- W empik go
Iriomote w deszczu - ebook
Iriomote w deszczu - ebook
Kolejna klimatyczna powieść Pawła Jałoszyńskiego w przepiękny sposób opisująca tętniącą życiem przyrodę i uduchowioną naturę najniezwyklejszych z japońskich wysp.
Tomasz, przyrodnik z Polski zakochany w Japonii, jej języku, kulturze i – oczywiście – środowisku naturalnym, prowadzi intensywne badania nad nieznanymi gatunkami owadów, które zamieszkują wyspy Yaeyama, egzotyczne nawet dla mieszkańców Tokio. Wędrując przez lasy i śpiąc na łonie natury, nawiązuje z tą naturą nietypową nić porozumienia… aż w pewnym momencie spotyka bashō-no sei, mitycznego ducha japońskich bananowców.
Na ile jeden z tych duchów, zwany przez Tomasza „Pióro”, zawładnie jego umysłem, sercem i życiem? Jak relacja z nim zmieni zarówno Tomasza, jak i jego ukochaną – Elę, i wpłynie na historię tych tajemniczych wysp?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67036-75-7 |
Rozmiar pliku: | 659 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Języki
Ledwo zdążył na ostatni prom z portu Ōhara. Gdy w drobnym deszczu dobiegł objuczony plecakiem i torbami do krytych czerwoną dachówką, płaskich budynków przed przystanią, ostatni pasażer wchodził po trapie na pokład „Południowego Raju”. Niskie chmury zakrywały niebo i wiał wiatr, ale na szczęście fale nie były jeszcze zbyt wysokie i ruch promów pomiędzy Iriomote-jimą i Ishigaki-jimą odbywał się bez niespodzianek.
Tomasz pokazał bilet i wszedł na pokład. Zostały już tylko miejsca w ostatnich rzędach i wiedział z doświadczenia, że przy takiej pogodzie będzie na rufie podrzucany jak szmaciana lalka. Przypiął się pasem. Widział kiedyś, jak gruba kobieta podbita do góry przez wysoką falę spadła twardo na siedzenie z okrzykiem bólu. Miejsce obok niego zostało puste, mógł więc bezpiecznie porozkładać torby i torebki z próbkami zebranymi w lesie. Mrówki wyłaziły z worka, zatem pospiesznie dociągnął węzeł na sznurku i na wszelki wypadek zwinął kilka razy zawiązany koniec. Zapomniał sprawdzić wcześniej, więc teraz dyskretnie oglądał buty i spodnie, czy nie zwracał uwagi zbyt niechlujnym wyglądem i błotem z lasu.
Do pokonania niespełna trzydziestu kilometrów pomiędzy portami potrzebne było czterdzieści minut. Morze Wschodniochińskie kołysało łodzią bardziej, niż przewidywał, wyraźnie wzmagał się wiatr. Pasażerowie w tylnej części podskakiwali w regularnym rytmie, kiedy prom skakał pomiędzy grzbietami fal jak srebrzyste _katsuo_ w porze tarła. W zamkniętym wnętrzu było przytulnie i gdyby nie huśtawka i gwałtowne uderzenia dna „Raju” o ołowianą powierzchnię morza, zmęczony Tomasz zasnąłby, jak już wiele razy na tej krótkiej trasie. Siedział w tej małej, ruchomej bańce rzeczywistości, gdzie, po przetarciu okularów, wszystko było ostre i prawdziwe. Zalewane wodą okna odcinały ludzi od rozmytego, rozpuszczającego się świata, w którym nic nie miało stałego miejsca ani kształtu.
Tubylcy przed nim rozmawiali o cenach czarnego cukru; z oszczędnych słów można było wywnioskować, że mężczyźni są farmerami gdzieś na wschodzie Iriomote. Dwa rzędy dalej babcia pokazywała coś wnuczce przez szybę, na którą z zewnątrz coraz wyżej chlustały spienione bałwany. Tomasz spojrzał w lewą stronę i zobaczył kilka rozmytych, nieostrych sylwetek _tobiuo_ wpadających właśnie z powrotem w fale. Srebrzyste ryby szeroko rozkładały sierpowate płetwy, ich synchroniczny, kilkudziesięciometrowy lot trwał kilkanaście sekund. Chociaż ruch łodzi i mokre okna utrudniały obserwacje, wnuczka z otwartymi ustami śledziła poczynania morskich lotników. Jej twarzyczka znała tylko kontrasty – kiedy latające ryby wpadały w odmęty, smutniała przeraźliwie, a jej czarne oczęta wilgotniały, jakby okno zniknęło i fala dotarła do środka łodzi; za to kiedy kolejne kilka _tobiuo_ wyskakiwało z głębin, dziecko promieniało szczęściem.
Po prawej pojawiły się płaskie wysepki Panari, przez Japończyków zwane Aragusuku. Przy tej pogodzie ich rozmyte, niewyraźne zarysy stapiały się z morskim tłem. Południowa była niemalże okrągła i nazywała się Shimoji, północna – Kamiji – miała wydłużony kształt. Rozdzielający je pas morza był tak wąski, że podczas odpływu można było przejść z jednej na drugą. W średniowieczu, w czasach Królestwa Ryūkyū, żyło tutaj kilkuset mieszkańców, którzy wykształcili unikalną kulturę i własny dialekt. Dzisiaj pozostało zaledwie kilka rodzin na Kamiji, podczas gdy druga wysepka była wykorzystywana już tylko jako pastwisko. Mimo braku regularnych linii kursujących tutaj z Ishigaki rafy wokół Panari odwiedzało dwa, trzy tysiące turystów rocznie – płytkie wody były tu wyjątkowo przejrzyste, a ich tętniące morskie życie niezwykle bogate.
Minęli majaczącą również po prawej, rozmytą w deszczu Czarną Wyspę, Kuroshimę – kawałek skały w kształcie serca z jedną przystanią, jedną pocztą i interesującymi polami pływowymi na zachodnim wybrzeżu. Tam mieściła się oceaniczna stacja badająca żółwie i koralowce. Archipelag Yaeyama, w lokalnym dialekcie zwany Yaima, był południowo-zachodnią rubieżą Japonii. Jego mieszkańcy tradycyjnie wyróżniali w nim _tangun-sïma_, duże wyspy nadające się do uprawy ryżu na zalewanych polach, oraz _nungun-sïma_, wyspy trawiaste, gdzie brak wody, ubogie gleby lub inne naturalne czynniki utrudniały rolnictwo. Kuroshima była jedną z wysp _nungun_, jej dwójka dużych sąsiadów, Iriomote i Ishigaki, były _tangun_, podobnie jak odległa Yonaguni, z której w pogodne dni widać było Tajwan.
Morskie żółwie przypływały na brzegi Kuroshimy, żeby składać jaja, i otaczająca wyspę rafa była świetnym miejscem do ich podglądania i podziwiania bogactwa podwodnej fauny. Mieszkańcy w swoim dialekcie mówili na wyspę: Ffusīma. Na tym koralowym naleśniku żyło ich zaledwie dwustu i wielu z nich zajmowało się hodowlą bydła. Po łąkach Czarnej Wyspy spacerowały czarne krowy; _Homines sapientes_ żyło tutaj dziesięć razy mniej niż tych porykujących czworonogów. Aż dziwne, że przy tak płaskim terenie i maleńkich rozmiarach tego spłachetka lądu sezonowe tajfuny nie zrzucały zwierząt do wody. Z jednego krańca na drugi było nieco ponad półtora kilometra. Kiedy nie padało, słońce prażyło tam niemiłosiernie, a nieustanny wiatr chłodził zdradziecko, dając pozory znośnych warunków. Łatwo było dać się oszukać tym przyjemnym powiewom i spalić skórę, spacerując sennymi uliczkami miasteczka w centrum wyspy, wśród odpornych na gwałtowne żywioły, przysadzistych tradycyjnych domów, chronionych dodatkowo niskimi, wapiennymi murkami.
Na tej samej wysokości co Kuroshima, ale po lewej stronie, sześć kilometrów na północ od łodzi płynącej z zachodniej Iriomote na wschodnią Ishigaki, majaczyła Kohamajima. W przeważającej części płaska, Kohama mogła jednak poszczycić się własną górą – liczącym prawie sto metrów szczytem Ufudaki, otoczonym kwadratami pól trzciny cukrowej i pastwisk. Piękny widok z wierzchołka obejmował wszystkie wyspy Yaeyama, poza odległą Yonaguni na zachodzie. Ponad siedmiuset mieszkańców przeżywało ciągle zaskakujący bum turystyczny, spowodowany wielką popularnością kręconego tam właśnie serialu _Churasan_.
Przed przybiciem do portu w Ishigaki łódź mijała jeszcze jedną wyspę, Taketomi. Jeszcze mniejsza niż Kuroshima i Kohamajima, w ginącym lokalnym dialekcie znana jako Tēdun, ma ludzką populację liczącą dzisiaj nieco ponad trzysta osób. Trudno było uwierzyć, że w osiemnastym wieku liczba mieszkańców tego nieprzekraczającego pięć i pół kilometra płaskiego koralowego kleksa wynosiła ponad tysiąc osób. Regularnie duże grupy przenosiły się na pobliską Ishigaki, żeby uniknąć przeludnienia. Zamiast łąk z krowami można tu było znaleźć pola trzciny cukrowej. Taketomi była zielonym beretem obramowanym złotym otokiem, jego właściciel, brodzący w głębinach olbrzym, mógł lada moment wyjść na płytsze wody i wynurzyć obrośniętą koralami głowę, po czym wspiąć się na brzeg pobliskiej Ishigaki, by wygrzewać się w promieniach południowego słońca na jej złotych plażach.
Wyspa miała jedną przystań, jedno miasteczko położone w samym centrum, jedną pocztę i jedną szkołę. Taketomi-jima była wzniesionym nad powierzchnię morza atolem, a jej piękne rafy i urokliwe uliczki przyciągały turystów. Przytulne miasteczko, o takiej samej nazwie jak wyspa, z siecią uliczek wysypanych koralowym żwirem i obramowanych murami z kamienia, z lotu ptaka wyglądało jak rozbudowana plansza do gry w kółko i krzyżyk. W jej oczkach stały przysadziste kwadratowe domy kryte czerwonymi dachówkami, w każdym z nich cztery spadziste trójkąty dachu spotykały się w centralnym punkcie. Znad murów strzelały fontanny krwistych kwiatów, zwieszały się zielone gałęzie, a po kamieniu piął się gdzieniegdzie _hihatsumodoki_, zwany przez tubylców _pyashi_. Jego czerwone, długie owocostany miały pieprzny smak i stanowiły popularną przyprawę w tutejszej kuchni.
Środkiem miasteczka od czasu do czasu przejeżdżał ktoś na rowerze, kilka razy dziennie niespiesznie sunął wóz z turystami, ciągnięty przez wodnego bawoła. Kudłate zwierzę ze znudzeniem pokonywało po raz tysięczny najdłuższą trasę na wyspie – całe trzy kilometry od jednego wybrzeża do drugiego, a w tym czasie przewodnik opowiadał o zawiłej historii Taketomi.
Bujna roślinność oszukiwała turystów, ale nie przyrodnika. Wiele z tych roślin to wędrowcy, imigranci, ci legalni i pasażerowie na gapę, rozwleczeni po całym świecie przez człowieka. Tomasz wiedział, że przepyszne kiście lila i czerwonych kwiatów bugenwilli, tak powszechne na wszystkich wyspach Ryūkyū, to dzieci Ameryki Południowej, podobnie jak wszędobylskie, pomarańczowe lantany rosnące w wilgotniejszych miejscach. Pięciopłatkowe, różowe katarantusy przybyły z Madagaskaru, a gwiazdy betlejemskie ‒ z Meksyku. Swojskie za to były krzewy _monpanoki_ (mieszkańcy Taketomi mieli oczywiście swoją własną nazwę: _shuiki_) porastające plaże. Tomasz dobrze znał ich srebrzyste liście i kiście maleńkich, białawych, niepozornych kwiatków. Pod nimi rozpełzały się na wszystkie strony wężowate pędy wilców, zwanych kozimi kopytkami. Japońska nazwa _gunbai hirugao_ też nawiązywała do dziwnego kształtu liści tej rośliny. Przypominały one _gunbai-uchiwa_, dwupłatkowy wachlarz na długim trzonku, używany kiedyś przez generałów i kapłanów jako symbol funkcji, a w dzisiejszych czasach przez _gyōji_, sędziów w zawodach zapaśników _sumō_. Gdy te zielone kobierce pokrywające żółte i białe piaski zaczynały kwitnąć, szeroki pas plaży poza strefą rozprysku fal pokrywał się tysiącami delikatnych kielichów w kolorze lila, każdy z ciemniejszym środkiem. Jeśli miało się szczęście, można było zobaczyć nad nimi kilka motyli _tsumabeni-chō_, bielinków o biało-czerwonych skrzydłach, szukających nektaru i zielonych liści drzewa _gyoboku_. Żywiły się nimi niezwykłe gąsienice, które zawsze robiły na Tomaszu duże wrażenie. Spokojnie posilająca się larwa nie rzucała się w oczy, jej zielony kolor maskował ją wśród listowia. Wystarczyło jednak zbliżyć dłoń, by zaniepokojone stworzenie uniosło przednią połowę ciała i nadęło kilka segmentów tuż za głową. Na ich bokach znajdowały się niebieskie plamki do złudzenia przypominające oczy, zaakcentowane dodatkowo z tyłu pomarańczowym owalem. Pod obydwiema pęczniały żółte wypukłości o czarnym rysunku przerażających gadzich łusek. Jedne drapieżniki nabierały się na niebieskookiego węża, pozostałe na żmiję o czerwonych źrenicach, podczas gdy zamaskowany, nieszkodliwy roślinożerca oszukiwał wszystkich i zwycięsko wychodził z konfrontacji z ptasimi przeciwnikami.
Swojskie było też tutaj słynne drzewo _deigo_, wybuchające corocznie nasyconą czerwienią niezwykle ukształtowanych kwiatów, symbol Okinawy i źródło bardzo lekkiego drewna, używanego w produkcji ryukyuańskich wyrobów z laki. Również niewysokie _hasunohagiri_ porastały brzegi Taketomi i innych południowych wysepek od tysiącleci. Owoce tych drzew przypominały małe latarenki – przejrzysty, zielonkawy, delikatnie żyłkowany klosz otaczał ciemne nasienie, pozostawiając na szczycie otwarte okienko. Tam, gdzie żyły świetliki, dzieci zrywały owoce _hasunohagiri_, usuwały nasiona i wkładały do środka po jednym świecącym owadzie. Biegały do późnej nocy z tymi miniaturowymi latarniami, same jak świecące, hałaśliwe owady.
Domki z czerwoną dachówką wyglądały pięknie i tradycyjnie, wielu turystów nabierało się na ten klimat skansenu i starożytności. Tomasz jednak wiedział, że w czasach Królestwa Ryūkyū prawo nie zezwalało pospolitym wieśniakom na takie luksusy. Dachy we wsiach były bure, słomiane, nawet drewna nie wolno było używać do budowy domów. Te nastrojowe, czerwone dachówki pojawiły się tutaj dopiero na początku dwudziestego wieku; obecnie najstarszy z tych pięknych domów, _aikanangukkyafuiya_, pochodził z roku 1903.
Tomasz bardzo lubił przechadzać się uliczkami tej urokliwej wysepki. Było tu kilka knajpek, w których można było odpocząć w cieniu i napić się soku z trzciny cukrowej lub cytrusów, zaskakująco wiele maleńkich, tajemniczych świątynek kryjących sekrety przeszłości, bardzo piękne plaże i kilka ciekawych, starych drzew. Z północnego wybrzeża rozciągał się widok na szafirowe płycizny z kilkoma wystającymi skałami; na północy i wschodzie widoczne były wybrzeża Ishigaki-jimy.
Plaże Taketomi słynęły z „gwiezdnego piasku”, milionów maleńkich skorupek pracowicie zbudowanych przez otwornice. Przy odrobinie cierpliwości łatwo było znaleźć te niezwykłe dzieła natury. Gdyby zapytać Tomasza, zrobiłby długi i nudny wykład o Baculogypsina sphaerulata, amebowatym budowniczym tych konstrukcji, który z cząstek węglanu wapnia rozpuszczonego w morskiej wodzie pracowicie tworzy kapsułę otaczającą jego jednokomórkowe ciało. Pewnie dodałby jeszcze, że te szczególne domki wyglądające jak rozgwiazdy, pod mikroskopem odkrywają perforowaną powierzchnię. Przez te okienka otwornica wysuwa nitkowate nibynóżki, by złapać swój pokarm – organiczne cząstki zawieszone w toni. Gdyby rozmówca miał wystarczającą cierpliwość, dostałby też szansę wysłuchania wykładu o przodkach tych organizmów, którzy potrafili syntetyzować chitynę i z niej budować swoje skomplikowane schronienia, o gigantycznych otwornicach numulitach, których duże konstrukcje można pospolicie napotkać w skałach polskich Tatr, a może nawet o greckim uczonym Strabonie, który w pierwszym wieku przed naszą erą opisał kapsuły otwornic w blokach wapienia piramidy Cheopsa, biorąc je za skamieniałe ziarna soczewicy pozostawione przez budowniczych tego przerośniętego grobu.
Rozmyta w deszczu Taketomi, wyglądająca za oknami łodzi jak maźnięcie mokrego pędzla impresjonisty po niebieskim płótnie, na brzegach rozpuszczające się w falach, pozostała w tyle. Prom przybijał już do przystani w mieście Ishigaki-shi, na wyspie Ishigaki-jima. Formalnie miasto obejmowało całą wyspę, ale przecież spora jej część to były dzikie pagórki porośnięte lasem, a zwarta zabudowa administracyjnego centrum wysp Yaeyama zajmowała stosunkowo niewielki teren na południowym wybrzeżu.
Podczas pierwszych wypraw Tomasza przystań nie wyróżniała się niczym szczególnym. Był to tylko krótki odcinek wybetonowanego wybrzeża, do którego przybijały łodzie, a bilety kupowało się kilka metrów dalej, w małym sklepiku. To stare miejsce było na wschód od dzisiejszego portu dla promów. Później wyrósł nowoczesny budynek z wielką halą i kilkoma zadaszonymi pomostami na nabrzeżu, skąd mogło równocześnie odpływać kilka łodzi. Zniknęło również stare, maleńkie lotnisko zastąpione dużo większym, pojawiło się kilka wielkich hoteli i ośrodków wypoczynkowych. Przybywało turystów, za to dzieci tubylców odpływały w świat, szukając szczęścia i fortuny w miastach bogatszych japońskich prefektur.
***
Zanim dotarł do swojego hoteliku, przeszedł przez zadaszoną ulicę handlową o jakże pięknej dla biologa nazwie Euglena Mall. Kupił ananasa, plastikowe opakowanie nieznanych brunatnych wodorostów, trochę ugotowanego białego ryżu i rybę. Ta ostatnia, podpisana jako _miibai_ – Tomasz nie znał tej nazwy – wyglądała na młodego strzępiela; jej skóra była czerwona w czarne groszki, a ogon prawie czarny z mniejszymi, niebieskimi kropkami. Uzupełnił też zapasy sosu sojowego, soli i wody.
Siedział teraz na brzegu za krótkiego łóżka i parował po kąpieli. Przełączał kanały, próbując znaleźć prognozę pogody na najbliższe dni. W ogólnojapońskim programie jak zwykle pokazywali, że dzisiaj na wyspach Yaeyama było słonecznie, za to jutro będzie padał deszcz. Dla odmiany lokalna telewizja relacjonowała dzisiejsze opady i zapowiadała bezchmurne niebo na jutro. W obydwu prognozach zgodnie przewidywano wysokie fale i bardzo silny wiatr, co oznaczało, że należy zapomnieć o promie do południowej Ōhary, a tym bardziej do północnej Uehary na Iriomote.
Brązowe mrówki na ścianie jak zwykle szły zdyscyplinowaną kolumną; jej lewa nitka pełzła od okna ku podłodze, nad którą była dziura w ścianie. W niej znikały obładowane dobrami robotnice. Wychodziła z niej ścieżka prawa, którą małe, brązowe _ari_ wyruszały po łupy. Kiedyś Tomasz zapomniał o mrówkach i po powrocie z dwudniowej wyprawy znalazł jedną z fiolek pustą, a pod wejściem do ściennego gniazda walały się pocięte na małe, poręczne kawałki pancerzyki owadów, które z takim wysiłkiem złapał w dżungli. A przecież powinien pamiętać tureckie doświadczenia, kiedy w Tracji wielkie, połyskujące robotnice w kilka minut wykryły pudełka z próbkami suszące się pod murem i na jego oczach zaczęły przenosić cały naukowy materiał do głównej bazy pod progiem, którą dzieliły z wielkim, wąsatym karaluchem.
Miał w hotelowym pokoju kuchenkę mikrofalową z funkcją grillowania i ryba zaczynała już skwierczeć i roztaczać smakowity zapach. Zalał w czajniczku torebkę _ocha_, z białego talerza przesypał do fiolki z alkoholem mikroskopijne błonkówki, przetarł go papierowym ręcznikiem i przełożył nań wodorosty. Nadmiarowe jednorazowe pałeczki wrzucił do szuflady, w której zgromadziła się już gruba warstwa nigdy nieużytych _hashi_. Zanim ryba była gotowa do jedzenia, zdążył jeszcze wypisać ołówkiem kilka etykiet i spisać koordynaty z GPS-u.
Po posiłku umył tłusty talerz, wytarł go do sucha i wysypał nań materiał z pierwszej z dwudziestu kilku fiolek, w których zatrute octanem etylu owady oczekiwały na rozsortowanie i zaetykietowanie. Większość pracy wymagającej przebierania, opisywania i zabezpieczania przed wysłaniem musiała poczekać na deszczowe dni, kiedy pogoda nawet jego powstrzymywała przed wyjściem na dwór.
Dzwonek telefonu poderwał Tomasza z miejsca.
– Co widzisz, co widzisz?
– Mrówki na ścianie, ćmę na suficie i gekona na drzwiach.
– I jak tam kolejny dzień polowania na chrząszcze?
– Świetnie, to jest prawdziwe eldorado! Ze dwa lata będę opisywał nowe dla nauki gatunki, może nawet rodzaje. Mam pewne podejrzenia co do takich małych, dziwnych kusaków – emocjonował się Tomasz. – Ale dla ciebie to pewnie mało ciekawe; to takie czteromilimetrowe chodzące przecinki, brązowe i mało spektakularne. To znaczy dla laika, bo dla specjalisty to jest kopalnia diamentów, ta podrodzina w ogóle nie była nigdy wykazywana w Japonii!
– Cieszę się, że nie tylko nigdzie się nie utopiłeś ani nie wpadłeś znowu do jakiejś dziury, ale jeszcze nałapałeś ciekawych okazów. Tak, wiem, osobników, „okazy są martwe w muzeum”. – W głosie Eli słychać było rozbawienie; słyszała te słowa tyle razy. – A jak tam sobie radzisz z językiem? Nauczyłeś się słów w lokalnym dialekcie?
– Echo ty moje, na wyspach Ryūkyū mówi się w siedmiuset pięćdziesięciu dialektach sześciu języków, z czego dwudziestoma kilkoma na tych kilkunastu zamieszkanych wysepkach tworzących grupę Yaeyama. Życia nie starczy, żeby się w tym połapać.
– Jak częściej będziesz zostawiał mnie samą, to może i zdążysz się nauczyć tych wszystkich języków, zanim oboje posiwiejemy. – To z kolei były słowa, które Tomasz znał na pamięć. Nie odpowiedział.
– I skąd im się wzięło siedemset pięćdziesiąt dialektów? – U Eli zwyciężyła ciekawość.
Tomasz przymknął okno, zza którego dochodziły rozmowy przechodniów i smętne brzdąkanie _sanshinu_ z sąsiedniego budynku.
– Dawniej ludzie wierzyli, że ryukyuański jest dialektem japońskiego i wywodzi się od tego właśnie języka. Ale dzisiaj wiadomo, że to są języki siostrzane pochodzące ze wspólnego pnia i teraz w każdym z nich wyróżnia się lokalne dialekty. Na samym Kyūshū doliczono się stu siedemdziesięciu dialektów! Na Iriomote mówią _kamai_ na dzika, a na Ishigaki, czyli tutaj, gdzie teraz jestem, raptem siedemnaście kilometrów dalej, to jest _umuza_. Na Okinawie wioski oddalone o rzut rozgwiazdą miały swoje dialekty. Czterdzieści siedem wysp Ryūkyū uważa się dzisiaj za zamieszkane, a każda w przeszłości była odizolowana choćby kilkusetmetrowym pasem oceanu i przez to na każdej ludzie mówili inaczej. Na większych wyspach – na Okinawie, na Amami-Ōshimie, Ishigaki, Iriomote, Miyako, na Tokunoshimie – jest wystarczająco dużo miejsca, żeby wioski były od siebie odizolowane, często lasami, górami lub rzekami. Wszędzie tam mieszkańcy zakładali małe osady i zdarzało się, że utrzymywali tylko minimalne kontakty pomiędzy sobą. Inaczej ewoluowały dialekty w osadach rybackich, a inaczej w rolniczych – różny sposób życia oznaczał rozwinięcie się innego słownictwa, innych wierzeń związanych z ważnymi dla przetrwania zjawiskami. Zrobiło się to wszystko strasznie skomplikowane. Nawet liczba samogłosek jest różna na poszczególnych wyspach. Na przykład na Okinawie używają dziesięciu samogłosek.
– Poczekaj, poczekaj. Usiądę wygodniej, bo słyszę, że zaczynasz się rozpędzać. – W wesołym głosie Eli dźwięczała ciekawość, a Tomasz rzeczywiście brał już głęboki wdech. – Już, mów dalej. Jakie znowu dziesięć samogłosek?
– I, e, a, o, u. Pięć, ale każda krótka i długa.
– No to pięć, a nie dziesięć. U nas przecież możesz powiedzieć „komin” albo „koomin” i każdy zrozumie, o co ci chodzi, nie zmienia to liczby samogłosek.
– Tutaj jest inaczej. Krótka i długa samogłoska to inne znaczenie słowa, a nie po prostu wewnętrzne ziewnięcie. Jak po japońsku powiesz _toori_ zamiast _tori_, to będziesz mówić o ulicach, a nie o ptakach. Dlatego krótkie i długie samogłoski liczą się osobno, nadają słowom inne znaczenie.
– Aha. No dobrze, dziesięć samogłosek, rozumiem. A w innych dialektach jest ich więcej czy mniej?
– Najmniej jest w dialekcie, którym posługują się na Yonaguni. Niedaleko od Iriomote. To znaczy, posługiwali się, bo mówimy o językach, których już drugie pokolenie nie używa w domu. Tylko staruszkowie między sobą mówią jeszcze w ten sposób, przeważnie zresztą też nie używają już kompletnego języka, tylko jego bardzo zjaponizowanej wersji. Młodzi, jeśli chcą się tego nauczyć, z reguły chodzą na jakieś kursy i lekcje, są teraz coraz bardziej popularne trendy ratowania lokalnych dialektów, pojawiła się moda na to, żeby je znać. Ale kiedy wyspiarze mówią po japońsku, czyli w standardzie tokijskim, to i tak czasem dodają lokalne słowa, a nawet całe powiedzenia, przysłowia, jakieś pokręcone końcówki gramatyczne. Jak nie zapomnę, to ci zaraz opowiem, jak w zeszłym tygodniu pytałem o drogę. Ale to za chwilę, żebym się nie pogubił. O czym to ja…?
– O samogłoskach na Yonaguni. To ta najdalsza wyspa Yaeyama, prawie przy samym Tajwanie, prawda?
– Tak, latają tam atlasy – jedne z największych ciem świata, trzydzieści centymetrów rozpiętości skrzydeł!
– Przecież to jak twoje dwie dłonie z rozłożonymi palcami jedna obok drugiej! A może jeszcze więcej! Ale, Tomek, trochę dyscypliny, znowu zamiast o samogłoskach mówisz o owadach.
– Masz rację. Na Yonaguni mają trzy samogłoski…
– Ile?
– Trzy: a, i, o. Nie rozróżniają długości, więc nawet jak ktoś powie „oo” zamiast „o” w jakimś słowie, to znaczenie jest to samo. Na Miyako zostało sześć samogłosek. Za to na północy, daleko stąd, prawie siedemset kilometrów na północny wschód, mieszkają ludzie, którzy mówią w dialekcie Sani. I w nim jest osiemnaście samogłosek.
– Nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić. Krótkie i długie rozumiem, a pozostałe?
– Przecież nawet my mamy nosowe „ą” i „ę”. W dialekcie Sani są zwykłe i, e, a, o, u; to pięć; do tego środkowe ï, środkowe ë…
– Jakie?
– Środkowe, zapisuje się to z dwoma kropkami na górze, taki umlaut. Jak wymawiasz samogłoskę, a twój język znajduje się nie z przodu i nie z tyłu, tylko pośrodku, wtedy to jest dźwięk środkowy. Tylko nie pytaj mnie, jak to wymówić świadomie. Ja nie słyszę żadnej różnicy między zwykłym a środkowym „e”. Ale oni tam nie tylko to słyszą, ale również od tego zależy znaczenie słów.
– W porządku, jak na razie naliczyłam siedem samogłosek. Widzę, że nieźle cię ten temat wciągnął. Miałeś tam lecieć łapać te swoje sześcionogi, a wziąłeś się do studiowania dialektów?
– Trudno od tego uciec. Znajomość japońskiego, nawet tak niedoskonała jak moja, oczywiście bardzo pomaga w pracy. Ale na tych wysepkach wtrącenie jakiegoś lokalnego słowa bardzo często umożliwia wejście na czyjąś prywatną farmę, dogadanie się z osiemdziesięcioletnim rolnikiem, a kilka razy nawet dzięki temu pozwolili mi nocować w jakichś szopach na kompletnym odludziu, mogłem tam nawet zapalić lampę i połapać owady przylatujące do światła!
– Samogłoski! Nigdy nie skończysz tego tematu, cały czas robisz bardzo odległe dygresje.
– Tak, dyscyplina to nie jest moja najmocniejsza strona. W porządku. Samogłoski. Poza tymi siedmioma w dialekcie Amami Sani są jeszcze cztery unosowione samogłoski i siedem długich – razem osiemnaście.
– Już się pogubiłam.
– Osiemnaście, osiemnaście. Sam liczyłem z dziesięć razy, żeby to sobie usystematyzować w głowie. Tylko nie pytaj o spółgłoski – w południowym Amami i północnym okinawskim dialekcie z wyspy Ie-jima są dwadzieścia cztery, a na Miyako używają tylko dziesięciu.
– Przecież to szaleństwo. Nie wyobrażam sobie uczenia się choćby jednego z tych dialektów. Ale różnice w tych liczbach są takie duże, że chyba rozejście się japońskiego i ryukyuańskiego, a potem tych wszystkich wyspiarskich dialektów, musiało nastąpić bardzo dawno?
– Tego chyba nie wiadomo. Czytałem, że protojapoński rozdzielił się przed siódmym wiekiem naszej ery. Najstarsze ślady osadnictwa na Okinawie mają ponad trzydzieści tysięcy lat i tak do końca nie wiadomo, co to byli za ludzie, po jakiemu mówili. Z wykopalisk archeologicznych wiadomo, że osady tych pierwszych kolonizatorów nie przetrwały do końca paleolitu i żadne ślady ich języków też nie zachowały się w tutejszych dialektach. Jest dużo słów we wszystkich dialektach ryukyuańskich o podobnym brzmieniu i one związane są z uprawą ryżu, żeglowaniem, hodowlą zwierząt i garncarstwem, więc naukowcy uważają, że cały archipelag został zasiedlony przez jakichś proto-Ryukyuańczyków, którzy byli biegli w tych czynnościach. Ryukyuański jest najbardziej podobny do starych dialektów z Kyūshū i właśnie stamtąd prawdopodobnie przybyła fala migrantów, którzy osiedlali się na różnych wyspach na południe i zachód. Były też chyba próby kolonizacji wysp Yaeyama z Tajwanu, przez kultury austronezyjskie, kilka tysięcy lat temu. Ale ci osadnicy też się nie utrzymali i prawdopodobnie wyginęli albo zostali całkowicie wyparci i zastąpieni przez kolejne tajemnicze fale migrantów, po których pozostały bardzo mętne ślady. Przez dwieście lat ci ludzie nie produkowali żadnej ceramiki, chociaż ich poprzednicy używali garnków. Rolnictwo, a w każdym razie rolnictwo związane z uprawami ryżu, rozwinęło się na wyspach Ryūkyū w okolicach dziesiątego lub jedenastego wieku naszej ery. Być może wcześniej tubylcy uprawiali jakieś bulwy i korzenie, ale nie zostały po tej działalności żadne ślady. Zboża są łatwe dla archeologów do wykrycia. Jeśli już gdzieś produkuje się ryż lub proso, to jest go dużo, a w okolicach spichrzów czy magazynów zawsze można znaleźć tysiące zachowanych ziaren, wystarczy tylko dobrze poszukać. Natomiast po uprawach jakichś jamów właściwie nie ma żadnych śladów, bulwy szybko się rozkładają i nawet pyłku jest za mało, żeby go znaleźć i zidentyfikować. Tym bardziej, że pierwotni rolnicy mogli częściowo korzystać z dzikich jamów, których tutaj wszędzie pełno, powiększając tylko naturalne stanowiska lub przenosząc rośliny z gór bliżej swoich osad. Więc nawet znalezienie jakichś zachowanych bulw czy innych fragmentów tych roślin nie jest jednoznaczne ze stwierdzeniem stałych upraw. Dlatego jeśli gdzieś w podręczniku do historii piszą o pierwszych rolnikach, to zwykle mają na myśli farmerów zidentyfikowanych na podstawie obecności ziaren zbóż w odkopanej warstwie, a wszyscy inni są nieuchwytni. Co to ja chciałem? Rozgadałem się o bulwach, a miało być o dialektach, hm… Już wiem! Jacyś proto-Ryukyańczycy na pewno żyli wieki całe na tych wyspach, mówili swoimi językami, może uprawiali korzenie i trzymali w swoich osadach dzikie świnie złapane w górach, jednak głównymi źródłami ich pożywienia były zbieractwo i polowania. Dopiero od dziesiątego, jedenastego wieku znane są ślady uprawy zbóż i mogą one należeć do migrantów, którzy przynieśli nie tylko nowe umiejętności rolnicze, ale przede wszystkim swoje języki, a te odtąd zaczęły dominować na wyspach. Od dwunastego wieku masz już okres Gusuku, który znasz z Okinawy – wtedy zaczęto na wielką skalę budować kamienne zamki zwane właśnie gusuku, gdzie się tylko dało. Przypuszcza się, że jeszcze wtedy na Kyūshū mówiło się protoryukyuańskim, ale język Yamato, czyli japoński, stopniowo wyparł tam wcześniejsze dialekty i w końcu wymazał je całkowicie, tak że nie zostały żadne ślady językowe.
– A potem na każdej wysepce Ryūkyū ewoluowały te wszystkie dialekty, które znane są do dzisiaj?
– Tak, jeszcze w trakcie rewolucji rolniczej i po niej. Niektóre wymierały, grupki osadników przenosiły się na inne wyspy, przynosząc swoje dialekty, wszystko się tam bardzo szybko zmieniało. Jak flora i fauna na wyspach. To jest trochę podobne – na takich rozdrobnionych, subtropikalnych archipelagach wszystko szybko ewoluuje.
– Miałeś mi opowiedzieć, jak pytałeś o drogę.
– Ach, rzeczywiście. Szukałem przystanku autobusowego i akurat napatoczył się taki wysuszony farmer na rowerze, w wielkim kapeluszu, z motyką i skrzynką zieleniny na kierownicy. Pytam go po japońsku, on mi odpowiada, wszystko wydaje się jasne, więc dziękuję i idę. Za chwilę patrzę, a dziadek jedzie za mną na tym odrapanym, skrzypiącym rowerze i macha ręką. Musiał mnie obserwować i pilnować, dokąd idę. Pogadaliśmy trochę, pośmialiśmy się i co się okazało? Oni tutaj na Ishigaki orientują się według kierunków od wybrzeża w stronę najwyższej góry, Omoto-dake, i odwrotnie. Jak coś jest z grubsza w stronę Omoto, a pytasz o to przy oceanie, to mówią: _agaru_, czyli „iść do góry”, a jak w drugą stronę, to: _sagaru_, schodzić w dół. I łatwo się pomylić, bo on powiedział w dialekcie: _agatte_, czyli „idź w górę”, a ja usłyszałem znajome japońskie _magatte_, czyli „skręć”. A tam biegła tylko jedna asfaltowa jezdnia, w którą można było skręcić. Dopiero kiedy mnie ten staruszek zawrócił do rozwidlenia, okazało się, że jest tam też taka zarośnięta ścieżka prowadząca w głąb lądu, i to faktycznie był skrót do ulicy z przystankiem.
– Czyli znowu byś zabłądził.
– Tutaj nie da się zabłądzić, prędzej czy później zawsze dojdzie się do wybrzeża. A nawet jeśli pogubię drogę, to przeważnie trafiam na jakieś ciekawe miejsce, już kilka razy dzięki temu odkryłem nowe stanowiska bardzo rzadkich gatunków owadów! Ten dziadek powiedział mi też, że w lokalnym dialekcie mówi się _nishi_ na kierunek północny, tak samo jak w Naha na Okinawie, a przecież po japońsku _nishi_ to „zachód”. Też można się łatwo pomylić. Lepiej pytać młodych ludzi, którzy nie wtrącają lokalnych słówek. Ale młodzi zachowują się jak typowi Japończycy, sama wiesz – zaraz się peszą i albo kombinują strasznie łamanym angielskim, albo od razu mówią, że nie rozumieją. A z takimi staruszkami zawsze fajnie się rozmawia, nawet jeśli połowy nie rozumiem. Nie mają takich oporów, są dużo bardziej ciekawi wszystkiego i często sami podchodzą śmiało, by zapytać, skąd jestem. Jeden nawet na hasło „Polska” potrafił powiedzieć „Kościuszko”, i to w dodatku zupełnie zrozumiale. A wczoraj jedna babcia na Iriomote poczęstowała mnie ananasem!
– Jeszcze cię tam jakaś para staruszków adoptuje i zostaniesz na stałe.
– Nie miałbym nic przeciwko temu. Przyleciałabyś do mnie i otworzylibyśmy polską restaurację, z pierogami, barszczykiem i plackiem drożdżowym ze śliwkami.
– Mają tam śliwki?
– Nie mam pojęcia. No to ze słodkimi purpurowymi ziemniakami _beni-imo_, w takich miejscach trzeba być kreatywnym.
– Już to widzę. Ja lepię pierogi, a ty biegasz z siatką, łapiąc muchy i zachwycasz się robalem, który utopił się w zupie klienta. Pamiętam, jak wyciągnąłeś tę mrówkę z sałatki w knajpie w Hiszpanii i poszedłeś do kucharza szukać gniazda.
– Bo to była bardzo ciekawa mrówka! Nowa dla Europy, inwazyjna! Okazało się, że zawleczona z Afryki, a ja ją po raz pierwszy znalazłem w Europie!
– Tak, tylko właściciel knajpy mało ci zębów nie wybił. Mniejsza z tym. Którą tam masz teraz godzinę? Ja dopiero wstałam, jest po ósmej rano.
– Na Ishigaki jest noc, po pierwszej.
– W takim razie idź spać, bo jutro będziesz zmęczony i znowu w coś wpadniesz. W nocy spadł śnieg; zazdroszczę ci tej zieleni i słońca.
– Faktycznie, ale się zagadałem. A tyle jeszcze mam do zrobienia… No nic, odezwę się za kilka dni. Do usłyszenia.
– Do usłyszenia, do usłyszenia.