się Kasztelanic – nie żałuj – że i sobie.
Termiński znów z tropu zbity stanął.
– Pan ciągle żartuje.
– Ale bo któż widział o sobie zapominać!
– To pewna, że i z tych krewnych, żaden lepiej Pana od nas nie kocha – kończył zawsze cichutko kamerdyner.… – ale gdyby mi było wolno szczerze mówić, Panna Aniela, jeśli nie bardziej, to przynajmniej inaczej kocha Pana, i zapewne po kobiecemu, więc gwałtowniej odemnie….
Kasztelanic stłumił uśmiech gorzki.
– W tem coś jest – rzekł do siebie – krewni napędzili im Piotra, już się powąchali…. Myśli mi ją swatać! o! jakiż głupi! jaki głupi!
Głośno jednak nic nie rzekł stary, tylko stłumionym uśmiechem powitał pochwałę.
Termiński, widząc że mu się nie wiedzie, urwał i począł słać łóżko, z nieporównaną sztuką przebijając puchówki i poduszki tak, by najmniejszego nie zrobić hałasu, na chwilę nie zapomniał się i nie stąpił głośniej, a w pół kwadransa posłanie było gotowe. Natenczas ujął starego pod ręce i z lekka przesadził go na łóżko.
Stary długo zwykle usnąć nie mógł, było więc w porządku dniowym, że gdy się położył, Termiśki przywoływał Panny Anieli, która siadała przy nogach jego, i siedziała dopóki sen nadchodzący nie zwołał znowu Termińskiego, mającego dopomódz uśpieniu nacieraniem i łechtaniem. Łóżko starego sybaryty było może najlepszym dowodem, że cały cel jego życia na wypieszczeniu ciała polegał…. Było to stare, nadzwyczaj obszerne łoże, niskie, wiszące na pasach, które wytężyć lub opuścić było można lekkiem palca pociśnieniem; obszerny pawilon okrywał ją do koła. Niewielki stoliczek pod niem ukryty mieścił wodę i czego tylko mógł w nocy zażądać. Lampka za umbrelką paliła się w nogach, a dzwonka pas z kółkiem oszytem w sukno, ukryty był w posłaniu tak, że trąceniem nogi leżący mógł przywołać służbę. Ułożenie i kształty poduszek były budową ściśle obrachowaną i bardzo misterną; pokrycie wreszcie z kilku oddzielnych składające sie kap i kołder, tak urządzono, żeby je leżący mógł łatwo zastosować do stopnia ciepła, jakiego potrzebował. Wgłębi, w ścianie przy której stało łoże, długie, na pozór niepotrzebne, mieściło się zwierciadło.
Gdy stary utonął w puchu, a z pod kołder tylko bladożółta głowa jego, straszliwa znużeniem, z obwisłą wargą, na wierzch się wydobyła, Termiński otuliwszy go, wyszedł, i prawie w tejże chwili, drzwiami od swoich pokojów, wsunęła się na palcach Panna Aniela.
Rysy jej nie okazywały ani znużenia, ani wstrętu, ani żadnego silniejszego uczucia, tylko jakiś smutek przybrany po nich się rozlewał; strój miała na sobie wieczorny, wolny, obszerny, lekki, pokrywający zręczną jej kibic; głowa była odkryta i we włosy ubrana. Śmiało i bez wahania, wprost zbliżyła się do łóżka starca, którego oczy zabłysły, i usiadła na niem, milcząca.
– A! musisz Pan być okrutnie zmęczony – zaczęła po chwili dobierając także najłagodniejszego głosu – nie potrzeba Panu czego?
– Nic, nic Anielusiu, tylko trochę się odegrzać patrząc na ciebie, popieścić z tobą… to mnie ukołysze i uśpi. – To mówiąc tak okropnie uśmiechnął się, wyciągając swą białą rękę zimną i suchą, ku Anieli, że ta, gdyby nie siła jaką miała nad sobą, byłaby się cofnęła z przestrachu i obrzydzenia.,. Uśmiech zmuszony nagrodził ruch jej mimowolny, którego starzec nie postrzegł… wysunęła rękę i podała ją rozpustnikowi, który do ust ją przyciągnąwszy pocałował.
O! gdybym mógł odmalować ten obrzydliwy całus trupa, w którym chorobliwy zawrzał płomień, – całus szatana, w którym nie było szału miłości, ani jej wdzięku, tylko żądza piekielna, upojenie szkaradne, samolubne, ohydne… Od pierwszego pocałunku, tego nektaru boskiego poety, od tych dwóch lutni zgodnego dźwięku co się ziewa w jedną całość – do namiętnego dotknienia co ma zmarłe zmysły rozbudzić – ileż to przejść musi człowiek stopni, nim tak spadnie, że w suchej łupinie szuka roskoszy ostatka, wysysa próżno nektar co go upajał. Ten pocałunek sam już był grzechem.
Wzdrygnęła się wewnątrz kobieta, ale uśmiechnęła po wierzchu; westchnienie aktorki wyrwało się z jej ust, które obrzydliwość krzywiła a uśmiech pokrywał.
– O, jak mi Pana było żal dzisiaj! – zawołała niby z uczuciem – ta zgraja, ten szum, tyle ciekawych oczu… i to uczucie jakiem napawać musiała chciwość dziedziców – znużyć Pana i zniecierpliwić musiały okropnie.
– A! a! – kaszlnął stary – trochem się to ja zmęczył, ale wiecie jakiego doznałem najwięcej uczucia – rzekł pochylając się ku niej, tak, że głową dotykał sukni.
– Jakiegoż proszę? o! to ciekawe.
– Uczucia zaspokojonej zemsty… wszystkich ich z kwitkiem odprawię, choć wszyscy pójdą z nadzieją. Uśmiechnąłem się im ślicznie…..ale zjedzą diabła!
– Stary zgrzytnął zębami. – Głupi! głupi!
Oczy mu błysły czemś piekielnem.
Aniela uśmiechała się tylko; ta nowina tak dla niej była pożądaną! Jeśli oni szli z kwitkiem, któś przecie musiał z tego korzystać, czemuż by nie ona?
– Zasłużyli bo na to natrętni ludzie – dodała – to wyraźny spisek!
– O! spisek i ślicznie im się udał… Piotruś niewinny robaczek – szydził Szambelan – podjął się widzę parlamentować… Doskonale! Chce mnie nawrócić; już tak bardzo jestem pobożny do ślicznych oczek Anieli! Głupcy! głupcy! – powtarzał z cicha ze złością.
– I zkąd im ta śmiałość wdzierać się w cudze sprawy?
– A! zachciałaś Panno Anielo – pieniądze zawsze cudów dokazują, gdy się ich bardzo zechce; każdy myśli o nawracaniu, sądząc, że może pobożny pokutnik przez wdzięczność zapisze co apostołowi! podli! podli!
– Co za nikczemność!
– Dość tego! – urwał stary – dość – mówmy o czem weselszem. Czemuś to nie przyszła do stołu?
Aniela zarumieniła się nagle jak piętnastoletnie dziewcze, co jej jeszcze dosyć łatwo przychodziło w potrzebie; spojrzała błagającę na starca i ciszej szepnęła:
– A! Panie, możnaż po mnie tego wymagać.. w tym tłumie! Myślisz Pan, że ta biedna sierota… dlatego żeś ją kupił, już ci i wstyd sprzedała, i niema czucia, nie zna swego położenia! A! któż wiej serca ludzkie! w najzepsutszem jest może iskra z której cóś dobrego rozpalić się może… Myślisz Pan, że Aniela jest ostatnią z ostatnich… mylisz się… Przywiązałam się do ciebie serdecznie, namiętnie, boś ty był pierwszym coś mnie przygarnął, alem ci nie poświęciła reszty wstydu…..
– Pierwszym? – podchwycił ironicznie nieporuszony, nielitościwy Kasztelanie.
Aniela porwała się: – Wątpisz Pan o tem?
– Siadaj-no tylko i oddaj rękę; niech będzie że niewątpię, ale co się tycze namiętności, przywiązania!!
– Myślisz Pan, że bez niej wytrwałabym w tem! położeniu, spodleniu, gdy wszędzie tyle a może więcej znalazłabym co tutaj.
Stary zamyślił się, zdawał się na wpół wierzyć, na wpół rachować. Aniela sądziła, że go już dotknęła – raptem parsknął śmiechem.
– Anielko kochanie – rzekł – przysuń się no bliżej, a mów ciszej… Kiedy mnie tak namiętnie kochasz, to dobrze, rywalki nie znajdziesz…. masz mnie całego, wszystkie kości i trochę skóry.
Ta okropna odpowiedz zmięszała na chwilę kobietę, ale z przytomnością niezwyczajną grała dalej rolę swoją; z westchnieniem podniosła oczy na starca i odezwała powolnie:
– Ludzie są niewdzięczni! o! niewdzięczni, niewierzą przywiązaniu, niewierzą sercu: wszędzie szukają interesu….
– Bo wszędzie jest interes tylko, otwarcie lub skrycie – odpowiedział Kasztelanie – niewierza… przywiązaniu, bo każde przywiązanie zdradza, niewierzą sercu, bo serce to kawałek mięsa przez które się krew sączy… niewierza, bo kłamstwo jest wszędzie.
– Kłamstwo prędzej czy poźniej daje się poznać – odpowiedziała kobieta – a nie wszystko, o! nie wszystko kłamie. Pan należysz do tych ludzi, których świat okrutnie doświadczyć musiał, gdy wszelką im odebrał wiarę – to okropne!
Kasztelanie skrzywił się boleśnie, rozpaczliwie prawie; oko mu błysło zapalone, ale rychło poskromił wzruszenie i dodał:
– To trudno! trzeba mnie przyjąć jakim jestem, bo innym nie będę.
– Ale co za męka dla tych, którzy go prawdziwie kochają!
– Niech nie kochają! – zaśmiał się starzec.
– Jakto? – spytała Aniela.
– Niech tylko udają kochanie, to daleko taniej! ich kosztować będzie; niech robią co ja chcę, i nie krzywią mi się pod nosem… a zresztą to mi wszystko jedno…..
Aniela z przestrachem prawie spojrzała na tego trupa, który przy niej leżał, i zamilkła, ulegając chłodowi wiejącemu z ust jego. Nieodstąpiła jednaki od myśli raz powziętej: znać było w jej zaciśnionych ustach, w rzucie oka bystrym i śmiałym, że spodziewała się przemódz Kasztelanka i przebojem wejść do zamkniętego serca, które starość bezsilna otworzyć] jej miała. Uchylmy ten obraz szkaradny, któren niej bez wstrętu skreślić byliśmy zmuszeni.II.
Znijdziem teraz w jaśniejszy wejrzeć kątek, na uśmiechnięte, spokojne w Horoszkach ustronie, na dziedzińczyk i ogródek Hieronimostwa, gdzie poczciwa praca słodzi sobie znój rezygnacyą i nadzieją w Bogu. Tu kilka dni różowych, pamiętnych, spłynęły Stasiowi, zdaleka jak na obrazek cudowny spoglądającemu na Zosię. Staś, jak każdy prawdziwie rozkochany, został by na nią patrzeć tylko, nie śmiejąc, nie myśląc się nawet przybliżać.
Ta pierwsza miłość jego życia była jeszcze prawdziwą, anielską, niewinną, sielankowa, z której, niestety! śmieją się później często ci co nad nią pła – kali. Biedne i roskoszne życia chwile! ich przeznaczeniem otworzyć serce człowieka, podnieść go, uszlachetnić, zbohaterować, rzucić w świat ideałow; tej, chwili owocem często bywa żywot cały, z niej się rodzą poeci, rycerze, artyści, z niej także wylęgają się podli i nikczemni. Jest to szał porankowy ze snu nicości budzącego się człowieka, który marzy roskosznie, by otrzeźwiony poźniej snom się swoim urągał. Ale wartaż jawa późniejsza tych marzeń pierwocin?
Staś był niezepsutem dzieckiem; pierwsze w nim serca rozbudzenie było popędem szlachetnym, poetycznym, uczyniło go natchnionym, podniosło w świat nieznany. Unikał jednak wylania się ze swem uczuciem na zewnątrz, bo instynkt szlachetny niedozwalał mu objawić tego, czego trwania i siły nie był pewnym. Domyślał się, że miłość wypróbować się powinna, nim będzie miała prawo odezwać się za sobą.
Ale tyle jest roskoszy w sercu młodziana, zajętem, oblanem tem uczuciem, tak ono ze wszystkiemi męczarniami wystarcza samo sobie! tak w myślach i dumach płyną chwile uroczo, strzelisto!!…. Staś chodził na polowania z Hieronimem, latał po polach niby się ucząc gospodarki i herboryzując, wieczorem dopiero najczęściej powracał do ubogiego domku, i to chwil kilka szybko ulatujących spędzał z przelękłe, strwożoną, a wzruszoną Zosią. Krótkie to były chwile, ale mgnienie jedno oka na tak długo nasyca tg miłość, co z drobnego ziarnka umie wysnuć światy! Dość mu było spojrzenia, słówka, ruchu, jednego nic, bytem niczem wyżyć, by sobie z tych niców, jak ptaszę, co gniazdko z puchów buduje, zlepić cały gmach wspomnień i szczęścia.
Piękna bo piękna jest niepokalana młodość, gdy z nią, z tym skarbem Bożej ręki, wychodzi na świat człowiek, którego dziewictwa nie skaził oddech zatruty, nie zbrukało dotknięcie starych i zamarzłych ludzi; – piękna i wielka i silna jest młodość, a żaden wiek jej potędze nie zrówna. Ozłaca, zolbrzymia wszystko czego dotknie, tworzy z niczego, kruszy rzeczywistość twardą, tratuje nogami zwyciężoną, podścieła ją i depcze…. a na jej gruzach piętrzy złote stropy swoje, i aniołami zaludnia.
Mój Boże! mój Boże! dla czego nie ma dwóch młodości przynajmniej, na początku i na życia końcu. – Jakby po ciężkiej próbie środka żywota człek spieszył do jego ostatka, jakby się ochłodził w tej kąpie – li, jakby orzeźwił do niebios!…. A! ale jakby mu stokroć ciężej umierać było! Prawda! prawda! nie trzeba nam dwóch młodości, na szczęście dość miejsca w jednej, na zaludnienie wspomnieniami wystarcza" a gdy się zakrwawi, i tej jednej odboleć trudno!
Staś i Zosia byli, rzec można, ideałem dziewiczej'! pary; oboje tak czyści, oboje tak piękni, tak od pierwszego wejrzenia należeli do siebie, że choć Zosia ani wiedziała w prostocie ducha że kocha, już jej myśl rozstania jak całun czarny migała przed oczyma.
I pocieszała się powtarzając sobie:
– Zobaczę go znowu! – Ale sama nie wierzyła swym słowom i łzy płynęły po jej twarzyczce.
Były w tych trzech dniach, jak w życiu każdego człowieka, długie godziny, ale dni piorunem minęły; zadrżał Staś, przypomniawszy że ojciec ma wrócić co chwila.
Zosia krzątała się jak zawsze przy pracy, w milczeniu, z tym uśmiechem pół smutku, pół wesela, który jest kwiatem cnoty niewieściej, który zamyka w sobie rezygnacyę, nadzieję, spokój i miłość. Cały jej dzień upływał na modlitwie i pracy co za modlitwę stała. Wyręczała matkę, oszczędzała kłopotu ojcu; a odpoczynkiem była jej przelotna chwila, w której klękała przed ukrzyżowanym. Teraz jednak praca i modlitwa nie potrafiły zająć ją całą, stawała często zamyślona i pytała się siebie z niejakim przestrachem; – Co to się stało, że serce jej biło, że nie tak była spokojną, nie tak jak dawniej wesołą? Nie śmiała zapytać matki, a nie pojmowała co się z nią działo….