- W empik go
Irlandia Jones poszukiwany - ebook
Irlandia Jones poszukiwany - ebook
Nie jest to przewodnik. Nie jest to dziennik. Nie są to wspomnienia. Jest to próba opisania osobistych doświadczeń, które autor dzieli z tysiącami innych rodaków i milionami Irlandczyków. Ile było osób w ten proces zaangażowanych, tyle było zdumień i wyjaśnień. Tutaj prezentowana jest jedna z wersji wydarzeń.
Spis treści
Dwie pionowe zmarszczki
Take it Jiři
Jestem ET
Ofucknąć wery mocz
Chustka Dave’a
Autobus indoeuropejski
Wóz nurza się w zieloność
Słuchaj dzieweczko, ona nie słucha...
O facecie, który mieszkał z czterema łabędziami
Arany boskie!
Bar McGing’s
Szanowny Panie Joanno
O facecie, który mieszkał z dwoma innymi facetami
Słynne irlandzkie poczucie humoru
Pies z Roscrea
Bogowie, krowy i uczeni
Główny element
O facecie, który zaczepił mnie w saunie
Landszaft z jeleniem sika
Nigdy nie jedź windą z małą dziewczynką
Czym się różni Dublin od Ath Cliath? (regały systemu Ivar)
Poszukiwacze zaginionej arki
O facecie, który nigdzie nie mieszkał (tylko koni żal)
Stary, zwariowany chłam
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-4008-8 |
Rozmiar pliku: | 573 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wziąłem się w Irlandii z ogłoszenia. Potrzeba nas było wielu, żeby szybko zrobić wykopaliska na terenach, gdzie wkrótce miała ruszyć budowa autostrad. Irlandzkich archeologów było za mało.
Było to drugie ogłoszenie z ofertą pracy dla archeologów, jakie widziałem w życiu. Pierwsze brzmiało: „Platformy wiertnicze na Morzu Północnym. Wszystkie zawody”.
Kończyła się zima 2006. Niby miałem jakieś prace, ale były dosyć kiepskie, więc pomyślałem: „Jadę! Na parę miesięcy. Zdobędę nowe doświadczenie, podszlifuję angielski”.
Wysłałem maila. Po paru dniach zadzwoniła do mnie jakaś kobieta, z którą jakoś się dogadałem. Miałem się stawić w miejscowości Ballycolla w hrabstwie Laois w Irlandii, drugiego maja o ósmej rano. Ponad dwa tysiące kilometrów od domu. Nigdy wcześniej tam nie byłem. To brzmiało trochę jak wyrok. Było takie konkretne, zwłaszcza od kiedy kupiłem bilet na samolot w jedną stronę. Zacząłem się czuć jak chomik na przechylonym, politurowanym stole. Sunąłem powoli ku Irlandii, a pazurków nie było w co wbić. Klamka zapadła.
Wyruszyłem w podróż przy końcu kwietnia 2006 roku w towarzystwie ponad dwustu tysięcy innych Polaków. Część z nich już tam była, pozostali przybyli później. Dzięki temu było do kogo gębę otworzyć. I nie mam tu na myśli tylko mówienia, ale także spożywanie pokarmów i napojów. Była taka chwila, że po polsku w Irlandii mówiło więcej osób niż w języku irlandzkim.
W samolocie z Wrocławia do Dublina przeczytałem jednak w przewodniku Pascala, że „Polska nie ma bezpośredniego połączenia lotniczego z Irlandią” (s. 62). Na wszelki wypadek zapiąłem pasy i zmówiłem trzy „Zdrowaśki”. Z lotniska odebrali mnie po północy znajomi archeolodzy, Daria i Andrzej. Przespałem się u nich w miasteczku Dunshauglin.
Następnego, dżdżystego poranka, wymknąłem się z domu, żeby zobaczyć, gdzie jestem. Szary kamień i zieleń. I jaskrawe drzwi: zielone, czerwone, niebieskie. Niedzielny poranek, opustoszałe miasteczko. Kościół przerobiony na bibliotekę, naturalnej wielkości figura konia pociągowego w jakimś ogródku. Parę sklepów, przystanek autobusowy i to już koniec Dunshauglin.
Później Daria i Andrzej zawieźli mnie do Dublina, pomogli ściągnąć sim-locka z komórki i poradzili, żeby kupić irlandzką kartę sieci Meteor.
Owego popołudnia Dublin był szary i błyszczący. Świeżo przemyty ulewnym deszczem i przewentylowany silnym wiatrem. Zaparkowaliśmy nie bez trudu nad rzeką Liffey, która ma szerokość Oławy we Wrocławiu. Powietrze było swieże i przemieszczało się ze znaczną prędkością. Wysokie domy, otwarte sklepy, uliczni grajkowie, tłumy na ulicach, żółte, dwupokładowe autobusy, jeżdżące lewą stroną i rozbryzgujące kałuże. Przyzwyczajony do kontynentalnego ruchu, kilka razy otarłem się o śmierć, kiedy samochód nadjechał ze strony przeciwnej, niż się spodziewałem. Na szczęście nie byłem sam. To samo robili hiszpańscy, włoscy i niemieccy turyści, których wszędzie było pełno.
Ale ja nie byłem turystą. Nie byłem też imigrantem. Nie zamierzałem zostać w Irlandii na stałe, sprowadzić rodziny, starać się o obywatelstwo. Nie chciałem zapuszczać rudej, kręconej czupryny i upodabniać się do typowego Irlandczyka z obrazków. Nie musiałem. Rudą, kręconą czuprynę miałem od lat.
Kim zatem byłem? Byłem archeologiem, a archeologia to podróż. Nie ma stałych wykopalisk. Zaczynają się i kończą. Zawsze trzeba być gotowym do wyjazdu. Byłem obywatelem Unii Europejskiej, który pojechał do innego jej kraju, bo tam akurat znalazł pracę.
Połaziliśmy trochę po mieście. Potem Daria i Andrzej zostawili mnie na Busarasie, czyli dworcu autobusowym w centrum stolicy. Zostałem sam na nieznanej wyspie. Musiałem sobie radzić. Ale nie było źle. Miałem sztruksową marynarkę i wielki zielony brezentowy worek, a w nim podstawowe wyposażenie: ubrania, suchą krakowską, uniwersalny komplet narzędzi, słowniki, lornetkę i atlas ptaków Europy. Miałem załatwioną posadę site-assistanta w komercyjnej firmie archeologicznej ACS Ltd., gdzieś w hrabstwie Laois i pokój u jakiegoś Rafała w Durrow.
Mówiłem po angielsku. Byłem w stanie sam sobie kupić bilet i zapytać w informacji, skąd odchodzi autobus do Port Laoise. Ze zrozumieniem odpowiedzi było gorzej, tym bardziej że nazwę miasta wymawia się Port Lisz, na co sam bym nigdy nie wpadł.
Późnym popołudniem dojechałem do Durrow, spotkałem Rafała i wrzuciłem swoje graty do zagrzybionego pokoiku, w którym miałem spać. Potem poszliśmy z Rafałem do pubu. Zamówiłem guinnessa. Poczekałem cierpliwie aż piana się ustoi, wziąłem pierwszy łyk gęstego, gorzkawego, kawowego napoju i od tamtej pory przez ponad rok piłem wyłącznie guinnessa.
Minęło sześć miesięcy jak z bicza Indiana Jonesa strzelił. Minęły trzy lata, a ja nadal tu jestem. Nadal źle mówię po angielsku, nadal mam mgliste pojęcie o irlandzkiej archeologii i o Irlandii w ogóle. Dużo się uczyłem, dużo czytałem. Rozmawiałem z ludźmi, obserwowałem ich. Chodziłem do pubów, pracowałem, zaprzyjaźniałem się, kłóciłem. Byłem czasami bardzo samotny, a czasami bardzo szczęśliwy. Czasem kochałem ten kraj, a czasem go nienawidziłem.
Przewędrowałem całą wyspę. Dzięki archeologii mieszkałem w kilku hrabstwach: Laois, Tipperary, Meath, Galway, Cork. W miastach, miasteczkach i na zupełnych pustkowiach. Jeździłem samochodem i rowerem, autobusem, tramwajem, quadem, pociągiem i Dartem¹. Taksówką i hackneyem². Chodziłem pieszo. Robiłem różne rzeczy. Głównie byłem archeologiem, ale też rozwoziłem pizzę, budowałem schronisko dla zwierząt, pracowałem na farmie, byłem bezrobotnym, tłumaczem, a nawet baby-sitterem.
Irlandczycy pytali mnie często, co myślę o Irlandii. Co mi się w niej podoba. Czego nie lubię. Po długim, paroletnim, namyśle mogę powiedzieć, że najlepsze w Irlandii są krajobrazy, Irlandczycy i ich poczucie humoru. Są to krajobrazy, które dużo przeszły: lodowiec, wycinkę lasów, inwazję owiec i codzienne niemal bombardowania kropel deszczu. Są to ludzie, którzy dużo przeszli – ośmiusetletnie angielskie prześladowania, klęskę głodu w połowie XIX wieku, deportacje do Australii, nieudane powstania, wyludnienie kraju i masową emigrację do Ameryki na statkach-trumnach. A także codzienne niemal bombardowania kropel deszczu.
Co mnie tu najbardziej wkurza, to chaos. A jeśli wkurza on nawet mnie, to to musi być naprawdę porządny chaos. Można w nim jednak znaleźć wielkie przestrzenie wolności i kiedy o tym pomyślę, wkurza mnie znacznie mniej.
Opuszczając Polskę chciałem odpocząć od niej i jej problemów, wreszcie nauczyć się angielskiego, wykopać kilka wikińskich mieczy, zarobić trochę forsy. Nie wszystko się udało. Zwłaszcza z wikińskimi mieczami było kiepsko.
Związki Polski z Irlandią za sprawą wędrownych mnichów sięgają wczesnego średniowiecza. Zielona wyspa na dalekim zachodzie od dawna fascynowała Polaków. Adam Mickiewicz genialnie oddał wrażenia z podróży samochodem po tym kraju pisząc: „Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi” (Stepy Akermańskie). Motyw motoryzacji irlandzkiej powraca u wieszcza także w przejmującym opisie sieci drogowej: „Każdy podróżny oglądał te zgrozy…” (To lubię). Romantyczna pogoda przemówiła silnie do wrażliwości Mickiewicza. Dał temu wyraz w balladzie Lilije pisząc: „Zmrok pada, wietrzyk wieje; ciemno, wietrzno, ponuro. Wrona gdzieniegdzie kracze i puchają puchacze.” Jako mężczyzna, poeta boleśnie przewidział także trudności z nawiązywaniem kontaktów z płcią przeciwną. W balladzie Romantyczność woła bowiem: „Słuchaj dzieweczko!” I dodaje z rezygnacją: „Ona nie słucha.”
Jonasz Kofta, ustami Maryli Rodowicz postanawiał, że „tam pojedzie, gdzie pada wiecznie”. Gdzie „autobusy zapłakane deszczem wożą ludzi od siebie do siebie”. Poeta wybiegał myślą kilkadziesiąt lat w przód i opisywał dublińskie doubledeckery.
Przykłady można by mnożyć.
Zaraz na początku zauważyłem kilka dziwnych zjawisk przyrodniczych. Bardzo szybko rosną tu paznokcie. Być może z powodu wiekszej wilgotności powietrza.
Poza tym pojawiły mi się u nasady nosa dwie pionowe zmarszczki. Zacząłem się zastanawiać skąd one się wzięły. A kiedy, zastanawiając się nad tym, spojrzałem do lustra, dostrzegłem w nim znajomego faceta z dwoma pionowymi zmarszczkami u nasady nosa i to mi dało do myślenia, w wyniku czego zmarszczki się pogłębiły.
Powtórzyłem eksperyment: pomyślałem o czymś i szybki rzut oka do lustra. Po kilku próbach miałem pewność – te dwie zmarszczki robiły mi się od myślenia. Ja myślałem od czasu do czasu jeszcze w Polsce, ale pobyt w Irlandii i próba zrozumienia otaczającej mnie rzeczywistości, zmusiły mnie do zwiększonej aktywności umysłowej.
Początkowo żyłem w niemal zupełnych ciemnościach. Nie znałem dobrze języka, obyczajów, nie miałem irlandzkich znajomych. Nie wiedziałem co to jest NCT ani co to za trzej księża, plączący się bez przerwy w telewizji. Czy osobnik imieniem Siobhán to pan, czy może jednak pani? Czy na wyspach Arańskich jest fajnie, czy nie? Czym się różni Dublin od Ath Cliath i czy można jeździć windą z małą dziewczynką? Byłem jak w grobowcu Newgrange podczas zimowego przesilenia. Czekałem na światło. Stopniowo, wątły początkowo promyk, nabierał siły. Teraz już co nieco rozumiem, chociaż do pełnej jasności jeszcze daleko. A zmarszczki, które nazywam irlandzkimi, nie mogą się już pogłębić, bo mogłyby zacząć uszkadzać czaszkę.
Z tego ciągłego zdumienia i prób zrozumienia, o co w tym wszystkim chodzi, powstała ta książka. Nie jest to przewodnik. Nie jest to dziennik. Nie są to wspomnienia. Jest to próba opisania moich osobistych, irlandzkich doświadczeń, które dzielę z tysiącami innych rodaków i milionami Irlandczyków. Przypuszczam, że ile było osób w ten proces zaangażowanych, tyle było zdumień i wyjaśnień. Tutaj prezentuję jedną z wersji wydarzeń. Można by powiedzieć „Tomografię”.Take it Jiři
Jesteśmy blisko dna. W półmroku migają blade, pulsujące światełka: zielone, czerwone, niebieskie. W uszach dudni, oddycha się coraz trudniej. Większy nurek wykonuje dłońmi nerwowe gesty. Coś pokazuje. Nie rozumiem. Kręcę głową.
Próbuje jeszcze raz. Pokazuje butlę – jest prawie pusta.
Mniejszy nurek się pogrąża. Jest mu chyba wszystko jedno.
Kiwam do Michała. Ci dwaj są już załatwieni, ale my możemy się jeszcze uratować. Musimy spróbować wydostać się na powierzchnię.
Michał potwierdza skinieniem głowy.
Mniejszy nurek na nic nie zwraca uwagi. Większy gdzieś zniknął w ciemnościach. Mamy szansę. Spływamy!
Po minucie wciągamy w płuca po głębokim hauście świeżego powietrza. Udało się!
Dwóch, kompletnie zalanych angielskich zawodowych nurków poznaliśmy przed godziną w gotyckiej piwnicy przerobionej na zadymioną i hałaśliwą knajpę. Pracowali przy wydobyciu gazu gdzieś na Morzu Północnym. Mały i duży. Byli na wakacjach, więc pili i palili cały czas. Przysiedli się, zaczęliśmy gadać (zdawało mi się wtedy, że mówię po angielsku). Opowiadali, pamiętam, że coś tam sobie robią pod wodą na iluś tam metrach głębokości, a tu koło nich przepływają spokojnie jakieś ptaki. Może nurzyki, może alki, a może choroba kesonowa?
Kiedy większy nurek dowiedział się, skąd jesteśmy, zawołał do kelnera:
– Teraz pijemy wódkę! To są Polacy!
Po pewnym czasie musieliśmy ich opuścić po angielsku, bo zdradzali wszelkie objawy narkozy głębin i robili wioskę, ale tę opowieść o ptakach pamiętam do dziś.
Michał był Ślązakiem, który przyjechał jako reprezentant Niemiec. Rodzice zabrali go z Polski w smutnych latach osiemdziesiątych. Dzięki temu, że był ze Śląska, nie musiałem z obywatelem Niemiec rozmawiać po niemiecku. Chodziliśmy po różnych knajpach, a było ich tysiące. Wczesna jesień, tłumy turystów. Michał co kilka minut mówił ze śląskim akcentem:
– O, dziewczynka superfajna, ja umrę!
Zaraz się skumplowaliśmy. Zresztą nie mieliśmy wyjścia: reszta to były dziewczyny – Włoszka, Niemka i Irlandka.
Sharon była pierwszym Irlandczykiem, jakiego spotkałem. Niewysoka dziewczyna o kręconych, rudawych włosach. O Irlandii wiedziałem wtedy tyle, co o Patagonii. To znaczy coś: że Celtowie, że zwariowani, że średniowieczne klasztory, że pada i że Ulster. Prawdę mówiąc, niezupełnie rozumiałem, o co chodzi w tym całym konflikcie. Irlandczycy to byli dla mnie Anglicy, którzy nienawidzą Anglików.
To był wrzesień 1996 roku. Kopaliśmy w samym centrum stolicy Czech, tuż obok zamku Hradczany, cmentarzysko wczesnośredniowieczne. Szkieletowe groby wojowników.
Po pracy szliśmy na darmowy obiad do rządowej stołówki koło katedry świętego Wita. Byliśmy najbrudniej szymi klientami tego lokalu. Potem jechaliśmy tramwajem parę przystanków do akademika, gdzie się myliśmy i przebieraliśmy. Następnie wyruszaliśmy do miasta na piwo.
W tamtym czasie zdawało mi się nie tylko, że mówię po angielsku. Żywiłem też iluzje, że mówię po czesku.
Czechosłowacja była celem mojej pierwszej zagranicznej wyprawy. Przy końcu podstawówki pojechałem na kolonie do Nachodu. Jest to miasto graniczące z polską Kudową w Kotlinie Kłodzkiej. Znajdowałem się więc jakieś cztery kilometry za granicą. Nie za daleko. Ale co tam! Ryszard Kapuściński też kiedyś marzył o podróży do Czechosłowacji.
Przed wyjazdem nauczyłem się paru zwrotów po czesku i przez dwa tygodnie mówiłem na powitanie „Na shledanou”, kłaniając się grzecznie. Dopiero po powrocie do domu zrozumiałem, dlaczego Czechosłowacja wydawała mi się tak pogodną i pełną śmiechu krainą. „Na shledanou” znaczy „Do widzenia”.
Ten etap miałem już dawno za sobą. Kilka podróży po Republice Czeskiej, w tym jedna rowerowa, wiele mnie nauczyło. Mieszając polski z czeskim, byłem w stanie sporo wyrazić i wiele zrozumieć. Wiedziałem na przykład, że bilet to lístek, a květen to maj. I że się mówi w knajpie dvie piva, a nie dwa piwa. Nie mogłem się dowiedzieć tylko jednego: co to jest „Utopenec”. Wiedziałem, że to jest do jedzenia, bo występowało w kartach dań. Jakoś długo nie mogłem się zdecydować, żeby to zamówić. A kiedy raz się odważyłem, to akurat nie było.
Nasze praskie wykopaliska to była taka międzynarodowa szkoła archeologiczna organizowana przez Czeską Akademię Nauk. Językiem urzędowym był angielski. Trochę kopaliśmy, trochę wędrowaliśmy. Z naszymi czeskimi przewodnikami wchodziliśmy tam, gdzie zwykli turyści nie mogą. Wspinaliśmy się na najwyższe wieże, schodziliśmy do najgłębszych podziemi. Do tego los zrządził, że jeden z najsłynniejszych badaczy praskiego średniowiecza nazywał się Ivan Borkovski i wszyscy mnie pytali, czy jestem jego krewnym. Dawałem mgliste odpowiedzi.
Padało właściwie codziennie. Któregoś razu mieliśmy razem z Sharon coś wykopać. Zrobiliśmy zdjęcia, potem rozłożyłem taśmy i znalazłem metrówkę. Irlandka przykleiła arkusz papieru milimetrowego do deski i zatemperowała ołówek.
– Gotowe – powiedziała. – Możemy zaczynać.
Ja mierzyłem, ona rysowała. Po kilku minutach zaczęło padać. Rysunek nie był zbyt skomplikowany. Chcieliśmy go szybko skończyć, a potem schronić się pod dachem. Deszcz się wzmagał. Wkrótce papier milimetrowy wyglądał jak szmata, a ołówek nie rysował po nim, tylko robił dziury. Daliśmy sobie spokój i poszliśmy do baraku.
– Ja nie rozumiem – powiedziała Sharon – dlaczego tu się nie używa nieprzemakalnej kalki technicznej!
Zupełnie nie wiedziałem, o co jej chodzi. Zawsze rysowaliśmy na papierze. Jeśli padało, czekaliśmy aż przestanie.
Minęło ponad dziesięć lat…
Rozłożyłem taśmy, znalazłem metrówkę. Lukaš przykleił do deski arkusz nieprzemakalnej kalki technicznej i zatemperował ołówek.
Padało od rana. Z przerwą, kiedy mieliśmy przerwę śniadaniową.
Stałem na dnie rowu po kostki w błocie i mierzyłem. Lukaš usiadł na odwróconym wiadrze i rysował. Mieliśmy na sobie cały nieprzemakalny rynsztunek: kalosze, gumowe spodnie i żółte, nieprzemakalne kurtki. Wszystko to umazane było błotem, ale od dawna przestało to robić na kimkolwiek wrażenie.
– Skurwene poczasi – powiedziałem wesoło, pokazując na niebo. – Popatrz na te mraki!
– Mam to w perdeli – odparł Lukaš.
– Dnes je patek na szczęście.
Tak sobie gawędziliśmy. Znaczyło to mniej więcej, że pogoda jest paskudna, ale to nic, bo już jest piątek. Lukaš był ze Zlina na Morawach. Za komuny miasto nazywało się Gottwaldov. Przed wojną słynęło z butów Bata. Pracowaliśmy ramię w ramię przez parę miesięcy. Rozmawialiśmy mieszanym czesko-polskim. Kiedy to nie wystarczało, używaliśmy angielskiego. Kiedy angielski okazywał się zbyt ubogi, wracaliśmy do naszego slangu. Po kilku tygodniach pracujący w pobliżu rodacy mówili mi, że w ogóle nie rozumieją, co my z tym Czechem gadamy. Przydawał się kolonijny pobyt w Nachodzie, pedałowanie po górskich drogach i prawie miesiąc wykopalisk w Pradze. Tylko Szymon wiedział, o co chodzi, bo jest z Cieszyna. Oni tam tak cały czas.
Czech, Szwed, dwoje Słowaków, trójka Irlandczyków i czterdziestu Polaków. Taka była struktura narodowa zespołu archeologów na stanowisku Boyerstown 1 koło Navan w hrabstwie Meath w Republice Irlandii w 2007 roku.
Szanse na rozwijanie znajomości angielskiego w takim środowisku były znikome, ale za to mój czeski znacznie się poprawił. Nauczyłem się, że „mrak” to „chmura”, a „mrakodrap” to „drapacz chmur”. Że „spodnie” to „kalesony”. Że „svalovec” to „kulturysta”. Lukaš się nauczył, że „párek v rohlíku” to po polsku zwyczajnie „hot-dog”. Kiedyś opowiadał mi o kimś, kto miał „zavirovany počitač”. Myślałem, że chodzi o zaburzenia poczytalności. Nie. Ten ktoś miał po prostu zawirusowany komputer. Bo „počítat” znaczy „policzyć”, a nie „poczytać”.
Pojechaliśmy z Lukašem którejś niedzieli do Muzeum Archeologicznego w Dublinie.
Muzeum jest małe, ale za to na wystawie same cuda: złote ozdoby, świetnie zachowane ciała ludzkie wykopane na bagnach, wikińskie miecze, monety, pięknie ornamentowane pastorały biskupie.
Lukaš, z zawodu inżynier, który na wykopaliska trafił przypadkiem, oglądał to wszystko ze zdumieniem.
– To takie rzeczy można wykopać? – zapytał, bo my wykopywaliśmy różności, ale ani mieczy, ani pastorałów, a jedyne ciała z bagien to byliśmy my sami.
Silne przeżycia kulturalne zmusiły nas do udania się na dvie piva do czeskiej gospody o nazwie „Czech Inn” na końcu Temple Bar. Zamówiłem tam „Utopenca” – okazało się, że to zwykła parówka w occie.
Oczywiście Lukaš spotkał tam paru kumpli. Jeden z nich przysiadł się i opowiedział nam po czesku jakąś wstrząsającą historię, z której zrozumiałem kilka słów powszechnie uznawanych za wulgarne. Trwało to ze dvie – trzy piwa. Robiłem, co mogłem, żeby przekonującą udawać głębokie współczucie i pełne zrozumienie. W końcu kolega rzucił bluzgiem na pożegnanie, uściskał nam dłonie i poszedł.
– On wyjeżdża z Irlandii – powiedział Lukaš, widząc, że domagam się natychmiastowych wyjaśnień. – Nie może tu zostać.
– Coś narozrabiał?
– Nie. To przez nazwisko. On się nazywa Jiři Horny. Ma przerąbane…
Po czesku „hora” znaczy „góra”, więc to byłby jakiś pan Jerzy Górny. Spoko nazwisko. Ale po angielsku „horny” znaczy „napalony seksualnie”. Za każdym razem, kiedy nieszczęśnik się przedstawiał, to jakby mówił: „Dzień dobry, jestem napalony Jurek”. To może być ważna informacja w pubie po północy. Kto wie? Ale kiedy otwierasz konto w banku, jesteś na rozmowie w sprawie pracy lub idziesz coś załatwić na komisariacie, twoje życie seksualne jest twoją prywatną sprawą. A tu jeszcze przeważnie trzeba egzotyczne nazwiska literować: J E S T E M N A P A L O N Y! J U R E K N A P A L O N Y!
Polakom się często wydaje, że język czeski to jest taki dziecinny polski. Jest dużo kawałów o tym jak to coś tam się nazywa po czesku (flaga: szmaticzku na paticzku, gołąb: dachowy obsranec). Pominąwszy fakt, że w Czechach jest tyle samo kawałów o tym jak tam coś się nazywa po polsku, jest to obcy język, którego się niestety nie da umieć bez uczenia się. Przekonałem się o tym w „Czech Inn”. Znowu mi się wydawało, że mówię po czesku, ale znowu byłem w błędzie. To Lukaš mówił po polsku. Postanowiłem więc skorzystać z okazji i pogłębić moją wiedzę.
– A jak jest „napalony” po czesku? – brzmiało moje następne pytanie.
– Nadrzeny.
To słowo często padało w opowieści Jiřiego Hornego.
– A „jestem napalonym zboczeńcem”?
– Jsem nadrzeny uhyl.
– To się może przydać.
Zamówiliśmy następne dvie. Potem chyba jeszcze parę. Miło było pobyć w Środkowej Europie. Wróciliśmy do Navan ostatnim autobusem, śpiewając cicho wojskowe piosenki.
Od tamtej pory, kiedy spotykałem Południowego Sąsiada, wiedziałem, co powiedzieć, żeby zrobiło się weselej. To było znacznie lepsze od „Do widzenia” na dzień dobry. Przynajmniej wiedziałem, co mówię.
Kilka miesięcy później, kiedy pracowałem już dla innej firmy w hrabstwie Cork, dostałem sms-a od pewnego polskiego archeologa, który wiedział o mojej rzekomej znajomości czeskiego. Wiadomość brzmiała: „CZESC TOMEK. JAK BYL TEN NAPALONY ZBOCZENIEC? POZNALEM FAJNA CZESZKE I CHCIALBYM SIE PRZEDSTAWIC”.Jestem ET
„Czym się różni Polak od ET?
ET ma rower, zna trochę angielski i chce do domu”
Stary kawał irlandzki
Mój pierwszy tydzień w Irlandii. Przybyłem z pokojowymi zamiarami. Pobrałem już pierwsze próbki gleby i guinnessa. Poczyniłem pierwsze obserwacje. Zrobiłem pierwsze notatki. Nawiązałem pierwsze kontakty.
Mieszkam w Durrow, w hrabstwie Laois. Jest jeszcze kilka innych Durrow. Najsłynniejsze znajduje się w hrabstwie Offaly, skąd pochodzi piękna księga z Durrow (VII wiek) i gdzie od ciosu toporem zginął Hugh de Lacey przy końcu XII wieku.
Durrow w Laois jest ładne, małe i jest położone zbyt daleko od wykopu, na którym pracuję. Przewodnik Pascala rozprawia się z miasteczkiem tak: „Ciekawych zabytków nie ma także w wiosce Ballacolla, 3 km na północny zachód od Durrow” (s. 186). Początkowo jeździłem z Rafałem i łotewską parą ich samochodem. Ale coś tam się pozmieniało i nie mam transportu.
Muszę znaleźć mieszkanie w Borris in Ossory lub najbliższej okolicy. Nie mam jeszcze samochodu. Idę na przystanek. Jest ławka i słupek. O rozkładzie jazdy nie ma mowy. Na szczęście byłem nie raz we Włoszech, więc idę do sklepu spożywczego i pytam, co z tymi autobusami. Miła ekspedientka mówi, że akurat ma rozkład i może mi go skserować.
Jest dziewiąta rano. Wtorek. Pada. Szaro, choć to maj. Przystanek nie ma żadnego daszku, wiaty. Słupek, ławka, brak rozkładu. Wszystko. Prywatny busik odjeżdża po dziesiątej. Mamy godzinę. Idziemy na stopa. Jeśli nic nie złapiemy, wrócimy na przystanek.
Poprzedniego dnia postanowiliśmy z Szymonem, że tego dnia nie pójdziemy do pracy. Musimy znaleźć chałupę bliżej wykopu. I nie spoczniemy, póki nie znajdziemy. Z Borris in Ossory to jest z kilometr. Ludzie chodzą piechotą do pracy.
Mamy jakieś lokalne gazety z ogłoszeniami. Się zadzwoni. Pójdziemy na stację benzynową, do sklepów, pubów, na pocztę. Popytamy ludzi. Właściwie ja popytam. Szymon nie mówi po angielsku. Udziela mi za to moralnego wsparcia. Poznałem go dwa dni temu. Jest z Cieszyna, studiuje rzeźbę. Za dwa lata będzie bardzo dobrym archeologiem i moim starym kumplem. I będzie mówił po angielsku. Na razie jest jakimś bliżej nieznanym, ale czystym hippisem, którego numer wpisałem do komórki pod hasłem „Sz”, bo mi się spieszyło.
Machamy przez godzinę. Samochody jeżdżą z rzadka. Stoimy na zakręcie bocznej drogi. Twarze kierowców wyrażają zdumienie. Zdaje się, że epoka auto-stopu dobiegła tutaj końca. Po godzinie wracamy na przystanek. Mniej więcej punktualnie przyjeżdża bus. Jego kierowca mówi mi, żebym wypluł gumę do żucia, bo inaczej on nie bierze odpowiedzialności za moje bezpieczeństwo w pojeździe. Wypluwam grzecznie, czując się jak uczestnik szkolnej wycieczki, ale chcę w końcu opuścić Durrow.
Po czterdziestu minutach jesteśmy w Borris in Ossory. W dziesięć minut obchodzimy całe miasteczko, które składa się z dwóch stacji benzynowych, sklepu spożywczego, stadionu, dwóch kościołów, dwóch pubów, jednego hotelu, jednego sklepu monopolowego, przystanku autobusowego, punktu naprawy rowerów, sklepu mięsnego, takeawaya i poczty. No i domów mieszkalnych. I braku miejsca do parkowania. Wszystko to rozłożone wzdłuż drogi Dublin – Limerick, wśród łąk i krów w samym środku Irlandii.
Idziemy na stację benzynową z pakistańską obsługą. Pytam o mieszkania. Wiedzą, że gdzieś tam, koło takeawaya, wynajmują dom jacyś Polacy.
– Znamy ich – mówię. – Tam jest too much people³.
– Too many⁴ – poprawia mnie śniadolicy sprzedawca.
Oczywiście, ma rację: policzalne i niepoliczalne. Wiem, wiem. Czuję się jak głupek. Nie pierwszy zresztą i nie ostatni raz. Próbujemy dalej. Okazuje się, że problem w Borris in Ossory polega na tym, że tam mieszkają już Polacy. Niektórzy ludzie nie wynajmą chętnie mieszkania krajanom facetów, którzy urządzili parę fajnych imprez. Fajnych na tyle, że już tam nie mieszkają. Poza tym jest drogo. 800 euro za miesiąc plus kaucja, czyli drugie tyle. Jeśli cztery osoby chcą wynająć dom, każda musi przygotować 400 euro na dzień dobry. To niby nie tak wiele, ale czasami młodzi ludzie przylatują zupełnie bez forsy. Dopiero zaczęliśmy pracę.
Jest już po południu, szaro, pada, a my nic nie zdziałaliśmy. Byliśmy na poczcie i w obydwu pubach, i u rzeźnika. Nie jest dobrze…
– Trzeba dzwonić – mówię do Szymona.
Wystukuję numer z gazety.
O ile jeszcze rozmowa twarzą w twarz jakoś idzie, o tyle telefonowanie, to jest po prostu masakra: „Sorry? Pardon? Could you repeat? Could you repeat again?”⁵. Udaje mi się w końcu dogadać z facetem imieniem John, że przyjedzie na parking koło hotelu i nam pokaże wiejską chałupę do wynajęcia.
Nie jestem pewien, czy wszystko zrozumiałem. Nie jestem pewien, czy powiedziałem mu wszystko, co miałem powiedzieć. Nie jestem pewien, czy przyjedzie dziś, czy jutro. Palę nerwowo fajkę i czekam. W końcu pojawia się srebrny ford z samotnym brunetem w środku. Podchodzę.
– John? – pytam.
– Tak. Wsiadajcie.
Wsiadamy. Facet wyjeżdża z miasteczka i wiezie nas i wiezie i wiezie przez krajobraz jak z Teletubisiów i Listonosza Pata: łagodne, zielone górki, szare kamienne murki, żywopłoty, mostki i wąskie dróżki ze znakami ograniczającymi prędkość do 100 kilometrów na godzinę. Mijamy ładne, wiejskie domki. Za każdym razem myślę, że to ten. Miało być koło miasteczka. W końcu, po dziesięciu minutach jazdy, John zatrzymuje się. Obliczam szybko, że to pewnie z godzina marszu.
Mały domek na odludziu z dużym ogrodem. Za kamiennym murkiem po drugiej stronie drogi, stado łaciatych krów na łące. Na górce zrujnowany kamienny kościółek. Zielono. Chatka śliczna: kominek, brązowe drewno, schody, schludna kuchnia, obrazek z Jezusem. Jedyny feler to tylko jedna łazienka i wanna ze skalpem Paunisa w sitku. Cena: 400 euro za miesiąc i żadnej kaucji. Patrzymy na siebie z Szymonem.
– Bierzemy – mówię. – Jutro się wprowadzamy.
John mówi, że jesteśmy pierwszymi Polakami, jakich spotkał. Zastanawiam się, kto z nas ma więcej szczęścia. Zważywszy na sytuację w Borris in Ossory, raczej my…
Widzę kwiaty w doniczkach na zewnątrz okien.
– Mamy je podlewać? – pytam.
W odpowiedzi otrzymuję długie, ironiczne spojrzenie. Widać, że jestem tu nowy.
Miejscowość nazywa się Skirk. Albo Skerk. Albo Skierke. Dostałem tam parę urzędowych listów. Na każdej kopercie nazwa była napisana inaczej. Żadnego kodu pocztowego. Żadnego numeru. Nazwisko właściciela domu, przybliżona nazwa miejscowości, hrabstwo. I już. Listy dochodziły. Nawet z Polski.
Mieszkamy w czwórkę: Molka, Mario, Szymon i ja. Pracujemy na tym samym wykopie. Jakieś pięć kilometrów od domu. Oni chodzą piechotą, a ja jestem ET. Kupiłem podrdzewiały rower za dziesięć euro od Maxa, który mieszka w Borris koło takeawaya (tam, gdzie jest too much people). To chyba nie był jego rower, ale co mnie to obchodzi? Zresztą wydatki dopiero się zaczynają. Trzy minuty po kupnie pojazdu, nabywam siodełko za dwanaście euro w sklepie po drugiej stronie ulicy, bo jednak lepiej się jeździ siedząc, a oryginalne siodełko się zupełnie nie trzyma kupy. W weekend, podczas pierwszej wizyty w Roscrea, wchodzę w posiadanie szyfrowgo zapięcia, pompki, kompletu kluczy i łatek do dętek. I jeszcze plastikowe błotniki – bardzo ważna rzecz.
Na wykopie głównie siedzimy w baraku, bo pada cały czas. Jedni grają w karty, inni drzemią, pozostali gadają, palą papierosy, czytają. Jedna z irlandzkich dziewczyn ma codziennie innego Harlequina. Jeden z tytułów brzmi: „Dziewicza żona włoskiego milionera”. Po raz pierwszy zadaję sobie pytanie: „Co ja tutaj robię?”
Dostaliśmy specjalne buty z blachą na czubku i odblaskowe kamizelki. Takie są przepisy, trzeba to nosić. Od czasu do czasu kopiemy. Ładujemy błoto do taczek i wywozimy je na hałdę. Po jednym kursie trzeba oczyścić kółko taczki szpachelką, bo się nie da jechać. Czasem trafiają się jakieś obiekty archeologiczne, więc można porysować, zrobić zdjęcia. Co jest najbardziej zadziwiające, nie ma w ogóle skorup. Pierwsze skorupy w Irlandii zobaczę za dwa tygodnie w muzeum w Cork. Na każdym normalnym wykopie kawałki rozbitych garnków glinianych walają się wszędzie. Na ich podstawie można od razu mniej więcej wiedzieć, czy to epoka brązu, średniowiecze czy neolit. W Irlandii garnków prawie nie ma. To znaczy teraz są. Ale pojawiły się na większą skalę dopiero w średniowieczu. A bez garnków trochę nudno… Za to w baraku wisi koło ratunkowe. Nie widzę dla niego żadnego zastosowania, aż do potężnej ulewy, która wypełnia dwumetrowej głębokości rów po brzegi. Gdyby ktoś się poślizgnął i wpadł do rowu, a jeszcze do tego nie umiał pływać, koło mogłoby się przydać.
Mamy miłą szefową, która z anielskim spokojem znosi wszystkie nieporozumienia i polskie dziwactwa. Praca nie jest zbyt ciężka, tylko nudna i monotonna. Wielu Polaków nie jest zawodowymi archeologami: stolarze, rzeźbiarze, filologowie. Niektórzy mają po raz pierwszy w życiu łopatę w ręce. Zresztą tu się używa innych narzędzi niż w Polsce. Podstawą jest sercowata łopata bez poprzeczki na końcu drzewca. Ja tam wolę normalny szpadel, ale jeśli już się jakiś trafi, to ma ostrze o połowę węższe, bo jest do kopania torfu. Kilofy są przynajmniej takie same. Do czyszczenia obiektów używa się małej kielni o trapezowatym ostrzu („trowel”), a nie ogrodniczej łopatki. Drobne różnice, do których szybko można przywyknąć. Ogólne zasady na wykopaliskach są takie same, jak wszędzie. Wystarczy się nauczyć ze stu słów po angielsku, żeby wykonywać wszystko, co do naszych zadań należy: nazwy narzędzi, rodzaje gleby, kolory, odcienie, kształty itd.
Pracuję w swoim zawodzie, więc nawiązuję dość szybko jakiś kontakt z tubylczymi kolegami po fachu. Barierą jest język: kiedy rozmówca mówi trzecie zdanie, ja zaczynam rozumieć pierwsze. Kupuję sobie zeszyt i zakuwam słówka popołudniami.
Nie tylko archeologiczne. W domu ciągle nawala grzanie wody, więc muszę dzwonić lub pisać do landlorda⁶ Johna, żeby przysłał jakiegoś fachowca. Opanowuję takie słowa jak „bezpiecznik”, „uszczelka” i tym podobne. Muszę telefonować do elektrowni, załatwiać wywóz śmieci, otworzyć konto w banku. Radzę sobie sam. Z trudem, ale jakoś daję radę. Gdybym nie uczył się przed laty, jak ten głupek, niemieckiego, łaciny i włoskiego, tylko się skupił na angielskim, byłoby dużo łatwiej.
Pewnego dnia, podczas kolejnej naprawy bojlera, John pyta, czy byśmy z nim nie pojechali do pubu w miasteczku Errill. On tam będzie grał na skrzypcach i jest niezły crack⁷.