- nowość
- W empik go
Inwazja 2025 - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
29 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Inwazja 2025 - ebook
Czy istnieje większe zagrożenie dla człowieka niż… inny człowiek?
Wyobraź sobie: jesz rodzinną kolację, gdy w telewizji pojawia się komunikat – „Ziemia padła ofiarą inwazji obcych”. Na początku trudno w to uwierzyć. Podejrzewasz atak hakerski, obracasz medialne doniesienia w żart, ale... oni już tu są. Ludzie znaleźli się w pułapce.
W obliczu zagrożenia Max, przystojny celebryta, usiłuje uciec z miasta w towarzystwie Natalii, młodej dziennikarki, która jeszcze kilka godzin wcześniej przeprowadzała z nim wywiad.
Sebastian, ojciec bliźniaków i mąż ciężarnej Izabeli, utyka w peryferyjnej dzielnicy, nie wiedząc, co robić.
Natomiast siedemnastoletnia Ewelina wyrusza na samotną wędrówkę przez las, by dotrzeć do domu swojego chłopaka.
Mimo że obcy zapewniają, iż przybywają w pokoju, szybko staje się jasne, że ich intencje są zupełnie inne. Na całym świecie dochodzi do niewyjaśnionych zgonów i uprowadzeń, a ludzie odkrywają na swoich ciałach niepokojące znamiona.
Świat pogrąża się w chaosie. Czy ktoś ma szansę przetrwać kosmiczny armagedon?
A gdyby właśnie kończył się świat, to o czym pomyślałbyś w pierwszej kolejności?
Mnie zamarzył się mocny drink, ciepłe skarpety i seks z byłym facetem – dokładnie w tej, nieco żenującej kolejności. Przez myśl przemknęło mi też wspomnienie wygrzewającej się w słońcu Kitagawy San – mojej trzyletniej kotki – roześmiana twarz mamy i ukochane bieszczadzkie szlaki.
Później, kiedy początkowe niedowierzanie zaczęło ustępować miejsca rodzącej się w moich trzewiach panice, pomyślałam też o wszystkich niespełnionych marzeniach i smutnym fakcie, że nie skończyłam jeszcze nawet dwudziestu sześciu lat.
Trochę wczesna pora na śmierć…
Wcześnie na wszystko, co złe…
Jeszcze nie teraz, proszę…
Wyobraź sobie: jesz rodzinną kolację, gdy w telewizji pojawia się komunikat – „Ziemia padła ofiarą inwazji obcych”. Na początku trudno w to uwierzyć. Podejrzewasz atak hakerski, obracasz medialne doniesienia w żart, ale... oni już tu są. Ludzie znaleźli się w pułapce.
W obliczu zagrożenia Max, przystojny celebryta, usiłuje uciec z miasta w towarzystwie Natalii, młodej dziennikarki, która jeszcze kilka godzin wcześniej przeprowadzała z nim wywiad.
Sebastian, ojciec bliźniaków i mąż ciężarnej Izabeli, utyka w peryferyjnej dzielnicy, nie wiedząc, co robić.
Natomiast siedemnastoletnia Ewelina wyrusza na samotną wędrówkę przez las, by dotrzeć do domu swojego chłopaka.
Mimo że obcy zapewniają, iż przybywają w pokoju, szybko staje się jasne, że ich intencje są zupełnie inne. Na całym świecie dochodzi do niewyjaśnionych zgonów i uprowadzeń, a ludzie odkrywają na swoich ciałach niepokojące znamiona.
Świat pogrąża się w chaosie. Czy ktoś ma szansę przetrwać kosmiczny armagedon?
A gdyby właśnie kończył się świat, to o czym pomyślałbyś w pierwszej kolejności?
Mnie zamarzył się mocny drink, ciepłe skarpety i seks z byłym facetem – dokładnie w tej, nieco żenującej kolejności. Przez myśl przemknęło mi też wspomnienie wygrzewającej się w słońcu Kitagawy San – mojej trzyletniej kotki – roześmiana twarz mamy i ukochane bieszczadzkie szlaki.
Później, kiedy początkowe niedowierzanie zaczęło ustępować miejsca rodzącej się w moich trzewiach panice, pomyślałam też o wszystkich niespełnionych marzeniach i smutnym fakcie, że nie skończyłam jeszcze nawet dwudziestu sześciu lat.
Trochę wczesna pora na śmierć…
Wcześnie na wszystko, co złe…
Jeszcze nie teraz, proszę…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-374-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ 2
SEBASTIAN
Siedzimy przy stole, jedząc wczesną kolację. Jesteśmy jedną z tych rodzin, które celebrują wspólne posiłki, o ile to możliwe oczywiście. Kiedy jestem w pracy, nasza tradycja odpada, ale dziś to ten dzień. Siedzę tyłem do telewizora, żona naprzeciwko mnie, po bokach dzieciaki – Kamila i Kamil, nasze czternastoletnie bliźniaki. Myśląc, że nie zauważę, syn rzuca w siostrę zieloną fasolką, a później rechocze.
– Idiota! – Kamila dla odmiany ciska w brata kawałkiem pieczonego ziemniaka i to jest ostatni moment normalności, który zapamiętałem.
Chwilę później rozpoczyna się chaos.
Program ogrodniczy, na który, jedząc, zerkała moja żona, Izabela, zostaje przerwany w trakcie i zza moich pleców dochodzi lekko zdenerwowany, kobiecy głos:
„Szanowni państwo, ciężko nam w tym momencie odnieść się do tego, co podają amerykańskie serwisy informacyjne, ale wygląda na to, że za oceanem może się dziać coś bardzo niepokojącego. Według zaskakująco emocjonalnej relacji wysoko postawionego urzędnika NASA wschodnie i zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych opanowują właśnie przybysze z obcej planety. W Nowym Jorku panuje kompletny chaos, w Miami rozpoczęły się krwawe zamieszki, a Chicago…
– Sebastian, co to jest? – Izabela blednie i gwałtownie wstaje od stołu.
Na jej talerzu smętnie tkwi ostatni kawałek niedojedzonej wątróbki w otoczeniu zielonej fasolki. Tylko pieczone ziemniaki zjadła, co do jednego. Moja żona zawsze wiedziała, co dobre. Uśmiecham się krzywo, wstaję i sięgam po pilota, po czym wyłączam telewizor.
– To pewnie ruscy hakerzy – mówię z całym przekonaniem. – Sprytnie spreparowany atak hakerski mający na celu wywołanie globalnego chaosu. Nie włączajcie telewizora, nie wchodźcie do sieci, lada moment wszystko to pewnie zdementują – pocieszam żonę, która dosłownie na dniach rodzi i z całą pewnością nie powinna się teraz denerwować rzekomą inwazją kosmitów.
– Tato, na Onecie piszą, że oni są też w Norwegii! – W głosie czternastoletniej Kamili słyszę pierwsze nuty histerii.
– Przecież mówię, to ruscy hakerzy! – upieram się przy swojej teorii.
– Czemu akurat ruscy? – pyta Kamil.
– Nie wiem, pierwsza myśl. Równie dobrze mogą być koreańscy, amerykańscy czy hiszpańscy – parskam. – Żyjemy w świecie fake newsów, globalnej manipulacji i totalnej dezinformacji. Jedzcie, zanim wystygnie wątróbka.
– Sebastian, a jeśli to się dzieje naprawdę? – Izabela, wciąż pobladła, sięga po pilota i mimo moich protestów włącza telewizor.
Na TVN relacjonują gwałtowne zamieszki z Miami. Setki ludzi plądrują sklepy, w tle słychać pojedyncze strzały, ekran naszej plazmy wypełniają przerażone twarze, płonące samochody i roztrzaskane sklepowe witryny.
– To mogą być jakieś stare nagrania! – podnoszę głos, usiłując opanować rodzącą się w moim salonie panikę, ale żona już jest przekonana. Ona bez cienia zastrzeżeń uwierzyła, że na Ziemi wylądowali kosmici.
– Piszą, że na niebie pojawiają się jakieś kolorowe światła, a nad stadionem w Atlancie rozpylono coś z drona. Ludzie, którzy śledzili mecz, wyszli stamtąd, zachowując się jak zombie i zostali dosłownie wciągnięci w górę, do zawieszonego nad ulicą, gigantycznego statku kosmicznego. – Izabela czyta najświeższe doniesienia z paska w dole ekranu i łapie się za brzuch. – Przecież ja na dniach rodzę – szepcze i zaczyna płakać.
Przytulam ją, wyjmuję z jej ręki pilota i ponownie wyłączam telewizor.
– Piszą, że kosmici będą zapładniać kobiety – rechocze Kamil, jedyny, który zamiast ulec panice, zdaje się raczej zafascynowany. – Ale wy nie musicie się martwić. Brzuch mamy jest zajęty, a Kamila jest za młoda i za głupia na matkę, to muszą wiedzieć nawet ufoki! – dodaje, wgapiając się w swój telefon.
– Przymknij się, synu! – warczę, widząc, że Kamila jest bliska łez. – Wszystko będzie dobrze, córciu – dodaję, po czym pochylam się nad siedzącą przy stole nastolatką i całuję ją w czubek głowy. – Wszystko będzie dobrze, obiecuję.
– Może powinniśmy uciekać? – pyta mnie córka łamiącym się głosem, a ja zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia, co powinniśmy robić…
Jedno, co przychodzi mi to głowy, to zrobienie solidnego zapasu leków. Cóż, zboczenie zawodowe. Jestem w końcu farmaceutą.
– Sebastian? – Żona łapie mnie za rękę i spogląda mi w oczy z taką ufnością, jakbym był jakąś pieprzoną opoką, która nagle, korzystając z nadprzyrodzonych mocy, przeprowadzi nas wszystkich przez ogólnoświatowy pierdolnik. – Co robimy?
– Nie wiem, poczekajmy. Lada moment mogą to wszystko zdementować – mówię, rozpaczliwie uczepiając się nadziei o ataku hakerskim.
– A jeśli, czekając, tracimy czas? – wtrąca się syn.
– Nie porzucę domu, jeśli to sugerujecie! – Izabela jasno wyraża swoje stanowisko. – To bezpieczna, podmiejska dzielnica! Gdyby co, zabarykadujemy się tu i…
– I co?! Pozabijacie okna dechami i będziemy tu koczować bez prądu, wody i żarcia? – szydzi nasz nastolatek.
Przymknij się, przemądrzały gówniarzu! – mam ochotę wrzasnąć, ale udaje mi się utrzymać nerwy na wodzy.
Jeszcze…
Kamila z płaczem ucieka z salonu. Po chwili słyszę trzask drzwi od jej położonego na piętrze pokoju i w salonie zapada cisza.
– Mamy jakieś zapasy jedzenia? – pyta Izabela. – Oprócz tego, co w lodówce?
– Nie wiem, jakieś mrożonki w zamrażarce w garażu, trochę konserw. Sprawdzę – obiecuję. – Ale najpierw skoczę do apteki. Wezmę kilka inhalatorów dla Kamili, może jakieś witaminy dla ciebie, aspirynę, bandaże, antybiotyki, cokolwiek…
– Idę z tobą! – Kamil aż się rwie, żeby wyrwać się z domu, ale go stopuję.
– Wręcz przeciwnie, zostajesz z mamą i siostrą.
– Chcę zobaczyć, co się dzieje na mieście, a nie pilnować bab! – Młody podnosi głos, ale jestem nieugięty.
– Zostajesz – cedzę, po czym zarzucam na siebie bluzę z kapturem, w pośpiechu zmieniam buty i sięgam po kluczyki od opla.
– Sebastian – żona łapie mnie za rękę, kiedy jestem przy frontowych drzwiach – uważaj na siebie. I wracaj szybko – prosi.
Łamie jej się głos, w oczach ma łzy. Przytulam ją, gładzę po brzuchu, całuję w usta.
– Wszystko będzie dobrze, kociaku. Za kilka godzin będziemy się z tego śmiać, zobaczysz – mówię z największym przekonaniem, na jakie mnie w tym momencie stać.
– Mówią, że kosmici przemieszczają Ziemian ze względu na przeludnienie naszej planety! Na Interii piszą, że obcy planowali to od lat i kilkaset milionów osób bezpowrotnie zostanie pobranych! – drze się Kamil z salonu.
– Kurwa, zaraz mu coś zrobię – syczę i chociaż jestem już w butach, wracam do pokoju i wyrywam synowi telefon. – Przestań straszyć matkę! Jest w ciąży! – warczę, wytrącony z równowagi jego brakiem empatii lub po prostu bezrefleksyjną bezmyślnością.
– Oddaj. – Kamil dosłownie do mnie doskakuje, odebranie telefonu zawsze traktował jako największą formę kary, ale dziś musi to być dla niego szczególnie bolesne.
Zawracam w kierunku przedpokoju, kiedy syn usiłuje mi wyrwać swoją komórkę.
– Tato, oddaj! To nie fair! Mam prawo być poinformowany! – Szarpie mnie za rękaw od bluzy. Wygląda jak dwulatek w pierwszej fazie buntu.
– To chociaż się przymknij! – Po chwili namysłu oddaję mu telefon i nakazuję iść do pokoju. – Siedź u siebie i nie komentuj tego, co czytasz, na głos! Kamila! – wrzeszczę, wołając córkę. – Chodź tu, posiedź z mamą!
Zapłakana córka pojawia się na półpiętrze. W prawej ręce ma telefon, w lewej ulubioną ozdobną poduszkę, którą lubi tulić, kiedy czegoś się boi. Jezu Chryste, musi być przerażona, dociera do mnie. A kiedy Kamila się boi, zamienia się w strachliwą małą dziewczynkę. Jej brat jest znacznie odważniejszy, ona, w sytuacjach kryzysowych, zazwyczaj liczy na niego bądź na mnie, nie lubi się konfrontować z wyzwaniami trudniejszymi niż napompowanie roweru czy przepłynięcie kilku długości basenu. Jest bojaźliwa i neurotyczna, ma mnóstwo fobii i czasem martwię się, że świat, nawet bez inwazji UFO w tle, niebawem zacznie ją niszczyć z całym okrucieństwem, na jakie go stać. Jak poradzi sobie podczas globalnej apokalipsy czternastolatka, która dostaje histerii na widok maleńkiego pająka? – zastanawiam się, patrząc, jak pokonuje ostatnie stopnie schodów.
– Usiądźcie razem, pograjcie w coś. Mamie będzie raźniej – mówię i przytulam roztrzęsioną Kamilę, która przywiera do mnie i pochlipując, prosi, żebym na siebie uważał.
– Idę tylko do apteki. – Puszczam do niej oko. – Idź do mamy, no już – dodaję, a ona rusza w stronę naszego salonu.
*
Wychodzę przed dom. Jednak zamiast do samochodu idę w stronę szopy. Otwieram przerdzewiałą kłódkę, przeglądam skrzynie z narzędziami, biorę do ręki siekierę, kij bejsbolowy, który kiedyś podarował mi brat, nawet młotek. Jeszcze kilkanaście minut temu byłem po prostu czterdziestodwuletnim kolesiem z przyjaznej podmiejskiej okolicy. Czteroletni opel, stabilna praca, dobre, chociaż chwilami nudnawe życie – byliśmy tacy nieznośnie zwyczajni. Dom spłacony przez rodziców zaraz po naszym ślubie, dzieciaki zdrowe i niegłupie, wszystko gra. Jedynym większym zaskoczeniem, jakie nas spotkało w ostatnich miesiącach, była nieplanowana ciąża Izy, mówiąc brzydko – wpadka. Ale wieści o dziecku przyjęliśmy z radością, czekaliśmy na nie, cieszyliśmy się. Miało być prosto i miło, jak zawsze, sielanka na przedmieściach. I nagle z faceta lekkim krokiem kroczącego przez ustabilizowane życie zamieniam się w statecznego ojca rodziny odpowiedzialnego za jej przetrwanie? Mam nastoletnią córkę, żonę w zaawansowanej ciąży i syna, który, choć czuje się taki dorosły, jest jeszcze dzieciakiem.
Myśl o tym, że to głównie ja będę musiał ich ochronić, jeśli doniesienia z telewizora okażą się prawdą, sprawia, że ze stresu robi mi się niedobrze. Gdybyśmy mieli czas, może jakoś bym się przygotował. Poszedłbym na siłownię, wyrobił sobie masę, zaczął ćwiczyć karate czy jakiś inny azjatycki szajs, który robi mężczyznę z mocno sflaczałego mięczaka w firmowym dresie, ale przecież nikt nas wcześniej nie uprzedził… Wszystko wydarzyło się w jednej chwili, dosłownie w kilkanaście sekund zawalił się nasz świat.
Łapię za trzonek siekiery i zaciskam na nim palce. Później notuję w głowie, żeby na noc zabrać ją do domu i włożyć pod łóżko. Jeśli komukolwiek przyjdzie do głowy coś tak głupiego, jak chęć wtargnięcia do naszego domu, będzie mieć ze mną do czynienia – mówię sobie. Nagle żałuję, że nie mam broni. Glocka czy chociażby sztucera, czegokolwiek. Zerkam na pistolet do gwoździ, później na motykę, łopatę i obcęgi. Czy któreś z tych narzędzi może się okazać użyteczne? Oby nie…
Zamykając szopę, spoglądam na dom. W strugach majowego deszczu wydaje się mniejszy niż w słońcu, jakby skurczył się w otaczającej mnie szarówce. Zapada zmrok, powinienem się pospieszyć – mówię sobie, idąc w stronę furtki.
Na ulicy wpadam na sąsiadów – Baśka i Waldek Konarscy właśnie upychają walizki do swojego minivana.
– Wyjeżdżacie? – pytam, zaskoczony widokiem ewakuujących się sąsiadów.
– Jasne, a wy nie? – Waldemar bierze od żony małą czarną walizkę w żółte kwiaty i wciska ją do wypełnionego po brzegi bagażnika.
– Ale dokąd? – pytam. – Nie boicie się porzucić domu? Będą pewnie włamania, zapanuje chaos – mówię, a Baśka zagryza wargę.
– Waldek? Może jednak lepiej zostać? – pyta cichym, drżącym głosem, ale mąż szybko ją ucisza i każe jej wsiadać do auta.
– Nie mąć jej w głowie, Sebastian – rzuca przez zęby, po czym wyciąga do mnie rękę na pożegnanie. – Uważajcie na siebie i do zobaczenia. Na waszym miejscu jednak bym wyjechał. Duże miasta będą najmniej bezpieczne, jak zawsze w takich sytuacjach. My wolimy przesiedzieć u mojej mamy na wsi niż bać się o życie tutaj, w miejskiej dżungli.
– Ale przecież nic złego się nie dzieje – polemizuję, a Waldek krzywo się uśmiecha.
– Jeszcze. Dobra, jedziemy, zanim drogi zrobią się kompletnie nieprzejezdne – dodaje, po czym wsiada do auta i rusza.
Zerkam na ich dom – dużą, piętrową willę, którą opuścili z taką łatwością.
Może mają rację? Może to życie jest najważniejsze, nie dobytek? – zastanawiam się, podrzucając na dłoni kluczyki. Miałbym jednak skazać na tułaczkę ciężarną żonę i dzieciaki w momencie, w którym w Polsce nie dzieje się jeszcze nawet nic złego? To niedorzeczne – mówię sobie.
Chwilę później wsiadam do samochodu i wolno, przyglądając się otoczeniu, ruszam przez ciche, podmiejskie ulice. Po drodze widzę ludzi w pośpiechu pakujących do aut walizki, płaczące dzieci, przerażone kobiety i kolesi takich jak ja – mężczyzn w domowych dresach, którzy nagle, z minuty na minutę, z podtatusiałych podmiejskich nudziarzy zamienili się w obrońców rodzin.
Włączam radio.
„Pojawia się coraz więcej doniesień z Norwegii, gdzie, wedle relacji świadków, wylądowało kilkaset gigantycznych niezidentyfikowanych obiektów. Na terenie archipelagu Svalbard widziano kilkanaście ubranych w obcisłe kombinezony istot, które wyglądem przypominały istoty nazywane przez nas kosmitami. Płonie kilkaset hektarów lasu w okolicy…” – głos spikerki się urywa, kiedy zmieniam stację.
RMF FM podaje, że nad Polską, a dokładnie w okolicy Trójmiasta i Pucka, zauważono dziwne, kolorowe rozbłyski na niebie przypominające zorzę polarną, ale jak dotąd nie odnotowano bezpośredniego ataku obcych na nasze terytorium.
„Dziś o dwudziestej prezydent wygłosił specjalne orędzie, w którym…”. Wyłączam radio i zjeżdżam na chodnik, chcąc jakoś zebrać myśli.
Deszcz mocno się nasila, bębni o dach samochodu, otula mnie wodną kurtyną i zdaję sobie sprawę, że mógłbym tak siedzieć przez całą noc – odcięty od problemów całego cholernego świata, z daleka od widoku łez córki i żony, wolny. Szybko jednak się ogarniam i ruszam w kierunku centrum. Nie czas na robienie z siebie życiowej ofermy – mówię sobie, mijając budynek poczty.
*
Przed apteką, w której na co dzień pracuję, ciągnie się gigantyczna kolejka – ludzi są setki, może nawet ponad tysiąc.
Przeciskam się przez tłum, pomagając sobie łokciami, kiedy ktoś łapie za kaptur mojej bluzy.
– Na tyły, koleś! – Słyszę, po czym zostaję popchnięty tak mocno, że upadam na chodnik i boleśnie przygryzam sobie wargę.
– Ja tu pracuję! Muszę wejść do środka! – krzyczę, ale tłum nie ma litości.
– Wypierdalaj na szary koniec tego ogonka, frajerze! – radzi mi jakiś rosły koleś w ciemnym dresie.
Inny, równie przypakowany, pyta, czy chcę zerwać po ryju – ewidentnie szuka zaczepki.
Schodzę mu z drogi i potulnie ustawiam się na samym końcu kolejki.
Zaczęło się – myślę. Ludzie zamieniają się w bestie, przebudziło się prawo dżungli.
SEBASTIAN
Siedzimy przy stole, jedząc wczesną kolację. Jesteśmy jedną z tych rodzin, które celebrują wspólne posiłki, o ile to możliwe oczywiście. Kiedy jestem w pracy, nasza tradycja odpada, ale dziś to ten dzień. Siedzę tyłem do telewizora, żona naprzeciwko mnie, po bokach dzieciaki – Kamila i Kamil, nasze czternastoletnie bliźniaki. Myśląc, że nie zauważę, syn rzuca w siostrę zieloną fasolką, a później rechocze.
– Idiota! – Kamila dla odmiany ciska w brata kawałkiem pieczonego ziemniaka i to jest ostatni moment normalności, który zapamiętałem.
Chwilę później rozpoczyna się chaos.
Program ogrodniczy, na który, jedząc, zerkała moja żona, Izabela, zostaje przerwany w trakcie i zza moich pleców dochodzi lekko zdenerwowany, kobiecy głos:
„Szanowni państwo, ciężko nam w tym momencie odnieść się do tego, co podają amerykańskie serwisy informacyjne, ale wygląda na to, że za oceanem może się dziać coś bardzo niepokojącego. Według zaskakująco emocjonalnej relacji wysoko postawionego urzędnika NASA wschodnie i zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych opanowują właśnie przybysze z obcej planety. W Nowym Jorku panuje kompletny chaos, w Miami rozpoczęły się krwawe zamieszki, a Chicago…
– Sebastian, co to jest? – Izabela blednie i gwałtownie wstaje od stołu.
Na jej talerzu smętnie tkwi ostatni kawałek niedojedzonej wątróbki w otoczeniu zielonej fasolki. Tylko pieczone ziemniaki zjadła, co do jednego. Moja żona zawsze wiedziała, co dobre. Uśmiecham się krzywo, wstaję i sięgam po pilota, po czym wyłączam telewizor.
– To pewnie ruscy hakerzy – mówię z całym przekonaniem. – Sprytnie spreparowany atak hakerski mający na celu wywołanie globalnego chaosu. Nie włączajcie telewizora, nie wchodźcie do sieci, lada moment wszystko to pewnie zdementują – pocieszam żonę, która dosłownie na dniach rodzi i z całą pewnością nie powinna się teraz denerwować rzekomą inwazją kosmitów.
– Tato, na Onecie piszą, że oni są też w Norwegii! – W głosie czternastoletniej Kamili słyszę pierwsze nuty histerii.
– Przecież mówię, to ruscy hakerzy! – upieram się przy swojej teorii.
– Czemu akurat ruscy? – pyta Kamil.
– Nie wiem, pierwsza myśl. Równie dobrze mogą być koreańscy, amerykańscy czy hiszpańscy – parskam. – Żyjemy w świecie fake newsów, globalnej manipulacji i totalnej dezinformacji. Jedzcie, zanim wystygnie wątróbka.
– Sebastian, a jeśli to się dzieje naprawdę? – Izabela, wciąż pobladła, sięga po pilota i mimo moich protestów włącza telewizor.
Na TVN relacjonują gwałtowne zamieszki z Miami. Setki ludzi plądrują sklepy, w tle słychać pojedyncze strzały, ekran naszej plazmy wypełniają przerażone twarze, płonące samochody i roztrzaskane sklepowe witryny.
– To mogą być jakieś stare nagrania! – podnoszę głos, usiłując opanować rodzącą się w moim salonie panikę, ale żona już jest przekonana. Ona bez cienia zastrzeżeń uwierzyła, że na Ziemi wylądowali kosmici.
– Piszą, że na niebie pojawiają się jakieś kolorowe światła, a nad stadionem w Atlancie rozpylono coś z drona. Ludzie, którzy śledzili mecz, wyszli stamtąd, zachowując się jak zombie i zostali dosłownie wciągnięci w górę, do zawieszonego nad ulicą, gigantycznego statku kosmicznego. – Izabela czyta najświeższe doniesienia z paska w dole ekranu i łapie się za brzuch. – Przecież ja na dniach rodzę – szepcze i zaczyna płakać.
Przytulam ją, wyjmuję z jej ręki pilota i ponownie wyłączam telewizor.
– Piszą, że kosmici będą zapładniać kobiety – rechocze Kamil, jedyny, który zamiast ulec panice, zdaje się raczej zafascynowany. – Ale wy nie musicie się martwić. Brzuch mamy jest zajęty, a Kamila jest za młoda i za głupia na matkę, to muszą wiedzieć nawet ufoki! – dodaje, wgapiając się w swój telefon.
– Przymknij się, synu! – warczę, widząc, że Kamila jest bliska łez. – Wszystko będzie dobrze, córciu – dodaję, po czym pochylam się nad siedzącą przy stole nastolatką i całuję ją w czubek głowy. – Wszystko będzie dobrze, obiecuję.
– Może powinniśmy uciekać? – pyta mnie córka łamiącym się głosem, a ja zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia, co powinniśmy robić…
Jedno, co przychodzi mi to głowy, to zrobienie solidnego zapasu leków. Cóż, zboczenie zawodowe. Jestem w końcu farmaceutą.
– Sebastian? – Żona łapie mnie za rękę i spogląda mi w oczy z taką ufnością, jakbym był jakąś pieprzoną opoką, która nagle, korzystając z nadprzyrodzonych mocy, przeprowadzi nas wszystkich przez ogólnoświatowy pierdolnik. – Co robimy?
– Nie wiem, poczekajmy. Lada moment mogą to wszystko zdementować – mówię, rozpaczliwie uczepiając się nadziei o ataku hakerskim.
– A jeśli, czekając, tracimy czas? – wtrąca się syn.
– Nie porzucę domu, jeśli to sugerujecie! – Izabela jasno wyraża swoje stanowisko. – To bezpieczna, podmiejska dzielnica! Gdyby co, zabarykadujemy się tu i…
– I co?! Pozabijacie okna dechami i będziemy tu koczować bez prądu, wody i żarcia? – szydzi nasz nastolatek.
Przymknij się, przemądrzały gówniarzu! – mam ochotę wrzasnąć, ale udaje mi się utrzymać nerwy na wodzy.
Jeszcze…
Kamila z płaczem ucieka z salonu. Po chwili słyszę trzask drzwi od jej położonego na piętrze pokoju i w salonie zapada cisza.
– Mamy jakieś zapasy jedzenia? – pyta Izabela. – Oprócz tego, co w lodówce?
– Nie wiem, jakieś mrożonki w zamrażarce w garażu, trochę konserw. Sprawdzę – obiecuję. – Ale najpierw skoczę do apteki. Wezmę kilka inhalatorów dla Kamili, może jakieś witaminy dla ciebie, aspirynę, bandaże, antybiotyki, cokolwiek…
– Idę z tobą! – Kamil aż się rwie, żeby wyrwać się z domu, ale go stopuję.
– Wręcz przeciwnie, zostajesz z mamą i siostrą.
– Chcę zobaczyć, co się dzieje na mieście, a nie pilnować bab! – Młody podnosi głos, ale jestem nieugięty.
– Zostajesz – cedzę, po czym zarzucam na siebie bluzę z kapturem, w pośpiechu zmieniam buty i sięgam po kluczyki od opla.
– Sebastian – żona łapie mnie za rękę, kiedy jestem przy frontowych drzwiach – uważaj na siebie. I wracaj szybko – prosi.
Łamie jej się głos, w oczach ma łzy. Przytulam ją, gładzę po brzuchu, całuję w usta.
– Wszystko będzie dobrze, kociaku. Za kilka godzin będziemy się z tego śmiać, zobaczysz – mówię z największym przekonaniem, na jakie mnie w tym momencie stać.
– Mówią, że kosmici przemieszczają Ziemian ze względu na przeludnienie naszej planety! Na Interii piszą, że obcy planowali to od lat i kilkaset milionów osób bezpowrotnie zostanie pobranych! – drze się Kamil z salonu.
– Kurwa, zaraz mu coś zrobię – syczę i chociaż jestem już w butach, wracam do pokoju i wyrywam synowi telefon. – Przestań straszyć matkę! Jest w ciąży! – warczę, wytrącony z równowagi jego brakiem empatii lub po prostu bezrefleksyjną bezmyślnością.
– Oddaj. – Kamil dosłownie do mnie doskakuje, odebranie telefonu zawsze traktował jako największą formę kary, ale dziś musi to być dla niego szczególnie bolesne.
Zawracam w kierunku przedpokoju, kiedy syn usiłuje mi wyrwać swoją komórkę.
– Tato, oddaj! To nie fair! Mam prawo być poinformowany! – Szarpie mnie za rękaw od bluzy. Wygląda jak dwulatek w pierwszej fazie buntu.
– To chociaż się przymknij! – Po chwili namysłu oddaję mu telefon i nakazuję iść do pokoju. – Siedź u siebie i nie komentuj tego, co czytasz, na głos! Kamila! – wrzeszczę, wołając córkę. – Chodź tu, posiedź z mamą!
Zapłakana córka pojawia się na półpiętrze. W prawej ręce ma telefon, w lewej ulubioną ozdobną poduszkę, którą lubi tulić, kiedy czegoś się boi. Jezu Chryste, musi być przerażona, dociera do mnie. A kiedy Kamila się boi, zamienia się w strachliwą małą dziewczynkę. Jej brat jest znacznie odważniejszy, ona, w sytuacjach kryzysowych, zazwyczaj liczy na niego bądź na mnie, nie lubi się konfrontować z wyzwaniami trudniejszymi niż napompowanie roweru czy przepłynięcie kilku długości basenu. Jest bojaźliwa i neurotyczna, ma mnóstwo fobii i czasem martwię się, że świat, nawet bez inwazji UFO w tle, niebawem zacznie ją niszczyć z całym okrucieństwem, na jakie go stać. Jak poradzi sobie podczas globalnej apokalipsy czternastolatka, która dostaje histerii na widok maleńkiego pająka? – zastanawiam się, patrząc, jak pokonuje ostatnie stopnie schodów.
– Usiądźcie razem, pograjcie w coś. Mamie będzie raźniej – mówię i przytulam roztrzęsioną Kamilę, która przywiera do mnie i pochlipując, prosi, żebym na siebie uważał.
– Idę tylko do apteki. – Puszczam do niej oko. – Idź do mamy, no już – dodaję, a ona rusza w stronę naszego salonu.
*
Wychodzę przed dom. Jednak zamiast do samochodu idę w stronę szopy. Otwieram przerdzewiałą kłódkę, przeglądam skrzynie z narzędziami, biorę do ręki siekierę, kij bejsbolowy, który kiedyś podarował mi brat, nawet młotek. Jeszcze kilkanaście minut temu byłem po prostu czterdziestodwuletnim kolesiem z przyjaznej podmiejskiej okolicy. Czteroletni opel, stabilna praca, dobre, chociaż chwilami nudnawe życie – byliśmy tacy nieznośnie zwyczajni. Dom spłacony przez rodziców zaraz po naszym ślubie, dzieciaki zdrowe i niegłupie, wszystko gra. Jedynym większym zaskoczeniem, jakie nas spotkało w ostatnich miesiącach, była nieplanowana ciąża Izy, mówiąc brzydko – wpadka. Ale wieści o dziecku przyjęliśmy z radością, czekaliśmy na nie, cieszyliśmy się. Miało być prosto i miło, jak zawsze, sielanka na przedmieściach. I nagle z faceta lekkim krokiem kroczącego przez ustabilizowane życie zamieniam się w statecznego ojca rodziny odpowiedzialnego za jej przetrwanie? Mam nastoletnią córkę, żonę w zaawansowanej ciąży i syna, który, choć czuje się taki dorosły, jest jeszcze dzieciakiem.
Myśl o tym, że to głównie ja będę musiał ich ochronić, jeśli doniesienia z telewizora okażą się prawdą, sprawia, że ze stresu robi mi się niedobrze. Gdybyśmy mieli czas, może jakoś bym się przygotował. Poszedłbym na siłownię, wyrobił sobie masę, zaczął ćwiczyć karate czy jakiś inny azjatycki szajs, który robi mężczyznę z mocno sflaczałego mięczaka w firmowym dresie, ale przecież nikt nas wcześniej nie uprzedził… Wszystko wydarzyło się w jednej chwili, dosłownie w kilkanaście sekund zawalił się nasz świat.
Łapię za trzonek siekiery i zaciskam na nim palce. Później notuję w głowie, żeby na noc zabrać ją do domu i włożyć pod łóżko. Jeśli komukolwiek przyjdzie do głowy coś tak głupiego, jak chęć wtargnięcia do naszego domu, będzie mieć ze mną do czynienia – mówię sobie. Nagle żałuję, że nie mam broni. Glocka czy chociażby sztucera, czegokolwiek. Zerkam na pistolet do gwoździ, później na motykę, łopatę i obcęgi. Czy któreś z tych narzędzi może się okazać użyteczne? Oby nie…
Zamykając szopę, spoglądam na dom. W strugach majowego deszczu wydaje się mniejszy niż w słońcu, jakby skurczył się w otaczającej mnie szarówce. Zapada zmrok, powinienem się pospieszyć – mówię sobie, idąc w stronę furtki.
Na ulicy wpadam na sąsiadów – Baśka i Waldek Konarscy właśnie upychają walizki do swojego minivana.
– Wyjeżdżacie? – pytam, zaskoczony widokiem ewakuujących się sąsiadów.
– Jasne, a wy nie? – Waldemar bierze od żony małą czarną walizkę w żółte kwiaty i wciska ją do wypełnionego po brzegi bagażnika.
– Ale dokąd? – pytam. – Nie boicie się porzucić domu? Będą pewnie włamania, zapanuje chaos – mówię, a Baśka zagryza wargę.
– Waldek? Może jednak lepiej zostać? – pyta cichym, drżącym głosem, ale mąż szybko ją ucisza i każe jej wsiadać do auta.
– Nie mąć jej w głowie, Sebastian – rzuca przez zęby, po czym wyciąga do mnie rękę na pożegnanie. – Uważajcie na siebie i do zobaczenia. Na waszym miejscu jednak bym wyjechał. Duże miasta będą najmniej bezpieczne, jak zawsze w takich sytuacjach. My wolimy przesiedzieć u mojej mamy na wsi niż bać się o życie tutaj, w miejskiej dżungli.
– Ale przecież nic złego się nie dzieje – polemizuję, a Waldek krzywo się uśmiecha.
– Jeszcze. Dobra, jedziemy, zanim drogi zrobią się kompletnie nieprzejezdne – dodaje, po czym wsiada do auta i rusza.
Zerkam na ich dom – dużą, piętrową willę, którą opuścili z taką łatwością.
Może mają rację? Może to życie jest najważniejsze, nie dobytek? – zastanawiam się, podrzucając na dłoni kluczyki. Miałbym jednak skazać na tułaczkę ciężarną żonę i dzieciaki w momencie, w którym w Polsce nie dzieje się jeszcze nawet nic złego? To niedorzeczne – mówię sobie.
Chwilę później wsiadam do samochodu i wolno, przyglądając się otoczeniu, ruszam przez ciche, podmiejskie ulice. Po drodze widzę ludzi w pośpiechu pakujących do aut walizki, płaczące dzieci, przerażone kobiety i kolesi takich jak ja – mężczyzn w domowych dresach, którzy nagle, z minuty na minutę, z podtatusiałych podmiejskich nudziarzy zamienili się w obrońców rodzin.
Włączam radio.
„Pojawia się coraz więcej doniesień z Norwegii, gdzie, wedle relacji świadków, wylądowało kilkaset gigantycznych niezidentyfikowanych obiektów. Na terenie archipelagu Svalbard widziano kilkanaście ubranych w obcisłe kombinezony istot, które wyglądem przypominały istoty nazywane przez nas kosmitami. Płonie kilkaset hektarów lasu w okolicy…” – głos spikerki się urywa, kiedy zmieniam stację.
RMF FM podaje, że nad Polską, a dokładnie w okolicy Trójmiasta i Pucka, zauważono dziwne, kolorowe rozbłyski na niebie przypominające zorzę polarną, ale jak dotąd nie odnotowano bezpośredniego ataku obcych na nasze terytorium.
„Dziś o dwudziestej prezydent wygłosił specjalne orędzie, w którym…”. Wyłączam radio i zjeżdżam na chodnik, chcąc jakoś zebrać myśli.
Deszcz mocno się nasila, bębni o dach samochodu, otula mnie wodną kurtyną i zdaję sobie sprawę, że mógłbym tak siedzieć przez całą noc – odcięty od problemów całego cholernego świata, z daleka od widoku łez córki i żony, wolny. Szybko jednak się ogarniam i ruszam w kierunku centrum. Nie czas na robienie z siebie życiowej ofermy – mówię sobie, mijając budynek poczty.
*
Przed apteką, w której na co dzień pracuję, ciągnie się gigantyczna kolejka – ludzi są setki, może nawet ponad tysiąc.
Przeciskam się przez tłum, pomagając sobie łokciami, kiedy ktoś łapie za kaptur mojej bluzy.
– Na tyły, koleś! – Słyszę, po czym zostaję popchnięty tak mocno, że upadam na chodnik i boleśnie przygryzam sobie wargę.
– Ja tu pracuję! Muszę wejść do środka! – krzyczę, ale tłum nie ma litości.
– Wypierdalaj na szary koniec tego ogonka, frajerze! – radzi mi jakiś rosły koleś w ciemnym dresie.
Inny, równie przypakowany, pyta, czy chcę zerwać po ryju – ewidentnie szuka zaczepki.
Schodzę mu z drogi i potulnie ustawiam się na samym końcu kolejki.
Zaczęło się – myślę. Ludzie zamieniają się w bestie, przebudziło się prawo dżungli.
więcej..