- W empik go
Intymne życie niegdysiejszej Warszawy - ebook
Intymne życie niegdysiejszej Warszawy - ebook
Stanisław Milewski jak mało kto potrafi oczarować czytelnika klimatem przedwojennej Warszawy. Na kartach jego najnowszej książki znajdziemy to wszystko, co umyka twórcom podręczników historii, choć wrośnięte jest w folklor stolicy równie mocno jak kultura i sztuka. Uliczne zabawy i rozrywki, jaskinie hazardu, targowiska, tętniące życiem podwórza – autor wspaniale oddaje mentalność ówczesnych warszawiaków, opisując ich perypetie miłosne, rozrywki, w których znajdowali szczególne upodobanie, oraz bulwersujące ich wydarzenia. Z pasją zagłębia się też w meandry stołecznego półświatka. Publikacja pełna jest anegdot i relacji prasowych, sensacja miesza się tu z romansem i skandalem. Wspaniała lektura nie tylko dla mieszkańców Warszawy.
Spis treści
Theatrum dla gawiedzi
Oglądanie zwierząt
Zabawy i rozrywki
Gry hazardowe
Brzuch miasta
Życie podwórza
Pożary, katastrofy, wypadki
Miłosne perypetie prababek
Pod woalką pruderii
Tutejszy półświatek
Złodziejskie nasienie
Zawód: żebrak
Policjanci, czyli gliny
Wybrana bibliografia
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0239-7 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pieniądze w tłum ♦ Bili, żeby krzyczeli: Vivat! ♦ W przytomności mnogiego ludu ♦ Zmarła, przerażona kaźnią męża ♦ Chwat, który najmniej okazał skruchy ♦ Piasek zmieszany z krwią ♦ Żeby widziano na całym mieście ♦ Strzeżcie wasze dziatki ♦ Nierządnica w klatce ♦ Pod pręgierzem i w kunie ♦ Wyświecenie z miasta
WSZYSTKIE PUBLICZNE UROCZYSTOŚCI od zawsze gromadziły tysiące mieszkańców stolicy bardzo złaknionych wszelkich rozrywek, których w dawnych wiekach nie bywało zbyt wiele. Długo wspominano okazały wjazd do Warszawy Augusta III w 1734 roku: w orszaku szli wówczas nie tylko – jak to zapamiętał Jędrzej Kitowicz – senatorzy i wszelkiej rangi dostojnicy, ale i licznie byli reprezentowani magnaci. Za nimi ciągnęły „cechy we wszystkim moderunku”, jechali „kupczykowie konno i barwisto w koletach z granatowymi wyłogami, z pałaszami dobytymi” itd., itd.
Ciżba się gniotła, gapie przewracali i tratowali nawzajem, bo w orszaku jechał również „Imć pan podskarbi koronny Moszyński – numismata coronationis między ludzi rzucający, przy którym po bokach dwóch paziów królewskich jechało, worki z pieniędzmi onemu podawając”. Potem, gdy król udawał się do sejmu, „pełno było po oknach wszystkich kamienic i na ulicy spektatora”.
Tłumnie przychodzono też popatrzeć na bale dworskie, które bywały urządzane w monarszych ogrodach; tu też było co oglądać. „Po rozpoczęciu kolacyi – czytamy w relacji z takiego balu – zapalono przepyszną iluminacyą, a której cały plac gonitw i obie ulice ogrodowe oświecone były piętnasto tysiącami (!) lamp”. „Niemniej i ogrodzenie szranek sośniną wykładane w świetle kilku tysięcy lamp jaśniało”.
Czasem gapiące się pospólstwo szturchane bywało przez służby porządkowe.
Na koronację Stanisława Augusta miasto również bogato iluminowano wieczorem. „Jak nie wołali wiwat, gdy król szedł, byli komenderowani żołnierze bez broni, którzy zaczynali wiwat i bili, żeby wołali” – zapisano w jednym z listów z epoki. Jednak i ten król chciał się przypodobać tłumom. Jak odnotował kronikarz, opisując uroczyste przejście Stanisława Augusta na nabożeństwo dziękczynne: „Przez całe Przedmieście Krakowskie aż do pomienionego kościoła Św. Krzyża i na powrót aż do Zamku J.P. Wessel , jadący konno przed królem, jego pieniądze, umyślnie na ten akt bite, rozrzucał”.
Nie obyło się jednak bez przykrego wypadku. Na jednej z bram tryumfalnych umieszczono orła, z którego dzioba płynął strumień wina. Amatorzy trunku, którzy podstawiali usta i naczynia, przewrócili rusztowanie i z płonącej glinianej korony orła pociekła obficie na nich rozpalona smoła czy też oliwa.
Chociaż uroczystości związane z koronowaniem się cara Aleksandra I na króla Polski zgromadziły ogromne tłumy jego entuzjastów (!) – Alojzy Feliński napisał nawet na tę okoliczność Pieśń narodową za pomyślność króla („Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, naszego króla zachowaj nam, Panie”) – to odbyły się one bez większych ekscesów.
Natomiast podczas takich samych uroczystości gdy car Mikołaj I koronował się w Warszawie, kilka osób mocno poturbowano. Pospólstwo rzuciło się po ceremonii – czego mu zresztą nie broniono – na pomost okryty czerwonym płótnem iw mgnieniu oka rozszarpało je na kawałki. Podobnie postąpiono z amfiteatrem: po godzinie nie było śladu po owej budowli wzniesionej specjalnie na tę okazję. Gdy zawaliła się ściana z desek, rany odnieśli ci, którzy znaleźli się w jej zasięgu. Poczęstunek dla ludu obył się na szczęście bez ofiar, chociaż kartoflami z mięsem – do którego dodano obficie cebuli, bo zaśmiardło się z powodu upału – pospiesznie wypełniano kieszenie, a napitki czerpano czapkami i kapeluszami. A może ówcześni ludzie mieli strusie żołądki?
JEDNAK BARDZIEJ NIŻ UROCZYSTOŚCI dworskie przyciągał tłumy pospólstwa „teatr śmierci na żywo”, jakim stawały się publiczne egzekucje. W taki sposób – właśnie wobec tłumów, by odstraszyć ewentualnych naśladowców – wykonywano je od wieków. czasem sąd skazywał na przymusowe uczestnictwo osoby, które brały – nawet mimowolny – udział w popełnionej zbrodni.
Tak się stało, gdy w końcu maja 1779 roku został zamordowany generał wojsk koronnych baron Bernard Puszet; z chęci zysku czy też z zemsty za złe traktowanie – a bicie służby było częstą praktyką – zadusił go własny kamerdyner przy pomocy strzelca. Wraz z nimi sądzono chłopca, który pilnował drzwi podczas owej zbrodni, a także brata kamerdynera terminującego u pewnego kupca. Już po fakcie został on, jak relacjonowała „Gazeta Warszawska”, „pod pretekstem matki chorej od pana przez swego brata wyprowadzony, o niczym nie wiedział i aż w borku Bielańskim o tym zabójstwie od nich usłyszał – część jednak pieniędzy od nich przyjął, z krzaków owych po żywność z chłopcem do karczmy dla kamerdynera i strzelca chodził, i gdy był wzięty już w areszt, monetę tylko wrócił, a czerwonych złotych trzydzieści siedem, w chustce na szyi będącej, zataił”.
Sąd marszałkowski koronny wydał wyrok w tej sprawie bardzo szybko; natychmiast też go wykonano. Sprawozdawca „Gazety Warszawskiej” donosił:
„Na wysokim theatrum na Krakowskim przedmieściu wystawionym i licznym żołnierzem opasanym, w przytomności mnogiego ludu, kamerdynerowi i strzelcowi naprzód prawe ręce ucięto, potem głowy ścięto, a po ścięciu ćwiartowano; te zaś ćwierci na palach przy traktach publicznych wisieć mają z tym przy każdej napisem: «Za zabicie pana swego».
Chłopiec (w młodych jeszcze leciech, oświecenia zupełnego rozumu stanowić niemogących) dla patrzenia na egzekucje swych kolegów na plac był przyprowadzony i nazad do więzienia zaprowadzony, ma tam być trzymany i do pracy zażywany przez lat dwadzieścia cztery, nadto jeszcze co kwartał plagami po rózg pięćdziesiąt przed więzieniem karany”.
Przymusowe uczestniczenie w egzekucji sąd orzekł w czasach stanisławowskich nie tylko w tym przypadku. Stało się tak również parę lat wcześniej w jednym z najgłośniejszych procesów karnych owej epoki, gdy sądzono grupę oskarżonych o -nieudane zresztą – porwanie króla Stanisława Augusta. Orzeczono tę karę dodatkową wobec skazanych, którym została wymierzona tylko kara więzienia. Samych porywaczy – z wyjątkiem jednego – stracono niezwykle okrutnie. Szło bowiem o zamach na osobę króla – crimen laese maiestatis (zbrodnię tę sąd zakwalifikował jako „królobójstwo”!) – awtakich sytuacjach prawo było bezwzględne i nie uznawało żadnych okoliczności łagodzących.
Prawo skierowało swe ostrze nawet na osoby odgrywające przypadkową tylko rolę w całej sprawie, jak żona jednego z głównych oskarżonych, Łukawska. Ta dość młoda jeszcze niewiasta została skazana za to, że mogła tylko przypuszczać, iż jej mąż zamierza porwać króla – na 14 miesięcy zamknięcia w Cuchthauzie przy ul. Pokornej. W więzieniu tym przebywała tylko kilka dni, bo zmarła wkrótce po straceniu męża, przerażona widokiem jego męczeńskiej śmierci i pastwienia się nad ciałem.
Marszałek wielki koronny przepisał bardzo dokładny „scenariusz” egzekucji dla sprawców porwania. Spodziewano się tłumu gapiów, dlatego zadbano, by od skazańców odgradzali ich gęsto rozstawieni żołnierze. Instrukcja marszałka przewidywała, że „100 żołnierzy, oprócz oficerów i unteroficerów chorągwi węgierskiej, stanie przed więzieniem z bronią nabitą, z nastosowanymi bagnetami, których IMC Pan Rotmistrz komenderować ma. Ichmć ks.ks. Kapucyni do godziny najdalej 7 z rana pokończą z dekretowanymi dyspozycją duszy. O godzinie 7 praecise więźniowie dekretowani już powinni być ubrani podług zwyczaju w kordygardzie, na dole. O tejże godzinie Cybulski i Łukawski, oddani Mistrzowi, podług zwyczaju powinni być ze związanymi rękoma wyprowadzeni pod wartą, wsadzeni każdy do wózka, tj. Łukawski na jeden z księdzem, Cybulski na drugi także z księdzem (…).
Gdy do pałacu przyjadą, tam już zastaną 480 żołnierzy od gwardji pieszej koronnej, w kwadrat theatrum otaczających, gdzie do miejsca kobylicami oznaczonego, wózki z więźniami i wartą marszałkowską wnijdą. Komenda zaś pułku IMC Pana Byszewskiego po bokach otoczy te kobylice.
Na theatrum naprzód Łukawski wprowadzony i podług osnowy dekretu egzekwowany będzie, tj. ścięty, ręce obydwie po śmierci ucięte i odłożone na bok, dla zawieszenia na palach przy gościńcach publicznych, kadłub zaś sam poćwiartowany i na stos, przez milicję miejską otoczony, wraz z głową wrzucony i podpalony być ma (…)”.
Przypomnijmy, że Łukawska, przywieziona na to widowisko na specjalnym wózku, oglądała ową makabrę z bliska.
W WARSZAWSKIEJ PRASIE Z KOŃCA XVIII i początku XIX wieku można znaleźć opisy wielu egzekucji publicznych dokonywanych na skazanych za pospolite przestępstwa kryminalne, takie jak rozboje, wielokrotne kradzieże czy zabójstwa. Najczęściej skazywano na śmierć przez ścięcie z wyłożeniem ciała na kole, co bywało poprzedzone wystawieniem delikwenta pod pręgierzem.
Ostatnie informacje o egzekucjach pochodzą z końca lat dwudziestych. „Kurier Warszawski” szeroko informował o ścięciu w niedzielę 19 sierpnia 1821 roku czterech zbrodniarzy: herszta bandy rabunkowej, jego dwóch wspólników oraz zabójcy. Informacja ta przypomina stylem niemal recenzję teatralną („głowy wszystkich czterech łotrów najzręczniej sprzątnięte zostały”), zawiera też opis zachowania się skazańców najpierw pod pręgierzem, a potem już w czasie samej egzekucji. Odnotowano nadto, że owo widowisko zgromadziło bardzo liczną publiczność; wśród żądnych mocnych wrażeń widzów przeważały kobiety.
Sprawozdawca najwięcej uwagi poświęcił jednemu ze skazańców, niejakiemu Józefowi Szwarcowi. To on właśnie „najmniej okazał skruchy, patrzył z flegmą na zgon swego kolegi Lewandowskiego, a gdy widział zręcznie ściętą jego głowę, rzekł: Tęgi chwat pan mistrz, gracko się popisał”. Postawiony przed pręgierzem „przez całą godzinę rozmawiał o potocznych rzeczach, urągał ze swego towarzysza Żyda już prawie umarłego, zjadł kilkanaście gruszek, pił chciwie piwo i gdy już go prowadzono na szafot, dokończył butelki z upragnieniem”.
Widać z tego, że postawy „nieugiętych chwatów” – później określano je w kręgach przestępczych jako „charakterniackie” – imponowały już wówczas także „nowiniarzom”, jak wówczas mówiło się o żurnalistach. Publiczne tracenie zbrodniarzy nie dawało jednak spodziewanego efektu wśród publiczności; zdarzało się nawet, że zagapieni na egzekucję widzowie bywali „obrabiani” przez kieszonkowców, mało sobie robiących z „odstraszającego przykładu”.
Owa relacja „Kurierka” jest o tyle interesująca, że można w niej znaleźć inne bardzo charakterystyczne szczegóły. „Od dawnych czasów – czytamy – wkorzeniony jest zabobon w Warszawie, że szynkarki chciwie żądają mieć piasek zmieszany z krwią delikwentów, w nadziei że przez to mieć będą wielki odbyt na piwo. Na próżno już wielokrotnie usiłowano przekonać o nikczemności tego przesądu, onegdajszy przypadek będzie zapewne przestrogą i nauką dla tych nierozsądnych. Po zupełnym ukończeniu, gdy już wojsko i straż ustąpiły z placu, mnóstwo kobiet rzuciło się na szafot, a za nimi poszli i mężczyźni, szafot przepełniony ciężarem załamał się, a siedem osób skaleczonych zostało, a między nimi dwie kobiety mocno są uszkodzone”. Tytułem wyjaśnienia dodajmy, że owym piaskiem, o którym jest mowa w gazetowej notatce, przed egzekucją wysypywano obficie miejsce kaźni.
Ów barbarzyński przesąd, że krew ścinanego zbrodniarza przynosi szczęście, pokutował w całej Europie. Wypadek, jaki się zdarzył wówczas, może stał się rzeczywiście przestrogą, gdyż w opisie następnej egzekucji już o czymś podobnym nie wspominano.
NIEMAL RÓWNO W ROK PÓŹNIEJ, 22 sierpnia 1822 roku, stracono w Warszawie 23-letnią służącą, Mariannę Rozmuszewską; na początku roku zamordowała ona swoją panią. Delikwentkę ubraną w czarną suknię wieziono z więzienia w Prochowni na ścięcie przez: Mostową, Freta, Nowe Miasto, Franciszkańską, Nalewki, Bielańską, Senatorską, Krakowskie Przedmieście, Królewską, Graniczną, Żabią, Elektoralną i Chłodną, za rogatki wolskie i Czyste – a więc okrężną trasą -„aby widziano wszędzie, że zbrodnia odnosi zasłużoną karę”.
„Ciekawych natłok był nadzwyczajny – odnotowała prasa – wszystkie ulice i pole koło szafotu zapełnione zostały widzami wszelkiego stanu, płci i wieku; od dawna bowiem nie było przykładu wykonania podobnej kary na kobiecie”.
Podczas egzekucji skazana zachowywała się spokojnie. Gdy posadzono ją na krześle, przemówiła do zebranych, przestrzegając inne służące, „aby starały się ulegać swym paniom i raczej prosiły o uwolnienie, gdy służba zdaje się być im uciążliwa, niż zbrodniczej używały zemsty, żeby przykład jej był nauką”. Ta krótka wzmianka odsłania nieco kulisy zbrodni, o której gazety pisały wówczas dość dużo, ale przemilczały jej motywy, eksponując raczej fakty mogące świadczyć, że popełniona została nie z zemsty, ale z chęci zysku.
Wygłoszenie przez skazaną umoralniającego przemówienia nie było ewenementem. Część składową każdej publicznej egzekucji stanowiło także wystąpienie kata, ubranego w czerwoną szatę. Z rusztowania, otoczonego przez czworobok wojska, wyciągał on ku tłumowi odciętą głowę skazańca i podnosił ją do góry. Przestrzegając widzów przed przestępstwem, wygłaszał tradycyjną formułę zaczynającą się od słów: „Ojcowie i matki, strzeżcie wasze dziatki”. Potem, wraz z pomocnikami, kładł ciało do trumny, umieszczając głowę nieboszczyka między jego kolanami. Kat w nomenklaturze urzędowej zwał się mistrzem sprawiedliwości i był zawsze sowicie opłacany.
W dawnych latach, jak zapisał XIX-wieczny varsavianista Kazimierz Władysław Wójcicki, kat ścinał skazanych mieczem na Rynku Starego Miasta, obok pręgierza. Podobno mieszkańcy z trwogą omijali wieczorem to miejsce, mówiono bowiem powszechnie i wierzono temu, że niewinnie ścięta katowskim mieczem służąca jakiejś wielkiej pani stawała po zachodzie słońca na pręgierzu i trzymając głowę pod pachą, obchodziła wokoło ratusz i cały rynek.
Straceń dokonywano też w miejscu zwanym Piekiełkiem, pod murami miejskimi, tam gdzie dziś stoi pomnik Kilińskiego. Nazwę Piekiełko, jak podają varsavianiści, nosił też placyk przy ul. Nowolipki. W połowie XVIII wieku, aż do 1762 roku, egzekucje odbywały się na kępie wiślanej zwanej Polkowską, Zamkową lub Syreną. Stały tu szafot i szubienica. Wysepka została zniesiona przez wylew Wisły w 1813 roku; dziś to miejsce porastają drzewa parku na Pradze. W końcu XVIII wieku plac straceń znajdował się przy okopach, za Arsenałem, w okolicach ulic Stawki i Inflanckiej.
Na początku XIX wieku egzekucji dokonywano na Czystem za rogatkami wolskimi.
SPORE TŁUMY GAWIEDZI PRZYCIĄGAŁA też żelazna klatka, wystawiona na Rynku Starego Miasta, gdy zamykano w niej delikwentów za różne przewinienia. Klatkę tę opisał bardzo dokładnie najpierw w „Kurierze Warszawskim” (1851, nr 289), a potem w Starożytnościach warszawskich Aleksander Wejnert, który jako miejski archiwista miał dostęp do wielu zaginionych później dokumentów. Gdyby według jego opisu zrekonstruowano ową klatkę, mielibyśmy w stolicy atrakcję turystyczną wysokiej klasy.
Wejnert ustalił, że urządzenie to, nazywane kabatem, kuczą (stąd późniejszy „kić”) albo koszem po raz pierwszy było wzmiankowane w uchwałach starego grodu w 1669 roku. Zamykano tu – wystawiając na widok publiczny – służących, którzy porzucili swe obowiązki przed wygaśnięciem umowy, osoby nieprzestrzegające dni świątecznych, przekupki łamiące przepisy dotyczące zakupu wiktuałów (chodziło głównie o pośredników).
W końcu XVII wieku klatka uległa zniszczeniu. Niebawem jednak wybudowano ją na nowo i przez cały XVIII wiek wsadzano do niej jedynie „występnych”, to znaczy ludzi nieobyczajnych i nierządnice, czyli prostytutki. Na znanym rysunku Norblina Chłostanie nierządnicy widać właśnie ową klatkę; przed zamknięciem w niej poddawano delikwentkę chłoście, ku uciesze licznych widzów.
Pod koniec XVIII i na początku XIX wieku w klatce zamykano „piekarzy i rzeźników, krzywdzących publiczność na wadze lub produkcie”. „Zamiast atoli opłacania kar pieniężnych – pisze Wejnert – oprócz siedzenia w klatce, chłostano i smagano publicznie winowajców po wyjściu z niej, a to nawet bez względu na płeć, co niektórych mocno gorszyło, ale radowało czeladników rzemieślniczych, którzy szydzili i drwili z delikwentów i całą sztukę swych psot i figlów w tym okazywali”.
Na zewnątrz znajdowała się drewniana tablica, na której „przylepiano na papierze spisane zawiadomienie, kto osadzony został i za jakie przestępstwo”. Klatka, której do końca używano, została rozebrana w 1810 roku, a więc przed wyburzeniem ratusza, obok którego stała na rynku. Czasem stosowanie klatki bywało jednocześnie karą wystawienia na widok publiczny i karą aresztu, bo wielu delikwentów trzymano w niej przez dłuższy czas.
„Pamiętam – pisał o staromiejskiej klatce Franciszek Salezy Dmochowski we Wspomnieniach od 1806 do 1830 – „że w niej widziałem zamkniętą przekupkę warszawską; takiej karze podlegały one podług starego zwyczaju za kłótliwość i miotanie obelg”. Skądinąd wiadomo, że w dobie insurekcji do klatki zamknięto za nadużycia urzędnika skarbowego.
Na zewnątrz wywieszono wówczas napis: „Złodziej skarbu narodowego”.
Poważniejszych przestępców wystawiano na widok publiczny – iteż w kręgu licznych gapiów – już nie w klatce, ale pod pręgierzem lub w „kunie”, czyli żelaznej obręczy na szyję przymocowanej do ściany kościoła. W Warszawie tę karę stosowano, jak można przypuszczać, od czasów zaprowadzenia tu prawa chełmińskiego, a więc co najmniej od XIV wieku. Gdy wyodrębniła się jurysdykcja nowomiejska – w kunę i pręgierz wyposażono też Nowe Miasto.
W literaturze varsavianistycznej jest kilka wzmianek godnych uwagi. Adam Jarzębski, opisując Magistratus warszawski na Rynku Starego Miasta w wierszowanym przewodniku po mieście pt. Gościniec abo Krótkie opisanie Warszawy (1643) wspomina, że przy jego „wschodzie” znajdowała się „kuna żelazna w słupie”, dla rymu ograniczając jej przeznaczenie do „głupich dziewek”; chodziło widocznie o nieobyczajne niewiasty. Antoni Magier ponad półtora wieku później przekazał w Estetyce miasta stołecznego Warszawy wiadomość, że dawniej każda egzekucja, czyli wykonanie wyroku sądu marszałkowskiego w sprawie kryminalnej, odbywała się na Rynku Starego Miasta, gdzie w rogu od ulicy Nowomiejskiej „był wystawiony pręgierz, to jest słup kamienny, na nim posąg w postaci starca z brodą (od gminu zwanego dziadkiem) jedną ręką trzymającego za włosy głowę ludzką ściętą, a w drugiej miecz sprawiedliwości; tam winowajców piętnowano, ścinano itp.”. Dodajmy: lub częściej tylko wystawiano skazańca w celu zawstydzenia go i hańby.
Był też drugi taki pręgierz. Szwajcar Johann Bernoulli, który zwiedzał Warszawę w 1778 roku i następnie w swoich notatkach przedstawił „godniejsze uwagi monumenty”, poczynił wzmiankę, że „przed ratuszem na Nowym Mieście stoi nieładna kamienna figura przedstawiająca człowieka trzymającego w jednej ręce miecz, a odciętą głowę w drugiej”.
Kodeks karzący z 1818 roku, obowiązujący do końca 1847 roku, wyłączał z niektórych kar (chłosta i pręgierz) osoby posiadające prawa obywatelstwa, ich dzieci i rodzinę, oraz tych, „którzy znakami honorowymi są ozdobieni”; wyjątek stanowili tylko podpalacze i złodzieje. Karę wystawienia pod pręgierzem – obok piętnowania i przykucia do taczek – przewidziano jako obostrzenie dla skazanych na więzienie warowne, a więc najcięższe.
Artykuł 36 tego kodeksu stanowił: „Pręgierz jest to wystawienie na widok publiczny skazanego, ciężkimi żelazami na rękach i nogach skutego, wśród straży, na miejscu publicznym, do tego przeznaczonym, na wyniesionym rusztowaniu, przez trzy dni po sobie następujące, co dzień po godzinie. Zbrodnia, jak również wymierzona kara, mają być na tablicy, na słupie powieszonej, krótko, wyraźnie i czytelnie opisane”.
Wśród licznych doniesień prasowych o wystawieniu skazańców na Rynku Starego Miasta zwraca uwagę następująca notatka z „Kuriera Warszawskiego” z 1822 roku: „Przez trzy dni stawiano pod pręgierzem na Starym Mieście Małgorzatę Kozielską, młodą dziewczynę, która dopuściła się zbrodni podpalenia wsi Czerwonki w powiecie sochaczewskim. Skazana została na 15-letnie wiezienie warowne i już onegdaj spod pręgierza przykuta do taczek odprowadzona była. Licznie zebrana publiczność przypatrywała się tej młodej zbrodniarce; płeć i wiek wzbudzały w niektórych widzach litość, w dowód której wrzucano: ser, bułki itp. w taczki. Przy tym wydarzył się zabawny przypadek: kogut i kura towarzyszyły Małgorzacie z placu Starego Miasta prawie aż do Prochowni, nie wiadomo dlaczego, co zabawiło wszystkich obecnych”.
Być może ta nieszczęsna dziewczyna trafiła na szpalty goniącej za sensacjami popołudniówki tylko dzięki owemu kogutowi i kurze. Inne przypadki musiały się wydawać zbyt banalne i nie ma po nich śladu, chociaż ze szczątkowych danych statystycznych z tego okresu wynika, że kobiet na więzienie warowne skazano w tym czasie dość dużo, a przecież pręgierz stanowił integralną część tej kary.
Chociaż Kodeks karzący, jak już wspomniano, obowiązywał tylko trzydzieści lat,a następny tej kary dodatkowej już nie przewidywał, pod pręgierzem stawiano sprawców ciężkich zbrodni tradycyjnie, niejako siłą rozpędu, Faktem jest bowiem, że gazety aż do 1861 roku informowały o odbywaniu tej kary. W latach 1875-1858 przeniesiono wykonywanie kary pręgierza na plac Muranowski; potem wystawiano skazańców znów na Rynku Starego Miasta.
Odbywało się to zazwyczaj pomiędzy godziną 11.00 i 12.00 przez trzy kolejne dni. Czasem prasa podawała ogłoszenie na kilka dni wcześniej, czasem informowała już po fakcie. Bywały dni, kiedy stawiano po kilka osób naraz, zazwyczaj jednak – po jednej; niekiedy wykonywano tę karę z dużą częstotliwością.
W kilku notatkach prasowych wspomina się o tłumach, które gromadziły się przy tej „ceremonii”, niewiele podawano jednak innych szczegółów. W 1861 roku „Kurier Warszawski” skrytykował fakt, że ówczesne dzienniki – zapowiadając, kto i kiedy będzie poddany karze – na ogół używały formuły: „Odbędzie się obrzęd egzekucji wystawienia pod pręgierzem”. Autora notatki raził ów „obrzęd”, będący grzechem – jak pisał – przeciwko duchowi języka. Nie znalazł się jednak nikt, kto kwestionowałby samą karę pręgierza – widocznie była akceptowana społecznie. Prawnicy taktownie milczeli.
Na koniec warto przytoczyć jeszcze jeden „obrzęd”, jakim bywało „wyświecenie” z miasta; ono też zawsze wiązało się z wielkim zbiegowiskiem mieszkańców. Wyświecano, czyli wypędzano za miasto „białogłowy nierządne”, ubrawszy je przedtem w hańbiący strój; szturchano je i bito, obrzucano nieczystościami, przykazując uroczyście, aby się nigdy nie ważyły wrócić do miasta. Kat, odgrywający w tej ceremonii główną rolę, przedtem je „na uszach zaznaczał”.
DZIEWIĘTNASTOWIECZNI varsavianiści podają, że „książęta mazowieccy, a potem sejmy polskie wyświecały przestępców na karę do puszczy ostrołęckiej, która służyła za miejsce wygnania”. Zwyczaj ten odżył w drugiej połowie XIX wieku, gdy złodziejów warszawskich skazywano „na pobyt” w odległości nie mniejszej niż 50 wiorst (wiorsta – ok. 1,07 km) od „syreniego grodu”. „Pobytowców” nie wypędzano jednak już tak „ceremonialnie”.Zabawy i rozrywki
Popiół i ogień ♦ Płynie wianek, będzie mąż ♦ Wodą prostą, chlustając garnkami ♦ Reduty: od panów do pospólstwa ♦ Bale przyjacielskie i tancbudy ♦ Kto bawił się w resursach ♦ Krytyka balów dobroczynnych ♦ Popisy hecarzy i „linochodów” ♦ Spekulanci ludzkiej skóry ♦ Cyrk w teatrze – Salomoński i Ciniselli ♦ Rozrywka dla wszystkich klas ♦ Teatrzyki ogródkowe ♦ W Dolinie Szwajcarskiej i na placu Ujazdowskim ♦ Bielany i Saska Kępa
NAJSTARSZE ZABAWY ULICZNE, którym oddawali się głównie młodzież i pospólstwo, znano powszechnie od wieków; Kitowicz twierdzi, że popularne też były w Warszawie.
W Środę Popielcową – czytamy w Opisie obyczajów. – „nie fatygując księży, swawolna młodzież rozdawała go sobie sama, trzepiąc się po głowach workami popiołem napełnionymi albo też wysypując zdradą jedni drugim obojej płci na głowy pełne miski popiołów”. Rzucano też „o ziemię garnek popiołem suchym napełniony, trafiając tym pociskiem tak blisko osoby, że popiół z garnka rozbitego, wzniesiony na powietrze, musiał ją obsypać albo obkurzyć”; bojaźliwych to mocno przestraszało. Pozywano się nawet z tej racji do sądów marszałkowskich, „gdzie przestępcę nieodwłocznie na worku albo na skórze, podług majątku osoby, ukarano”. Grzywny i chłosta okazały się pewnie wystarczająco dotkliwe dla „żartownisiów” za marszałka Franciszka Bielińskiego owych praktyk poniechano.
Marszałek wielki koronny surowymi zakazami zlikwidował też inną zabawę pospólstwa: skakanie przez ogniska rozpalane na ulicach w noc świętojańską. Obyczaj ten został wytępiony „jako złe skutki sprawujący, już to w pożarach budynków z sobótki zapalonych, już w osobach skaczących sobótkę, które nieraz, ile przy gęstym dymie, skacząc naprzeciw siebie i upadając w ogień, raziły sobie płomieniem oczy, twarze, ręce i nogi, mianowicie bose, albo u kobiet od spodu nie opatrzone”.
Do wypadków dochodziło tym łatwiej, „kiedy chłopcy, których kaduk miesza do każdej swawolnej kompanii, klucze prochem ponabijane lub też ładunki z prochem nieznacznie w ogień rzucali”. Przelęknieni uczestnicy zabawy wpadali często w ogień, popychając się nawzajem i „będący na spodzie dobrze sobie przypiekli pieczeniów” – pisze Kitowicz.
Przetrwały natomiast „wianki”, uroczyście i wesoło obchodzone co roku, raz przyciągające mniej, innym razem więcej publiczności. W XIX wieku zbierała się ona na nabrzeżach Wisły przy ul. Bednarskiej, tuż przy moście, który był zamykany z tej okazji dla ruchu kołowego. „Wianki” przyciągały szczególnie służące i pokojówki i w ogóle żeńskie pomoce domowe, które stroiły się,w co miały najlepszego. Do puszczanych na wodę wianków dołączały kartki z życzeniami; najczęściej wypisywany był wierszyk: „Płynie wianek, płynie wciąż, tego roku będzie mąż” lub też: „Wianku luby chroń się zguby, płyń śmiele, daj wesele”. Orkiestry wojskowe przygrywały skoczne melodie, na brzegach rzeki i na wiślanych wysepkach rozpalano ogniska, błyskały ognie bengalskie.
Nowiną były – pisze jeden z varsavianistów – ogromne wieńce w kształcie świątyń czy piramid, niesione uroczyście przez młodzież rzemieślniczą.
Ciągle żywy był też śmigus-dyngus w wielkanocny poniedziałek, gdy „młodzież obojej płci czatowała z sikawkami i garnkami z wodą na przechodzących”. „Bywało nieraz – czytamy w Opisie obyczajów. iż zlana wodą jak mysz osoba, a jeszcze w dzień zimny, dostała stąd febry, na co bynajmniej nie zważano, byle się zadosyć stało powszechnemu zwyczajowi”. Amanci dystyngowani polewali wodą pachnącą tylko ręce dam. Inni lali „wodą prostą, chlustając garnkami, szklenicami, dużymi sikawkami i prosto w twarz lub od nóg do góry”.
Tak działo się również w XIX wieku i później. „Wędrowiec” pisał o lanym poniedziałku w 1892 roku, że podczas gdy prości ludzie oblewali niewiasty do suchej nitki, wytworni panowie stosowali w tym celu „mniej lub bardziej dowcipne przyrządy”. „W pierścionku, szpilce od krawata, broszce, bukieciku, często w najniewinniejszym z pozoru przedmiocie – czytamy – kryje się miniaturowa sikawka, z której, za pociśnieniem gumowej kuleczki lub jakiejś sprężynki wytryska strumień perfum”. Jak z tego widać, nic się nie zmieniło od czasów Kitowicza.
BALE PUBLICZNE ZWANE REDUTAMI upowszechniły się w Warszawie pod koniec panowania Augusta III; przedtem bale wyprawiały jedynie sfery wyższe i bawiły się na nich we własnym, elitarnym kręgu. „Reduty, w początkach samym tylko panom znajome, poczęły zwabiać do siebie i pospólstwo” – pisze Kitowicz. W związku ze zwiększonym zainteresowaniem zaczęto urządzać je dość często i już nie w jednym – u Włocha Salwadora przy ulicy Piekarskiej – ale w kilku punktach miasta. „Żeby się do sytości tą zabawą ludzie nacieszyli, przydano redutom więcej dni, więc bywały w niedzielę, poniedziałek, we wtorek, w środę i czwartek; ledwo sobie swawolnicy dali czasu do wytchnienia przez piątek i sobotę”. Odbywały się już nie tylko w zapusty, ale i sześć tygodni przed adwentem.
Na redutach tańczono, hazardowano się w karty (działało tu mnóstwo szulerów) i odbywano miłosne schadzki w wynajmowanych gabinecikach. Były też bufety, ale o bardzo wygórowanych cenach, bo miejscowi restauratorzy i cukiernicy musieli się wysoko opłacać „antreprenerowi”, który organizował reduty w wynajętym pałacu. Nie każdego już było zresztą stać na bufet; wystarczyło mu, że wydał 9 złotych na bilet wejścia.
JAK TO NA REDUTACH BYWAŁO
Sług niczyich na reduty nie wpuszczano, ponieważ też tam żadnej usługi innej nie potrzebowano, tylko do jadła i napoju, do czego byli służebnicy antreprenera, czyli gospodarza redut. Jeżeli zaś kto potrzebował swego sługi w jakiej potrzebie, mógł wyniść z sali i tam go przywołać, ale nie dalej jak za próg przed wartę, ponieważ gdyby wyszedł dalej, tedy nie byłby wpuszczony na powrót na reduty, chyba za nowym biletem opłaconym. Jedzącym, pijącym i tańcującym ażeby nie schodziło na niczym do wygody, blisko sali redutnej był jeden pokój pełen na pawimencie stolców, a na półkach urynałów, gdzie goście składali ciężary natury.
Każdym redutom asystowała warta od gwardii koronnej przy drzwiach wchodnich: czterech żołnierzy za drzwiami, a dwóch przy tychże drzwiach, z jednym oficjerem w środku sali dla dozoru spokojności i przystojności. Kto hałas zrobił, natychmiast przez oficjera i żołnierzy był wyrugowany za drzwi; tam się musiał odmaskować, jeżeli był w masce; oficjer sądził o osobie i podług swego rozsądku z nią postępował. Jeżeli osoba wyprowadzona za drzwi uznana była za podłą, kazał wziąć dla wypoczynku po fatydze redutnej do kozy albo też w miejscu kijem wytrzepać plecy. Jeżeli hałaśnik był godny człowiek, oficjer, nie wchodząc w roztrząsanie uczynku, tym go tylko ukarał, że go więcej na reduty nie wpuścił, a kłócący się z sobą nazajutrz krzywd swoich prawem lub pojedynkiem wetowali; tym drugim zaś sposobem najczęściej wtenczas, gdy w kłótnią wchodził dyshonor albo jaki afront damie wyrządzony. Przez ten sposób na redutach nigdy bitwy być nie mogło krwawej, bo wszyscy byli bez broni, i wszczęta – wprędce była żołnierzem uspokojona. Toż samo służyło do zachowania wszelkiej przystojności jeszcze z większym rygorem, bo nie tylko żołnierze, ale wszyscy redutnicy przykładali się do wyrzucenia z kompanii i okrycia guzami takiego, który się popełnić płochość jaką, wstydowi przeciwną, odważył.
Na złamanie wstydu młodzi ludzie mieli inny sposób: prócz salów i pokojów publicznych, dla całej kompanii otwartych, antreprenerowie zachowywali pokoje osobne pod swoimi kluczami. Kawaler umaskowany prosił o klucz do osobnego pokoju, dał od niego pięć, sześć i więcej czerwonych złotych, powiadając, że chce w osobności wypić butelkę z przyjacielem lub w karty pograć. Antreprener, nie wchodząc w roztrząsanie tego interesu – bo go dobrze rozumiał i był do niego ministrem – dawał klucz, kawaler osobę namówioną, pokręciwszy się z nią tam i sam po salach i pokojach otwartych, nieznacznie wprowadził do tego, od którego miał klucz, na który się zamknęli i odprawiwszy konferencją, do kompanii powracali. To tylko było w redutach, co się złym i niegodziwym nazwać mogło, lubo nie wypadało z układu redut, ale szczególnym było wymysłem antreprenerów dla zysku swego i nie miało placu, tylko w jednej Warszawie, gdzie obszerne pałace dla redut najmowano. Inne wszystkie zabawy były uczciwe, a i ta, co za kluczem, tylko z samej suspicji za złą osądzona.
Drugi sposób do zażycia uciechy wstydliwej był takowy. Na dziedzińcu przed pałacem redutowym stały karety najemne przez całą noc dla odwożenia i przywożenia redutników. Kto tedy chciał ukraść cudzą żonę albo córkę na godzinę, sekretnie wyniósł się z nią z redut, czego w wielkiej kompanii dostrzec trudno było. Wsiedli do karety i albo się zawieźli do jakiego domu, z którego był kawaler lub dama, albo też kazawszy się wozić w karecie stangretowi po odległych ulicach, w niej się zjeździli i jakby nigdy nic powrócili na reduty, z osobna i nieznacznie jedno za drugim wchodząc między kompanią, między którą daremnie przez ten czas szukał mąż żony albo matka córki. „A gdzieś ty była?” – pyta znalazłszy. „Nigdzie – odpowiedziała śmiało – tańcowałam i chodziłam po pokojach”. – Na tym przestać musiała inkwizycja, nigdy w takim zawikłaniu niedocieczona. Takowa swawola była dopiero szczepem lubieżności, który się pod panowaniem następcy, Stanisława Augusta, rozkrzewił i rozrósł.
Tym, co tylko gry kart pilnowali, od każdego stolika do kart, na długo czy na krótko potrzebowanego, trzeba było antreprenerowi zapłacić czerwonych złotych dwa wprzód, nim zasieść do gry, a już za tę zapłatę gracz najmujący stolika miał darmo świece do grania i kart jednę talią, którą po grze skończonej należało zostawić na stoliku z lichtarzami do świec i szczypcami. Taż sama zapłata należała, choćby gracz albo bankier wcale z nikim nie grał, dosyć, byle sobie kazał dać stolik i karty; jak się niejednemu trafiło, gdy wielu pozasiadało stoliki, a niejeden nikogo do grania z sobą nie dostał, to posiedziawszy godzinę jednę i drugą próżno, poszedł szukać szczęścia na inne reduty albo się zabawił tańcem z drugimi.
JĘDRZEJ KITOWICZ,
OPIS OBYCZAJÓW ZA PANOWANIA AUGUSTA III