Irena Kwiatkowska i znani sprawcy - ebook
Irena Kwiatkowska i znani sprawcy - ebook
Porywająca autobiografia Ireny Kwiatkowskiej, jednej z najwspanialszych i najpopularniejszych polskich aktorek wszech czasów. Odtwórczyni niezapomnianych ról: Kobiety Pracującej w „Czterdziestolatku”, Zofii Jankowskiej w „Wojnie domowej” i Makowskiej w „Hallo Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy”. W książce opowiadają o niej m.in. Piotr Fronczewski, Wojciech Młynarski, Maria Czubaszek, Edward Dziewoński i Jan Kobuszewski.
Cygański obłęd i germańska dyscyplina. Tajemnice tej mieszanki posiada tylko ona: Irena Kwiatkowska.
Agnieszka Osiecka
Irena Kwiatkowska jest jak żelbet, a właściwie jak jego zbrojenie. Zbrojenie polskiego wątku komediowego.
Tadeusz Konwicki
W dobrym materiale komedii jest wszystko to, co jest potrzebne aktorowi, aby publiczność śmiała się – pozostaje umiejętność wydobycia tego. A Irka należy do mistrzów naszego fachu i nigdy, podkreślam – nigdy, nie miała z tym żadnych kłopotów. Zawsze grając serio!
Edward Dziewoński
Pisać i patrzeć na Ciebie i słuchać, jak od pierwszej, czytanej próby rozwija się powołana przez Ciebie do życia postać. Jak przekracza ramy zakreślone tekstem i żyje własnym życiem, zaskakując autora jego pełnią, mnóstwem wypełniających je, precyzyjnie przemyślanych drobiazgów.
Jeremi Przybora
Roman Dziewoński
Autor i reżyser słuchowisk w Teatrze Polskiego Radia. Od 1977 roku prowadził audycje muzyczne o musicalu, jazzie i kabarecie w „Trójce”, „Jedynce” oraz Programie II PR. Autor książek i ich projektów graficznych: Sęk z Dudkiem, KABARETu STARSZYCH PANÓW wespół w zespół, Irena Kwiatkowska i znani sprawcy, Ostatni naiwni. Leksykon Kabaretu Starszych Panów (z Moniką i Grzegorzem Wasowskimi), Dożylnie o Dudku Edwardzie Dziewońskim (z Piotrem Dziewońskim), W cieniu ZŁEGO, Dla mnie bomba Jerzego Dobrowolskiego, DODEK Dymsza, Skarpetka w ręku. Krzysztof Kowalewski w garderobie, Gabriela GABI Kownacka.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65381-05-7 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ten fragment skeczu Stanisława Tyma z VI programu kabaretu Dudek (rok 1970) pt. Hobbyści, w którym partnerem Pani Ireny Kwiatkowskiej był Bronisław Pawlik, pasuje do niej idealnie. Hobby tyczyło trwania w ówczesnej rzeczywistości, a całość napomykała o tym, jak to przed wojną bywało. Mało, że przed nią, czyli przed drugą, ale też i przed pierwszą światową, a i przed Polską odrodzoną także, urodziła się Irena Kwiatkowska. Było to 17 września 1912 roku.
„Skoro jestem, to musiałam się urodzić. Takie wspominanie to nie dla mnie. Zresztą najlepiej pamiętam zapachy. Dzieciństwo kojarzy mi się z zapachami. Moja dzielnica także. Waliców, Ciepła, bóżnica na Grzybowskiej, dochodziło się do Granicznej i w prawo – był tam już świat zachodni, ale tu była dzielnica typowo żydowska. W naszej kamienicy śpiewał od świtu kantor. Ja słuchałam, ja widziałam, jako dziecko czułam, że on się modli. Przepięknie śpiewał. Na całą kamienicę to się rozchodziło. Zasłuchana byłam. W kamienicy dozorcą był katolik, na pierwszym piętrze my, też katolicy, i na drugim pani Dzieżgowska z siostrą, dwie stare panny, też katoliczki. I to wszystko. Jak były święta żydowskie, Kuczki, to Żydzi budowali szałasy. Przychodzili tylko mężczyźni, a kobiety znosiły jedzenie. Zawsze przyglądałam się z zainteresowaniem. Duże, czarne garnki, w środku na biało polewane. I szedł zapach kartofli... Ja zapachowa jestem, pociągam go nosem do dziś... pamiętam. Żydzi modlili się, pachniały świece. Zrobiłam im kiedyś wielką krzywdę. Przy drzwiach wieszali takie zawiniątka, szczelnie zapakowane. To były ich przykazania i ja, gówniara, młoda byłam, ciekawa – rozpakowałam. Patrzę, po hebrajsku w tę i z powrotem. Przestraszyłam się. Wtryniłam do środka i w nogi. Większość z nich to była pobożna, żydowska biedota. Ale byli też zamożni. Pamiętam panią Zorman, miała rodzinę w Szwajcarii i jej się chyba udało wyjechać. Moi koledzy z podwórka, ich rodzice trafili do getta. Ale wtedy oni przychodzili do nas, ja do nich. Największe zmartwienie małych Żydków, jak w zabawie zgubili czapkę. Poszukiwania zawsze były intensywne. Kiedy przychodziłam do ich mieszkań, czułam naftalinę... no, zapachowa jestem. U tych bogatych pamiętam zielone obrusy, grube, pluszowe. Za moim nosem mogłam chodzić, zawsze mnie prowadził. Tamta Warszawa to zapachy. Tam gdzie bywałam najczęściej, obok domu – sklep ze śledziami. Następny z ciastem. Potem były pisma – papier i druk to też zapach. Dalej szło się Waliców i do Hali Mirowskiej. Naokoło były stoiska. Przechodziłam, a ci z tych straganów uważali, żebym czego nie ściągnęła. A ja byłam zafascynowana towarem, tym, co się działo! W sklepie obok naszego domu sprzedawali lody. Ciasta i lody. Zimne. Chłód w powietrzu i z tego ten powiew i smaku, i zapachu. Ja to czułam nosem! Jestem właściwie Kwiatkowska od zapachu do zapachu. A na straganach to ja patrzyłam na te wspaniałości owoców, ale pomarańcze dostawałam, jak byłam chora. Tak to się tylko przyglądałam. Chodziłam po tamtych ulicach na zapach”.
Za siedmioma górami, za siedmioma morzami była sobie pewna kraina. Mieszkali w niej wspaniali ludzie, szarmanccy oficerowie, uduchowieni poeci. Odbywały się rauty, bale i przyjęcia. Kabaret kwitł, teatr promieniował, rozwijała się literatura. Mieszkańcy byli Europejczykami i nikt ich nie musiał do niczego przyłączać. Kraina ta odrodziła się jak Feniks z popiołów i trwała sobie przez lat dwadzieścia. Do tego Lwów, Gdynia, Druskienniki, Poznań, Jurata, Wilno, Kraków, Zakopane i Warszawa. Mit tamtych czasów, z racji czerwonych poprawiaczy historii, musiał rozkwitać w latach powojennych.
Nie było innego wyjścia. Trwał i trwać już będzie. Paradoksalnie dopiero teraz, gdy świadków już niewielu, coś z normalności tamtych dni przebija się do ogólnej świadomości. Nie ma to i tak większego znaczenia. Ten towar nie jest już tak atrakcyjny i spokojnie można znaleźć dla niego miejsce w odległym zakątku zakurzonych półek. Slalom historyczny, który wykonał naród w dorzeczu Wisły, taki bardziej w stylu kajakarstwa górskiego, kiedy płynąć trzeba czasami pod prąd, zacierał właściwą ocenę. O dystansie nie było mowy. Nawet gdy ta ocena winna być krytyczna, należało przynajmniej milczeć. Na szczęście po Antonim Słonimskim pozostały Kroniki tygodniowe, a Witold Gombrowicz przyglądał się wszystkiemu z daleka. Przywołując, dla kontrastu, postać bohaterskiego agenta Stirlitza, przynajmniej w tych dwóch wspomnianych przypadkach zaproponowano nam „materiał do przemyślenia”. Niewielka, bladoróżowa karteczka ze znakami wodnymi zapisana przed wielu laty kaligraficznym pismem. Nagłówek: „Irenka do pięciu lat przekręcała następujące wyrazy”. Pomiędzy zapisanymi jest kocielatka zamiast czekoladka, forfutan podmieniający fortepian, flofle za kartofle, psieja znaczyło śpiewa, a wszystko się knoci zamiast kopci. Najdłużej jednak, według Pani Ireny, bączki były pączkami. Jej rodzinne wspomnienia są pełne ciepłego tonu, atmosfery, która nie minęła...
„Tatuś mówił: biały kruk! Książki były dla niego najważniejsze. Znał się na nich. Był drukarzem, zecerem, znał rodzaje papierów, druku. Cenił dobrą robotę. Składał je przecież ręcznie. Dla mnie i tak one przede wszystkim pachniały. Szacunek dla książki, nawyk czytania mam na pewno po tatusiu. Nie wyobrażam sobie życia bez książek. Część z tych, które zbierał, mam u siebie na półce. Mamusia nie była zachwycona tymi białymi krukami. «Biały kruk, biały kruk – powtarzała – a ja nie mam na buty dla dzieci na jesień». Zresztą kiedyś sama... To było tak. Zaczęła czytać Sienkiewicza; a książka stała u tatusia w szafce, za szkłem, tak jak inne, żeby się nie kurzyła. Tatuś szafkę, jak wychodził, to zamykał na klucz – tak dbał o te swoje białe kruki. A mamusia kiedyś zapomniała wyjąć przed jego wyjściem tego czytanego właśnie Sienkiewicza. Chodziła, próbowała, aż... poszedł zamek. Mogła czytać dalej. Kiedy tatuś wrócił i zobaczył ten zamek... Ale nic nie było. Przecież to chodziło o książkę! Wszystko i tak zostało w rodzinie, ja czytałam, a brat Edward i czytał, i składał. Poszedł w ślady tatusia i pracował przez wiele, wiele lat w drukarni Słowa Polskiego jako metrampaż”.
„...Tam był już świat zachodni”. Wydaje się, że to tylko kilka warszawskich ulic, także tych ze wspomnień Pani Ireny. Padają od lat te same nazwy. Do tego sklep Simon i Stecki na Krakowskim Przedmieściu, Qui Pro Quo w Pasażu Luxenburga czy kawiarnia Ziemiańska, zwana później Małą, przy ulicy Mazowieckiej. Do tego świata można było z rejonów ulicy Waliców dotrzeć choćby tropem Osi Saskiej, przez plac Mirowski, hale, Ptasią i plac Żelaznej Bramy, do Ogrodu Saskiego. Przez tę zieloną przestrzeń, skręcając przed placem Józefa Piłsudskiego w prawo, dojść, mijając pomnik Peowiaka i Zachętę, do wspomnianej Mazowieckiej. Przez kilka swoich młodzieńczych lat mieszkał tu przyszły „Dudek” – Edward Dziewoński. Było to dla niego niewątpliwie istotne, ale na pewno nie najważniejsze dla historii tej ulicy. Przecież pod numerem siódmym miał tu swoje mieszkanie Julian Tuwim. Aptekę Mazowiecką prowadził uwielbiany w stolicy aktor i pieśniarz, acz farmaceuta z zawodu, zapomniany dziś Marian Rentgen. Swoją drogę przez teatrzyki Warszawy: Miraż, Perskie Oko, Wesoły Wieczór czy Cyrulik Warszawski, zakończył w Katyniu. Jego los, podobnie jak Eugeniusza Bodo, zamieszkałego niedaleko, przy ulicy Wareckiej, zmarłego z wycieńczenia w gułagu, jakoś nie pasuje do kabaretu i rewii. Na tamtej Mazowieckiej, w księgarni Mortkowicza, można było dostać tomiki poetyckie skamandrytów, których silna reprezentacja zawsze zajmowała stolik na pięterku Małej Ziemiańskiej. Do Lechonia, Tuwima, Słonimskiego przysiąść się chcieli wszyscy. Dopuszczano nielicznych. A jeszcze generał Wieniawa-Długoszowski i Franc Fiszer. Komasacja talentu i niepowtarzalności na wydzielonej przestrzeni kawiarni przekraczała wszelkie dopuszczalne normy. Idąc tą ulicą, można było natknąć się na firmę tapet Franaszka, które to nazwisko związane jest także z nową, znakomitą polską błoną fotograficzną. Bar Wróbla i kwiaciarnia Złocień. Mieszkali tu także piękna aktorka Lena Żelichowska z malarzem Stefanem Norblinem.
Tej Warszawy już nie ma. Przeniesiona do legendy, żyje cieniem wielkości i niedobitkami wspomnień cudem ocalonych. To nie Kraków, który jest historią wyżłobionych od trwania kamiennych schodów czy Jamy Michalika. Wspominana elegancja europejskiej stolicy zwanej Paryżem Wschodu coraz bardziej traci swój nimb. Niedługo określenie owo znajdzie miejsce w jakimś leksykonie, wepchnięte w naukowe wytłumaczenie odarte z ukrytych znaczeń.
„Mój wybór drogi w życiu! Z rodziny robotniczej do PIST-u to ewenement. Tego już dzisiaj nikt nie zrozumie. Co do samego wyboru, to rodzice nie mieli nic do powiedzenia – tak ona chce, to niech tak będzie. Nie oponowali. Pewnie trochę nie wierzyli. Niech tam sobie coś marzy... Zmartwił się tylko ksiądz. Może dlatego, że wszystko zaczęło się od Diabełka? Ja chciałam być Aniołkiem! Przepłakałam pół nocy... i zadebiutowałam przed publicznością ochronki, do której chodziłam, w jasełkach. Na uroczystościach szkolnych deklamacja wiersza w moim wykonaniu stała się normą. Potem w Gimnazjum Państwowym im. Hoffmanowej, już jako panienka z VI klasy, dzięki mojej nauczycielce języka polskiego zrobiłam następny krok. Ona chciała ciekawiej poprowadzić nasze lekcje. Zaproponowała odczytywanie fragmentów książek z podziałem na role. A w klasie same panienki! Żeńskie gimnazjum. I zaczęło się – żadne tam nadobne dziewoje Irence nie były przydzielane. Polonistka obsadzała mnie w rolach męskich. Byłam Papkinem, Zagłobą, czytałam rolę Puka ze Snu nocy letniej, a to, co proponowałam, podobało się. Doszły do tego szkolne przedstawienia. Moje role zaczęły zwracać uwagę. Wzbudzały – teraz to już mogę się pochwalić – aplauz. Te zdjęcia są śladem tych wyczynów gimnazjalistki. Ogłoszono konkurs na sztukę. Wzięłam udział, wygrałam i zagrałam główną rolę. Napisałam na zasadzie takiej klasycznej, greckiej. A to przedstawienie na Boże Narodzenie. Adam i Ewa, co widać. Ja tym razem już w kobiecej postaci, jako Ewa. Ten teatr był naturalnym elementem edukacji. Koleżanki traktowały go jako zabawę, mnie teatr uwiódł. Postanowiłam zostać aktorką, tylko nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać... O! Na tym zdjęciu z legitymacji szkolnej to ja widzę, że ta na tym portrecie to ona optymistka jest. Może dlatego?”
Ostatni adres. Do września 1939 roku – Trębacka 10. Na tyłach Teatru Wielkiego. Tam mieścił się PIST, także jedna z legend dwudziestolecia, chociaż dotycząca określonego środowiska. Instytut był szkołą zawodową. Żadnych dyplomów wyższej uczelni nikt tu nie dostawał. Obowiązywał egzamin. Zajęcia w dni powszednie od 16.30 do 21.30, a w świąteczne pomiędzy 11.00 a 13.00. Trzy lata na własną odpowiedzialność. Potem praktyka w teatrze i ewentualnie dyplom po zaliczeniu specjalnego egzaminu. Absolwent nie stawał się, tak jak dziś, magistrem sztuki ze złożoną pracą magisterską i odegranym przedstawieniem dyplomowym, ale bardziej aktorem rzemieślnikiem, który od Zelwera otrzymywał w prywatnej rozmowie coś na kształt zawodowego błogosławieństwa – ocenę swojej osoby. Oficjalnie zaś, mimo że profesor Aleksander Zelwerowicz nie był już w późniejszym okresie dyrektorem Instytutu, z jego poręki świadectwo ukończenia szkoły lub złożenia dyplomu. Początek działalności 25 sierpnia 1932 roku. Wtedy wyodrębniono z warszawskiego Konserwatorium Muzycznego, w którym mieścił się do 1935 roku, PIST. Przeprowadzka do pomieszczeń byłej szkoły baletowej, obszerna sala teatralna i liczne pomieszczenia pozwoliły rozwijać idee kształcenia przyszłych aktorów i reżyserów. Tę pracę pedagogiczną przerwał wybuch wojny, ale podjęto ją wkrótce na zajęciach konspiracyjnych.
Czas okazuje się po latach okrutny. Potwierdza starą prawdę – nie ma nic bardziej ulotnego niż spektakl teatralny. Teraz, w dobie wszędobylskiego zapisu tego, co się rusza, uwiecznieni mogą zostać wszyscy. Nawet ci, którym wydaje się, że są aktorami. Po najwybitniejszych pedagogach PIST-u nie zostało prawie nic. Z ponad pięćdziesięciu wykładowców Instytutu pamięć okazuje się łaskawa dla niewielu. Obok Zelwerowicza wspomina się Leona Schillera, Sewerynę Broniszównę, Zofię Małynicz, Irenę Solską, Stanisławę Wysocką, Władysława Daszewskiego, Stefana Jaracza, Konrada Toma, Aleksandra Węgierkę czy Edmunda Wiercińskiego. Za profesorami postępują, wliczając jako pierwszy rocznik 1933, uczniowie. Z około stu trzydziestu studentów Wydziału Sztuki Aktorskiej nazwiska utrwalone w szerszej świadomości sprowadzają się do niewielu: Niny Andrycz, Elżbiety Barszczewskiej, Ireny Kwiatkowskiej, Ireny Malkiewicz, Danuty Szaflarskiej, Lidii Wysockiej, Aleksandra Bardiniego, Tadeusza Fijewskiego, Andrzeja Szalawskiego, Jana Świderskiego. Do tych, którzy zakończyli edukację przed wybuchem wojny – bez dyplomu, należy dołączyć także kilkoro z I i II kursu rocznika 1938 oraz PIST-u konspiracyjnego: Antoninę Gordon-Górecką, Zofię Mrozowską, Zofię Rysiównę, Lidię Zamkow, Edwarda Dziewońskiego, Jerzego Duszyńskiego, Wieńczysława Glińskiego i Andrzeja Łapickiego.
Ten łut szczęścia i owo niepojęte „coś”, które sprawia, że publiczność wielbi i zapamiętuje. Diabelskie sztuczki sztuki aktorskiej. Magia. A przecież po upadku greckiego, a później i rzymskiego teatru, który aktora stawiał na piedestale, w przeciskających się z trudem ku rozumowi i oświeceniu wiekach średnich nie mógł być on chowany w poświęconej ziemi. Podobnie jak prostytutki. Przy okazji owych dam, dających za pieniądze, na wyklęcie przez Kościół załapali się i tkacze! Wspomniane bowiem dawały, odzienie utkane jeno podwijając. Zestawienie zawodów potępionych zaiste przedziwne. Sięgając do książki Lud wesołków w dawnej Polsce Leonarda Lepszego, wydanej w Krakowie (1899), dowiedzieć się możemy, że wykluczonymi już w 1326 roku byli poprzednicy zawodu aktorskiego, a to ioculatorzy, goliardzi i bufoni. Za nimi postępowali przez lata także waganci, frantowie, rymotwórcy, minstrele, rybałci, błaźni, lutniści, kuglarze, krotochwilnicy, szałaputy tudzież wesołkowie. Dwuznaczność, przaśność lubo dosadność w ich wykonaniu oficjalnie ganione były. Ale gdy przychodziło co do czego, wszyscy rozumieli, w czym rzecz. Spisana historia pod tytułem Izabela i rycerz elf zawiera takie zdanie: „Jasio konia poił, Kasia wodę brała”. Nieprzystojne to i było, ale gdy sięgniemy do Reja czy Kochanowskiego, to pełnej krasy język polski poznać możemy. I to dzięki sztuce zawodu, w której aktorskie nauki w Instytucie wcześniej wymienieni pobierali. Całe diabelstwo ujawnić się mogło w pauzie, wzniesieniu brwi, westchnieniu, czyli mniej albo i bardziej aluzyjnym podaniu tekstu. Tragedia bowiem tragedią pozostanie, a sztuka komedii, o czym wiedzą zawodowcy, sztuka mądrego rozśmieszania, z którego nauki płynąć mogą, pozostanie najtrudniejsza.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------