- W empik go
Inwazja jaszczurów - ebook
Inwazja jaszczurów - ebook
Byłoby zapewne przesadą twierdzenie, że w tym czasie nie mówiono ani nie pisano o niczym innym, jak tylko o gadających salamandrach. Mówiono i pisano też o nadciągającej wojnie, o kryzysie gospodarczym, o meczach ligowych, o witaminach i o modzie. Tym niemniej o mówiących płazach pisano bardzo dużo, na ogół w sposób bardzo niefachowy. Dlatego wybitny naukowiec, profesor doktor Vladimír Uher z uniwersytetu w Brnie napisał do „Lidových novin” artykuł, w którym wskazywał na to, że domniemana zdolność Andriasa Scheuchzeri do artykułowanego mówienia, a właściwie naśladowania wymawianych słów, z naukowego punktu widzenia nie jest bynajmniej tak interesująca jak inne zagadnienia dotyczące tego osobliwego płaza. Zagadka naukowa Andriasa Scheuchzeri polega zupełnie na czym innym: na przykład, skąd pochodzi, gdzie jest jego praojczyzna, w której przeżył całe okresy geologiczne; dlaczego pozostał tak długo nieznany, skoro teraz pojawia się tak licznie prawie na całym obszarze równikowym Oceanu Spokojnego. Wydaje się, że w ostatnim czasie rozmnaża się niezwykle szybko. Skąd się wzięła ta ogromna witalność w prastarym, trzeciorzędowym stworzeniu, które do niedawna prowadziło ukrytą, a więc prawdopodobnie krańcowo sporadyczną, o ile nie typograficznie izolowaną egzystencję? Czy może zmieniły się jakoś na korzyść biologiczne warunki życiowe dla tej kopalnej salamandry, tak że dla owego cennego mioceńskiego reliktu nastał nowy, zadziwiająco korzystny okres rozwojowy? W takiej sytuacji nie można było wykluczyć, że Andrias Scheuchzeri nie tylko będzie się z powodzeniem rozmnażać ilościowo, ale także rozwijać się pod względem jakościowym, i że nasza nauka będzie mieć niepowtarzalną okazję asystowania przy potężnej przemianie in actu jednego gatunku zwierząt. (fragment)
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-505-7 |
Rozmiar pliku: | 679 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdybyście szukali na mapie wysepki Tana Masa, znaleźlibyście ją na równiku, nieco na zachód od Sumatry; ale gdybyście zapytali na pokładzie statku „Kandong Bandoeng” kapitana J. van Tocha, co to jest ta Tana Masa, przed którą właśnie zakotwiczył, przeklinałby przez chwilę, a potem powiedziałby wam, że to najohydniejsza dziura w całym Archipelagu Sundajskim, jeszcze bardziej obrzydliwa niż Tana Bala i co najmniej tak podła jak Pini albo Banjak; że jedynym, za przeproszeniem, człowiekiem, który tam żyje — nie licząc wszawych Bataków — jest wiecznie pijany agent handlowy, mieszaniec Kubanki i Portugalczyka, jeszcze większy złodziej, poganin i prosię niż każde z nich z osobna; i że jeśli jest na świecie coś przeklętego, to jest to przeklęte życie na tej przeklętej Tana Masa. Wówczas zapytalibyście go prawdopodobnie, dlaczego zatem zarzucił tu tę przeklętą kotwicę, jakby chciał tutaj zostać całe przeklęte trzy dni; a on zasapałby rozdrażniony i burczałby coś w tym sensie, że „Kandong Bandoeng” nie przypłynąłby tu tylko po tę przeklętą koprę albo olej palmowy, to oczywiste; a zresztą, nic panu do tego, mój panie, ja mam swoje przeklęte rozkazy, a pan niech będzie łaskaw pilnować swego nosa. I przeklinałby tak długo i siarczyście, jak przystało starszemu, ale jak na swój wiek jeszcze całkiem czerstwemu kapitanowi statku pełnomorskiego.
Lecz gdybyście zamiast zadawać wścibskie pytania pozwolili kapitanowi J. van Tochowi burczeć i złorzeczyć pod nosem, moglibyście dowiedzieć się więcej. Czyż nie widać po nim, że musi sobie ulżyć? Zostawcie go tylko w spokoju, a jego rozdrażnienie samo znajdzie sobie ujście.
— Patrz pan — palnął kapitan — ci faceci u nas w Amsterdamie, ci przeklęci Żydzi tam na górze przypomnieli sobie o perłach… „Niech się pan rozejrzy za jakimiś perłami. Ponoć ludzie szaleją teraz na punkcie pereł i w ogóle”. — Kapitan splunął rozgoryczony. — Wiadomo, lokować ecie-pecie w perłach! To dlatego, że wam, ludziom, ciągle zachciewa się jakichś wojen albo czegoś. Boicie się o pieniądze, ot co. I to się nazywa kryzys, panie.
Kapitan van Toch wahał się przez chwilę, czy ma się z wami wdać w dyskusję o sprawach gospodarczych. Dzisiaj bowiem nie mówi się o niczym innym. Tylko że tutaj, w pobliżu Tana Masa jest na to zbyt gorąco i leniwie. Toteż kapitan van Toch machnął ręką i mruknął:
— Łatwo powiedzieć: perły! Panie, na Cejlonie nie ma już czego szukać przez najbliższe pięć lat, na Formosie zabronili połowów. „No to niech pan się postara, kapitanie van Toch, znaleźć nowe łowiska. Niech pan popłynie na te przeklęte wysepki, może tam znajdzie pan całe ławice perłopławów”.
Kapitan z pogardą wysiąkał nos w jasnoniebieską chustkę.
— Te szczury w Europie wyobrażają sobie, że da się tu jeszcze znaleźć coś, o czym nikt nie wie! Chryste Panie, co to za kretyni! Dobrze, że nie chcą, żebym tym Batakom zaglądał do pysków, czy nie chowają tam pereł. Nowe łowiska! W Padangu jest nowy burdel, to tak, ale nowe łowiska? Panie, ja te wszystkie wyspy znam jak własne gacie… od Cejlonu aż po tę przeklętą Clipperton Island… Jeżeli ktoś myśli, że coś tu jeszcze znajdzie, na czym by można zarobić, to szczęśliwej podróży! Od trzydziestu lat tutaj pływam, a ci idioci oczekują, że coś tu odkryję! — Kapitan van Toch pienił się wprost na myśl o tych obraźliwych roszczeniach. — Niech tu poślą jakiegoś żółtodzioba, to im tyle odkryje, że będą mrugać oczami ze zdziwienia. Ale wymagać czegoś takiego od kogoś, kto zna ten rejon tak jak kapitan van Toch… Musi pan przyznać… W Europie może dałoby się jeszcze coś odkryć, ale tutaj… Tu przecież ludzie przyjeżdżają tylko po to, by węszyć, co się da zeżreć, a nawet nie zeżreć, tylko co się da kupić i sprzedać. Panie, gdyby w całych przeklętych tropikach było jeszcze coś, co by miało atrakcyjną cenę, stałoby przy tym trzech agentów, którzy machaliby zasmarkanymi chustkami do nosa na statki siedmiu krajów, żeby się zatrzymały. Tak to wygląda, mój panie. Znam to lepiej niż urząd kolonialny Jej Królewskiej Wysokości, za przeproszeniem.
Kapitan van Toch z trudem starał się opanować gniew, co mu się w końcu, po dłuższym pomrukiwaniu udało.
— Widzi pan tych tam dwóch żałosnych próżniaków? To poławiacze pereł z Cejlonu, nie karz mnie Boże, Syngalezi, jak ich Pan Bóg stworzył; ale czemu to uczynił, nie wiem. Wożę toto ze sobą i jeśli znajdę gdzieś kawałek wybrzeża, na którym nie jest napisane „Agency” albo „Bat'a”, albo „Urząd Celny”, wpuszczam toto do wody, żeby szukało muszli. Ten mniejszy łajdak nurkuje aż na osiemdziesiąt metrów. Tutaj na Wyspach Książęcych znalazł na głębokości dziewięćdziesięciu metrów korbkę od kinematografu, ale perły… gdzież tam! Ani śladu! Nikczemna hołota ci Syngalezi. Więc taką przeklętą mam pracę, mój panie: udawać, że kupuję olej palmowy, a przy tym szukać nowych łowisk perłopławów. Może jeszcze zechcą, żebym odkrył jakiś nowy ląd, nie? To przecież nie jest zajęcie dla uczciwego kapitana statku handlowego. J. van Toch nie jest żadnym przeklętym poszukiwaczem przygód, mój panie, o nie!
I tak dalej… Morze jest wielkie, a ocean czasu nie ma granic. Spluń do morza, człowieku, a ono się nie wzburzy, narzekaj na swój los, a nie zmienisz go ani trochę. No więc po wielu przygotowaniach i poruszaniu się po obrzeżach, dotarliśmy w końcu do miejsca, w którym kapitan holenderskiego statku „Kandong Bandoeng”, J. van Toch, wzdychając i klnąc siarczyście, schodzi do łodzi, by wysiąść w kampungu na Tana Masa i pertraktować z pijanym mieszańcem Portugalczyka i Kubanki na temat rozmaitych spraw handlowych.
— Sorry, Captain — powiedział w końcu ów mieszaniec — ale tu, na Tana Masa żadnych muszli nie ma. Ci brudni Batakowie — ciągnął z obrzydzeniem — żrą nawet meduzy. Więcej siedzą w wodzie niż na lądzie, kobiety cuchną rybami tak, że nawet pan sobie nie może wyobrazić… Co to ja chciałem powiedzieć? Aha, pytał pan o kobiety.
— A nie ma tu gdzieś kawałka brzegu, gdzie ci Batakowie nie włażą do wody?
Mieszaniec Portugalczyka i Kubanki pokręcił głową.
— Nie, panie. Chyba że Devil Bay, ale to nie dla pana.
— Dlaczego?
— Dlatego… że tam nikomu nie wolno chodzić, panie. Nalać panu, kapitanie?
— Thanks. Są tam rekiny?
— Rekiny… i w ogóle — mamrotał mieszaniec. — Złe miejsce, panie. Batakowie nie chcieliby tam nikogo widzieć.
— Czemu?
— …tam są diabły, panie. Morskie diabły.
— Co to jest morski diabeł? Jakaś ryba?
— Żadna ryba — zaprzeczył wykrętnie mieszaniec. — Normalnie diabeł, panie. Podmorski diabeł. Batakowie mówią na niego tapa. One tam ponoć mają swoje miasto, te diabły. Mam panu nalać?
— A jak wygląda… ten morski diabeł?
Mieszaniec Kubanki z Portugalczykiem wzruszył ramionami.
— Jak diabeł, panie. Kiedyś go widziałem… to znaczy tylko jego głowę. Wracałem łodzią od strony Cape Haarlem… i nagle to coś wychyliło przede mną z wody taki łeb.
— No i? Do czego to jest podobne?
— Łeb ma… jak Batak, panie, ale całkiem łysy.
— Na pewno nie był to Batak?
— Nie, panie. Przecież w tym miejscu żaden Batak nie wejdzie do wody. A poza tym… to coś mrugało na mnie _dolnymi powiekami_. — Mieszaniec wzdrygnął się z przerażenia. — Dolnymi powiekami, które zasłaniają całe oko. To był tapa.
Kapitan J. van Toch obracał w grubych palcach szklankę z winem palmowym.
— A nie był pan pijany, co? Zalany pan nie był?
— Byłem, panie. Inaczej bym tamtędy nie płynął. Batakowie nie lubią, kiedy ktoś te diabły niepokoi.
Kapitan van Toch potrząsnął głową.
— Człowieku, nie ma żadnych diabłów. A gdyby były, musiałyby wyglądać jak Europejczycy. To była pewnie jakaś ryba czy coś.
— Ryba! — obruszył się mieszaniec Portugalczyka i Kubanki. — Ryba nie ma rąk, panie. Ja nie jestem żadnym Batakiem, chodziłem do szkoły w Badjoeng… być może pamiętam jeszcze dziesięć przykazań i inne naukowo dowiedzione rzeczy. Wykształcony człowiek odróżni przecież diabła od zwierzęcia. Niech pan spyta Bataków.
— To są murzyńskie zabobony — oświadczył kapitan z jowialną wyższością człowieka wykształconego. — Naukowo rzecz biorąc, to jest bzdura. Diabeł nie może przecież żyć w wodzie. Co by tam robił? Nie możesz słuchać gadaniny tubylców, chłopcze. Ktoś nazwał tę zatokę Diabelską Zatoką i od tego czasu Batakowie się jej boją. Tak się sprawy mają — powiedział kapitan i uderzył grubą dłonią w stół. — Nic tam nie ma, chłopcze, to przecież jasna sprawa.
— Niby tak — zgodził się mieszaniec, który chodził do szkoły w Badjoeng — ale żaden rozumny człowiek nie ma czego szukać w Devil Bay.
Kapitan J. van Toch poczerwieniał.
— Co?! — wykrzyknął. — Ty brudny Kubańczyku, myślisz, że się przestraszę tych twoich diabłów? No to zobaczymy — powiedział, wstając w całej okazałości swych dwustu funtów. — Nie będę marnować tu z tobą mojego czasu, skoro mam na głowie interes. Ale pamiętaj o jednym: w holenderskich koloniach żadnych diabłów nie ma. Jeśli jacyś są, to we francuskich. Tam by mogli być. A teraz wołaj no mi tu naczelnika tego przeklętego kampungu.
Rzeczonego dostojnika nie trzeba było długo szukać. Siedział w kucki obok sklepiku mieszańca i żuł trzcinę cukrową. Był to nagi starszy pan, znacznie szczuplejszy niż bywają naczelnicy w Europie. W pewnej odległości za nim siedzieli w kucki wszyscy mieszkańcy wioski, łącznie z kobietami i dziećmi, prawdopodobnie sądząc, że będą filmowani.
— Posłuchaj, chłopcze — zagadnął kapitan van Toch po malajsku. (Mógł równie dobrze zwrócić się do niego po holendersku albo po angielsku, ponieważ czcigodny stary Batak nie znał ani słowa po malajsku i całą przemowę musiał tłumaczyć na język batacki mieszaniec Kubanki i Portugalczyka. Z jakichś powodów kapitan uważał jednak malajski za bardziej odpowiedni). — Posłuchaj więc, chłopcze, potrzebuję kilku dużych, silnych, odważnych mężczyzn, którzy poszliby ze mną na połów. Rozumiesz, na połów.
Mieszaniec to przetłumaczył, a naczelnik kiwał głową, że rozumie; po czym zwrócił się do szerszego audytorium i wygłosił do niego mowę, cieszącą się widocznym powodzeniem.
— Naczelnik mówi — tłumaczył mieszaniec — że cała wieś pójdzie z tuanem kapitanem na połów, dokąd tylko tuan zechce.
— No widzisz. Powiedz im zatem, że pójdziemy łowić muszle w Devil Bay.
Nastąpiła mniej więcej piętnastominutowa gorączkowa dyskusja, w której uczestniczyła cała wioska, zwłaszcza stare kobiety. W końcu mieszaniec zwrócił się do kapitana:
— Mówią, że do Devil Bay iść nie można.
Kapitan poczerwieniał.
— A czemu nie?
Mieszaniec wzruszył ramionami.
— Bo tam są tapa-tapa. Diabły, panie.
Kapitan zaczął przybierać barwę fioletową.
— Powiedz im, że jak nie pójdą… to im wybiję wszystkie zęby… pourywam uszy… powieszę… i spalę ten zawszony kampung, rozumiesz?
Mieszaniec rzetelnie to przetłumaczył, po czym znowu nastąpiła ożywiona dyskusja. Po niej mieszaniec zwrócił się do kapitana:
— Mówią, że pójdą do Padangu poskarżyć się na policji, że im tuan groził. Na to są ponoć paragrafy. Naczelnik mówi, że tego tak nie zostawi.
Kapitan J. van Toch zaczął sinieć.
— To mu powiedz — wrzasnął — że jest… — I mówił jednym tchem dobrych jedenaście minut.
Mieszaniec przetłumaczył na tyle, na ile pozwalał mu zasób słów; a po nowej, długiej wprawdzie, ale rzeczowej naradzie Bataków tłumaczył kapitanowi:
— Mówią, panie, że byliby skłonni odstąpić od ścigania na drodze sądowej, o ile tuan kapitan zapłaci karę na ręce miejscowych władz. Chcą… — zawahał się — dwieście rupii, ale to trochę za dużo. Niech im pan zaproponuje pięć.
Twarz kapitana van Tocha pokryła się brunatnymi plamami. Najpierw zaproponował wymordowanie wszystkich Bataków na świecie, potem ograniczył się do trzystu kopniaków, a w końcu zadowoliłby się tym, że wypcha naczelnika na użytek muzeum kolonialnego w Amsterdamie. Batakowie z kolei zeszli z dwustu rupii na żelazną pompę z kołem, a w końcu obstawali przy tym, żeby kapitan dał naczelnikowi tytułem kary benzynową zapalniczkę.
— Niech pan im to da — doradzał mieszaniec Kubanki i Portugalczyka. — Mam trzy zapalniczki na składzie, ale bez knotów.
W ten sposób przywrócony został pokój na Tana Masa. Kapitan J. van Toch wiedział jednak, że teraz gra idzie o prestiż białej rasy.
Po południu od holenderskiego statku „Kandong Bandoeng” odbiła łódź, w której znajdowali się: kapitan van Toch, Szwed Jensen, Islandczyk Gudmundson, Fin Gillemainen i dwaj syngalescy poławiacze pereł. Łódź skierowała się prosto do zatoki Devil Bay.
O godzinie trzeciej, w porze największego odpływu, kapitan stanął na lądzie, łódź krążyła jakieś sto metrów od brzegu, żeby mieć na oku rekiny, a obaj syngalescy nurkowie czekali z nożami w ręce na znak, by skoczyć do wody.
— No, to teraz ty! — rozkazał kapitan temu wyższemu golasowi. Syngalez wskoczył do wody, brodził w niej kilka kroków, a potem zniknął. Kapitan spojrzał na zegarek.
Po czterech minutach i dwudziestu sekundach jakieś sześćdziesiąt metrów na lewo wynurzyła się brązowa głowa. Z dziwnym, rozpaczliwym i jakby konwulsyjnym pośpiechem wdrapywał się Syngalez na skały, w jednej ręce trzymając nóż do odcinania muszli, a w drugiej muszlę perłopława.
Kapitan spochmurniał.
— No, co jest? — zapytał ostro.
Syngalez wciąż jeszcze ślizgał się na kamieniach, jęcząc głośno z przerażenia.
— Co się stało?! — krzyknął kapitan.
— Sahib… sahib — wykrztusił z siebie Syngalez i ciężko dysząc, upadł na brzegu. — Sahib, sahib…
— Rekiny?
— Djins — zajęczał Syngalez. — Diabły, panie! Tysiące, tysiące diabłów! — Pocierał sobie pięściami oczy. — Same diabły, panie!
— Pokaż tę muszlę — rozkazał kapitan i otwarł ją nożem. Była w niej mała czysta perełka. — Więcej ich nie znalazłeś?
Syngalez wyjął jeszcze trzy muszle z woreczka, który miał zawieszony na szyi.
— Są tam muszle, panie, ale te diabły ich pilnują… Patrzyły na mnie, gdy je odcinałem… — Jego kędzierzawe włosy zjeżyły się z przerażenia. — Sahib, tutaj nie!
Kapitan otworzył muszle; dwie były puste, a w trzeciej znajdowała się perła wielkości grochu, okrągła jak kropla rtęci. Kapitan spoglądał to na perłę, to na Syngaleza leżącego na ziemi.
— Ty — odezwał się z wahaniem — nie skoczyłbyś tam jeszcze raz?
Syngalez bez słowa pokręcił głową.
Kapitan van Toch miał wielką ochotę go skląć, ale ku swemu zdziwieniu stwierdził, że mówi cicho i niemal łagodnie:
— Nie bój się, chłopcze. A jak wyglądają te… diabły?
— Jak małe dzieci — wykrztusił Syngalez. — Mają ogon i są takie wysokie — ukazał mniej więcej metr dwadzieścia od ziemi. — Stały koło mnie i patrzyły, co tam robię… Otoczyły mnie… — Syngalez zaczął się trząść. — Sahib, sahib, nie tutaj!
Kapitan van Toch rozmyślał.
— I co, mrugają dolnymi powiekami, czy jak?
— Nie wiem, panie — chrypiał Syngalez. — Jest ich tam… dziesięć tysięcy!
Kapitan rozejrzał się za drugim Syngalezem. Ten stał jakieś sto pięćdziesiąt metrów dalej i czekał obojętnie z założonymi rękami. To prawda, gdy człowiek jest nagi, nie ma co zrobić z rękami, jak tylko założyć je na piersiach. Kapitan skinął na niego bez słowa i drobny Syngalez skoczył do wody. Po trzech minutach i pięćdziesięciu sekundach wynurzył się, usiłując chwycić się skał śliskimi rękami.
— Wyłaź! — krzyknął kapitan, ale potem spojrzał uważniej i rzucił się w fale ku tym rozpaczliwie wymachującym rękom. Człowiek by nie uwierzył, że takie cielsko potrafi tak skakać. W ostatniej chwili chwycił jedną rękę i sapiąc, wyciągnął Syngaleza z wody. Potem położył go na kamieniu i ocierał pot. Syngalez leżał bez ruchu; miał jeden goleń otarty do kości, najwidoczniej o kamień, ale poza tym był cały. Kapitan uniósł mu powiekę; widać było tylko bielma oczu postawionych w słup. Nie miał muszli ani noża.
W tej chwili łódź z załogą podpłynęła bliżej brzegu.
— Panie — wołał Szwed Jansen — tu są rekiny. Będzie pan łowił dalej?
— Nie. Podpłyńcie tu i zabierzcie tych dwóch.
— Niech pan spojrzy, jak tu się nagle robi płytko — zwrócił uwagę Jensen, gdy wracali na statek. — To idzie stąd prosto aż do brzegu — pokazywał, uderzając wiosłem o wodę. — Jakby pod wodą była jakaś tama.
Dopiero na statku młody Syngalez doszedł do siebie; siedział z kolanami pod brodą i trząsł się na całym ciele. Kapitan odesłał ludzi i usiadł w szerokim rozkroku.
— No to gadaj — powiedział. — Co tam widziałeś?
— Dżinny, sahib — szeptał mały Syngalez; teraz zaczęły mu drgać powieki i całe ciało pokryło się gęsią skórką.
Kapitan van Toch zabulgotał.
— A jak wyglądały?
— Jak… jak…
W oczach Syngaleza znowu zaczął się ukazywać skrawek bielma. Kapitan van Toch z zaskakującą szybkością grzbietem dłoni uderzył go w oba policzki, żeby oprzytomniał.
— Thanks, sahib — odetchnął mały Syngalez i w bielmie jego oczu znowu ukazały się źrenice.
— Już dobrze?
— Tak, sahib.
— Były tam muszle?
— Tak, sahib.
Kapitan van Toch kontynuował krzyżowy ogień pytań z niemałą cierpliwością i precyzją. Tak, są tam diabły. Ile? Tysiące i tysiące. Są wielkości mniej więcej dziesięcioletniego dziecka, panie, i niemal całkiem czarne. Pływają w wodzie, a po dnie chodzą na dwóch nogach. Na dwóch, sahib, jak pan czy ja, ale kołyszą przy tym ciałem, o tak, ciągle, o tak… Tak, panie, mają też ręce, jak ludzie. Nie, nie mają żadnych pazurów, raczej takie jakby dziecięce ręce. Nie, sahib, nie mają rogów ani sierści. Tak, mają ogon, podobny trochę do rybiego, ale bez płetwy ogonowej. I dużą głowę, okrągłą, jak Batakowie. Nie, nic nie mówiły, tylko jakby mlaskały. Gdy Syngalez odcinał muszlę na głębokości jakichś szesnastu metrów, poczuł na plecach dotyk jakby małych, zimnych palców. Obejrzał się i zobaczył, że dokoła były ich setki. Setki, pływających i stojących na kamieniach, i wszystkie patrzyły, co tam Syngalez robi. Wtedy upuścił nóż i muszlę i starał się wypłynąć na powierzchnię. Wpadł przy tym na kilka diabłów, które płynęły nad nim, a co było potem, tego już nie wie.
Kapitan van Toch patrzył zamyślony na trzęsącego się małego nurka. „Ten chłopiec już nigdy się na nic nie przyda — pomyślał — wyślę go z Padangu do domu, na Cejlon”. Mrucząc i sapiąc, poszedł do swej kabiny. Wysypał z papierowej torebki na stół dwie perły. Jedna była malutka jak ziarnko piasku, a druga wielkości grochu, lśniąca srebrzyście z delikatnym odcieniem różu. Kapitan holenderskiego statku parsknął i wyjął z szafki butelkę irlandzkiej whisky.
Przed szóstą kazał się znowu zawieźć łodzią do kampungu i udał się prosto do owego mieszańca Kubanki i Portugalczyka.
— Toddy — powiedział, i to było jedyne słowo, które padło z jego ust. Siedział potem na werandzie z falistej blachy, trzymał w grubych palcach szklankę z grubego szkła i pił, i spluwał, i łypał spod krzaczastych brwi na żółte wychudzone kurki, które bóg wie co dziobały na brudnym i udeptanym podwórku pośród palm. Mieszaniec nie kwapił się, by cokolwiek powiedzieć, tylko nalewał. Oczy kapitana pomału nabiegały krwią, a jego palce poruszały się niezręcznie. Zapadał już zmierzch, kiedy wstał i podciągnął sobie spodnie.
— Idzie pan już spać, kapitanie? — zapytał grzecznie mieszaniec czarta z diabłem.
Kapitan dźgnął palcem w powietrze.
— Gdyby były na świecie jakieś diabły, których jeszcze nie znam — powiedział — chciałbym je zobaczyć. Ty, gdzie jest ten przeklęty północny zachód?
— Tam — wskazał mieszaniec. — Dokąd pan idzie?
— Do piekła — zarechotał kapitan van Toch. — Popatrzeć na Devil Bay.
Od tego wieczora zaczęły się dziwactwa kapitana van Tocha. Wrócił do kampungu dopiero o świcie; nie odezwał się ani słowem i kazał się zawieźć na statek, gdzie zamknął się w kabinie aż do wieczora. To jeszcze nikogo nie dziwiło, „Kandong Bandoeng” musiał jeszcze załadować wiele dobrodziejstw wyspy Tana Masa (koprę, pieprz, kamforę, gutaperkę, olej palmowy, tytoń i siłę roboczą). Lecz gdy wieczorem zameldowano mu, że cały towar został załadowany, zasapał tylko i powiedział:
— Łódź! Do kampungu!
I wrócił dopiero o świcie. Szwed Jensen, który pomagał mu wejść na pokład, przez grzeczność tylko spytał:
— Wyruszamy dzisiaj, panie kapitanie?
Kapitan odwrócił się, jakby ten dźgnął go w plecy.
— A co ci do tego? — odgryzł się. — Pilnuj swoich cholernych spraw!
Cały dzień „Kandong Badoeng” stał bezczynnie na kotwicy w odległości jednej mili morskiej od brzegów Tana Masa. Z nastaniem wieczora kapitan wynurzył się ze swej kabiny i rozkazał:
— Łódź! Do kampungu!
Mały Grek Zapatis patrzył w ślad za nim jednym okiem ślepym, a drugim zezowatym.
— Chłopaki — zapiał — albo nasz stary ma tam dziewczynę, albo całkiem zwariował!
Szwed Jensen spochmurniał.
— Co ci do tego? — odciął się Zapatisowi. — Pilnuj swoich cholernych spraw!
Potem z Islandczykiem Gudmundsonem wzięli małą łódkę i popłynęli w kierunku Devil Bay. Ukryli łódź za skałami i czekali, co się stanie. Zobaczyli kapitana spacerującego na brzegu w zatoce. Wyglądało, jakby na kogoś czekał. Od czasu do czasu zatrzymywał się i wołał coś jakby „ts-ts-ts”.
— Spójrz — powiedział Gudmundson, wskazując na morze, teraz lśniąco czerwone i złote od zachodzącego słońca. Jensen naliczył dwie, trzy, cztery, sześć ostrych jak miecz płetw grzbietowych, które ciągnęły do Devil Bay.
— Herr Gott! — wymamrotał Jensen. — Ileż tu rekinów!
Miecze co chwilę zanurzały się w morzu, w powietrzu migały ogony i woda burzyła się gwałtownie. W pewnym momencie kapitan van Toch zaczął wściekle podskakiwać na brzegu, miotając przekleństwa i wygrażając rekinom pięściami. Potem nastał krótki tropikalny zmierzch i nad wyspą wzeszedł księżyc. Jensen poruszył wiosłami i łódka zbliżyła się do brzegu na odległość zaledwie jednego furlonga. Kapitan siedział na skale i robił „ts-ts-ts”. Coś się koło niego poruszało, ale nie dało się rozpoznać, co to takiego.
„Wyglądają jak foki — pomyślał Jensen — ale foki poruszają się inaczej”. Wynurzały się z wody między skałami i dreptały na brzegu, kołysząc się jak pingwiny. Jensen cicho zanurzył w wodzie wiosła i zatrzymał łódkę w odległości pół furlonga od kapitana. Tak, kapitan coś mówił, ale co, tego by nawet sam diabeł nie zrozumiał, najprawdopodobniej po malajsku albo tamilsku. Machał rękami, jakby coś rzucał tym fokom (ale to nie są foki, utwierdził się w swym przekonaniu Jensen), a przy tym gadał coś po chińsku czy malajsku. W tej chwili uniesione wiosło wysunęło się Jensenowi z ręki i z pluskiem wpadło do wody.
Kapitan podniósł głowę, wstał i podszedł jakieś trzydzieści kroków ku wodzie. Naraz ciemności przeszyły błyski i strzały. Kapitan palił z browninga w kierunku łodzi. Niemal równocześnie w zatoce zaszumiało, zawirowało, zapluskało, jakby tysiąc fok skakało do wody. Jensen i Gudmundson chwycili za wiosła i popłynęli co sił za najbliższy załom skalny. Wróciwszy na statek, nie powiedzieli nikomu ani słowa. Ludzie Północy potrafią przecież milczeć jak grób. Nad ranem wrócił kapitan; był ponury i wściekły, ale on też nie odezwał się słowem. Tylko kiedy Jensen pomagał mu wejść na pokład, spotkały się zimne i badawcze spojrzenia dwóch par niebieskich oczu.
— Jensen! — powiedział kapitan.
— Słucham, panie kapitanie.
— Dziś odpływamy.
— Tak jest, panie kapitanie.
I tyle.
Tego dnia „Kandong Bandoeng” odpłynął do Padangu. Stamtąd wysłał kapitan van Toch swemu Towarzystwu w Amsterdamie paczuszkę ubezpieczoną na tysiąc dwieście funtów szterlingów. I równocześnie telegraficznie prośbę o roczny urlop. Ważne przyczyny zdrowotne i tak dalej. Potem pokrążył po Padangu, aż znalazł osobę, której szukał. Był to dzikus z Borneo, Dajak, którego czasem wynajmowali angielscy podróżnicy jako łowcę rekinów, robiąc sobie z tego widowisko; ponieważ Dajak pracował jeszcze po staremu, uzbrojony jedynie w długi nóż. Był to prawdopodobnie ludożerca, ale miał ustaloną stawkę: pięć funtów za rekina, plus wyżywienie. Wyglądał przerażająco — na obu rękach, na piersiach i na udach miał skórę zdartą przez rekiny, a nos i uszy ozdobione rekinimi zębami. Mówiono na niego Shark.
Z tym Dajakiem kapitan van Toch udał się na wyspę Tana Masa.2. PAN GOLOMBEK I PAN VALENTA
Było upalne lato, typowa dziennikarska kanikuła, gdy absolutnie nic się nie dzieje, gdy zamiera życie polityczne, a sytuację w Europie cechuje stagnacja. A przecież i w tym czasie czytelnicy gazet, umierający z nudów na brzegach wód albo w rzadkim cieniu drzew, zdemoralizowani upałem, przyrodą, wiejskim spokojem i w ogóle zdrowym, prostym życiem na wakacjach, czekają z codziennie niespełnioną nadzieją, że przynajmniej w gazetach będzie coś nowego i orzeźwiającego, jakieś morderstwo albo wojna, albo trzęsienie ziemi, krótko mówiąc: Coś. A nie znajdując tego, ciskają nimi i oświadczają z rozgoryczeniem, że w tych gazetach niczego nie ma, w ogóle nie zasługują na to, żeby je czytać, i że już nie będą ich prenumerować.
W redakcji siedziało pięciu albo sześciu osamotnionych ludzi, pozostali koledzy byli na urlopie, gdzie rozgoryczeni ciskali gazetami i skarżyli się, że teraz w tych gazetach nic, dosłownie Nic nie ma.
Z zecerni wyszedł metrampaż i powiedział z wyrzutem:
— Panowie, panowie, nie mam jeszcze na jutro wstępniaka.
— To niech pan tam da… ten artykuł… o sytuacji gospodarczej w Bułgarii — zaproponował jeden z samotnych panów.
Metrampaż ciężko westchnął:
— Ale kto to będzie czytać, panie redaktorze? Znowu w całym numerze nie będzie Nic do Czytania.
Sześciu osamotnionych panów wzniosło oczy do sufitu, jakby tam można było znaleźć Coś do Czytania.
— Ach, żeby tak Coś się wydarzyło — rzucił jeden z nich niewyraźnie.
— Albo gdyby mieć… jakiś… ciekawy reportaż — dorzucił drugi.
— O czym?
— Tego nie wiem.
— Albo wymyślić jakąś nową witaminę — mruknął trzeci.
— Teraz, w lecie? — zaoponował czwarty. — Człowieku, witaminy to jest odległy temat, to pasuje raczej na jesień.
— Jezu, co za upał — ziewnął piąty. — Powinno to być coś z rejonów polarnych.
— Ale co?
— Coś takiego jak pisał ten Eskimos Welzl. Odmrożone palce, wieczne lody i takie historie.
— Łatwo powiedzieć — stwierdził szósty. — Ale skąd to wziąć?
W redakcji zapanowała beznadziejna cisza.
— Byłem w niedzielę w Jevíčku… — odezwał się z wahaniem metrampaż.
— No i…
— Podobno spędza tam urlop jakiś kapitan Vantoch. Ponoć urodził się w tym Jevíčku.
— Jaki Vantoch?
— Taki grubas. Niby jest kapitanem żeglugi morskiej, ten Vantoch. Ludzie mówili, że łowił gdzieś perły.
Pan Golombek spojrzał na pana Valentę.
— A gdzie je łowił?
— Na Sumatrze i na Celebes… w ogóle gdzieś w tamtych stronach. Ponoć spędził tam trzydzieści lat.
— Człowieku, to jest pomysł — stwierdził Valenta. — To mógłby być świetny reportaż. Pojedziemy tam, Golombku?
— Możemy spróbować — odparł Golombek, zsuwając się z biurka, na którym siedział.
— To tamten pan — powiedział oberżysta w Jevíčku.
W ogródku przy stole siedział w szerokim rozkroku gruby jegomość w białej czapce, pił piwo i w zamyśleniu wodził grubym palcem wskazującym po stole. Obaj panowie skierowali się ku niemu.
— Redaktor Valenta.
— Redaktor Golombek.
Grubas podniósł oczy.
— What? Co?
— Jestem redaktor Valenta.
— A ja redaktor Golombek.
Tęgi pan podniósł się z godnością.
— Captain van Toch. Very glad. Siadajcie, chłopcy.
Obaj panowie chętnie usiedli i położyli przed sobą notatniki.
— Czego się napijecie, chłopcy?
— Lemoniady — powiedział Valenta.
— Lemoniady? — powtórzył kapitan z niedowierzaniem. — A czemuż to? Panie starszy, niech im pan przyniesie piwo. A czego wy właściwie chcecie? — spytał, opierając się łokciami o stół.
— Czy to prawda, proszę pana, że pan się tutaj urodził?
— Yeah, urodziłem się tu.
— A jak pan trafił na morze?
— Via Hamburg.
— A od jak dawna jest pan kapitanem?
— Od dwudziestu lat, chłopcze. Papiery mam tutaj — powiedział, klepiąc się po kieszeni na piersiach. — Mogę pokazać.
Golombek chciał zobaczyć, jak wyglądają kapitańskie papiery, ale poskromił tę chęć.
— To przez te dwadzieścia lat poznał pan kawał świata, nie?
— Yeah, niezły kawał.
— A co, na przykład?
— Jawę, Borneo, Filipiny, Wyspy Fidżi, Wyspy Salomona, Karoliny, Samoa, damned Clipperton Island. A lot of damned islands, chłopcze. A czemu pytasz?
— Tak tylko… bo to ciekawe. Chętnie usłyszelibyśmy od pana coś więcej.
— Yeah. Czyli tak tylko, co? — Kapitan utkwił w nich swe bladoniebieskie oczy. — Więc jesteście z police, znaczy z policji?
— Nie, panie kapitanie, jesteśmy z gazety.
— Ach tak, z gazety. Reporters, co? No to piszcie: Captain J. van Toch, kapitan statku „Kandong Bandoeng”…
— Jak?
— „Kandong Bandoeng”. Port Surabaja. Cel podróży: vacances — jak to się powie?
— Urlop.
— Yeah, psiakrew, urlop. No to napiszcie w tej gazetce, kto przypłynął. A teraz już schowajcie ten notes, młodzieńcy. Your health!
— Panie Vantochu, przyjechaliśmy do pana, żeby nam pan opowiedział coś ze swego życia.
— A po co?
— Napiszemy o tym w gazecie. Ludzi to bardzo interesuje, kiedy czytają o dalekich wyspach i o tym, co tam przeżył ich rodak, Czech, ziomek z Jevíčka.
Kapitan pokiwał głową.
— To prawda. Jestem, chłopcze, jedyny Captain z całego Jevíčka. To się zgadza. Ponoć pochodzi stąd jeszcze jeden kapitan od… od… tych łódek spacerowych, ale ja myślę, że to nie jest prawdziwy Captain. To się mierzy według tonażu, wiesz?
— A jaki tonaż miał pański statek?
— Dwanaście tysięcy ton, młodzieńcze.
— To był pan wielkim kapitanem, prawda?
— Yeah, wielkim — odparł kapitan z godnością. — Chłopcy, macie pieniądze?
Obaj panowie popatrzyli na siebie trochę niepewnie.
— Mamy, ale mało. Potrzebuje pan, kapitanie?
— Yeah, potrzebowałbym.
— No to widzi pan. Będzie nam pan dużo opowiadać, my to spiszemy dla gazety, a pan dostanie za to pieniądze.
— Ile?
— Może nawet i… tysiąc — szczodrze wycenił Golombek.
— Pounds of sterling?
— Nie, tylko koron.
Kapitan van Toch pokręcił głową.
— Eee, to szkoda zachodu. Tyle to i ja mam, młodzieńcze. — Wyłowił z kieszeni spodni gruby plik banknotów. — Widzisz? — Potem oparł się łokciami o stół i nachylił się do obu panów. — Panowie, miałbym dla was big business. Jak to się powie?
— Duży interes.
— Yeah. Duży interes. Ale musielibyście mi dać piętnaście… nie, poczekajcie… piętnaście, szesnaście milionów koron. Więc jak?
Obaj panowie znowu spojrzeli na siebie niepewnie. Redaktorzy mają różne doświadczenia z wszelkimi rodzajami wariatów, oszustów i wynalazców.
— Poczekajcie — powiedział kapitan — coś wam pokażę. Pogrzebał grubymi palcami w kieszonce kamizelki, wyciągnął z niej coś i położył na stole. Było to pięć różowych pereł wielkości pestek czereśni. — Znacie się na perłach?
— Ile to może być warte? — westchnął głęboko Valenta.
— Yeah, lots of money, chłopcze. Ale ja je noszę tylko… do pokazania, jako wzór. Więc jak, wchodzicie w to? — zapytał kapitan, wyciągając do nich nad stołem swą szeroką dłoń.
Golombek westchnął.
— Panie Vantochu, tyle pieniędzy…
— Halt! — przerwał mu kapitan. — Ja wiem, ty mnie nie znasz, ale spytaj o Captain van Tocha w Surabaja, w Batawii, w Padangu albo gdzie tylko chcesz. Idź i zapytaj, a każdy ci powie: „Yeah, Captain van Toch, he is as good as his word”.
— Panie Vantochu, my panu wierzymy — zaprotestował pan Golombek — ale…
— Poczekaj — przykazał kapitan. — Nie chcesz dać swoich ślicznych pieniążków ot tak. To ci się chwali, chłopcze. Ale ty je dasz na statek, see? Ty kupisz ten statek, ty będziesz ship-owner i możesz na nim pływać. Yeah, możesz, żebyś widział, jak nim dowodzę w twoim imieniu. Ale pieniądze, które tam zarobimy, dzielimy fifty-fifty. To jest uczciwy business, nie?
— Ale panie Vantochu — wykrztusił wreszcie pan Golombek nieco przygnębiony — przecież my nie mamy takich pieniędzy!
— Yeah, to co innego — powiedział kapitan. — Sorry. Ale w takim razie nie wiem, panowie, po co do mnie przyszliście.
— Żeby nam pan opowiadał, kapitanie. Pan przecież musiał mieć tyle różnych przygód.
— A miałem, chłopcze. Miałem sporo cholernych przygód.
— Przeżył pan kiedyś katastrofę statku?
— What? Że niby ship-wrecking? A, to nie. Co ty sobie myślisz! Jeśli dasz mi dobry statek, nic mu się nie może stać. Możesz spytać w Amsterdamie o moje references. Idź i zapytaj.
— A tubylcy? Poznał pan tam jakichś tubylców?
Kapitan van Toch potrząsnął głową.
— O tym nie będę opowiadać. To się nie nadaje dla kulturalnych ludzi.
— To proszę opowiedzieć o czymś innym.
— Yeah, opowiedzieć — burknął kapitan nieufnie. — A wy to potem sprzedacie jakiejś Company, a ta pośle tam swoje statki. Ja ci powiem, my lad, ludzie to wielcy złodzieje. A najwięksi złodzieje to są ci bankers w Colombo.
— Bywał pan często w Colombo?
— Yeah, często. W Bangkoku też i w Manili. Młodzieńcy — rzekł nagle — wiem o pewnym statku. Bardzo zgrabnym i za niewielkie pieniądze. Stoi w Rotterdamie. Pojedźcie go obejrzeć. Przecież Rotterdam to tu zaraz — pokazał palcem przez ramię. — Teraz statki są strasznie tanie, chłopcy. Jak stare żelastwo. A ten ma tylko sześć lat i silnik Diesla. Chcecie go zobaczyć?
— Nie możemy, panie Vantochu.
— Dziwni z was ludzie — westchnął kapitan i wysmarkał się głośno do niebieskiej chustki. — A nie znacie tu kogoś, kto chciałby kupić statek?
— Tutaj, w Jevíčku?
— Yeah, tutaj albo w okolicy. Ja bym chciał, żeby ten wielki interes przyszedł tu, do my country.
— To bardzo ładnie z pana strony, kapitanie.
— Yeah. Ci inni to zbyt wielcy złodzieje. I nie mają pieniędzy. Wy, dziennikarze, musicie znać tych nadzianych ludzi, takich bankers i ship-owners, jak się powie… właścicieli statków?
— Armatorów. Niestety, nie znamy, panie Vantochu.
— Szkoda — zmartwił się kapitan.
Golombek coś sobie przypomniał.
— Nie zna pan przypadkiem pana Bondego?
— Bondy? Bondy? — zastanawiał się kapitan van Toch. — Czekaj, czekaj, to nazwisko coś mi mówi. Bondy. Yeah, w Londynie jest Bond Street i tam mieszkają bardzo bogaci ludzie. Czy on tam nie ma jakiegoś interesu na tej Bond Street, ten pan Bondy?
— Nie, on mieszka w Pradze, ale urodził się chyba tu, w Jevíčku.
— A do diaska! — kapitan zahuczał radośnie. — Masz rację, chłopcze. To ten, co miał na rynku sklep z materiałami. Yeah, Bondy… jak on miał na imię? Max. Max Bondy. To on ma teraz interes w Pradze?
— Nie, to był chyba jego ojciec. Ten jest G. H. Prezes G. H. Bondy, kapitanie.
— G. H. — kręcił głową kapitan. — Tu nie było żadnego G. H. Chyba żeby to był Gustl Bondy, ale on nie był żadnym prezesem. Gustl był takim piegowatym Żydkiem. To nie może być on.
— To będzie on, panie Vantochu. Przecież nie widział go pan tyle lat.
— Yeah, masz rację — przyznał kapitan. — Czterdzieści lat, chłopcze. To możliwe, że ten Gustl już będzie duży. A kim on jest?
— Prezesem zarządu firmy MEAS. Wie pan, to ta wielka fabryka kotłów i tego typu rzeczy. No i prezesem ze dwudziestu spółek i karteli. Wielkie z niego panisko, panie Vantochu. Nazywają go kapitanem naszego przemysłu.
— Kapitanem — zdziwił się Captain van Toch. — A więc nie jestem jedynym kapitanem z Jevíčka! Psiakrew, to ten Gustl też jest Captain. No to muszę się z nim spotkać. A czy on ma pieniądze?
— Jeszcze ile! Mnóstwo pieniędzy, panie Vantochu. Na bank będzie miał kilkaset milionów. To najbogatszy człowiek u nas.
Kapitan van Toch spoważniał.
— I też Captain. Dziękuję ci, chłopcze. Popłynę do niego, do tego Bondego. Yeah, Gustl Bondy, I know. Taki Żydek z niego był. A teraz to jest Captain G. H. Bondy. Yeah, yeah, jak ten czas leci — westchnął melancholijnie.
— Panie kapitanie, my już musimy iść, żeby nam nie uciekł wieczorny pociąg.
— Odprowadzę was do portu — powiedział kapitan i zaczął się zbierać. — Bardzo się cieszę, że przyjechaliście, panowie. Znam jednego redaktora w Surabaja, dobry chłop, yeah, a good friend of mine. Straszny moczymorda, młodzieńcy. Gdybyście chcieli, załatwiłbym wam pracę w gazecie w Surabaja. Nie? No, jak chcecie.
Kiedy już pociąg nabierał rozpędu, kapitan van Toch machał ogromną niebieską chusteczką. Wypadła mu przy tym do piasku jedna duża, nieregularna perła. Perła, której nikt nigdy nie znalazł.