Intuicja. Wewnętrzny głos - dlaczego ma znaczenie i jak go wykorzystać - ebook
Intuicja. Wewnętrzny głos - dlaczego ma znaczenie i jak go wykorzystać - ebook
Wszyscy mamy go w swojej głowie. Czasami nam doradza, czasami zrzędzi lub krytykuje. Może nas przed czymś ostrzegać albo za coś ganić. Nie sposób go nie słyszeć, jednak sztuką jest słuchać go mądrze. O tym, czym jest „wewnętrzny głos” i jaki ma wpływ na nasze życie, pisze wielokrotnie nagradzany psycholog i neurobiolog Ethan Kross.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1444-1 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stałem w salonie spowitym mrokiem, ze zbielałymi palcami zaciśniętymi na rękojeści kija baseballowego z dzieciństwa, wlepiając wzrok w noc za oknem, desperacko starając się ochronić swoją żonę i nowo narodzoną córeczkę przed szaleńcem, którego nawet nie spotkałem. Jakakolwiek samoświadomość – jak to w ogóle wygląda, co rzeczywiście byłbym w stanie zrobić, gdyby ów szaleniec jednak się zjawił – została zmieciona przez strach, którego doświadczałem. Myśli przebiegające mi przez głowę wciąż powtarzały to samo:
„To wszystko moja wina – mówiłem sobie. – Na piętrze mam zdrowe, urocze maleństwo i żonę, która mnie kocha. Naraziłem je obie na niebezpieczeństwo. Co ja narobiłem? Jak mogę to naprawić?” Te myśli były jak straszliwa karuzela, z której nie byłem w stanie zsiąść.
Stałem tak zatem, uwięziony nie tylko w tym ciemnym pokoju, lecz także w koszmarze z mojego własnego umysłu. Ja, naukowiec prowadzący laboratorium, które specjalizowało się w badaniach nad samokontrolą, ekspert od tego, jak koić uporczywe negatywne myśli, gapiłem się przez okno o trzeciej nad ranem z miniaturowym kijem baseballowym w rękach, nękany nie tylko przez prześladowcę, który wysłał mi list o obłąkańczej treści, lecz także przez mój własny umysł.
Jak do tego doszło?
List i „trajkot”
Ten dzień rozpoczął się jak każdy inny.
Obudziłem się wcześnie, ubrałem, pomogłem nakarmić córeczkę, zmieniłem jej pieluszkę i szybko zjadłem śniadanie. Potem pocałowałem żonę i wyszedłem, aby pojechać do swojego gabinetu na kampusie Uniwersytetu Michigan. Był chłodny, lecz spokojny i słoneczny wiosenny dzień 2011 r., dzień, który zdawał się zapowiadać równie spokojne, słoneczne myśli.
Kiedy zjawiłem się w East Hall, potężnym, obłożonym cegłą budynku, który jest siedzibą wydziału psychologii Uniwersytetu Michigan, znalazłem w skrzynce na listy coś nietypowego. Na stercie publikacji naukowych, które od jakiegoś czasu się w niej zbierały, leżała koperta ręcznie zaadresowana do mnie. Ciekaw, co znajdę w środku – rzadko zdarzało mi się otrzymywać w pracy ręcznie zaadresowane listy – otworzyłem ją i zacząłem czytać, idąc do gabinetu. I wtedy właśnie, jeszcze zanim zdałem sobie sprawę, jak bardzo jest mi gorąco, poczułem pot ściekający po szyi.
To był list z pogróżkami. Nigdy dotąd takiego nie dostałem.
W poprzednim tygodniu pojawiłem się krótko w wieczornych wiadomościach sieci telewizyjnej CBS, aby opowiedzieć o eksperymencie z dziedziny neurobiologii, którego wyniki wraz z kolegami właśnie opublikowałem. Ten eksperyment pokazywał, że powiązania między bólem fizycznym i emocjonalnym są bliższe, niż wynikałoby z wcześniejszych badań. W istocie mózg rejestruje ból fizyczny i emocjonalny w zaskakująco podobny sposób. „Złamane serce” – jak się okazuje – to fizyczna rzeczywistość.
Moi koledzy i ja byliśmy podekscytowani rezultatami, ale nie spodziewaliśmy się, że wywołają coś więcej niż tylko kilka telefonów od dziennikarzy zajmujących się nauką, szukając materiału na krótki artykuł. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu odkrycie zyskało wielką popularność w internecie. Z wykładu dla studentów na temat psychologii miłości zostałem błyskawicznie przerzucony na przyśpieszony kurs kontaktów z mediami w studiu telewizyjnym na kampusie. Zdołałem przebrnąć przez wywiad, nie dukając zbyt często, i kilka godzin później wyemitowano materiał dotyczący naszych badań – chwila sławy dla naukowca, trwająca pewnie jakieś dziewięćdziesiąt sekund.
Trudno powiedzieć, co dokładnie w naszych badaniach tak dotknęło autora listu, ale pełne przemocy rysunki, obrzydliwe oszczerstwa i niepokojące sugestie zawarte w tekście nie pozostawiały wątpliwości odnośnie do jego związanych ze mną uczuć, jednocześnie pozostawiając wiele wątpliwości co do tego, jaką formę może przyjąć ta wrogość. Co gorsza, list nie przyszedł z jakiejś odległej lokalizacji. Szybkie sprawdzenie stempla pocztowego w Google ujawniło, że został nadany zaledwie kilka mil dalej. Moje myśl zaczęły wymykać się spod kontroli. Okrutnym zrządzeniem losu ja sam teraz doświadczałem bólu emocjonalnego tak intensywnego, że wydawał się fizyczny.
Później, tego samego dnia, po kilku rozmowach z administracją uniwersytetu, znalazłem się na lokalnym posterunku policji, nerwowo czekając, aż przyjdzie moja kolej na rozmowę z oficerem dyżurnym. Chociaż policjant, któremu w końcu opowiedziałem swoją historię, był życzliwy, nie dodał mi specjalnie otuchy. Otrzymałem trzy rady: zadzwonić do operatora i upewnić się, że mój numer telefonu nie jest publiczny, zwracać uwagę na podejrzane osoby kręcące się w pobliżu mojego gabinetu i – moja ulubiona – codziennie jechać z pracy do domu inną trasą, aby nikt nie poznał moich przyzwyczajeń. I to by było tyle. Nie zamierzali wysłać oddziałów specjalnych, które miałyby mnie chronić. Powinienem radzić sobie sam. To nie była pocieszająca odpowiedź, którą miałem nadzieję usłyszeć.
Wracając tego dnia do domu długą, zawiłą trasą wiodącą przez obsadzone drzewami uliczki Ann Arbor, starałem się wymyślić, jak sobie poradzić z tą sytuacją. Myślałem: „Przyjrzyjmy się faktom. Czy powinienem się martwić? Co powinienem zrobić?”.
Zdaniem policjanta, a także kilku innych osób, z którymi podzieliłem się swoją historią, odpowiedzi na te pytania były oczywiste: „Nie, nie ma potrzeby się tym stresować. Takie rzeczy się zdarzają. Nic nie możesz zrobić. To w porządku, że się boisz, ale się uspokój. Osoby publiczne przez cały czas otrzymują czcze pogróżki i nic z tego nie wynika. To minie”.
Ale nie tak wyglądała rozmowa, którą sam ze sobą prowadziłem. Strumień pełnych desperacji myśli płynął przez moją głowę i ciągle się wzmacniał. „Co ja narobiłem?” – krzyczał mój wewnętrzny głos. Potem odzywał się jako mój wewnętrzny panikarz: „Czy powinienem zadzwonić do firmy od alarmów? Kupić broń? Może powinniśmy się przeprowadzić? Jak szybko zdołam znaleźć inną pracę?”.
Różne wersje tej konwersacji powtarzały się w moim umyśle przez następne dwa dni, a w rezultacie miałem nerwy napięte jak postronki. Straciłem apetyt i wciąż (nieproduktywnie) rozmawiałem o liście z żoną, aż w końcu zaczęła między nami rosnąć nerwowość. Wzdrygałem się gwałtownie za każdym razem, kiedy doszedł do mnie najlżejszy szmer z pokoju córki, natychmiast zakładałem, że oto urzeczywistniły się moje najgorsze lęki – zamiast sięgać po bardziej oczywiste wyjaśnienia: skrzypienie kołyski, gazy u niemowlęcia.
A poza tym ciągle chodziłem w tę i z powrotem.
Przez dwie noce, kiedy żona i córka spały spokojnie w swoich łóżkach, ja stróżowałem na parterze w piżamie, z dziecięcym kijem do baseballu w dłoniach, wyglądając przez okno salonu, aby się upewnić, że nikt się nie zbliża, nie mając jednak żadnego planu, co bym zrobił, gdybym rzeczywiście zobaczył kogoś, kto się skrada.
W najbardziej wstydliwym momencie – drugiej nocy, kiedy moje lęki osiągnęły apogeum – usiadłem do komputera, aby poszukać w Google frazy „ochroniarze dla naukowców”, co z perspektywy czasu wydaje się absurdem, ale w owej chwili było dla mnie pilne i logiczne.
Do wewnątrz
Jestem psychologiem eksperymentalnym i neurobiologiem. Prowadzę badania naukowe nad introspekcją w Laboratorium Emocji i Samokontroli, które założyłem i którym kieruję na Uniwersytecie Michigan. Zgłębiamy tutaj te milczące rozmowy, które ludzie wiodą sami ze sobą, tak bardzo wpływające na nasze życie. Poświęciłem całą swoją profesjonalną karierę badaniu tych konwersacji – jak wyglądają, dlaczego je prowadzimy i jak można je wykorzystać, aby ludzie byli szczęśliwsi, zdrowsi i bardziej wydajni.
Ja i moi współpracownicy lubimy o sobie myśleć jako o mechanikach umysłu. Zapraszamy ludzi do naszego laboratorium, aby brali udział w skomplikowanych eksperymentach, a także badamy ich „w naturalnym środowisku” codziennych ludzkich doświadczeń. Wykorzystujemy narzędzia psychologii i innych różnorodnych dyscyplin: medycyny, filozofii, biologii i nauk komputerowych, aby odpowiedzieć na dręczące nas pytania. Dlaczego niektórzy ludzie są w stanie odnieść korzyści z wejrzenia w siebie dla zrozumienia swoich uczuć, podczas gdy innych może to doprowadzić do załamania? Jak mądrze rozumować w obliczu toksycznego stresu? Czy są dobre i złe sposoby mówienia do siebie? Jak możemy się komunikować z ludźmi, na których nam zależy, bez podsycania ich negatywnych myśli i emocji ani wzmacniania własnych? Czy niezliczone „głosy” innych, na które natykamy się w mediach społecznościowych, wpływają na głos w naszych umysłach? Wnikliwie zgłębiając te kwestie, dokonaliśmy wielu zaskakujących spostrzeżeń.
Dowiedzieliśmy się, jak konkretne rzeczy, które mówimy lub robimy, mogą pozytywnie wpłynąć na nasze wewnętrzne konwersacje. Poznaliśmy wytrychy do zamka „magicznych drzwi kuchennych” naszego mózgu – pewne sposoby wykorzystania placebo, amuletów i rytuałów, które mogą zwiększyć naszą odporność. Nauczyliśmy się, jakie zdjęcia stawiać na biurkach, aby ułatwić sobie dojście do siebie po emocjonalnych urazach (wskazówka: fotografie Matki Natury mogą być równie kojące jak te przedstawiające nasze własne matki), dlaczego tulenie się do pluszaka może pomóc ukoić egzystencjalną rozpacz, jak rozmawiać z partnerem po ciężkim dniu, a jak tego nie robić, co najprawdopodobniej robimy źle, kiedy logujemy się do mediów społecznościowych, i gdzie powinniśmy się udać na spacer, aby lepiej radzić sobie z problemami piętrzącymi się przed nami.
Moje zainteresowanie tym, jak rozmowy, które ze sobą prowadzimy, wpływają na nasze emocje, narodziło się dużo wcześniej, zanim zacząłem rozważać drogę kariery naukowej – ba, jeszcze zanim w ogóle zrozumiałem, czym są uczucia. Moja fascynacja bogatym, kruchym i nieustannie zmieniającym się światem, który nosimy pomiędzy uszami, pochodzi z pierwszego „laboratorium psychologicznego”, w jakim kiedykolwiek postawiłem stopę: domu, w którym dorastałem.
Wychowałem się w robotniczej dzielnicy na Brooklynie, Canarsie, z ojcem, który już w bardzo młodym wieku zaczął mi wpajać znaczenie autorefleksji. Kiedy – jak podejrzewam – rodzicie większości trzylatków uczyli swoje pociechy regularnie myć zęby i życzliwe odnosić się do innych ludzi, mój tata stawiał na inne rzeczy. W swoim typowo niekonwencjonalnym stylu bardziej przejmował się moimi wewnętrznymi wyborami, zawsze zachęcając mnie, abym sięgnął do swego wnętrza, gdy miałem jakiś problem. Lubił mi powtarzać: „Zadaj sobie to pytanie”. Nie całkiem pojmowałem, o jakie dokładnie pytanie chodzi, chociaż wiedziałem, że nakłania mnie, abym szukał odpowiedzi w sobie.
Pod wieloma względami mój tata był chodzącą sprzecznością. Kiedy nie pokazywał nieprzyzwoitych gestów innym kierowcom na hałaśliwych, tłocznych ulicach Nowego Jorku albo nie był akurat pochłonięty kibicowaniem Yankeesom w domu przed telewizorem, zdarzało się, że znajdowałem go w sypialni pogrążonego w medytacji (zazwyczaj z papierosem sterczącym pod sumiastym wąsem) albo czytającego Bhagavad Gitę. Kiedy jednak dorosłem i zacząłem stawać w obliczu sytuacji bardziej skomplikowanymi niż decyzja, czy zjeść to zakazane ciastko albo odmówić posprzątania pokoju, jego rady nabrały większego znaczenia. Czy zaprosić na randkę szkolną koleżankę, w której się podkochiwałem? (Zrobiłem to, ale odmówiła). Czy powinienem powiedzieć przyjacielowi, że widziałem, jak ukradł komuś portfel? Jaką uczelnię wybrać? Byłem dumny z racjonalności swego myślenia i mało kiedy rezygnowałem z sięgania do wewnątrz siebie, aby sobie pomóc w podjęciu właściwej decyzji (a pewnego dnia jedna z dziewczyn, ta, którą kochałem, powiedziała „tak” i poślubiłem ją).
Zapewne trudno się dziwić, że kiedy poszedłem na studia, wybór psychologii wydawał się oczywisty. Odnalazłem swoje powołanie. Dziedzina ta zgłębia kwestie, o których rozmawiałem z tatą jako dziecko (kiedy nie rozmawialiśmy o Yankeesach); zdawała się jednocześnie objaśniać moje dzieciństwo i wskazywać drogę ku dorosłości. Psychologia dała mi też nowe słownictwo. Podczas zajęć na uczelni dowiedziałem się, że to, do czego nawiązywał mój ojciec przez te wszystkie lata wychowania w stylu zen – znoszonego dzielnie przez moją zdecydowanie nieekscentryczną matkę – to introspekcja.
W najbardziej podstawowym sensie introspekcja oznacza po prostu aktywne zwracanie uwagi na własne myśli i uczucia. To ta zdolność pozwala nam korzystać z wyobraźni i pamięci, zastanawiać się, a następnie wykorzystywać te przemyślenia do rozwiązywania problemów, innowacji i tworzenia. Wielu naukowców, w tym i ja, postrzega ją jako jedną z głównych zdobyczy ewolucji, które odróżniają ludzi od innych gatunków.
Przez cały czas zatem mój ojciec wychodził z założenia, że kultywowanie umiejętności introspekcji pomoże mi w każdej trudnej sytuacji, na którą natrafię. Świadoma autorefleksja doprowadzi do mądrych, korzystnych wyborów, a te – do pozytywnych emocji. Innymi słowy, „wejrzenie do wewnątrz” miało być drogą do nabrania odporności i prowadzenia satysfakcjonującego życia. To miało sens. Tyle tylko, że – jak miałem się wkrótce dowiedzieć – dla wielu ludzi była to droga zupełnie niewłaściwa.
W ostatnich latach dużo nowych badań pokazało, że kiedy doświadczamy bólu emocjonalnego, introspekcja często bardziej szkodzi, niż pomaga. Pogarsza nasze wyniki w pracy, odbiera nam zdolność podejmowania dobrych decyzji i źle wpływa na nasze relacje. Może też promować przemoc i agresję, przyczyniać się do wachlarza zaburzeń umysłowych i zwiększać niebezpieczeństwo choroby fizycznej. Wykorzystanie umysłu, aby nawiązać kontakt z własnymi myślami i uczuciami w niewłaściwy sposób, może doprowadzić do tego, że profesjonalni sportowcy stracą umiejętności, które szlifowali przez całą swoją karierę. Może sprawić, że ogólnie racjonalni, troskliwi ludzie będą podejmować decyzje mniej logiczne, a nawet mniej moralne. Może poskutkować tym, że przyjaciele zaczną nas unikać – zarówno w świecie realnym, jak i w mediach społecznościowych. Może zmienić związki uczuciowe z bezpiecznych przystani w pola bitwy. Może nawet przyczynić się do szybszego starzenia, zarówno w sensie wyglądu zewnętrznego, jak i konfiguracji naszego DNA. Krótko mówiąc, nasze myśli zbyt często nie ratują nas przed naszymi innymi myślami. Zamiast tego rodzą coś bardzo podstępnego.
„Myślową paplaninę, trajkot”.
Mówię o powracających negatywnych myślach i emocjach, wskutek których nasza unikatowa zdolność do introspekcji staje się przekleństwem zamiast błogosławieństwa. Zagraża to naszym wynikom, decyzjom, relacjom, szczęściu i zdrowiu. Zaczynamy myśleć o wpadce w pracy czy nieporozumieniu z kochaną osobą i kończymy w powodzi negatywnych emocji. A potem znów o tym myślimy. I znów. Oddajemy się introspekcji, mając nadzieję obudzić swego wewnętrznego trenera, ale spotykamy zamiast tego wewnętrznego krytyka.
Oczywiście tutaj pojawia się pytanie, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego nasze próby „sięgnięcia do wewnątrz” i myślenia w chwilach stresu czasami są udane, a czasami zawodzą? I – co jest równie ważne – kiedy już się zdarzy tak, że nasza introspekcja zboczy z właściwego kursu, co możemy zrobić, aby ją z powrotem na niego naprowadzić? Całą swoją karierę naukową poświęciłem na zgłębianie tych właśnie pytań. I dowiedziałem się, że odpowiedź polega na zmianie charakteru jednej z najważniejszych konwersacji naszego świadomego życia: tej, którą prowadzimy sami ze sobą.
Nasz stan domyślny
Wszechobecna kulturowa mantra XXI wieku to wezwanie, aby żyć chwilą obecną. Doceniam mądrość tej maksymy. Zamiast ulegać bólowi z przeszłości czy lękowi przed przyszłością, radzi się nam, abyśmy się skupili na nawiązywaniu kontaktu z innymi i samym sobą właśnie tu i teraz. A jednak, jako naukowiec badający ludzki umysł, nie mogę nie zauważyć, że to pełne dobrych chęci przesłanie jest sprzeczne z naszą biologią. Ludzie nie są tak skonstruowani, aby przez cały czas żyć teraźniejszością. Nie tak ewolucja ukształtowała nasze mózgi.
W ostatnich latach nowatorskie metody służące do obserwowania, jak mózg przetwarza informacje, które pozwalają nam monitorować zachowania w czasie rzeczywistym, odsłoniły ukryte mechanizmy ludzkiego umysłu. Tym samym ujawniły niezwykłą prawdę o naszym gatunku: od jednej trzeciej do połowy naszego życia na jawie spędzamy, NIE żyjąc chwilą obecną.
Równie naturalnie jak oddychamy, „odłączamy” się od tu i teraz i nasze mózgi przenoszą nas do wydarzeń z przeszłości, wyimaginowanych scenariuszy lub wewnętrznych rozważań. Ta skłonność jest tak fundamentalna, że nazwano ją już naszym „stanem domyślnym”. To aktywność, do której mózg automatycznie powraca, kiedy nie jest zajęty czymś innym, a często nawet wtedy, kiedy jest zajęty. Niewątpliwie zauważyliście, jak wasze umysły „odpływają”, jak gdyby z własnej woli, kiedy powinniście się skupiać na jakimś zadaniu. Nieustannie uciekamy przed teraźniejszością w równoległy, nieliniowy świat swojego umysłu, wbrew naszej woli wciągnięci z powrotem „do wewnątrz”. W świetle tego wszystkiego wyrażenie „życie umysłu” nabiera nowego, dodatkowego znaczenia: duża część naszego życia to właśnie umysł. A zatem co się często dzieje, kiedy tak uciekamy?
Mówimy do siebie.
I słuchamy tego.
Ludzkość mierzy się z tym zjawiskiem od narodzin cywilizacji. Wczesnochrześcijańskich mistyków mocno irytował ten głos, który wciąż im przeszkadzał w milczącej kontemplacji. Niektórzy nawet uważali, że należy on do demonów. Mniej więcej w tym samym okresie na Wschodzie chińscy buddyści snuli teorie o burzliwej mentalnej pogodzie, zasnuwającej chmurami emocjonalny krajobraz, którą nazywali „zwiedzioną myślą”. A jednak w wielu tych starożytnych kulturach wierzono też, że wewnętrzny głos jest źródłem mądrości – przekonanie, które legło u podstawy starodawnych praktyk, takich jak milcząca modlitwa i medytacja (a także osobistej filozofii mojego ojca). Fakt, że wiele duchowych tradycji jednocześnie obawiało się wewnętrznego głosu i zwracało uwagę na jego wartość, ujawnia ambiwalentne nastawienie do naszych wewnętrznych konwersacji, które przetrwało do dzisiaj.
Kiedy mowa o naszym wewnętrznym głosie, ludzie naturalnie zaczynają się zastanawiać nad jego aspektami patologicznymi. Często rozpoczynam prezentacje, pytając słuchaczy, czy rozmawiają ze sobą we własnych głowach. Niezmiennie wiele osób wydaje się odczuwać ulgę, widząc, jak obok ich rąk unoszą się inne. Niestety, te normalne głosy, które słyszymy (należące do nas samych albo na przykład do naszych krewnych czy kolegów), mogą czasem ulec anormalnym deformacjom charakterystycznym dla chorób umysłowych. W takich przypadkach dana osoba nie wierzy, że pochodzą one z jej własnego umysłu, lecz sądzi, że należą do innych istot (jej wrogów, kosmitów lub rządu, aby wymienić kilka częstych halucynacji słuchowych). Co ważne, kiedy mowa o wewnętrznym głosie, różnica między chorobą psychiczną a zdrowiem to nie kwestia dychotomii – patologia kontra zdrowie – ale kultury i stopnia nasilenia. Jedno z dziwactw ludzkiego mózgu polega na tym, że średnio jedna osoba na dziesięć słyszy głosy, które przypisuje czynnikom zewnętrznym. Nadal staramy się zrozumieć, dlaczego tak jest.
W ostatecznym rozrachunku wszyscy mamy w głowie głos – w tej czy innej formie. Przepływ słów jest tak nierozerwalnie związany z naszym życiem wewnętrznym, że utrzymuje się nawet pomimo zaburzeń mowy. Niektórzy ludzie, którzy się jąkają, twierdzą, że w wyobraźni mówią płynniej niż na głos. Osoby głuche używające języka migowego też do siebie „mówią”, chociaż mają własną formę wewnętrznego języka. Podczas gdy ci, którzy słyszą słowa, używają ich, zwracając się do siebie w myślach, oni do siebie w myślach migają. Wewnętrzny głos to podstawowa cecha umysłu.
Jeśli kiedykolwiek powtórzyłeś w myślach numer telefonu, aby go zapamiętać, przywołałeś odbytą rozmowę, wyobrażając sobie, co mógłbyś powiedzieć, albo werbalnie pomagałeś sobie rozwiązać problem czy zdobyć jakąś umiejętność, wykorzystywałeś swój wewnętrzny głos. Większość z nas polega na nim codziennie i czerpie z tego korzyści. A kiedy „odłączamy” się od chwili obecnej, często czynimy to, aby porozmawiać z tym głosem lub posłuchać, co ma do powiedzenia – a może mieć bardzo wiele.
Ten strumień myśli werbalnych jest tak obfity, że mówimy do siebie w duchu w tempie odpowiadającym czterem tysiącom słów na minutę. Aby spojrzeć na to z odpowiedniej perspektywy, wiedzcie, że współcześnie orędzia o stanie państwa prezydentów USA zazwyczaj mają w przybliżeniu sześć tysięcy słów i zajmują około godziny. Nasze mózgi potrafią zmieścić to wszystko w zaledwie sześćdziesięciu sekundach. A to oznacza, że jeśli jesteśmy przytomni przez szesnaście godzin dziennie – co dotyczy większości z nas – a wewnętrzny głos jest aktywny przez połowę tego czasu, teoretycznie przekłada się to na około trzystu dwudziestu orędzi dziennie. Głos w naszej głowie to bardzo sprawny mówca.
Chociaż wewnętrzny głos przez większość czasu funkcjonuje bardzo dobrze, często prowadzi do „trajkotu” – w chwilach stresu, gdy gra idzie o wysoką stawkę i zmagamy się z trudnymi emocjami wymagającymi szczególnego opanowania. Czasami ten „trajkot” przyjmuje formę rozwlekłego monologu; kiedy indziej to dialog, który prowadzimy sami ze sobą. Niekiedy polega na kompulsywnym przypominaniu sobie przeszłych wydarzeń (ruminacje); kiedy indziej – na bolesnych wyobrażeniach przyszłych (zamartwianie się). Zdarza się, że jest to ciąg swobodnych skojarzeń skaczących od jednego negatywnego uczucia (lub idei) do drugiego; innym razem – obsesyjne skupienie na jednym konkretnym nieprzyjemnym uczuciu czy kwestii. Niezależnie od tego, jak się manifestuje, kiedy nasz wewnętrzny głos wpada w amok i mentalny mikrofon chwyta „trajkot”, nasz umysł nie tylko nas nęka, lecz także paraliżuje. Może też doprowadzić do tego, że zaczniemy sami siebie sabotować.
Kiedy w ten właśnie sposób kończysz, wyglądasz przez okno salonu w środku nocy, z komicznie małym kijem baseballowym w dłoni.
Zagadka
Jednym z najbardziej kluczowych odkryć, których doświadczyłem w swojej karierze, jest to, że narzędzi koniecznych do ograniczenia myślowej paplaniny, „trajkotu”, i skutecznego wykorzystania naszego wewnętrznego głosu nie trzeba specjalnie szukać. Są często na widoku, czekając, aż po nie sięgniemy. Kryją się w naszych nawykach mentalnych, ekscentrycznych zachowaniach i codziennych przyzwyczajeniach, a także w ludziach, organizacjach i środowiskach, z którymi mamy kontakt. W tej książce przedstawię te narzędzia i wyjaśnię nie tylko, jak działają, lecz także jak łączą się ze sobą, tworząc „skrzynkę narzędziową” ukształtowaną przez ewolucję, aby pomóc nam poradzić sobie z konwersacjami, które prowadzimy sami ze sobą.
W kolejnych rozdziałach otworzę przed wami drzwi mojego laboratorium, opowiem też historie o ludziach walczących ze swoim „trajkotem”. Poznacie życie umysłowe byłej agentki NSA (Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, National Security Agency), Freda Rogersa, Malali Yousafzai, LeBrona Jamesa, a także Trobriandczyków, rdzennego plemienia z rejonu zachodniego Pacyfiku, jak również wielu zwykłych ludzi, takich jak ty i ja. Zaczniemy jednak od przyjrzenia się temu, czym wewnętrzny głos tak naprawdę jest, a także jakie cudowne rzeczy dla nas robi. Następnie przeprowadzę was na mroczną stronę konwersacji, które ze sobą prowadzimy, pokazując, w jak naprawdę zatrważającym stopniu „trajkot” może szkodzić naszym ciałom, życiu towarzyskiemu i karierze. Sprzeczność zawarta w fakcie, że wewnętrzny głos to jednocześnie pomocna supermoc i destrukcyjny kryptonit, który nam szkodzi, to coś, co uważam za wielką zagadkę ludzkiego umysłu. Jak to możliwe, że głos odgrywający rolę naszego najlepszego trenera jest też naszym największym krytykiem? W pozostałych rozdziałach opiszę naukowo potwierdzone techniki, które ograniczają „trajkot” – techniki, które szybko pozwalają rozwikłać zagadkę naszych własnych umysłów.
Kluczem do pokonania „trajkotu” nie jest całkowita rezygnacja z rozmów ze sobą. Wyzwanie polega na ustaleniu, jak czynić to efektywniej. Na szczęście zarówno nasz własny umysł, jak i otaczający nas świat zostały idealnie zaprojektowane, aby nam w tym pomóc. Ale zanim dojdziemy do tego, jak możemy kontrolować głos w swojej głowie, musimy odpowiedzieć na bardziej podstawowe pytanie.
Dlaczego w ogóle go mamy?
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji