Iriomote - wyspa dzikich kotów - ebook
Iriomote - wyspa dzikich kotów - ebook
Nie mam zamiaru ani też prawa oceniać, czy pozostawienie ludzi na wyspie było słuszne, czy nie. Jednego jestem pewien - koty miałyby pewniejszą przyszłość, ale osobliwa kultura Iriomote już wtedy przestałaby istnieć. Próba pogodzenia dwóch światów - ludzi i kotów - na jednej wyspie dała szansę jednym i drugim. Ale czy szanse były wyrównane? Na początku może tak. Z biegiem czasu dawał jednak o sobie znać ich wspólny, nieobliczalny wróg: postęp. Jego efekty, niestety, znacznie trudniej przewidzieć. Ile lat życia mają jeszcze przed sobą koty z Iriomote? Jak długo unikalne obyczaje mieszkańców zechcą opierać się wpływom wdzierającej się wszędzie wraz z postępem masowej kultury? Kiedy mieszkańcy Komi uznają, że nadszedł już czas na sprzedanie swoich tajemnych obrzędów turystom?
Na jednej z wysp archipelagu Riukiu żyją dzikie koty. Jedyne w swoim rodzaju. Spotkać je można tylko na Iriomote. Ich tropem podążają naukowcy, Krzysztof Schmidt i Nozomi Nakanishi, którzy starają się dowiedzieć o tych tajemniczych zwierzętach jak najwięcej. Koty jednak pilnie strzegą swych sekretów i nie ułatwiają autorom zadania.
Podczas tej swoistej pogoni za kotem poznajemy nie tylko piękną, pełną subtropikalnej roślinności Iriomote, nieznane gatunki zwierząt, ale także ludzi, którzy wierzą, że świat pełen jest bogów, duchów, i oddają im cześć przez niezwykle oryginalne i barwne obrzędy oraz żyją w zgodzie z otaczającą przyrodą.
Niewiele jest już takich miejsc. Nowoczesność, postęp cywilizacyjny najprawdopodobniej sprawią, że to, co na Iriomote najpiękniejsze, najbardziej oryginalne pogrąży się w niebycie. Wyspa przestanie być Nirai-Kanai - ziemią wiecznego szczęścia - dla tamtejszej przyrody i dla głównych bohaterów tej książki, dzikich kotów, które chodzą własnymi drogami. Dzięki tej książce możemy im jednak w niektórych wędrówkach towarzyszyć, a fascynacja naukowców udzieli się też nam, czytelnikom.
Naukowcy mają to do siebie, że piszą zwykle językiem trudnym i mało zrozumiałym dla przeciętnego czytelnika. Na szczęście nie można tego powiedzieć o Krzysztofie Schmidcie i Nozomi Nakanishi. Książka jest napisana w sposób ciekawy i zrozumiały, i co najważniejsze - wciągający. Polski współautor z humorem opisuje swoje przygody w dalekiej Japonii.
Ta książka z pewnością będzie bardzo ważna dla polskiego, a może i dla europejskiego czytelnika, któremu dzisiejsza Japonia kojarzy się wyłącznie z nowoczesnym przemysłem i zatłoczonymi ulicami Tokio. Autorzy pokazują nam Japonię nieznaną. Taką, gdzie jest jeszcze miejsce dla wciąż żywej, unikalnej i prastarej kultury. Gdzie ludzie na wsi wciąż żyją tak jak ich przodkowie. I co najważniejsze i zaskakujące dla Europejczyka - Japonię, gdzie jest jeszcze miejsce dla dzikiej przyrody, której uosobieniem są koty z Iriomote. Dlatego chciałbym gorąco zarekomendować tę książkę.
Adam Wajrak, dziennikarz "Gazety Wyborczej", specjalizujący się w ochronie przyrody i środowiska
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7506-602-9 |
Rozmiar pliku: | 778 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do powstania tej książki przyczyniło się wielu ludzi. Chciałbym w tym miejscu wyrazić im moją najgłębszą wdzięczność. Osobą, od której wszystko się zaczęło, jest profesor Teruo Doi. To on pierwszy wyraził chęć nawiązania ze mną współpracy i zaaprobował mój udział w badaniach kotów. Ale dopiero uparte starania profesor Masako Izawy sprawiły, że moje marzenia stały się rzeczywistością i mogłem spędzić te niezapomniane dziesięć miesięcy na Iriomote. To właśnie ona wypełniała dziesiątki formularzy, aby zdobyć fundusze na pokrycie wszystkich kosztów związanych z moim uczestnictwem w badaniach. Doktor Hidetoshi Ota czuwał nad formalną stroną mojego pobytu i wypełniał za mnie dokumenty. Służył mi również swoją wiedzą o faunie gadów i płazów. Dyrektorowi Centrum Badań Biosfery Tropikalnej Uniwersytetu Riukiu, doktorowi Tokushiro Takaso, należy się moje szczególne podziękowanie nie tylko za to, że umożliwił mi pobyt w stacji, ale również za to, że osobiście troszczył się o zapewnienie mi odpowiednich warunków do pracy i życia. Doktor Takaso dzielił się ze mną swoją wiedzą botaniczną, a także pomagał w rozwikłaniu zawiłości festiwalu Shichi. Wieść o moim zamiarze napisania książki o Iriomote rozniosła się szeroko po wyspie, więc pomoc w zbieraniu materiałów przychodziła czasem całkiem nieoczekiwanie. Cenne publikacje o historii i kulturze archipelagu Riukiu zdobył specjalnie dla mnie Mitsugi Matsumoto z Iriomote Wildlife Center. O moich planach zawsze pamiętał Kazumitsu Kinjo i zbierał dla mnie dostępne po angielsku opracowania. Moje opaczne rozumienie religijnych obrzędów próbowali prostować Kinsei i Akiko Ishigaki oraz Keiko Yasuda. Noriaki Sakaguchi pomógł mi wyjaśnić, jak to było naprawdę z odkrywaniem kota z Iriomote. Shinichi Katada zaznajamiał mnie ze światem owadów i przychodził zawsze z pomocą, gdy gubiłem się w japońskiej wersji Windows. Akio Tanikawa (którego poznałem tylko przez pocztę elektroniczną) zidentyfikował na podstawie mojego opisu największego na wyspie pająka.
Wreszcie osobne podziękowania jestem winien mojej Małżonce Hani za Jej wyrozumiałość dla mojej pasji i cierpliwość. W czasie mojej nieobecności cały trud opieki nad naszymi Dziećmi spadł na Jej barki. Natomiast, gdy po moim powrocie kończyłem pisanie książki, z wielką wnikliwością czytała i krytykowała moje pisarskie zapędy, mobilizując mnie w ten sposób do dalszej pracy.
Ostateczną wersję tekstu wypolerowały panie Marta Stołowska i Katarzyna Lajborek-Jarysz z wydawnictwa Zysk i S-ka, wyłapując moje najdrobniejsze językowe potknięcia, dzięki czemu czytanie książki będzie Państwu sprawiało większą przyjemność.
Krzysztof SchmidtJest wiele miejsc na świecie, których nazwy nikomu nic nie mówią. Przypuszczalnie duża część z nich wcale nie zasługuje na to, aby ktokolwiek coś o nich wiedział. Ale istnieje przecież ta druga część, która z jakichś banalnych powodów nadal zalicza się do tej kategorii, choć nie powinna. Do niej należą te obszary, które są warte poznania, ale zabrakło kogoś, kto mógłby i zechciał o nich wszystkim opowiedzieć.
Iriomote to właśnie jedna z takich nazw. Trudno nawet się domyślić, w jakim kraju należy jej szukać. Sam zetknąłem się z nią stosunkowo niedawno, w związku z moją pracą zawodową. I wydaje mi się, że poza mną bardzo niewielu Polaków z czymkolwiek kojarzy to miejsce. Znam trzy osoby, które mogą wskazać je na mapie, ale tylko dlatego, że przez jakiś czas mieszkały niedaleko, na Okinawie.
Aby ewentualny Czytelnik tej książki mógł szybko wzbogacić krótką listę znawców Iriomote, zacznę od geografii.
Iriomote jest maleńką wysepką o powierzchni zaledwie 284 km2, położoną między Morzem Wschodniochińskim a Oceanem Spokojnym. W wielu atlasach, jeśli w ogóle jest zaznaczona na mapie jako maleńki punkcik, zwykle brakuje jej nazwy. Iriomote wchodzi w skład archipelagu Riukiu, który obecnie należy do Japonii. Jest ona jedną z najdalej na południe wysuniętych wysp tego kraju i leży około dwustu kilometrów na wschód od Tajwanu, niecały jeden stopień geograficzny na północ od zwrotnika Raka. Klimat jest tu więc wystarczająco ciepły, aby mogły rosnąć banany i ananasy. Jak na japońską wyspę, wyjątkowo dużą część Iriomote pokrywają jeszcze nieprzebyte, wiecznie zielone lasy. Zaledwie siedemnaście procent powierzchni zajmują wioski, pola i pastwiska rozmieszczone wzdłuż wybrzeża. Wnętrze wyspy przecina trochę zarośniętych ścieżek i tylko jedna wyboista droga, której nie pokona nawet najlepsza toyota. Dla Japończyków Iriomote i okoliczne mniejsze wysepki są tym, czym dla Amerykanów Hawaje. Przyjeżdżają tu głównie, by nurkować wśród raf koralowych i zażywać subtropikalnego słońca. Przyrodnicy nazywają to miejsce azjatyckimi Galapagos, gdyż archipelag ten zamieszkany jest przez wiele gatunków zwierząt i roślin nie występujących nigdzie indziej. Mają tu między innymi małego, lądowego żółwia i jadowitego, choć na szczęście bardzo rzadko śmiertelnie, węża, nazwanego pieszczotliwie habu, a także swój własny gatunek palmy. No i mają coś jeszcze. Koty, którym poświęcona jest ta książka. Koty z Iriomote.
Zacznijmy jednak od odpowiedzi na pytanie ‒ czego szukał Polak na tej zapomnianej przez resztę świata wyspie. Moja przygoda z Iriomote zaczęła się już w 1996 roku, kiedy pojechałem do Japonii, żeby wziąć udział w sympozjum poświęconym problemom z dużymi drapieżnikami. Chociaż Japonia może się pochwalić posiadaniem na swoim obszarze dwóch bardzo dużych drapieżców: niedźwiedzia brunatnego i himalajskiego, to moją uwagę przykuł przede wszystkim gatunek małego, dzikiego kota, żyjącego na Iriomote, uznanego za narodowy pomnik przyrody. O ich istnieniu wiedziałem już wcześniej, ale dopiero tutaj zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo niezwykłe są to zwierzęta i w jak trudnej sytuacji się znajdują. Ponieważ właśnie w tym samym roku, gdy odbyło się sympozjum, zakończyliśmy z kolegami pewien etap badań nad rysiami w Puszczy Białowieskiej, pomyślałem, że warto byłoby dowiedzieć się czegoś więcej o tych kotach, wykorzystując moje doświadczenie zdobyte w Polsce. Od tego momentu nie opuszczała mnie myśl, żeby tam pojechać, poznać dogłębnie koty z Iriomote i jednocześnie posmakować egzotyczności tamtejszej przyrody.
Sympozjum okazało się zatem brzemienne w skutki. Między innymi dzięki krótkiej rozmowie, którą odbyłem z profesorem Teruo Doi. On właśnie w roku 1982 zainicjował terenowe badania nad kotami z Iriomote. Nasza rozmowa dotyczyła zupełnie innego tematu, ale jednak po następnych kilku latach utrzymywania luźnych kontaktów okazało się, że Japończycy chcą nawiązać ze mną współpracę. Gdy trzy lata po tej rozmowie obroniłem doktorat, sprawy potoczyły się, można powiedzieć, lawinowo, choć zabrały kolejny rok, który dłużył mi się w nieskończoność. Przez cały ten czas trzymany byłem w niepewności, ale wiedziałem, że w Japonii robią wszystko, aby umożliwić mój przyjazd. W końcu, zaledwie na miesiąc przed planowanym rozpoczęciem współpracy, otrzymałem oficjalne zaproszenie z Uniwersytetu Riukiu, gwarantujące mi pełną refundację kosztów. Nie pozostało mi nic innego, jak pożegnać rodzinę na długie dziesięć miesięcy, wsiąść do samolotu i tam polecieć.Wieczorem, 14 maja 2000 roku wylądowałem w Naha na Okinawie. Okinawa to największa wyspa archipelagu Riukiu z międzynarodowym lotniskiem, skąd można dostać się dalej na południe. Na lotnisku przywitał mnie doktor Hidetoshi Ota jako oficjalny przedstawiciel Centrum Badań Biosfery Tropikalnej Uniwersytetu Riukiu, gdzie miała znajdować się moja baza wypadowa. On załatwiał wszelkie formalności związane z moim pobytem. Po wyjściu z klimatyzowanego hallu przywitało mnie jeszcze ciężkie, duszne i wilgotne powietrze. Mimo że był już wieczór, panowała nadal temperatura około trzydziestu stopni. Zanim zdążyłem dobrze odczuć na sobie tchnienie tropikalnego powietrza, już siedzieliśmy w schłodzonej klimatyzacją taksówce, która wiozła nas do hotelu. Masako Izawa wraz z dwójką doktorantów, Nozomi Nakanishi i Kazumitsu Kinjo, czekała przed hotelem. Właściwie prawie się nie znaliśmy. Co prawda, pamiętałem ją dobrze z wykładu o kotach z Iriomote, który wygłosiła w czasie pamiętnego sympozjum. Natomiast nie byłem pewien, czy ona zauważyła wtedy młodego (powiedzmy) człowieka opowiadającego o jakichś rysiach w dalekiej Polsce. Powitanie, którego nawet trochę się obawiałem, odbyło się tak, jakbyśmy znali się od lat. Masako, drobna i niepokaźnego wzrostu kobieta, okazała się bardzo sympatyczną osobą i wyjątkowo sprawnym organizatorem. Zaraz po spotkaniu, mimo późnej pory i mojego ogromnego zmęczenia przeskokiem do innej strefy czasowej, udaliśmy się całą piątką do restauracji, gdzie w najdrobniejszych szczegółach przedstawiła mi plan mojego najbliższego tygodnia. Przede wszystkim, zdając sobie sprawę z poważnej bariery językowej, przydzieliła mi kilku studentów, którzy mieli pomóc mi odnaleźć się w tej odmiennej rzeczywistości. Każdemu z nich wyznaczyła konkretne zadanie. Miałem więc na każdym kroku pomoc, poczynając od robienia podstawowych zakupów, a kończąc na wynajmowaniu i urządzaniu mieszkania. Faktem jest, że pomoc ta okazała się naprawdę nieodzowna, ponieważ znajomość języka angielskiego w Japonii na niewiele się przydaje. Chociaż w tym kraju, a szczególnie na Okinawie, widać daleko posuniętą amerykanizację wielu aspektów życia i kultury, to język angielski do tej pory nie przyjął się nawet wśród młodzieży. Oczywiście wcale się temu nie dziwię. Jedną z przeszkód utrudniającą Japończykom naukę europejskich języków jest choćby to, że nie używają niektórych spółgłosek, takich jak „l” czy „w”. Dlatego niezwykle trudno jest im naśladować europejską wymowę, nie mówiąc już o słowie pisanym. Myślę, że zrozumienie łacińskiego alfabetu i sposobu tworzenia wyrazów przedstawia dla Japończyka taki sam stopień trudności, jak dla nas hiragana czy kanji^().
Plan, który przedstawiła mi Masako, obfitował przede wszystkim w rozmaite nieciekawe formalności związane z moim zatrudnieniem, zameldowaniem i wyrabianiem rozmaitych dokumentów łącznie z osobistą pieczątką, bez której Japończycy nie mogą się obyć. Na drugi dzień miałem też wygłosić wykład na uniwersytecie o swoich dokonaniach w Polsce, a już pod koniec tygodnia czekało mnie prawdziwe wydarzenie ‒ wyprawa na Iriomote. Tam mieliśmy ustalić szczegóły naszej współpracy razem z profesorem Doi, który miał również specjalnie w tym celu przybyć. Już widziałem oczami wyobraźni tę zieloną wyspę, chociaż raczej nie byłem w pełni przygotowany na to, co tam zastanę. W Polsce informacje o Iriomote właściwie nie istniały. Znałem tylko krótką wzmiankę z naukowej książki o dzikich kotach na temat środowiska, w jakim żyją koty z Iriomote. Wiedziałem zatem, że jest ona pokryta wiecznie zielonym subtropikalnym lasem i że zamieszkuje ją półtora tysiąca ludzi. To wszystko. Wkrótce miałem skonfrontować moje wyobrażenia z rzeczywistością.
W drodze powrotnej z restauracji Masako zapytała, jak mają się do mnie zwracać: ‒ Może ‒ doktorze Schmidt?
‒ Oczywiście, że tak ‒ zażartowałem. Wiem z doświadczenia z innymi obcokrajowcami, że wszelkie próby wymówienia mojego imienia zawsze kończą się śmiechem. Szczególnie dużo uciechy wywołuje zdrobnienie Krzysiek, które czasem przybiera postać „Sisiak”. Dlatego starając się uniknąć podobnych sytuacji, proponuję zawsze, by je uprościć.
‒ Mówcie do mnie po prostu Kris ‒ powiedziałem. Dla większości Japończyków również powtórzenie mojego nazwiska nie jest łatwym zadaniem. W ich języku nie spotyka się dwóch spółgłosek wymawianych kolejno, a także nigdy spółgłoska nie znajduje się na końcu słowa. Dlatego przeciętny Japończyk wymawia moje nazwisko, jak coś w rodzaju Szumitto. Kris przyjął się więc z łatwością wśród moich najbliższych współpracowników i zarazem przyjaciół. W bardziej oficjalnych kontaktach, natomiast próbowano do mnie mówić: Kris-san, a czasem (o, zgrozo!) Szumitto-san^().
Jedno z moich wyobrażeń o Iriomote dotyczyło panującego tam bezpieczeństwa. Ponieważ moja praca wiąże się często z prowadzeniem nocnych obserwacji zwierząt, często jestem pytany o to, czy takie zajęcie jest bezpieczne, i czy nie boję się przebywać nocą sam w lesie. Takie pytania są przeważnie podyktowane powszechnym lękiem przed dużymi drapieżnikami i w pewnych warunkach mogą być całkiem uzasadnione. Myślę też, że każdy człowiek posiada ukryty w podświadomości atawistyczny lęk, który nie pozwala spokojnie przejść przez ciemny las bez oglądania się za siebie. W każdym razie muszę się przyznać, że chociaż las nocą jest dla mnie rutyną, to także nie jestem w stanie do końca pozbyć się pewnego niepokoju. W przypadku Iriomote sądziłem, że nocne, piesze wędrówki powinny być raczej pozbawione jakichkolwiek emocji, bo przecież największym drapieżnikiem jest tam kot, który rozmiarami ledwie dorównuje kotu domowemu. Jednak w tych rozważaniach pominąłem w pośpiechu pewne istotne szczegóły. Powinienem był sobie przypomnieć z zoogeografii wysp, jakie to zwierzęta przodują w ich zasiedlaniu. W czasie powitalnego przyjęcia, które odbyło się wieczorem następnego dnia po przyjeździe, zostałem w tej kwestii dokładnie uświadomiony.
‒ W zasadzie, jest tu całkiem bezpiecznie, ale musisz być ostrożny, jeśli chodzi o habu ‒ powiedział doktor Toshi Ota, który specjalizuje się w herpetologii. ‒ Habu to nazwa kilku endemicznych^() gatunków węży, zamieszkujących archipelag Riukiu, które niestety są dość jadowite. Na szczęście (dla ciebie) na Iriomote występuje gatunek o mniejszych rozmiarach niż na Okinawie i jest też mniej niebezpieczny. Właściwie jego jad nie jest na tyle silny, żeby zabić dorosłego człowieka. Do tej pory jedno dziecko zmarło po ukąszeniu habu. Jeśli chodzi o dorosłego człowieka, to w tym przypadku istnieje ryzyko zgonu tylko przy powtórnym ukąszeniu, które wywołuje szok anafilaktyczny. Ponieważ organizm ma już wtedy wytworzone przeciwciała, mogą one spowodować zbyt gwałtowną reakcję obronną, nawet przy niewielkiej dawce jadu.
‒ Dziękuję ‒ powiedziałem ‒ szczerze mówiąc, jest mi wszystko jedno, czy umrę w wyniku bezpośredniego działania jadu, czy też pośrednio.
‒ Habu z Okinawy ‒ dodała Masako ‒ jest rzeczywiście niebezpieczny. Oprócz tego, że jego jad może zabić, jest on również bardziej agresywny niż ten z Iriomote. Podobno w czasie bitwy o Okinawę amerykańscy żołnierze bardziej obawiali się spotkania z habu niż z japońskim wojskiem.
‒ Jak mam ich w takim razie unikać? Gdzie najczęściej występują?
‒ Wszędzie! Nawet na uniwersytecie!
„Pięknie, pięknie!” ‒ pomyślałem sobie. Później, na Okinawie nigdy nie widziałem habu, ale w wyniku tej rozmowy zawsze wracając wieczorem przez ciemny park z uniwersytetu, dzwoniłem na wszelki wypadek kluczami, żeby uprzedzić go o moim nadejściu. Choć właściwie i tak nie wierzyłem, że to zadziała.
‒ Czy to już koniec listy niebezpieczeństw na Iriomote? ‒ zapytałem.
‒ Ależ skąd! ‒ odparła Masako. ‒ Są jeszcze zdziczałe bawoły. Bardzo niebezpieczne! Wiele lat temu pewnemu farmerowi przestało się opłacać utrzymywanie bawołów i zostawił kilka sztuk własnemu losowi w lesie. Małe stadko do tej pory żyje tam i rozmnaża się. Pamiętaj też, gdy będziesz chodził po lesie, żeby nie dotykać drzew, bo możesz się natknąć na kunugi kareha. To duże, szare gąsienice ćmy Cyclophragma undans, ich dotknięcie grozi poważnym poparzeniem. Trudno je w porę dostrzec, bo barwa gąsienic zlewa się z tłem kory drzew, po których pełzają. Ale tak poza tym Iriomote jest naprawdę bardzo bezpieczną wyspą.
‒ Poza „tym”, rzeczywiście ‒ zgodziłem się. ‒ A czy można się bezpiecznie kąpać w oceanie? ‒ Właściwie już nie miałem złudzeń, co do bogactwa form życiowych wokół wyspy. Przypomniałem sobie właśnie mapkę rozmieszczenia żarłaczy ludojadów, którą widziałem przed wyjazdem w ostatnim numerze „National Geographic”. Iriomote leżała w ich zasięgu.
‒ Można się bezpiecznie kąpać. Północna strona wyspy jest otoczona rafami koralowymi, dlatego rekiny nie podpływają blisko brzegu ‒ wyjaśniła Masako.
Już miałem odetchnąć z ulgą, kiedy wtrącił się Kazumitsu.
‒ W zeszłym roku był tylko jeden wypadek. Dwóch studentów popłynęło kajakami od południowej strony wyspy i jednemu z nich żarłacz odgryzł nogę. Chłopak naturalnie nie przeżył.
Tu mogę od razu dodać, że w czasie mojego dziesięciomiesięcznego pobytu na wyspie częstotliwość śmiertelnych wypadków z udziałem rekinów utrzymała się na tym samym poziomie. Jeden nieszczęśnik pływający na desce surfingowej w pobliżu sąsiedniej wyspy Miyako stracił rękę w paszczy rekina. Nie przeżył transportu do szpitala. Inny miał więcej szczęścia, bo ryba zadowoliła się tylko połową jego deski.
‒ No tak, rzeczywiście bardzo tu bezpiecznie. Czy czekają mnie jeszcze jakieś inne niespodzianki?
‒ Naprawdę nie musisz się tak wszystkim przejmować ‒ próbowała mnie uspokoić Masako. ‒ Nic ci tam nie grozi. Wystarczy, jeśli będziesz pamiętał, żeby do kąpieli zakładać jakieś obuwie. A najlepiej pływać w ubraniu. To cię ochroni przed kolcami jeżowców, przed jadem meduz i jadowitych ślimaków. Lepiej też nie zbliżać się za bardzo do skrzydlic ‒ ryb, posiadających kolce z jadem, a także węży morskich. Później damy ci instrukcje, jak postępować w razie kontaktu z którymś z tych zwierząt.
Na obiad zostałem uraczony najbardziej typową potrawą na Okinawie o nazwie soba. Bardzo to przypomina michę rosołu z dużą ilością długiego, pofalowanego makaronu, okraszonego mniej lub bardziej tłustymi kawałkami wieprzowiny. Z tym, że część płynną dania zwykle się zostawia. Wpadłem prawie w panikę, gdy zobaczyłem, że ten makaron trzeba jeść pałeczkami i nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak tu w miarę kulturalny i bezszelestny sposób można sobie z tym problemem poradzić. Nie musiałem jednak długo się zastanawiać, bo zaraz wokół rozległy się głośne siorbiące i pochlipujące dźwięki wciąganego bezceremonialnie do ust makaronu. Nie pozostawało mi nic innego, jak dostosować się do ogółu, ale muszę się przyznać, że nie byłem w stanie dorównać charakterem i donośnością dźwięku pozostałym biesiadnikom. Później przeczytałem w różnych przewodnikach, że wciąganie makaronu z głośnym siorbaniem w czasie jedzenia soba jest nie tylko akceptowane, ale w taki właśnie sposób to danie powinno się jeść.
Będąc już teraz bardziej świadomy ewentualnych zagrożeń, kilka następnych dni oczekiwania na wyjazd na Iriomote spędziłem na organizowaniu sobie życia i pracy w tym bezpiecznym kraju. Postanowiłem też dowiedzieć się czegoś więcej o samej Okinawie, bo dotychczas kojarzyła mi się wyłącznie z tragiczną bitwą, która rozegrała się tu w 1945 roku. Niestety, obecnie bardziej zauważalne jest piętno owej bitwy niż jakiekolwiek oryginalne ślady dawnej świetności wyspy. Wszystko, co znajdowało się tutaj przed wojną, zostało zupełnie zniszczone. Całą południową część Okinawy zajmuje teraz jedna, wielka aglomeracja miejska, składająca się z wielu miast, między którymi nie sposób przeprowadzić granic. Miasta te raczej nie zachęcają do zwiedzania, ponieważ zbudowane są z niezbyt urokliwych, ciężkich, obdrapanych, choć zapewne odpornych na częste tu tajfuny, bloków. Ulice są nieprzyjemnie zapełnione nieprzerwanym sznurem samochodów, a miejsc dla pieszych oczywiście jak na lekarstwo. Mimo to udałem się w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów historii. Miejsce, które obrałem sobie za pierwszy cel, to zamek Shuri-jo. Wspomniał mi o nim przypadkowo Toshi Ota już w taksówce wiozącej nas z lotniska. Powiedział mi, że do niedawna mieścił się tam uniwersytet, a zamek zrekonstruowano dopiero w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Początkowo więc nie czułem się zbytnio zachęcony, aby obejrzeć ten „nowy” zabytek, ale mój wybór okazał się wyjątkowo pożyteczny.
Zwiedziłem sam zamek, ale także przy okazji sąsiednie muzeum Riukiu. Tam dopiero dowiedziałem się, że Okinawa i cały archipelag Riukiu, który do tej pory utożsamiałem z Japonią, tak naprawdę z tym krajem ma niewiele wspólnego. Przez większą część swojej historii wyspy wchodziły w skład odrębnego Królestwa Riukiu z własnym królem i rządem, których siedzibą był właśnie zamek Shuri. Znajdowało się ono bardziej pod wpływem Chin niż Japonii. Cesarze chińscy mieli często istotny wpływ na decyzje polityczne podejmowane przez królów Riukiu. Oba kraje były też bardzo ściśle powiązane zależnościami handlowymi. Dopiero w roku 1879 Japonia dokonała aneksji Królestwa Riukiu, ustanawiając tu prefekturę Okinawa. Ale zaledwie po sześćdziesięciu sześciu latach panowania, po II wojnie światowej wyspy przeszły tym razem w ręce Amerykanów. Sytuacja ta trwała aż do roku 1972, w którym rząd USA postanowił zwrócić Riukiu „prawowitemu” właścicielowi.
Rdzenna ludność zamieszkująca archipelag Riukiu różni się bardzo od mieszkańców głównych wysp japońskich zarówno pod względem kulturowym, jak i językowym. Inaczej też wyglądają. Bardziej przypominają Polinezyjczyków z ich wyrazistymi rysami twarzy. Stosunkowo niedawno, bo w roku 1970 odkryto na Okinawie szczątki kilku ludzi, którzy żyli tam około osiemnastu tysięcy lat temu. W nich właśnie antropolodzy dopatrywali się bezpośrednich przodków dzisiejszych mieszkańców archipelagu. W porównaniu ze współczesnymi Japończykami, człowiek z Minatogawy (tak nazywało się miejsce, w którym odnaleziono kości) był bardzo drobnej budowy i miał wyjątkowo wąskie barki. Naukowcy przyjmują, że te cechy wynikały z przystosowania do życia w trudnych wyspiarskich warunkach, gdzie niełatwo o pożywienie. Mimo że nie stwierdzono z całą pewnością, iż człowiek z Minatogawy był w prostej linii przodkiem mieszkańców Riukiu, to pozostaje faktem, że ludzie ci do dziś zachowali swoją odrębność. Bardzo ważna różnica tkwi w ich religii. W przeciwieństwie do głównej Japonii, gdzie mieszanka buddyzmu i szintoizmu stanowi podstawowe wyznanie, na Riukiu panuje animizm.
Ta religia zawiera właściwie elementy różnych wyznań, ale w sumie tworzy swoistą, oryginalną całość. Zgodnie z nią świat jest zamieszkany przez rozmaite duchy ‒ zwane kami ‒ duchy przodków, drzew, skał, domów, ognia, źródeł wody. Od tego, jak ludzie wyrażają swój szacunek tym duchom, zależy powodzenie we wszelkich codziennych sprawach, począwszy od zdrowia, interesów i podróży, a na plonach skończywszy. Dlatego w ciągu całego roku odprawiane są często rytuały mające na celu obłaskawienie duchów i odżegnanie wszelkich niepowodzeń. Według tych wierzeń, gdzieś za morzami istnieje kraina Nirai-Kanai, czyli ziemia wiecznego szczęścia i wszelkiej obfitości, którą zamieszkują zarówno bogowie, jak i duchy wszystkich przodków. Mieszkańcy Riukiu wyznają wiarę w wielu bogów. Każdy z nich włada inną częścią Ziemi i wszyscy są tak samo ważni. Jest więc bóg lądu, bóg morza, bóg ognia i bóg krainy Nirai-Kanai. Ten ostatni ma na imię Miruku i przynosi zawsze urodzaj i szczęście, dlatego jest chyba najchętniej ukazywany i czczony w czasie rozmaitych obrzędów. Co ciekawe, mieszkańcy nie przedstawiają swojego wyobrażenia o bogach w postaci rzeźb czy obrazów, ale za to przy okazji różnych świąt jeden ze starszych mężczyzn wciela się w postać Miruku, przebierając się w charakterystyczny strój, którego elementem jest groteskowo uśmiechnięta maska.
Na ziemi istnieją obszary, gdzie świat żywych i świat duchów mogą się ze sobą kontaktować. Są to święte miejsca nazywane utaki. Typowe utaki znajdują się przeważnie w lesie, w otoczeniu palm Livistona o wielkich, wachlarzowatych liściach, które nadają im bardzo egzotyczny urok. Prowadzi tam zawsze dobrze wydeptana ścieżka, na jej końcu ułożone w półkole kamienie tworzą coś w rodzaju ołtarza. Między nimi leżą zagłębione w ziemi małe gliniane miseczki, do których zgodnie ze zwyczajem zapożyczonym z buddyzmu, w czasie modlitwy wrzuca się drobne pieniądze jako ofiarę. Niektóre z tych miejsc otoczone są ścisłym tabu, a wstęp mają tam tylko kapłanki tsukasa, pełniące rolę pośredników pomiędzy światem ludzi a światem duchów i bogów. Zabieranie stamtąd czegokolwiek jest zabronione. Wlicza się w to również rośliny i zwierzęta, dlatego często przy utaki rosną najstarsze drzewa, korzystające w ten sposób z wiekowej ochrony. Bogowie również mają z tych drzew pożytek, gdyż według tutejszej wiary mogą za ich pomocą schodzić na Ziemię. Prawie każda wieś posiada też specjalne utaki w postaci małej drewnianej chatki bez okien albo wręcz samego dachu wspartego na czterech filarach. W niczym nie przypomina to świątyń buddyjskich czy shinto, ale z tych ostatnich zapożyczono tu charakterystyczną bramę ‒ torii ‒ stawianą u wejścia na plac, na którym stoi utaki. Te niby-świątynie mogą być poświęcone któremuś z bogów, duchowi założyciela wioski lub nawet jakiemuś miejscowemu bohaterowi. Czasami też wyznaczają pierwotne miejsce powstania osady. Tam właśnie odbywają się najważniejsze religijne obrzędy.
W każdym domu, w jego centralnej części, znajduje się mała rodzinna świątynia poświęcona zmarłym przodkom (to nawiązanie do buddyjskich zwyczajów w głównej Japonii). Tam umieszczony jest butsudan ‒ nieduża, drewniana szafka służąca do przechowywania specjalnych tabliczek z imionami zmarłych zwanych totome. Totome to nie tylko imiona. Uważa się, że za ich pośrednictwem dusze zmarłych mogą odwiedzać ziemię. Domowa świątynia ma szczególne znaczenie w czasie Obon ‒ święta zmarłych. Odbywa się ono co roku w sierpniu. Mieszkańcy Riukiu wierzą, że duchy przodków wracają wtedy z zaświatów i przez trzy dni przebywają wśród żywych. Świątynia służy w tym okresie jako miejsce, w którym wystawia się ulubione przez zmarłych posiłki.
Bardzo ważnym miejscem kultu przodków są też rodzinne grobowce. Przy nich rodziny zbierają się do wspólnej modlitwy kilka razy w roku podczas specjalnych świąt poświęconych zmarłym i oferują im wyszukane potrawy. Wszystkie te zwyczaje związane z kultem przodków zostały zapożyczone z buddyzmu. Ma to oczywiście swoje źródło w trwającej kilkaset lat politycznej kontroli, którą nad Królestwem Riukiu sprawowały Chiny, a potem Japonia. Na przykład jeszcze około siedmiuset lat temu zmarli chowani byli w jaskiniach na zboczach wzgórz lub nad morzem. Dopiero później buddyjscy mnisi wprowadzili tu zwyczaj budowania wielkich grobowców. Jednak mieszkańcy Riukiu, akceptując pewne elementy buddyzmu, dopasowali je do własnego sposobu widzenia świata i wypracowali sobie na ich podstawie niepowtarzalne zasady i rytuały religijne. I chociaż sam fakt budowania grobowców nie jest oryginalny, to całkowicie unikalny jest ich kształt. Otóż zarys jednego z dwóch tutejszych rodzajów grobowców ma przypominać pozycję rodzącej kobiety, co zgodnie z filozofią buddyzmu oznacza, że po śmierci dusza wraca do źródła życia.
Okinawianie to ludzie niezwykle spokojni. Przez wieki zwykłym królewskim poddanym nie wolno było posiadać żadnej broni. Prawdopodobnie dlatego tak łatwo przyjęła się tutaj w szesnastym wieku chińska sztuka walki kempo, która rozwinęła się później w karate. Za swoje pokojowe nastawienie do świata przyszło im zapłacić wysoką cenę, gdy zostali wciągnięci przez Japończyków w zupełnie niezrozumiałą dla nich wojnę. Bitwa o Okinawę, która została rozegrana tuż przed zakończeniem II wojny światowej, pochłonęła ponad dwieście tysięcy ofiar, z czego większość stanowiła lokalna ludność cywilna. Najsmutniejsza historia z okresu tej wojny dotyczyła losu dwustu uczennic jednej ze szkół średnich, które wraz z nauczycielami zatrudniono do pomocy w polowym szpitalu, gdy bitwa stawała się coraz bardziej beznadziejna i przynosiła coraz więcej ofiar. Szpital, o ile można go tak nazwać, urządzono w ciemnych i wilgotnych jaskiniach na południowym krańcu wyspy. Dziewczęta wysyłano na pole walki pod intensywnym ostrzałem, aby przynosiły wodę i zbierały martwe ciała. Przez kilka miesięcy żyły w ekstremalnych warunkach, niedosypiając, niedojadając i pracując ponad siły. Pod koniec bitwy szpital zlikwidowano. Uczennice, które próbowały wydostać się z jaskiń, ginęły od kul, wiele zostało pogrzebanych w jednej ze zbombardowanych jaskiń, a większość popełniła samobójstwo. Z całego licealnego personelu przeżyło zaledwie kilka osób. W tej jaskini, którą trafiła bomba, mieści się teraz muzeum. Niewiele w nim eksponatów, bo i niewiele przetrwało, ale stworzony nastrój jako żywo stawia przed oczami obraz cierpień i niedorzecznej śmierci. Zwiedzający po pięćdziesięciu latach od tych wydarzeń nie są w stanie powstrzymać płaczu. Wystarczy spojrzeć na portrety niewinnych dziewcząt, które straciły życie w tak absurdalny sposób ‒ łzy same napływają. Masowe samobójstwa w tym czasie były na porządku dziennym. Armia japońska, zmuszając wyspiarzy do współpracy, jednocześnie zabroniła im oddawania się w amerykańską niewolę, co miało rzekomo zapobiec szpiegostwu. To rzecz jasna nakładało na nich obowiązek popełniania samobójstw, a także zabijania innych cywili, którzy nie chcieli się temu wymogowi podporządkować.
Okinawa z lotu ptaka wygląda, jakby w sztuczny sposób złożono ją z dwóch ostro odcinających się, zupełnie niepasujących do siebie części ‒ białej i zielonej. Południowa, biała część to jedno olbrzymie miasto. Część północna, zielona to przepastny, dziki, choć niestety, w dużym stopniu już zniszczony, las nazywany przez miejscową ludność Yanbaru. Szczególnie intensywnie eksploatowano go w okresie powojennym. Budowano tamy, drogi, wycinano drzewa, żeby zrobić miejsce dla rozwoju rolnictwa. A co gorsza, plany gospodarowania tym obszarem na przyszłość przewidują wycięcie znacznej większości pozostałego drzewostanu. Choć zabrzmi to ironicznie, przed całkowitą degradacją las uchroniło włączenie sporych jego części do strefy zajętej przez bazę wojskową Stanów Zjednoczonych. Yanbaru jest niezwykły i prawdopodobnie kryje w sobie jeszcze niejedną niespodziankę. Las ten nawet w czasie tak zwanej zimy pozostaje zielony. Cóż jednak w tym dziwnego, skoro tutejsza zima oznacza temperaturę najmniej dziesięciu, piętnastu stopni. Yanbaru tworzą przede wszystkim dwa wiecznie zielone gatunki drzew ‒ Castanopsis sieboldii z rodziny bukowatych i dąb Quercus miyagii ‒ niewysokie drzewa, dorastające maksymalnie do dwudziestu metrów. Nikt nie policzył wszystkich gatunków rosnących tu drzew, ale ich lista na pewno przekroczyłaby setkę. Często są wzajemnie splątane ze sobą lianami i obrośnięte rozmaitymi pnączami. Osobliwą cechą Yanbaru jest to, że palmy i tropikalne drzewiaste paprocie rosną obok sosen, które każdemu kojarzą się raczej z chłodniejszym klimatem. Tutejsze sosny należą jednak do wielu różnych gatunków, a w tym jeden z nich ‒ Pinus luchuensis zalicza się do podgatunku rosnącego wyłącznie na wyspach Riukiu.
Mimo znacznych zniszczeń, zepchnięcia przez cywilizację do połowy wyspy i opasania drogami, Yanbaru pozostaje nadal lasem mało zbadanym. Aż do roku 1981 nikt nie przypuszczał, że ukrywał się tu przed światem zupełnie nieznany nauce ptak. Może to dziwić, tym bardziej iż jest to zwierzę sporych rozmiarów, bo wielkości średniego kurczaka. Jako usprawiedliwienie tak dużego opóźnienia podaje się między innymi obecność agresywnych habu, która powstrzymywała ludzi od dokładnej penetracji lasu. Ornitolodzy zaliczyli go do rodziny chruścieli i nadali mu nazwę Rallus okinawae, czyli wodnik okinawski. Oczywiście okazało się przy tym, że Okinawa jest jedyną wyspą, na której ptak ten występuje. Miejscowi ludzie wiedzieli o jego istnieniu, zanim został opisany przez naukowców, i często mówili o dużym ptaku żyjącym głęboko w lesie. Miał on nawet od dawna swoją ludową nazwę ‒ yamadoi, czyli górski ptak. Yamadoi ma bardzo krótkie skrzydła i prawdopodobnie nie potrafi latać, choć do końca tego nie potwierdzono. Za to bieganie ma opanowane do perfekcji. Ponieważ zamieszkuje bardzo gęste, wilgotne i trudno dostępne środowisko, szczegóły jego zachowania pozostają nadal nieznane.
Yanbaru jest też ostatnim miejscem, w którym żyje niezwykle rzadki dzięcioł, noguchi-gera (Sapheopipo noguchii), któremu w Polsce nadano śmieszną, aczkolwiek trafną nazwę ‒ okinawiak. Został co prawda odkryty już ponad sto lat temu, ale do dziś pozostało przy życiu zaledwie około stu osobników. W odróżnieniu od większości dzięciołów, nie jest tak pstro ubarwiony. Ma ciemnobrunatne upierzenie, choć tak jak u pozostałych dzięciołów, samce mają na głowie charakterystyczną czerwoną czapeczkę. Ptaki te składają o połowę mniej jaj (maksymalnie trzy) niż pozostałe gatunki, co na pewno nie wpływa korzystnie na ich i tak już trudną sytuację demograficzną.
Fauna rodzimych ssaków naziemnych jest tu bardzo uboga i liczy zaledwie pięć gatunków. Ale za to trzy z nich to zwierzęta niezwykle rzadkie, zamieszkujące poza Okinawą jeszcze tylko sąsiednią wyspę Amami i kilka innych, mniejszych wysepek znajdujących się między nimi. Są to dwa rodzaje gryzoni: Diplothrix i Tokudaia oraz ryjówka Crocidura watasei. Żadne z tych zwierząt nie ma nawet bliskich krewnych na innych wyspach Japonii ani też na kontynencie w Chinach czy pobliskim Tajwanie. Najbliżej spokrewnione z nimi ssaki żyją w Indonezji. Diplothrix przypomina wyglądem ogromnego szczura o długiej, delikatnej sierści z ogonem przekraczającym o kilka centymetrów długość całego ciała. Waży ponad pół kilograma i jest największym gryzoniem w Japonii. Mimo swego ciężaru bardzo sprawnie wspina się po drzewach i przemieszcza się z gałęzi na gałąź, wypełniając w pewnym sensie rolę nieobecnych tu wiewiórek. Natomiast Tokudaia o specyficznej kolczastej sierści, jest wielkości myszy leśnej i żyje wyłącznie na ziemi. Żyje tu też kilka innych ssaków, których pochodzenie mniej lub bardziej wiąże się z działalnością człowieka. Są to oczywiście wszędobylskie szczury i myszy domowe, a także dziki. Co do tych ostatnich, jeśli rzeczywiście dziki przywędrowały tu z człowiekiem, musiało to nastąpić bardzo dawno, gdyż są co najmniej dwukrotnie mniejsze niż ich krewniacy z kontynentu. Na wykształcenie tak odmiennej formy potrzebowały niewątpliwie dużo czasu. Natomiast najpospolitszymi ssakami, tak jak i na wielu innych wyspach południowo-wschodniej Azji, są nietoperze, ponieważ nie mają wielkich ograniczeń w pokonywaniu morskich barier. Oprócz małych, niepozornych nietoperzy owadożernych można też spotkać owocożerne rudawki zwane często, ze względu na swoją wielkość, jak i charakterystycznie wydłużoną głowę, lisami latającymi (Pteropus dasymallus). Nietrudno zobaczyć ich ogromne sylwetki na tle wieczornego nieba nawet wśród miejskich zabudowań, gdy z głośnym łopotem skrzydeł zrywają się z drzew, wylatując na żerowiska.
W roku 1983 Yanbaru ujawnił kolejną przyrodniczą sensację. Odkryto tu nieznanego wcześniej żuka, który z powodu swoich sześciu centymetrów długości okazał się największym przedstawicielem tych zwierząt w całej Japonii. Entomologowie nazwali go Cheirotonus jambar, a z jego przydługiej angielskiej nazwy (Jambar long-armed scarab beetle) można wywnioskować, że jest żukiem o szczególnie długich przednich odnóżach (choć występują one tylko u samców). Samice składają jaja w dziuplach starych drzew, a larwy rozwijają się aż przez cztery lata, odżywiając się wilgotnym, butwiejącym drewnem. I właśnie z tym związany jest pewien paradoks. Gdyby nie rozwój sieci dróg w Yanbaru i zwiększający się przez to dostęp do lasu, prawdopodobnie nigdy nie dowiedzielibyśmy się o istnieniu tego rzadkiego owada. Ale te same drogi zarazem zmieniają bardzo istotnie mikroklimat leśnego środowiska, powodując jego lokalne osuszanie. To sprawia, że tam, gdzie droga przecięła las, larwy żuka giną z głodu, gdyż ich pokarm staje się zbyt suchy. Władze Japonii musiały bardzo szybko uznać żuka za narodowy pomnik przyrody, ponieważ jego niewielka populacja była dodatkowo zagrożona przez wyjątkowo licznych w tym kraju kolekcjonerów owadów.
Chociaż Yanbaru jest dla przyrodników bardzo interesującym miejscem, zwłaszcza dla tych, których nie opuszcza nadzieja odkrywania wciąż nowych gatunków zwierząt i roślin, to jednak moim przeznaczeniem była Iriomote. Teraz mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że Okinawa i Yanbaru to dopiero przedsionek do raju.
------------------------------------------------------------------------
^() W języku pisanym Japończycy używają trzech rodzajów znaków: dwa własne systemy zapisywania sylab ‒ hiragana i katakana oraz kanji ‒ znaki zapożyczone z języka chińskiego.
^() Końcówka -san dodawana do nazwiska w oficjalnych rozmowach znaczy zarówno „pan”, jak i „pani”, ale i to było dla nich raczej dziwnym połączeniem.
^() Endemit ‒ organizm występujący na bardzo ograniczonym obszarze, przeważnie w miejscu, w którym wyewoluował. Fauna i flora wysp oceanicznych często składa się z wielu gatunków endemicznych, ze względu na długotrwałą izolację od organizmów zamieszkujących kontynenty.Baba H., Physical adaptation of the Minatogawa People to island environments, „Tropics”, 10, 2000.
Imaizumi Y., A new genus and species of cat from Iriomote, Ryukyu Islands, „The Journal of the Mammalogical Society of Japan”, 3, 1967.
Imaizumi Y., Discovering of the Iriomote cat, „Komine-shobou” 1979.
Motokawa M., Biogeography of living mammals in the Ryukyu Islands, „Tropics”, 10, 2000.
Nakachi K., Ryukyu islands and Okinawans, „Okinawa Times”, 1999.
Okinawan Prefectural Board of Education, Th e history and culture of Okinawa, Okinawa, 2000.
Okinawan Prefectural Government, Keys to Okinawan culture, Okinawa 1994.
Okinawan Prefectural Government, Okinawa travel guide, Okinawa 2000.
Ryukyu Archeological Research Team, Subsistence and settlement in Okinawan prehistory ‒ Kume and Iriomote, Vancouver 1972.
Sakiyama R., An introduction to Ryukyuan dance, Okinawa 1995.
Takara T., Th e Iriomote cat and tiger cat. Nature and things of Ryukyu ‒ Exploring of specific animals, „Okinawabunkyou-tosyo” 1969.
Togawa Y., Th e Iriomote cat ‒ Mystery of living fossil discovered on primitive island, Iriomote, „Jiyukokuminsha” 1972.
Wild Bird Society of Japan, Th e forest of Yanbaru, Okinawa 1994.
www.figweb.org