Inwestowanie w wartość. Jak zostać skutecznym inwestorem - ebook
Inwestowanie w wartość. Jak zostać skutecznym inwestorem - ebook
[...] rynek – podobnie jak Bóg – pomaga tym, którzy pomogli sami sobie, jednak – w przeciwieństwie do Boga – nie przebacza tym, którzy nie wiedzą , co czynią [...].
(W.E. Buffett, fragment listu do akcjonariuszy Berkshire Hathaway Inc.)
Książka stanowi syntezę różnych koncepcji intelektualnych związanych z inwestowaniem na rynku kapitałowym. Jej oryginalność tkwi w sposobie połączenia teorii inwestowania, zasad strategicznej analizy przedsiębiorstw oraz praktycznych wskazówek największych teoretyków w tej dziedzinie.
Publikacja opisuje zasady inwestowania stosowane przez najbardziej wpływowych inwestorów świata: Petera Lyncha, Johna Neffa, Benjamina Grahama, Philipa Fishera, Warrena Buffetta i Charlesa Mungera. Autor dokonuje selekcji najważniejszych elementów koncepcji wymienionych inwestorów i na tej podstawie formułuje ponadczasowy zbiór zasad inwestowania w wartość, które łatwo można zastosować w praktyce.
Obowiązkowa lektura dla:
* inwestorów indywidualnych,
* analityków akcji,
* maklerów,
* doradców inwestycyjnych,
* zarządzających funduszami inwestycyjnymi,
* wszystkich, którzy chcą skutecznie inwestować w papiery wartościowe.
Kategoria: | Ekonomia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-01-19468-0 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Peter Lynch należy do grona najwybitniejszych zarządzających funduszami inwestycyjnymi drugiej połowy XX wieku. Od maja 1977 roku do maja 1990 roku zarządzał portfelem funduszu Fidelity Magellan Fund. W tym trzynastoletnim okresie każdy zainwestowany w fundusz tysiąc dolarów pomnożył się do wysokości 28 tysięcy dolarów, co daje stopę zwrotu na poziomie 29,2% rocznie, wyraźnie wyższą od średniej rynkowej. Co więcej, wyniki osiągane przez Magellan Fund były stabilne – przez cały trzynastoletni okres zdarzyły się tylko dwa roczne okresy, w których nie udało mu się pobić indeksu S&P 500. Wartość całego funduszu wzrosła z 18 milionów do ponad 14 miliardów dolarów. Był to zatem nie tylko fundusz osiągający najlepsze wyniki, ale z czasem stał się również największy na świecie. Kiedy w roku 1990 Lynch, mający wówczas 46 lat, zrezygnował z zarządzania funduszem, aby poświęcić więcej czasu swojej rodzinie, Magellan Fund liczył sobie około miliona uczestników.
Lynch koncentruje się w swoich poszukiwaniach na określonych cechach spółek – pod tym względem jego strategia nie różni się specjalnie od podejścia innych cenionych inwestorów, których sylwetki przedstawione zostały w tej książce. Szuka m.in. spółek o silnej pozycji konkurencyjnej i dobrej kondycji finansowej. Spośród innych inwestorów wyróżnia go to, że zwraca uwagę na pewne szczególne czynniki. Wystarczy na przykład wspomnieć, że często wyszukuje branże znajdujące się w trudnej sytuacji i dokonuje zakupu akcji najlepiej funkcjonujących w nich firm. Bardzo często podkreśla, że inwestor indywidualny może osiągnąć lepsze wyniki niż inwestor instytucjonalny. Wychodzi z założenia, że kierując się zdrowym rozsądkiem, poświęcając nieco czasu na analizy i trzymając się znanych sobie spółek, inwestor indywidualny może zapewnić sobie wyraźną przewagę nad inwestorem profesjonalnym. Uważa, że „inwestowanie nie jest skomplikowane. Kiedy staje się zbyt trudne, czas zainteresować się innymi akcjami”.
Pierwsze doświadczenia
Peter Lynch urodził się w 1944 roku jako syn byłego profesora matematyki, który został później starszym audytorem. Dorastał w rodzinie, która – podobnie zresztą jak wiele innych amerykańskich rodzin w latach pięćdziesiątych XX w. – nie miała zaufania do giełdy papierów wartościowych. Mawiano wtedy: „Trzymaj się z dala od giełdy, to zbyt ryzykowne. Stracisz wszystkie pieniądze”. W pamięci ludzi żywy był jeszcze wówczas Wielki Kryzys z lat trzydziestych. Później okazało się, że lata pięćdziesiąte XX w. były znakomitym okresem do inwestowania: „nauczyło mnie to nie tylko tego, że rynek jest trudny do przewidzenia, lecz również tego, że drobni inwestorzy często wykazują się optymizmem i pesymizmem w zupełnie nieodpowiednich momentach”.
Lynch miał dziesięć lat, kiedy jego ojciec zmarł z powodu guza mózgu. Młody Peter chciał wspomóc rodzinę finansowo, więc na pół etatu pracował jako pomocnik na polu golfowym. Przysłuchiwał się rozmowom graczy, szczególną uwagę zwracając na tematy dotyczące inwestowania. Z tych rozmów dowiedział się, że wielu uczestników gry giełdowej osiąga naprawdę wysokie zyski – w ten sposób młody Peter Lynch powoli oswajał się z myślą o inwestowaniu w akcje.
W trakcie nauki w Boston College Lynch unikał przedmiotów ścisłych, a swoją uwagę poświęcał głównie zajęciom plastycznym, historii, psychologii i naukom politycznym. Interesował się również metafizyką, logiką, religioznawstwem i filozofią starożytnej Grecji. Już jako doświadczony inwestor stwierdził, że dobieranie akcji jest w zasadzie bardziej sztuką niż nauką. Kluczem do skutecznego inwestowania nie jest matematyczna precyzja, lecz przede wszystkim zdrowy rozsądek.
Umiejętności w zakresie dokonywania różnego rodzaju precyzyjnych obliczeń mogą stać się przeszkodą . Umiejętności matematyczne potrzebne na giełdzie (Chrysler ma miliard dolarów w gotówce, 500 milionów długoterminowego zadłużenia itp.) nabywa się już w czwartej klasie podstawówki. Dziedziną wiedzy, która najbardziej mi się przydała przy dobieraniu akcji, była logika – przydała mi się choćby do rozpoznawania braku logiki charakterystycznego dla Wall Street. Finansiści mają mentalność starożytnych filozofów greckich, którzy potrafili całymi dniami siedzieć i debatować o tym, ile zębów ma koń. Wychodzili z założenia, że uda im się to po prostu wymyślić, nikt nie wpadł natomiast na pomysł, aby sprawdzić to empirycznie. Wielu inwestorów siedzi i debatuje o tym czy ceny danych akcji wzrosną, jak gdyby oczekiwali, że odpowiedź przyniesie im jakaś finansowa muza. Tak naprawdę jednak powinni najzwyczajniej w świecie poznać lepiej daną spółkę.
Peter Lynch nabył pierwsze akcje w 1963 roku. Były to walory Flying Tiger Airlines po 7 dolarów za sztukę. To właśnie ta inwestycja rozbudziła w nim pasję dziesięciokrotnego pomnażania wydawanych pieniędzy. Akcje przyniosły wysokie zyski, które Lynch wykorzystał na sfinansowanie swoich studiów. W ciągu dwóch lat akcje spółki Flying Tiger Airlines osiągnęły cenę 32,75 dolarów. „Był to dla mnie najlepszy dowód, że naprawdę istnieje coś takiego, jak akcje wielokrotnie zyskujące na wartości. Byłem przekonany, że skoro znalazłem jedną taką spółkę, to jest ich na rynku znacznie więcej”.
Fidelity kontra Wharton
Jeszcze w okresie wykonywania pracy pomocnika na polu golfowym Peter Lynch poznał D. George’a Sullivana, prezesa Fidelity Magellan Fund. Rozpoczynając ostatni rok studiów w Boston College (zanim przeniósł się do Wharton School przy Uniwersytecie Pensylwania), poprosił Sullivana o możliwość podjęcia wakacyjnej pracy w Fidelity, którą ostatecznie otrzymał pokonując wielu kandydatów. Do jego obowiązków należało analizowanie spółek i sporządzanie sprawozdań na ich temat. W ten sposób nauczył się, w jaki sposób można w miarę dogłębnie poznać istotę działalności konkretnego przedsiębiorstwa. Bezpośrednie doświadczenia w świecie inwestycji giełdowych kazały mu ze sceptycyzmem odnosić się do wielu rzeczy, których uczono go w ramach kursu MBA w Wharton School. „Wychodziło na to, że wiedza zdobywana w Wharton, która miała pomóc mi w odniesieniu sukcesu, mogła mi zagwarantować co najwyżej porażkę . Studiując analizę ilościową, dowiadywałem się, że to, co na własne oczy obserwowałem w Fidelity, było niemożliwe. Trudno mi było zgodzić się również z teorią rynku efektywnego . Nie ulegało wątpliwości, że moi profesorowie z Wharton, przekonani o słuszności analizy ilościowej i błądzenia losowego, osiągali wyraźnie gorsze wyniki niż moi współpracownicy z Fidelity. Stanąwszy przed wyborem między teorią a praktyką, zdecydowałem się na tę drugą . Do dziś nie mam zresztą zaufania do teoretyków i autorów prognoz”.
Nauka w Wharton School nie była jednak całkowitą stratą czasu. Niektóre zajęcia dawały mu naprawdę sporo satysfakcji, a co najważniejsze, to właśnie na uczelni Peter Lynch poznał swoją żonę, Carolyn. W latach 1967–1969 – służąc notabene w wojsku – próbował agresywnych spekulacji giełdowych i mocno się na tym sparzył. Po powrocie z Korei zatrudnił się w Fidelity jako analityk. W 1974 roku został dyrektorem działu badań, a w 1977 roku objął zarządzanie funduszem Magellan Fund. Jedenaście lat wcześniej fundusz ten był wart 20 milionów dolarów, jednak kryzys, do którego doszło na początku lat siedemdziesiątych XX w., spowodował znaczący odpływ środków. W konsekwencji w 1976 roku fundusz wart był zaledwie 6 milionów dolarów i został połączony z innym funduszem, co miało zapewnić mu sensowne rozmiary. Stąd wzięło się owe 18 milionów dolarów, z którymi Peter Lynch rozpoczął swoją przygodę w 1977 roku. Kierownictwo Fidelity postanowiło zaufać Lynchowi i przyznać mu dużą swobodę w wyborze akcji. Strategia ta bardzo im się opłaciła. Pod koniec lat osiemdziesiątych, wartość funduszu przewyższała PKB większości krajów świata.Inwestor indywidualny kontra zarządzający funduszem inwestycyjnym
Jak na zarządzającego funduszem inwestycyjnym, Lynch zaskakująco krytycznie podchodzi do tej profesji. Jego reguła numer jeden brzmi:
Przestać słuchać profesjonalistów! Dwadzieścia lat w tym biznesie pozwala mi wysnuć wniosek, że każdy zwyczajny człowiek, korzystający przeciętnie z trzech procent możliwości swojego mózgu, może wybierać akcje równie dobrze, a może nawet lepiej niż przeciętny ekspert z Wall Street , który inwestuje tam, gdzie mądry pieniądz wcale nie jest taki mądry, a głupi pieniądz jest mądrzejszy niż się wydaje. Głupi pieniądz jest głupi tylko wtedy, gdy słucha rad mądrego pieniądza. W rzeczywistości inwestor amator z racji swej natury dysponuje licznymi przewagami, których umiejętne wykorzystywanie otwiera drogę do zysków znacznie przewyższających zyski ekspertów i całego szeroko pojętego rynku.
Peter Lynch przyznaje, że zdarzają się naprawdę wyjątkowo skuteczni zarządzający funduszami inwestycyjnymi, bądź co bądź jest jednym z nich. Zdecydowaną większość stanowią jednak „przeciętni zarządzający, mierni zarządzający, nieprzytomni zarządzający, zarządzający pragnący się wszystkim podlizywać, nieśmiali zarządzający, a także cała rzesza różnych stadnych zarządzających i zarządzających wiernie przestrzegających obowiązujących procedur”. W związku z powyższym pojawia się ogromna szansa dla amatorów, którzy są gotowi „poświęcić nieco czasu na badania” i przewyższyć dzięki temu „95% opłacanych ekspertów, świetnie się przy tym bawiąc”.
Jeśli porażki, to tylko konwencjonalne
Jakie błędy popełniają zatem oksymorony? Dlaczego radzą sobie tak kiepsko w porównaniu z całym rynkiem, a także w porównaniu z amatorami? Pierwszy wniosek Lyncha odwołuje się do jednego z niepisanych praw jego zawodu. Głosi ono mianowicie, że nie ma nic złego w porażce, jeżeli została poniesiona w sposób konwencjonalny i powszechnie akceptowany. Jeżeli natomiast ktoś spróbuje wygrać z rynkiem niekonwencjonalnymi metodami, które okażą się nieskuteczne, wówczas straci pracę. Działania niekonwencjonalne mogą być słuszne, ponieważ w dłuższym okresie liczba sukcesów przeważy nad liczbą porażek, jednak już sama świadomość, że jeden kiepski wynik może położyć kres karierze zawodowej skutecznie odstrasza profesjonalnych inwestorów od podejmowania śmielszych posunięć. Tradycyjne i konwencjonalne praktyki przynoszą być może mierne wyniki, ale skoro nikt za takie wyniki nie ponosi konsekwencji, ponieważ znakomita większość inwestorów osiąga zyski na podobnym poziomie, to trudno znaleźć motywację do realizacji odważniejszych strategii. Jedno potknięcie grozi katastrofą:
Kiedy stawką jest przetrwanie, niewielu profesjonalnych inwestorów ma odwagę kupować akcje nikomu nieznanej spółki La Quinta (jedna z najlepszych inwestycji Lyncha). Typowy zarządzający funduszem inwestycyjnym, funduszem emerytalnym lub firmowym portfelem inwestycyjnym, który staje przed wyborem wypracowania nadzwyczajnie dużego zysku na akcjach nikomu nieznanej spółki lub poniesienia niewielkiej straty na akcjach spółki o ugruntowanej pozycji rynkowej, wybierze to drugie. Sukces to jedno, a zachowanie twarzy w przypadku porażki, to drugie. Na Wall Street obowiązuje pewna niepisana reguła: „Nigdy nie stracisz pracy, tracąc pieniądze klientów na akcjach IBM”. Jeżeli kupimy akcje spółki IBM, a one stracą na wartości, nasi klienci i szefowie zaczną się zastanawiać: „Co się ostatnio dzieje z tym cholernym IBM?”. Gdyby natomiast spadki odnotowywały akcje spółki La Quinta Motor Inns, inwestor musiałby odpowiedzieć na pytanie, co jest nie tak z nim samym. Właśnie dlatego konserwatywni zarządzający funduszami nie kupują papierów spółki La Quinta Motor Inns, o której pisze w porywach dwóch analityków i której akcje można kupić za 3 dolary. Nie kupują akcji Wal-Mart po 4 dolary, ponieważ jest to mały sklep z małego miasteczka w stanie Arkansas. Nie interesuje ich, że niedługo będzie to olbrzymia sieć handlowa. Akcje Wal-Mart kupują wówczas, kiedy sieć ma swoje sklepy w każdym większym mieście w USA, o spółce rozpisują się wszyscy analitycy, a jej prezes pojawia się na łamach magazynu „People”. Tylko że wtedy jedna akcja kosztuje już 40 dolarów”.
Przepisy, komisje i organy regulacyjne
Trzeba również pamiętać, że nawet jeżeli sam zarządzający funduszem inwestycyjnym znajdzie w sobie odwagę, by w imieniu swoich klientów podejmować umiarkowane ryzyko nawet wbrew wszystkim utrudnieniom społecznym i politycznym, przeszkodzić mu mogą różnego rodzaju przepisy. Nie można bowiem wykluczyć, że jakiś komitet opracuje listę spółek, które zarządzający mogą kupować. Jeżeli na takiej liście znajdą się spółki dynamiczne i ekscytujące, problemu nie ma. Na ogół jednak na taką listę trafiają tylko akcje spółek, które nie budzą sprzeciwu żadnego z trzydziestu członków komitetu: „Żaden komitet nie napisał jeszcze świetnej książki czy symfonii, podobnie jak nigdy jeszcze nie zbudował świetnego portfela inwestycyjnego”. Członkowie takich komitetów nie dysponują praktycznie żadną wiedzą na temat spółek, które akceptują lub skreślają z listy. Z pewnością nigdy ich nie odwiedzali, nie analizowali również ich potencjału, „biorą po prostu to, co zostaje im podane na tacy, a następnie przekazują to dalej”.
Reguły obowiązujące zarządzających gotowych realizować nietypową strategię inwestycyjną bywają niesamowicie arbitralne. Mogą na przykład zabraniać nabywania akcji wszelkich spółek, w których funkcjonują organizacje związkowe, albo takich, które nie zaliczają się do kategorii spółek o dużym potencjale. Niekiedy reguły te wyłączają możliwość kupowania akcji przedsiębiorstw działających w konkretnych branżach (na przykład naftowej).
Małe jest (zazwyczaj) najlepsze
Przeciętność promują również przepisy ustalane przez Securities and Exchange Commission (SEC). Instytucja ta ustaliła na przykład, że fundusze inwestycyjne nie mogą lokować więcej niż 5% swoich aktywów w akcje jednej spółki. Prowadzi to do sytuacji, w której większe fundusze inwestycyjne zmuszone są do lokowania bardzo dużej części swoich środków w akcjach 500 największych spółek. W rezultacie nie wykazują większego zainteresowania dziesięcioma tysiącami mniejszych spółek notowanych na amerykańskich giełdach. Niektóre fundusze dodatkowo utrudniają życie swoim zarządzającym, zabraniając im nabywania akcji spółek, których kapitalizacja rynkowa nie przekracza 100 milionów dolarów. Dochodzi zatem do sytuacji, w której „portfele składają się głównie z akcji zapewniających możliwość wypracowania co najwyżej 10-procentowego wzrostu, akcji charakteryzujących się bardzo niewielkimi wahaniami kursowymi oraz papierów emitowanych przez 500 największych spółek magazynu »Fortune«, które rzadko sprawiają przyjemne niespodzianki”.
Należałoby zatem powiedzieć, że zarządzający funduszami inwestycyjnymi nie szukają akcji zapewniających najlepsze perspektywy – ich głównym celem jest budowanie odpowiedniego wizerunku i zabezpieczanie własnych tyłów na wypadek, gdyby coś poszło nie tak (na przykład gdyby akcje, które zdecydowali się kupić, po prostu nie chciały zyskiwać na wartości).
Ktoś, kto wyobraża sobie, że finansista z Wall Street szuka możliwości kupowania ekscytujących akcji, niewiele wie o świecie wielkich finansów. Zarządzający funduszem inwestycyjnym szuka przede wszystkim argumentów przemawiających za tym, aby nie kupować ekscytujących akcji, żeby w razie wzrostu jej wartości móc się łatwo wytłumaczyć ze swojej decyzji. Na szczycie długiej listy tego rodzaju wymówek znajduje się: „Ta spółka wydawała mi się za mała”. Kolejne lokaty zajmują stwierdzenia typu: „Nie było danych o jej wcześniejszych wynikach”, „Branża była nierozwojowa”, „Brakowało informacji co do skuteczności kierownictwa” , „Zje ich konkurencja” . Tego typu obawy znajdują czasami poparcie w faktach i zasługują na uwagę, zazwyczaj są jednak wykorzystywane dla uzasadnienia pochopnych decyzji i podtrzymywania powszechnych tabu”.
Lynch krytykuje skłonność do ignorowania akcji małych i średnich spółek ze względu na to, że – z niewielkimi wyjątkami – „ceny akcji dużych spółek nie odnotowują dużych zmian”. To właśnie najmniejsze firmy oferują możliwość czterokrotnego, a nawet dziesięciokrotnego zwrotu z inwestycji w ciągu zaledwie kilku lat. Zakładając zatem, że w grę nie wchodzą żadne inne czynniki, inwestor powinien trzymać się małych spółek, ponieważ w ich przypadku szanse na pokaźne zyski są znacznie większe. Duże fundusze inwestycyjne niejako z definicji nie mogą stosować tej strategii.
Inwestowanie bez rozeznania
Przedmiotem szczególnej krytyki Lyncha jest inwestowanie przez zarządzających funduszami inwestycyjnymi w spółki, których działalności nie rozumieją.
Wydaje się, że na Wall Street panuje pewna niepisana reguła: jeśli czegoś nie znasz, zainwestuj w to wszystkie oszczędności swojego życia. Zignoruj firmę działającą tuż za rogiem, której przynajmniej mógłbyś się przyjrzeć, i wybierz sobie taką, która produkuje coś, czego kompletnie nie rozumiesz , spółkę wytwarzającą „jednomegabitowy S-ram, C-mos, , komputery w architekturze RISC wykonujące operacje zmiennoprzecinkowe, procesory wektorowe I/O, kompilatory optymalizujące, 16-bajtowe…”. Gigaherce mogą się mnożyć, a komputery przyspieszać, ale jeżeli nie potrafisz rozstrzygnąć, czy masz do czynienia z koniem wyścigowym czy chipem pamięci, trzymaj się od tego z daleka”.
Pojedyncze lemingi nie zasługują na uwagę
Inwestorzy z Wall Street nieustannie obserwują się nawzajem, starając się dostrzec nowe trendy, za którymi należałoby podążać. Brakuje im indywidualizmu i siły charakteru, aby podjąć inicjatywę i wykonać pierwszy ruch. Akcje zyskują wizerunek atrakcyjnych dopiero wówczas, gdy „duża liczba instytucji potwierdza ich przydatność, a równie duża liczba szanowanych analityków giełdowych wciąga je na swoje listy papierów rekomendowanych. Właściwie należy się chyba dziwić, że skoro tak wiele osób czeka, aż ktoś inny wykona pierwszy ruch, jakiekolwiek zakupy w ogóle dochodzą do skutku”. Lynch opisuje liczne sytuacje, w których analitycy i zarządzający funduszami inwestycyjnymi zbyt późno decydowali się przyłączyć do ogólnego trendu. Jednym z takich przykładów jest spółka The Limited. Kiedy zadebiutowała na giełdzie w 1969 roku, zainteresował się nią tylko jeden analityk. Drugi analityk dołączył do niego w 1974 roku, a dopiero w 1981 roku spółka stała się przedmiotem zainteresowania sześciu analityków. W latach 1977–1986 ceny spółki Dunkin’ Donuts wzrosły 25-krotnie, ale do 1984 roku żadna z większych firm się nią nie interesowała. W latach 1984–1989 wzbudziła ona zainteresowanie zaledwie dwóch funduszy inwestycyjnych. Akcje spółki Stop and Shop czekał wzrost z 5 do 50 dolarów, a mimo to interesował się nimi tylko jeden analityk. Dla porównania, o IBM pisało wtedy 56 specjalistów.
Na pograniczu
Akcje wielu spółek są ignorowane być może dlatego, że nie dają się łatwo zaklasyfikować do jednej z kategorii, którymi posługują się analitycy. Wniosek z tego jest taki, że spółka wymykająca się standardowym podziałom branżowym jest godna większej uwagi inwestora indywidualnego, ponieważ oksymorony nie zwracają na nią uwagi i w rezultacie jej wartość może być poważnie zaniżona. Peter Lynch odniósł sukces, inwestując w akcje Service Corporation International, firmy świadczącej usługi pogrzebowe, która przez długi czas znajdowała się poza obszarem zainteresowań Wall Street.
Taka sama mentalność, takie same działania
Peter Lynch jest zdania, że pasące się na Wall Street stado podrywa się do biegu dopiero wtedy, gdy pojedyncze osobniki zaczynają się nawzajem motywować świeżutkimi plotkami, najświeższymi „cynkami” i odkryciami nowych, rewolucyjnych branż i sektorów. „Trzeba zrozumieć mentalność ludzi z naszej branży. Wszyscy czytamy te same gazety i czasopisma, słuchamy też tych samych ekonomistów. Szczerze powiedziawszy, stanowimy dosyć homogeniczny tłum”. Lynch radzi nam, abyśmy powstrzymali się od naśladowania zakupów dokonywanych przez zarządzających funduszami – nawet jeśli zarządzającym tym jest Peter Lynch – ponieważ:
(1) zarządzający może się mylić (długa lista nietrafionych zakupów z mojego własnego portfela nieustannie przypomina mi, że tak zwany mądry pieniądz okazuje się bezdennie głupi w 40 procentach przypadków); (2) nawet jeśli się nie pomyli, nigdy nie będzie wiadomo, kiedy zmieni zdanie i sprzeda swoje papiery; (3) dookoła aż roi się od lepszych źródeł informacji.
Amator też ma szansę na sukces
Skoro nawet zarządzający funduszami inwestycyjnymi nie są generalnie w stanie wypracowywać wysokich zysków, to jak mają sobie poradzić amatorzy? Lynch jest przekonany, że w ich przypadku szanse na sukces są naprawdę duże. „To właśnie indywidualni inwestorzy wynajdują spółki, które przynoszą dziesięciokrotne zyski, spółki spoza obszaru zainteresowań finansistów z Wall Street”. Przewaga inwestorów indywidualnych bierze się stąd, że mogą oni gromadzić wiedzę na temat konkretnych spółek lub branż. Niejednokrotnie mają okazję obserwować firmy o ogromnym potencjale rozwojowym, jeszcze zanim profesjonalni inwestorzy w ogóle o nich usłyszą. Wcale nie trzeba daleko szukać, w najbliższym otoczeniu często znaleźć można wiele atrakcyjnych spółek. Na przykład w centrum handlowym lub w pracy „statystyczny człowiek dwa lub trzy razy w roku (a czasami nawet częściej) styka się ze spółką, której akcje mógłby potencjalnie kupić”. Indywidualny inwestor może bez trudu dotrzeć do wszystkich naprawdę przydatnych informacji na temat spółki. „Wszystkie ważne dane są na wyciągnięcie ręki czego nie da się znaleźć w rocznym sprawozdaniu finansowym spółki, można dowiedzieć się od maklera, albo dzwoniąc do konkretnej firmy czy odwiedzając jej siedzibę, albo testując podstawowe możliwości spółki, a więc jakby kopiąc w jej opony”. Lynch podkreśla, że chociaż wiele godzin spędza na rozmowach z dyrektorami generalnymi, analitykami finansowymi i kolegami z innych funduszy powierniczych, inspirację do najlepszych inwestycji czerpie na ogół z życia codziennego. Wystarczy wspomnieć, w jaki sposób odkrył w swojej karierze kilka niezwykle udanych spółek: Taco Bell – „Byłem zachwycony burrito, które zjadłem w drodze do Kalifornii”; La Quinta Motor Inns – „powiedział mi o niej ktoś z konkurencyjnej Holiday Inn”; Apple Computer – „moje dzieci miały taki komputer”; Dunkin’ Donuts – „uwielbiałem tamtejszą kawę”. Oczywiście żadne z tych spostrzeżeń nie było ostatecznym argumentem decydującym, „tego rodzaju odkrycie nie skłania do zakupu stanowi zaledwie wstęp do historii, którą trzeba rozwinąć”.
Dobre jest to, co nudne i nieprzyjemne
Zdaniem Petera Lyncha spółek oferujących możliwość wielokrotnych zysków najlepiej jest szukać tam, gdzie wieje nudą, a jeszcze lepiej tam, gdzie jest nudno i nieprzyjemnie! Mowa tu o branżach, które znajdują się poza kręgiem zainteresowań analityków i w których w związku z tym można często znaleźć akcje o znacznie zaniżonej wartości:
Firma prowadząca nudną działalność jest niemal tak samo dobra jak firma o nudnej nazwie, firma łącząca w sobie te dwie cechy to zaś prawdziwa rewelacja. Te dwa czynniki w zasadzie gwarantują, że oksymorony będą się trzymać od takiej spółki z daleka, przynajmniej do momentu pojawienia się dobrych wiadomości inspirujących do zakupu akcji wtedy spółka stanie się modna i jej cena zacznie przewyższać jej wartość, a my będziemy mogli sprzedać akcje inwestorom, którzy podążają za rynkowymi trendami.
Warto również interesować się akcjami spółek (również tych większych i raczej nienudnych), które straciły uznanie inwestorów, a przez to są wyceniane poniżej realnej wartości. Przykładem mogą być tu firmy, które kiedyś cieszyły się wzięciem wśród profesjonalnych inwestorów, ale zostały zapomniane, ponieważ popadły w przejściowe tarapaty.Cechy charakterystyczne dobrych akcji niszowych
Peter Lynch wybierał akcje do gigantycznego funduszu Magellan Fund z sześciu różnych kategorii (wolny rozwój, niezawodność, cykliczność, szybki rozwój, całkowita zmiana i niedowartościowane aktywa). Potrzeba nie lada umiejętności, aby z powodzeniem analizować wszystkie wspomniane typy akcji. My skoncentrujemy się więc na ulubionej kategorii Lyncha, a mianowicie na dynamicznie rozwijających się małych lub średnich firmach, prowadzących niszową działalność o wysokim potencjalne wzrostu. Do kategorii tej należą spółki raczej agresywne, których akcje rosną o około 20–25% rocznie. „Dobierając takie akcje mądrze, można osiągać 10-krotne, 40-krotne, a nawet 200-krotne zyski. W przypadku małych portfeli inwestycyjnych nawet jedna lub dwie takie spółki mogą przynieść naprawdę rewelacyjne wyniki”. Podstawowe cechy spółki niszowej zostały przedstawione na rysunku 1.1.
Rysunek 1.1. Inwestowanie niszowe Petera Lyncha