- W empik go
Intrygantka: powieść - ebook
Intrygantka: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 363 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W ogromnej komnacie, budową swoją, sufitem w kastony, zdradzającej, że składała część starożytnego gmachu, stało wielkie renaissansowe łoże, w którem spoczywał mężczyna już nie młody, oświecony mdłem światłem nocnej lampy, zwieszającej się od sufitu w formie dużej alabastrowej kuli, ujętej w łańcuchy i bronzy, wyrzeźbione w stylu pierwszego cesarstwa.
To mdło światło oświecało w pełni oblicze hrabiego Alberta Rożniatyńskiego.
Mógł on liczyć lat pięćdziesiąt najmniej, włosy miał białe, wąsy, jak wiadomo, później się starzejące, bo od włosów młodsze, miał czarne.
Ta kombinacya, dość częsta u brunetów, robi ich fizyonomie często interesującemi.
Była też i interesującą wyrazista twarz hrabiego Alberta, ściągła, chuda, o rysach ostrych i rzymskich, o garbatym nosie, tak wysuniętym między oczami, iż te wydawały się nadmiernie zapadłe. Jakiś wyraz cierpienia i melancholii, stąd łatwo płynącej, pokrywał jakby mgłą to cale oblicze, niegdyś widocznie bardzo przystojnego mężczyzny.
Czarne, głębokie oczy, spacerowały po przedmiotach komnaty… jakby Jeżący hrabia robił ich przegląd, lub z nich snuł wątek do zabawienia męczonej bezsennością wyobraźni.
Spać nie mogł. Drzemać nie mógł.
I dnia tego… czując się gorzej, jakby przeczuwając, że nie zaśnie, nie zgasił nocnej lampy. Teraz ona sprawiała mu dystrakcyę i płoszyła może sen, tego dobroczyńcę ludzi chorych i nieszczęśliwych.
A jednym i drugim mienił się być hrabia Albert.
Te bogate przedmioty komnaty, po których kolejno przelatywał jego wzrok, dłużej… się na każdym zatrzymując, przypominały mu wszystkie etapy jego zmarnowanego, sądził, żywota.
Ten żywot powoli cały mu stanął w myśli.
Młody, przystojny, inteligentny, nie chwytał szczęścia, które mu kilka razy podawało rękę. Napojony pychą przez ambitną matkę, roił o małżeństwie, któreby go wyniosło na najwyższe wyżyny hierarchii wielkoświatowej.
To się nie udało. Wtedy postanowił wymyślić sobie namiętny cel życia, któryby mu je zapełnił. I znalazł go w odbudowaniu tego oto zamku, w którym teraz spoczywał, w nagromadzeniu tych oto dzieł sztuki i pamiątek, które nań cierpiącego i żałującego zmarnowanego, jak mu się zdawało, życia, teraz swemi niewidzialnemi oczami patrzały.
Oh! jakże on jednakże widział te oczy obrazów, wyzierające nań ironicznie z twarzy portretów przodków, z pomiędzy rzeźb starych szaf, o głowach stylu "odrodzenia". Jednakże one mu naigrawały, że zbieraniu ich i zgromadzaniu poświęcił całe życie.
Czyż życie to nie było zdolne do czegoś lepszego, czegoś, coby mu teraz nie tak dotkliwie kazało żałować uleciałych lat, czegoś, coby mu teraz, choremu i bezsilnemu, to życie czyniło znośnem i do przeżywania łatwiejszem.
Wstrząsnął się na łożu… aż zatrzeszczało na swych dębowych wiązaniach.
Wszakże on go nie zmarnował. Wszakżeż zmarnowanem życiem nazwać nie było można życia poświęconego podniesieniu splendoru domu i nazwiska.
A podniósł je niepoślednio.
On to opracował i wydał monografię swojego rodu… pod tytułem: " Historya wielkiego rodu w wielkim narodzie". On to odkupił Rożniatyn, ten zamek, wzniesiony przez jego prapradziada, hetmana pol. litew., prawdziwy zabytek architektury i historyi, odnowił i do dawnej świetności doprowadził.
Czego on nie dokonał?
Poodszukiwał autentyczne konterfekty wszystkich Rożniatyńskich, jacy kiedykolwiek istnieli, porozwieszał je na ścianach zamku. Czemuż ta mała ich cząstka tu w jego sypialni go teraz straszyła i naigrawała mu oczami tak wyrazistemi… choć wyblakłemi, z pod swych upudrowanych peruk i hełmów.
Tam, pod basztą, którą z łóżka swego przy blasku księżyca przez wielkie okno widział, zgromadził ciała i prochy wszystkich znakomitszych Rożniatyńskich, pomarłych po całym świecie, pochowanych po przeróżnych cmentarzach. Jak nie szczędził pracy, zabiegów, energii, by przeprowadzić to dzieło stworzenia funduszu wielkiego, historycznego rodu.
I dziś, w tem mausoleum rodzinnej sławy, którą ukochał, tak cierpiał strasznie osamotniony, drżący o przyszłość tego zamku, który kochał jak oblubienicę, który mu był jedyną, u schyłku żywota, kochanką.
Czemuż on w tym gmachu, zawierającym sto komnat, był tak straszliwie sam. Nikogo, by się z nim podzielić smutnemi myślami, nikogo, by go zapytać, czem by mógł mu wytłómaczyć jego dziwne przeznaczenie.
Bo przecież było ono dziwnem. Poświęcić życie, zdolności, fortunę, temu Rożniatynowi i nie mieć go komu przekazać i schodzić ze świata w niepewności zupełnej o dalsze losy tej z ciosów wzniesionej kochanki, spoczywającej na szerokich i żyznych łanach, otoczonej lasami, które on sadził, drzewinę po drzewinie.
Cóż to było za straszne cierpienie.
Ale przecież mógł w sposób naturalny ubezpieczyć ten Rożniatyn, by po nim dostał się w kochające go, jak on, ręce.
Jeszcze temu lat dwadzieścia, – dwadzieścia… – chyba nie więcej, gdyby był usłuchał głosu serca i sumienia, byłby utworzył rodzinę, miał dzieci, byłby, ot, teraz miał żonę, któraby go pielęgnowała, może dorosłego syna, któregoby, ot, teraz informował, jak dalej konserwować jego wielkie dzieło.
Ale postąpił inaczej, stłumił głosy serca i sumienia, odepchnął ostatnią kochającą go istotę, bo nie odpowiadała jego pysze i ambicyi i ot… teraz tak strasznie pokutował w tej ciszy pustego zamczyska, słysząc tylko uderzenie tego dziwnego serca.
Dłoń przyłożył na piersi. To mu przynosiło ulgę. Te paroksyzmy stawały się coraz częstszymi. Mógł skończyć nagle lada chwila, równie dobrze za rok, jak jutro, jak dziś.
Uczuł, iż zimny pot pokrywa mu oblicze, a jakaś siła podnosi go na łożu.
Tak umrzeć nie mógł. Umrzeć, nie zabezpieczywszy bytu Rożniatyna, nie mógł.
Wzdrygnął się cały. Straszne widmo stanęło mu w oczach. Ot, gdyby był teraz umarł podczas tego silniejszego, niż wszystkie dotychczasowe, ataku sercowego, Rożniatyn jutro byłby własnością jego bratanka Wojciecha Rożniatyńskiego.
Jutro może by już żydzi wycinali lasy, a komornicy opisywali rysy jego antenatów dla złocistych i rzeźbionych ich ram.
Tak! tak by się działo. To byłoby nieuniknionem. Wojciech, hulaka, utracyusz pierwszej gildy był jego jedynym uniwersalnym spadkobiercą, będąc synem jego jedynego brata.
Wzdrygnął się raz drugi, jak w febrze i podniósł się na posłaniu. Ta myśl podrzucała nim. Jak mógł tak obojętnie ze swoją sercową chorobą zapa – trywac się na przyszłość owoców jego całego życia, pracy moralnej, podjętej z zaparciem się siebie, wymagającej tylko siły woli i jej intensywności.
Jeśliby dziś był umarł, jutro…
Zerwał się z posłania, zarzucił na, siebie szlafrok, rozświecił lampę w alabastrowej kuli i spojrzał na zegar, stojący na marmurowym kominie, a wyzierający z pośród złoconych amorków i smoków, liści i muszli swym białym cyferblatem. Wskazówki oznaczały północ.
– Północ – szepnął – Edwardzki musi jeszcze nic spać.
Podszedł ku oknu, otworzył je i zaczerpnął świeżego i przejmującego powietrza ślicznej majowej nocy. Usiadł i rozejrzał się.
Na prawo i lewo wystawały widoczne w całym swym splendorze na tle nocy, oświecone księżycem skrzydła zamku, kończące się, jedno czworogranną wieżą z zegarem, drugie basztą z powiewającym sztandarem.
Jakże on te dwa zabytki lubiał. Tu pod zegarem mieściła się kaplica, jedyna rzecz, jaka się nietknięta dochowała w Rożniatynie do jego czasów. Stawiał ją Mikołaj Rożniatyński, kasztelan krakowski, najpiękniejsza postać jego domu, jedna z piękniejszych w historyi narodu. Tam, na lewo, pod tą basztą, w której tkwiły kule szwedzkie, spoczywali zgromadzeni przez niego z różnych cmentarzysk różni Rożniatyńscy. Co do niektórych miał on sam nawet poważne wątpliwości, ale kochał ich wszystkich siłą może tych kosztów i trudów, z jakimi mu się udało ich tu razem na wieczny spoczynek zgromadzić. Ileż to próśb do monarchy i biskupów kosztowało przeniesienie każdego z nich do tego grobowca, który im ufundował. Ileż śmiechów, naigrawań wywoływał każdy z tych pogrzebów, będący każdy duplikatem pogrzebu, odbytego w swoim czasie i w swojej miejscowości.
Zamyślił się.
A pora dziwnie zadumie sprzyjała. Księżyc majestatycznie posuwał się po firmamencie, oświecając cudowny pejsaż, okalający jakby firanką piętrzących się w górach lasów, biały gmach o ślicznych architektonicznych motywach. U podnóża jego, w klombach kwitnących bzów i jaśminów, śpiewały słowiki na wyścigi, pytały się i odpowiadały sobie z różnych kątów rozległego parku, otaczającego tę warownię.
Hrabia zaczął się rozglądać.
Jak tu było przecież pięknie, czarująco. Jak smutno by było umierać w takiej nocy i opuszczać ten cudowny kawałeczek kraju, który się poprostu stworzyło. Bo ten ginach, na który księżyc teraz, drżące rzucał blaski, to on z gruzów i ruin podniósł, te lasy, to on własną ręką zasadził, by były przyszłym pokoleniom pomocą w utrzymaniu się przy tem feudalnem dziedzictwie.
– Dziedzictwie? – powtórzył pytająco, jakby jakiś glos tajemniczy, wyraźny.
Usta hrabiego wykrzywiły się grymasem.
– Dziedzictwie? – powtórzył sam z ironią, drgającą w każdej sylabie. Zapewne mogłoby to być dziedzictwem, gdyby w swoim czasie, lat temu dwadzieścia był uczciwie postąpił.
Fizyonomią jego pokryła się twardym wyrazem, jakby wzbierającym żalem i goryczą.
– Oh! ty Nemezys życiowa, jakże strasznie się mścisz na mnie – szepnął półgłosem i opuścił głowę.
Wspomnienie stanęło mu w pamięci i wyobraźni jakby świeże. Zdało mu się, że to się wczoraj stało. Tu w tym zamku, dopiero co wzniesionym, była już ta kobieta… godna zostać mu dozgonną towarzyszką, kochająca, kochana… Tak! takiej, jak ta… nocy, wywiózł ją Edwardzki… wywiózł ją zalewającą się Izami.
Hrabia krzyknął. Jakiś ból mu ten głos wyrwał z piersi. On wtedy, tej nocy, tyle nie cierpiał, co dziś… odżywiając raz wtóry to wspomnienie.
Edwardzki! gdyby wtedy był Edwardzki zaoponował, nie podał ręki nikczemnemu postępkowi, on by dziś spokojnie umierał i trwoga, co się stanie z tym Rożniatynem, nie wyrzucała by go z łoża, nie pozwalając mu skleić powiek.
Spojrzał na zegar, a widząc, że wskazówki jego stoją na dwunastej i pół, objął wzrokiem białą dużą piątrową budowlę, przypatrującą się swemi oknami zamkowi.
– Świeci się – szepnął i dosięgnął ręką dużej tuby blaszanej, która stała w kącie, w framudze okna. Tę rurę przyłożył do ust i raz wraz powtarzał w nią podniesionym głosem:
– Edwardzki! Edwardzki…
I czekał. Echo niosło odgłos po dolinie, otaczającej zamczysko i rozlegało się wśród nocy, obijało o góry i skały i powtarzało tubalne, raz po raz rzucane, jakby rozpaczliwe…
– Edwardzki!
W tej pałacowej budowli, przypatrującej się całym frontem zamkowi, właśnie zabierał się do spoczynku jegomość łat pięćdziesięciu, o czerstwej wieśniaka fizyonomii, o blond-rudym wąsie, gdy usłyszał już nie pierwsze wołanie: Edwardzki!
Czemprędzej uchwycił za tubę, takąż samą, ustawiona, w tem samem, co u hrabiego, miejscu i podbiegł do okna i zawołał przez rurę.
– A co? słyszę!
Po dolinie rozległo się.
– Może byś przyszedł.
– A! do kroćset dyabłów – ryknął Edwardzki – masz ci babo redutę. Jeśli tak dalej pójdzie, to człowiek i nocy mieć nie będzie. Ale cóż tam się stało nowego? nie umarł, bo by się nie darł…
Tak mrucząc pod nosem, naciągał strzelecką marynarkę, którą byt już zdjął i ubierał się do wyjścia..
Pan Edwardzki był generalnym plenipotentem i totumfackim hrabiego Alberta. Stary hrabia, ojciec tego ostatniego, wychował ich razem: syna i jakiegoś podobno znalezionego na gościńcu przybłędę. Nazwano go w Rożniatynie Edwardzkim i nikt nie wiedział, jak się stało, że Edwardzki powróciwszy ze szkól i objąwszy zarząd dóbr hrabiego Alberta po śmierci ojca, nazywał się już Adamem Edwardzkim.
Jego stanowisko było w Rożniatynie wszechpotężne. Hrabia miał do niego nieograniczone zaufanie i żywił dlań prawdziwą przyjaźń. On to właściwie był od lat właścicielem dóbr. w których się kołatał chory maniak i dziwak, jakim był hrabia Albert.
Edwardzki wybiegł z domu i dążył przez niego tylko uczęszczaną ścieżką do zamku. Był on przywykły do tych nocnych wezwań, które teraz przeklinał na czem świat stoi. Ile razy jego pryncypała i towarzysza, pierwszej młodości cokolwiek trapiło, czy bezsenność, czy jaki interes, to go wzywał do siebie tymi krzykami przez tubę dalekonośną.
Edwardzki naturalnie zawsze ją słyszał. Lubiał ją nawet, bo każdemu takiemu wezwaniu po za godzinami służbowemi, w ślad towarzyszyła jakaś extragratyfikacya, jakiś pański prezent, jakaś grzeczność.
I teraz Edwardzki, wspinając się pod górę zamkową, myślał, jak sobie każe wynagrodzić tę dzisiejszą fatygę. Niedługo myślał, bo wnet szepnął dla siebie.
– Niechby mi hrabia dał dęby na te podwaliny do stodoły. W sam raz takie są na Ostrowie…
Przyspieszał kroku, bo i był ciekawy. Życie jego całe, tak ściśle związane z interesami i życiem hrabiego Alberta, wytworzyło w nim taką silę dualistyczną, iż sam był w stanie zarówno brać do serca swoje osobiste sprawy i interesy, jak takoweż hrabiego.
– Co się tam mogło stać – powtarzał i przyspieszał tak kroku, iż cały w potach wpadł do sypialni hrabiego.
– A! a! a! – dychał ciężko i mówił – toż się zadyszałem. Hrabia mnie też straszysz. Masz ci babo redutę.
– Oh! mój kochany Edwardzki – jęknął z pod okna hrabia słabym głosem – mało co nie umarłem przed chwilą.
– Atak?
Atak, ale jaki gwałtowny, jaki przykry.
Dusiłem się. Potem naturalnie usnąć nic mogłem. Potem ogarnęły mnie takie myśli…
– Aha! te myśli, z temi myślami, to masz babo redutę…
– Oh! te myśli.
– No! cóż to znowu były za myśli – pytał Edwardzki, siadając w framudze okna naprzeciw hrabiego.
– Widzisz,. mój drogi Edwardeńku – narzekał hrabia – pomyślałem sobie, iż gdybym dziś był w tym ataku umarł, to…
– To byłbym jutro hrabiego ubrał, w trumnę włożył, a pojutrze w baszcie pochował. Wszakże miejsce przygotowane i trumnę nawet odlakierowałem.
– Nie to! mój dobry Edwardeńku, tylko sobie pomyślałem, że jutro by może wszystkie trumny z baszty żydzi na blachę zabierali. Wszakże wszystko to by było dziedzictwem Wojciecha,
Edwardzki westchnął. Hrabia jęknął i nastąpiło długie milczenie. Przerwał je po bardzo długim upływie czasu hrabia.
– Powiedz mi, mój Edwardzki, dlaczego mi ty wtedy pozwoliłeś tak gładko rozejść się z tą Inną. Gdyby nie to, gdyby nie ta noc wtedy…
– W której mnie hrabia – podchwycił Edwardzki – podobnie, jak dziś tubą i w nocy wezwałeś…
– Gdyby nie to wtedy – podjął zaraz hrabia – byłbym miał dziś komu to oddać, ten zamek, te lasy.
– Takie dostatki, takie dostatki – szepnął Edwardzki.
– Nic o niej nie słyszałeś.
Edwardzki długo nie odpowiadał. Czy słyszał o niej? Jakżeby nie słyszał, wydawszy ją za swego krewniaka. Ale pocóż miał to mówić? Jeszcze by hrabia mógł być ciekawym szczegółów, a tu koguty zaczynały piać na wsi, a jutro ze świtem miano zaciągać podwaliny w oborze folwarczku… który sobie stawiał na Ostrowcu, na gruncie, darowanym mu przez hrabiego właśnie za tę pomoc, udzieloną w pozbyciu się tej Irmy
– Nic nie słyszałem – odparł.
– Wszakże to jakiś krewny twej żony?
– Daleki… daleki… bardzo daleki… mieszkają, w Warszawie, ot i tyle.
Znowu zapanowała cisza.
– A wtedy urodził się syn, czy córka? – zapytał nagle hrabia.
Edwardzki nie odpowiedział zaraz. Nadzwyczaj bystrem spojrzeniem objął twarz hrabiego, oświeconą to lampą sypialni, to księżycem, bijącym w nią wprost. Nie! odpowiedź szczera mogłaby wywołać dalsze pytania" a tu noc ulatała. Zresztą on był sobie wziął za zasadę, nigdy nie wdawać się z hrabią w rozmowę, do której się nie przygotował. Pewien doniosły wypadek w życiu nauczył go tego systemu. Przypomniał go sobie teraz i zawołał.
– Masz babo redutę! dalibóg" nie wiem.
– Nie wiesz! – jęknął hrabia i zamilkł.
A Edwardzki się zadumał. Hrabia żałował Irmy. Budziło się w nim uczucie ojcowskie. Były to symptomaty do zanotowania w pamięci. Wypadało też o nich pomówić z żoną, najrychlej. Przedtem wypadało mu nie wypuścić pary z ust. Milczał jak zaklęty.
Gdy hrabia długo nic nie mówił, Edwardzki zaczął oczy mrużyć i kiwać się… jakby zasypiał. Był to oddawna wypróbowany i uznany za najlepszy sposób skracania refleksyi hrabiego. To też ton wnet zaczął:
– Zasypiasz, mój drogi Edwardzki.
– Nic dziwnego. Będzie chyba druga, lub więcej po północy, a człowiek do nocy nogi zdziera, a z dniem już na nogach.
– Obudźże się więc, to cię załatwię… – podjął hrabia, rękę do serca przyłożył i ciągnął swym osłabionym, zbolałym ale pięknym modelując głosem… – czuję się bardzo źle, mogę skończyć lada chwila, a myśl… iż by po mnie dziedziczył Wojciech – tu głos jego nabrał niezwykłej, aż Edwardzkiego zastanawiającej siły – niepozwoliłaby mi skonać, poruszyła by mem ciałem, gdyby nawet już zeń duch… uleciał.
Edwardzki zadrżał.
– Niechże Bóg broni – westchnął. – Jeszcze by tego brakowało. Już i tak po okolicy mówią, że w zaniku straszy.
– Co mówisz? – zapytał z widoczną radością hrabia, któremu ta wiadomość robiła prawdziwą przyjemność. On bowiem cale życie marzył o uczynieniu Rożniatyna prawdziwym typowym, feudalnym zamkiem, a do typowości tegoż potrzebował strachów i ich tradycyi. – Co mówisz? – powtórzył – zkądże znowu?
– Mówię… mówię… Ten nieboszczyk, cośmy go z Litwy sprowadzili, co nam na kolei z trumny wyleciał do kroćset dyabłów. Dalipan mówię, że straszy.
– Oboźny?
– Oboźny do kroćset…
– Któż ci to mówił.
– Burgrabia się zaklina i wszyscy już przebąkują.
Hrabia głęboko się zadumał. Czuł, że odpowiedź jego w tym wypadku miała ogromne znaczenie, że od niej może zależało przekazanie Rożniatynowi i strachów.
– Wiesz, kochany Edwardzki – rzekł poważnie – być może, tylko nie mów o tem, ale i ja coś miarkuję, kiedyś w nocy przechodząc około baszty zostałem naprawdę zastanowiony….
Edwardzki, który, jak wszyscy ludzie jego pokroju, przepadał za nadnaturalnem, za niezbadanem, cały byt w słuchu i ciekawości, tem więcej, że żona jego marzyła po prostu o ujrzeniu czy usłyszeniu stracha, ducha…
– A oboźny – podjął dalej hrabia w myśl uwag, które sobie uczynił – miał burzliwe życie, żonę zamordował… I na Litwie w Ostrogrodzie już wersya chodziła, że straszy…
– Masz babo redutę. Toś mu hrabia narobił. Tego mu tylko było potrzeba. Sługi nie będzie można dostać. Strzelec, który tam przy baszcie mieszka, co jaki nieboszczyk przybędzie, zaklina się, że służbę rzuci.
Hrabia nic podniósł już tej kwestyi i rozmowa się urwała. Ale tymczasem zawiązał ją Edwardzki.
– Miałeś hrabia mnie załatwić.
– A! widzisz. Chcąc więc tego uniknąć, by Wojciech nie wyciął moich lasów, naszych lasów, boś ty przecież ze mną je sadził, by się nie wziął do trumien cynowych, gdy na baletnice łasy by już poszły, trzeba mi zrobić testament…
Edwardzki poruszył się, chcąc ukryć wzruszenie, które mu się zdawało, musiało być widocznem. On od tego testamentu wiele się spodziewał, więcej jeszcze jego żona, raz wraz mu przypominająca: "Niezdaro, tylko się przypilnuj w testamencie, za całe życie tej służby, takiej służby".
– Testament – powtórzył hrabia – formalny, nie do obalenia. Oo! ten zbir będzie procesował,. nie popuści takiej schedy. Postanowiłem gwoli większego zabezpieczenia Rożniatyna zapisać go w taki sposób, iżby zginąć, ani spustoszeć nie mógł. Zapiszę więc Rożniatyn memu stryjecznemu bratankowi Witoldowi. Rozniatyńskiemu, ale obciążę go rocznym znacznym ciężarem na wszystkie czasy na rzecz Aleksandra Rożniatyńskiego, mego krewniaka z bocznej linii i jego potomków. W ten sposób dwie linie Rożniatyńskich będą pilnować swoich porządków i fundacyi. Kodycyl ten bardzo trudny, bo normujący porządek następstwa, obmyślimy we trzech, ja, ty, drogi Edwardeńku i nasz rejent Dziewicki. Otoż zaraz jutro rano pojedziesz do miasteczka i puścisz dwie depesze: do hrabiego Witolda do Wiednia, i do hrabiny Wiktoryi do Bargowa, a z rejentem osobiście się umówisz, by zjechał i posiedział, jeśli będzie potrzeba i kilka dni.
Edwardzki stawał się coraz bardziej ponurym. Ten testament nie był mu na rękę, pomijając już okoliczność, iż rano miano układać podwaliny do jego obory w Ostrowku… przy czem chciał być osobiście obecny. Ale nadto ten testament wymykał mu okrągłą sumkę dwudziestu tysięcy rubli, jaką mu przyobiecał uroczyście hrabia Wojciech, jeśliby stryj bez testamentu umarł. Nadto wszystko ten testament powodował zjazd bezpośredni i natychmiastowy szelmy baby intrygantki… hrabiny Wiktoryi Rożniatyńskiej… która zamek do góry nogami przewracała, służbę lżyła, jego nadużycia wykrywała i w Rożniatynie formalne urządzała piekło, buntując hrabiego na niego, na niego, który się razem z nim wychował, który mu całe życie poświęcił, który mu był sługą i przyjacielem, jakiego drugiego chyba na świecie nie było.
Było nad czem się zafrasować.
Edwardzki nie długo się frasował, gdyż zaraz gdy mu się te okoliczności uwidoczniły, uznał, iż bez pomocy swej żony… ich nierozmota, ani nawet nie ogarnie. Wypadało więc tylko, jak najprędzej udać się do domu, obudzić żonę i zakomunikować jej wypadki.
Tymczasem myślał, co mu do głowy przychodziło. Że hrabia Albert za życia tak dbał o te mury, o te groby Rożniatyńskich, o te ich portrety, to z wielką biedą rozumiał. Ale czego nie rozumiał, to tego drżenia o ich przyszłość. On by tam o to się nic frasował. Niechby z tem robił, co zechce, hrabia Wojciech. Szczęśliwyby był, że może zejść z tego świata bez tak przykrego preludium, jak sporządzenie testamentu. Ale tego hrabiemu powiedzieć nie mógł. Pan Albert już przed dziesięciu laty drętwiał na myśl, że Rożniatyn mógłby wpaść w ręce Wojciecha. Jemu by to nawet było na rękę. Jeśli trzymał w domu gotówkę, a miał jej cokolwiek, to tylko w tej myśli, że za byłe co by w danej chwili, ot w tej chwili, która się zdawała być tuż za pasem, mógł od hrabiego Wojciecha kupić jaki folwareczek od Rożniatyna, n… p. Ostrówek, gdzie już miał kilkadziesiąt morgów darowanych za wydanie za mąż Irmy. To było pierwsze. Hrabia Wojciech zawsze goły, jak święty turecki, zjechałby na pogrzeb i za byle co by oddał folwark, byle z gotówką powrócić do Warszawy. To było pewnem. Tak pewnem, iż on, co próżnującego grosza nie lubiał, trzymał od lat w tej prowizyi kilkanaście tysięcy gotówki. Irma tegoż identycznie była zdania.. Często, co dzień niemal mawiała "tylko mi nie ruszaj grosza, bo on dubelt przyniesie". A żona nigdy w niczem się nie myliła.. Ona miała głowę.
– Cóż myślisz, Edwardzki? – zapytał hrabia, widząc ten frasunek na zawsze wesołem czole rządcy.
– Myślę, myślę, myślę, że tak będzie zrobione, jak hrabia zadysponował.
– I myślisz, że to będzie dobrze.
– Jak hrabia wie, ja dopóki się z moją żoną nie rozmówię, nic nigdy nie myślę, dalipan! jak Boga kocham.
Hrabia Albert tęskno westchnął.
Szczęśliwy człowieku – szepnął – jakże ci zazdroszczę.
Każdy może tego szczęścia dostąpić.
– Ja…
– I hrabia mogłeś nie raz, nie dwa…
Miał słuszność. I on mógł nie raz, nie dwa związać swe życie z drugiem życiem, któreby poślubiło jego plany i cele, poglądy i aspiracje. Pycha, przemierzła pycha stawała mu zawsze na przeszkodzie… Dziś, jakże było ciężko, smutno nie mieć nikogo przy sobie, coby jego myśli odgadywał, komu by mógł swą pozagrobową wolę przekazać z przekonaniem, że będzie uszanowaną.
– Pamiętajże Edwardzki – podjął – żebym cię straszył z tamtego świata, minuty spokoju nie dał, gdybyś mi pozwolił na zdjęcie jednego obrazu ze ściany, na wycięcie jednego drzewka z lasów, na ukraszenie jednej cegły z zamku.
– Masz babo redutę!
– To tak twoje, jak moje. Myśmy razem, sami we dwóch pracowali, oszczędzali, zabiegali, sadzili i murowali, myśmy razem fundowali, dyabeł jeden wiedział, dla kogo, ten gród, będący dziś ozdobą kraju, chlubą rodu. Przecież ty to musisz, jak ja, kochać, jak ja…
Rozczulił się i łzy mu spływały po policzkach.
– Ot! – jął Edwardzki. – Jużto niezbita prawda, że człowiek na świecie kochać musi. Nie miał hrabia żony, dzieci, to pokochał mury, drzewa, stare graty, dalipan, jak Boga kocham… A co do tego, byśmy we dwóch wszystko robili, to nie, bo nieboszczyków to wszystkich ja sam ze świata zwoziłem. Żeby mnie przynajmniej za to nie straszyli…