Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ironia lasu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ironia lasu - ebook

Jeśli istnieje las i istnieje śmierć, to istnieje także śmierć w lesie. Blisko czterdziestoletni intelektualista wraca w rodzinne strony, by jak co roku pomóc ojcu w wycince lasu, który skrywa tajemnicę zagadkowych śmierci. Pośród wciąż powracającej przeszłości, gdzie realizm miesza się z magią, a świat urojeń z rozsądkiem, przychodzi mu zmierzyć się z przeznaczeniem. Dialogi precyzyjne jak cięte żyletką i aplikowana niemal dożylnie narracja to znaki rozpoznawcze Nowacia.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8324-785-4
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 2. Boże i ludzkie

Dokoła domu rosną krzewy i drzewka owocowe. W pobliżu tkwią studnia, ogródek z warzywami, a pod winogronem sklecone stół i ławki. O płot ojciec oparł kilka płyt eternitu, jak gdyby miały się jeszcze kiedykolwiek przydać. Ojcu przydaje się wszystko. W rogach walają się zardzewiałe beczki, gdzieniegdzie podarte szmaty, druty, metalowe części. Dostrzegam wiatrówkę na stanowisku ojca, z którego strzela do szpaków i wróbli. Podwórze jest mniejsze, niż je zapamiętałem. Na pół przedziela je płot i brama, pamiątka po czasach, gdy ojciec hodował kury. Dzisiaj już nie ma tu nawet gołębia, został jedynie pies, stary i ślepy, nie na łańcuchu, jak dawniej, lecz nowocześnie, z postępem, w sporym kojcu. Przednia ściana kojca tworzy fragment ogrodzenia, dlatego widzę świecące puste ślepia, co patrzą przed siebie, lecz niezupełnie na mnie. Pies — Azor, bo wszystkie psy u ojca to Azory — wyczuwa obecność, usłyszał moje przyjście, choć nie ma pojęcia, gdzie stoję i kim jestem. Biedny to pies, acz ma tu dożywotkę, bo ojciec czeka, aż zdechnie, by móc zastąpić go kolejnym. I tak przez te wszystkie lata.

Zbliżam się i dopiero teraz na drugim podwórzu dostrzegam Oresta. Jego widok nie jest dla mnie zaskoczeniem, w przeciwieństwie do widoku drugiego psa, małego, na łańcuchu, a także poruszających się jak w smole paru kur. Nie było mnie kilka tygodni. Sporo się zmieniło. Niczego nie rozumiem i tylko wpatruję się, jak Orest podstawia szczeniakowi jajko pod nos, a kiedy ten próbuje je chwycić, wali go kijem po zadzie. Sytuacja się powtarza.

— Co pan robi, panie Orest?

Nie patrzy w moją stronę, jak gdyby wiedział, że go obserwuję. Jego usta bez papierosa wyglądają całkiem nago.

— Psa tresuję, panie Maciek.

— Tresuje pan?

— Owóż pan Henryk kazał.

— Po co?

— Jak to?

— Po co tresować ojcu psa? I jeszcze kijem?

Orest prostuje się z klęczek.

— Owóż kazali, to tresuję.

— A to jajko?

Trzyma je, jakby o nim zapomniał.

— Jajko? A… To właśnie ta tresura jest, panie Maciek.

Mówi z wyraźnym trudem, na co dzień lubi milczeć, a tu wypytują go jak na spowiedzi albo przesłuchaniu.

— Patrz pan. Walę psa dotąd, aż się nauczy, że jajka nie wolno. Dopiero żem zaczął i jeszcze nierozumny.

— Ale skąd tu jajka? I co to za pies?

— To pan nic nie wiesz?

— Nikt mi nic nie mówił.

— Owóż pan Henryk go sprowadził. Kazał tresować, to tresuję.

— Ale po co?

— O, po to. Po jajko. Już żem mówił.

— Po co ojcu ten pies?

— W miejsce Azora pewno.

— Ale Azor żyje.

— Żyje, żyje, ale co to za życie, panie Maciek? Może i się pospieszył pan Henryk odrobinę, ale widać okazja była, to sprowadził.

— Tu nigdy nie było dwóch psów.

— Owóż są jak byk. Nic pan nie zrobisz.

— Co na to mama?

— A mnie skąd wiedzieć?

— Nic nie mówiła przy panu?

— Owóż coś mówiła.

— Zła pewnie na ojca.

— Czy zła to nie wiem. Może odrobinę. Ale niedługo i tak tu jeden pies zostanie, szkoda złości.

— A kury?

— Kury?

— Ojciec nie trzymał kur od lat.

— Owóż dziś trzyma.

— Po co?

— Z nudów może.

I jakby sam się nudził, powraca do tresury. Podstawia psu jajko i wali kijem, aż pies piszczy.

— Z nudów?

— Ojca swojego pan nie znasz, panie Maciek?

Znam — myślę. Znam aż za dobrze.

— Co mama na te kury?

— Owóż nie wiem. Jajka ma swoje, to może i się cieszy.

— Kto kur dogląda?

— A jakże, ja, kto inny?

— Tyle dobrego. Potrzebne mamie na stare lata jeszcze kury.

— Owóż kazali, to doglądam. Nic do roboty nie mam. Zacznie się las, to więcej trochę bedzie.

Las, który zawsze był dla ojca drugim domem.

— Jutro jedziemy? — pytam.

— A jakże.

Wali psa raz jeszcze.

Rozmowa się urywa. Orest wyciąga papierosa i zapala. Opiera się na kiju. Nie patrzy na mnie, jakbym był jakimś paniczem lub kimś takim.

— Dużo tych kur? — pytam.

Widzę tylko trzy.

— Owóż niedużo.

— Trzy?

— Może i więcej. Pochować się musiały.

— Jajka choć znoszą?

— Ano.

Pokazuje jajko.

Papieros, przyklejony do wargi, unosi się i opada.

— Muszę koniecznie mamę zapytać, co ona na to.

— Owóż jak coś pan Henryk postanowi, to tak będzie.

Wzdycham na te słowa.

Orest zaciąga się dymem. Ma gęste rudawe bokobrody i przydługie włosy. Koszulę dopiął modnie na ostatni guzik, choć pewnie nie wie nawet, co to moda. Strój jego nie jest nowy ani czysty, lecz mimo to nazwałbym go schludnym, tak jakoś to wszystko pasuje do siebie, tworzy całość. Trudno powiedzieć, ile ma lat, jakoś pomiędzy czterdzieści a sześćdziesiąt.

— I pan z tym kijem tak? Do psa?

Patrzy na mnie jak na butelkę wódki, mówiąc: pozwól żyć.

— Kazali, to…

— A jakby utopić się panu kazali?

— Pan Henryk?

— Ktokolwiek. Co to za różnica?

— Owóż jest ogromna. Po jak pan Henryk…

— To co?

— To bym i się utopił.

Rzuca niedopałek byle gdzie pod nogi, aby po chwili zawstydzić się tego i zastanawiać, czy aby go nie podnieść.

— Pan Henryk to dla mnie jak ojciec, choć nie rodzina nawet.

A dla mnie — myślę — rodzina, a jakby nie ojciec. Orest go chciałby za ojca, a ja bym mu go chętnie oddał. To, jaki był przez lata, jaki jest do dzisiaj. Co się zmieniło? Nie pije. Starość go przytępiła. Nic poza tym. I ja się zmieniłem, dorosłem, czwarty krzyżyk zaraz, choć skóra wciąż cienka na mnie jak u dziecka. Pamięć ciągle dobra. A ten jest szczęśliwy, bo ojciec jest mu ojcem. Orest. Jako dziecko nie wiedziałem, czy to jego imię, czy nazwisko. Skłaniałem się raczej w stronę nazwiska. Brzmiało dziwacznie, a jednocześnie prosto jak większość nazwisk w okolicy. Bo są tu Hamerki, Kuryły, Wołosze, Kraśniki, Rębisze, Kulasy, Banzaje, Papuchy, Grzywaki, to mogłyby być i Oresty. Mieszka sam w pustym i zaniedbanym domu po rodzicach. Stary kawaler, zawodowy pijak, jak to mówią. Ojciec zatrudniał go do różnych prac, dawał coś zjeść i na papierosy. Czasem i wódką poczęstował, bo na jedzenie Orest nie był łasy. A trzeba go było najczęściej zachęcać, bo leń i lewe ręce do roboty, lecz tak go jakoś lubił ojciec i pomagał mu, jak umiał. Nie tylko on zresztą. Tu cała okolica dla Oresta miała talerz zupy. Drzewo podziabał, owoce w sadzie zebrał, do murowania garażu ktoś go wziął, zaprawę mieszał. A kto go nie chciał i nie dał łyżki strawy, temu sam z pola podbierał marchwi czy kapusty. A kto go karmił i szanował, temu nie wziął. Taki to człowiek.

— I skoczyłby pan w wodę?

— Za panem Henrykiem?

Wzrusza ramionami.

— Przecież pan nawet pływać nie umie. Mam rację?

— Owóż od maleńkości żem nie pływał. Skąd mi wiedzieć, czy umiem?

Kręcę głową.

— I tak z tym kijem? Do psa? Co panu zrobił?

— Pan wiesz, panie Maciek, że nawet Hitlera bym nie skrzywdził, a co dopiero psa.

— A jednak pan wali.

— Lekko.

— I za co?

— Dla nauki. Psa trza od małego tresować, panie Maciek. Zobaczysz pan, do jutra ten szczeniak bedzie jak w zegarku chodził.

Podstawia mu jajko pod nos. Pies wącha, wącha i zdaje się, że już odejdzie, lecz jednak pokusa zwycięża i stara się polizać. Orest przykłada mu kijem.

— Widzisz pan? Już prawie.

— Jak się wabi ten pies? — pytam.

— Owóż Azor chyba.

— Azor? I ten Azor, i tamten Azor? Dwa Azory?

— Pan Henryk zawsze na psa Azor woła. On innych imion nie zna.

— Ale teraz ma dwa psy, to i by się przydało poznać.

— Niedługo już.

— Co niedługo?

— Widzisz pan tego starego Azora. Patrzy przez pręty niby na nas, a przecie głosy ino słyszy, nic nie widzi.

— To jeszcze nie znaczy, że zdechnie.

— Owóż może.

— Chyba go ojciec nie zechce wywieźć gdzieś albo…

— Ja nie wiem. Był już w schronisku się pytać.

— Ojciec?

— Ta.

— Mój ojciec?

— Pan Henryk.

— W schronisku? On wie o istnieniu takiej instytucji?

— Powiedział mu ktoś.

— I co?

— Nie przyjęli.

— Chciał go oddać?

— Ta.

— Nie zabić, nie wywieźć do lasu, a legalnie oddać?

Orest wzrusza ramionami.

— Dlaczego nie przyjęli? — pytam.

— Bo ślepy.

— Nie chcieli ślepego?

— Owóż ślepego nikt nie weźmie. Kazali panu Henrykowi go trzymać dożywotnio. Jak to się wyrazili: do naturalnej śmierci.

— Masz ci los. Jeszcze tu zaczną przyjeżdżać i węszyć. Podał adres?

— Mnie skąd to wiedzieć?

— Oby nie. Jak tu przyjadą… Jak oni zobaczą ten kojec pozasrywany i ten łańcuch… Ojciec by jeszcze grzywnę dostał albo siedzieć poszedł. A karmi tego małego psa chociaż?

— Owóż karmi.

— Widział pan?

— Sam go żem karmił, bo mi pan Henryk kazał.

— Chociaż tyle. Ojciec ma dużo spraw na głowie i potrafi o własnym psie zapomnieć. A tutaj jeszcze te kury. I im starszy, tym gorzej na robotę napalony. Co z tym psem zrobi?

— Mnie skąd wiedzieć?

— Nie mówił nic?

— Owóż nie.

— Musi go trzymać teraz do samego końca. Kto pierwszy umrze.

Orest nie komentuje. Wyciąga papierosa i zapala.

— Mogą mu patrzeć na ręce — mówię. — Niech pan mu nie pozwoli nic z nim zrobić.

— Co ja mogę?

Pali.

— Gdyby coś próbował…

— Pan Henryk?

— Ja go znam aż za dobrze, panie Orest.

— Pies to najmniejszy problem.

— Jest coś jeszcze?

— No jak to? Owóż las, panie Maciek.

— A, las.

— To mało?

Widzę w oczach Oresta strach przed tą robotą.

— We trzech damy radę — mówię.

— Pan Henryk coraz starszy. A i ja nie młodnieję.

— A o mnie pan zapomniał? Ja młody może?

— Z nas najmłodszy.

— Minęły już czasy, gdy się biegało po lesie jak sarenka. Teraz podźwignąć się łatwo, kolana nie te, plecy nie te.

— Panie, pan młody jesteś, panie Maciek. I głową pan pracujesz.

— I stąd mnie wszystko boli. Człowiek niezwyczajny. Jakbym fizycznie robił całe życie, to i inaczej bym ciężar odczuwał, inną siłę miałbym. Choć jak się jest synem mojego ojca, trudno nie nabrać siły, nie przejść przeszkolenia. Ganiał mnie od małego, brał ze sobą wszędzie. Dobrze, że człowiek trochę głowy miał i dał stąd nogę.

— Ta.

Orest wyrzuca papierosa, znowu za nim patrząc.

— Jednak wróciłeś pan do domu ojca, panie Maciek.

— Zabrzmiało, jakbym umarł.

— Owóż to jakiś rodzaj śmierci.

Ma czasem Orest zapędy filozofa.

— Żeby pan wiedział. Dla mamy tutaj wracam. Zapłakuje się, jak mnie nie widzi miesiąc.

— Matkę jedną się ma.

Chce podstawić psu jajko pod nos, ale rezygnuje.

— Zrobimy ten las w parę dni, jak co roku, i wracam.

— Wraca się do domu. A pan nie wracasz, ino jedziesz.

Zaskakuje mnie tym.

— Tam jest mój dom — mówię.

Nie jestem do tego przekonany.

— Co to za dom, bez żony, dzieci. Owóż ja bez szkół i bez przyszłości żem jest. Ale pan?

— Mówi pan jak moja mama.

— Nie chciał żem.

— Nie szkodzi. Wiem, co pan miał na myśli.

— To wracasz pan czy jedziesz?

Ten biedny człowiek po szkole podstawowej wie lepiej ode mnie, że nie mam do kogo ani do czego wracać.

— Niech będzie, że jadę.

— Dogadaliśmy się.

— Tak. Wyszło na pana.

— Za długo pan jedziesz?

— Tak jak zwykle. Posiedzę parę dni, pomogę wam z tym drzewem. Niech mama nie marznie w zimie, a ojciec trochę sprzeda. We wrześniu mam wolne w uczelni, to dłużej niż na weekend zjeżdżam. Właściwie mógłbym tu siedzieć cały miesiąc, ale jakoś…

Jakoś co? — myślę.

— Owóż rozumiem.

— Ojciec podkrada drzewo cały czas?

— Dla sportu bardziej, dla rozrywki.

— To jest pasjonat dopiero. Że też go nigdy nikt nie złapał.

— Las blisko ma. Wystarczy przez drogę przejść.

— Swój las ma daleko. I tam jutro trzeba pojechać, panie Orest. A pan mi mówi, że ma tutaj.

— Ma w sensie: las tu stoi. Jest. Rozumisz pan?

— Nie musi mi pan jak dziecku tłumaczyć. Wiem, że mieszkamy przy lesie. Ale to nie nasz. Państwowy.

— Owóż państwowy, niepaństwowy…

— Pan jest taki sam jak mój ojciec. Kupuje metr drzewa, a dokrada dziesięć metrów. Państwowe znaczy swoje, tak?

— Ależ skąd. Nie swoje. Niczyje. Albo inaczej: wspólne.

— Co pan powie?

— Ja sam las swój daleko mam, panie Maciek. A ten trochę bliżej. A w zimie zimno.

— Pan sprzedał ojcu dwa wozy drzewa ze swojego lasu, pamięta pan? Jaka afera była. Nie wspomnę, że pan wszystko potem przepił.

— Mój brat się wmieszał w to, bo ktoś mu doniósł. Ktoś! Drapalszczak w tym moim lesie wtedy was widział.

— I przyjechał z miasta aż, żeby się kłócić z moim ojcem. Że to nie pana las rzekomo, tylko jego.

— Jaki tam jego. Wspólny. Po ojcach. Nasz i jeszcze jednego brata, co nie żyje.

— Ojciec tłumaczył, że nie wiedział. Że myślał, że to pana. I że pan go tak prosił, że niby na jedzenie panu trzeba.

— Bo tak było.

— A pana brat, że na jedzenie to pan ma, bo pana karmi. Ale na wódkę pan chciał ten las nam sprzedać.

— Zaraz tam na wódkę.

— Tak mówił i ojca kryminałem straszył.

— Cały brat mój.

— A uspokoił się dopiero, jak mu ojciec powiedział, ile dał panu za to drzewo. Nie chciał wierzyć.

— Sknera jedna.

— Ojciec zapłacił panu uczciwie, jak za zboże.

— Owóż prawda.

— Więc ma pan las. I po co po państwowe sięgać?

— Dla mnie tam państwowe, niepaństwowe, panie Maciek. Jak ktoś mnie wilkiem, to i ja mu nie barankiem.

— Co panu państwo zrobiło?

— Państwo? A to mało? Rentę mi dali? O, tyle żem widział.

Pokazuje sprośny gest.

— Ale nic nie zabrali przynajmniej — mówię.

— Owóż zabrali, bo się należała. A jak nie dali, a się należała, to znaczy, że wzięli. Jak swoje. To i ja jak swoje biorę.

— Za co tę rentę pan chciał?

— Jak za co?

Obrusza się.

— Za krzywdę moją — mówi.

— Za krzywdę?

— A jakże?

— A co to za krzywda?

— No, krzywda.

Nie dopytuję więcej. Chwilę milczymy, a Orest kolejny raz tresuje psa kijem.

Ci, którym kradnie warzywa z pól, też mu zabrali, bo nie dali. A należało się za krzywdę, jak to mówi. Mimo to trudno nie czuć sympatii do Oresta. Prosty, wdzięczny człowiek. Pokręci się trochę po podwórzu, pomoże, poprzeszkadza, ma ojciec gębę do kogo otworzyć, z kogo się pośmiać, z kim zapalić. Bo pali dalej jak smok, choć już wiek taki, że niejeden pomarł. A ten jeszcze dźwiga to drzewo, tnie, dziabie i handluje. Człowiek, co nie da się już zreformować. Człowiek starej daty. Chory, jak nie ma co robić. Nie umie odpoczywać. Kiedyś zakończy życie w lesie — jestem pewien. I szkoda go będzie, bo gdyby się oszczędzał, to z tymi genami by żył i żył, może do setki. Dziadek miał dziewięćdziesiąt dwa lata, kiedy zmarł. A wódkę pił do ostatniego dnia, dzień w dzień, jak mleko. A nie jadł prawie wcale. A ojciec od kiedy nie pije, robi jeszcze więcej, i ciągle coś musi mieć w rękach, czuć wysiłek, ciężar. I dobrze, że Orest z nim łazi, to i przypilnuje trochę. Jak by tak zasłabł ojciec, to może mu pomoże. Pomoc chociaż wezwie. A ojciec się trzyma, choć coraz gorzej chodzi, choć brzuch mu już urósł jak bęben, drze się czasami wniebogłosy, że go boli. Ale przechodzi za chwilę i znów do lasu biegnie. Jak za młodości, jak kiedy byłem dzieckiem.

Orest spogląda na niebo. Najbardziej lubi chmury. Potrafi wyczytać z nich wszystko: pogodę albo przyszłość.

— Poezja każe nam świat dostrzegać — mówi.

Jakby pożyczył od kogoś te słowa. Jakbym to ja je w myślach włożył w jego usta. Bo tak mi pasuje do niego ta literatura. Wygląda jak dawny artysta, wycięty ze starych zdjęć odwieczny wagabunda. Gdyby urodził się w innym miejscu, w innych czasach, może…

— I co pan dostrzega?

— Może padać.

— Niech pada. Byleby jutro było sucho.

— Owóż właśnie jutro może padać, panie Maciek.

— I to pan widzi już dziś?

— W powietrzu czuję. Pies też to czuje. Widzisz pan?

Wskazuje na Azora. Ten stoi wpatrzony w zupełnie ciemną nicość i wącha, a każdy ruch nozdrzy jest jak dotyk, coś mu mówi.

— Po psie można nawet poznać, panie Maciek.

— Mamę na zmianę pogody w krzyżu łamie.

— Tak też można.

— Jak dotąd było aż za ciepło jak na wrzesień.

— I to też znak. Pogoda, jak kobieta, zmienna.

— Mogłoby jeszcze poczekać parę dni.

— Może poczeka. A panu tak spieszno?

— Chcę mieć to już za sobą. Nie lubię lasu.

— A kto lubi? Znaczy pan Henryk lubi, ale to już taki człowiek. Mnie tam nie pilno do roboty. Po co jej szukać? Sama mnie znajdzie.

— Ale nie minie pana. Dlatego lepiej poszukać jej i zrobić. I odpocząć.

— A jak się uda i mnie minie?

— Prędzej się śmierci spodziewam niż zmiany planów ojca.

— A śmierć to zły powód, by się udało z łap roboty wyrwać? Jak każdy inny. A może i najlepszy.

I jakby chcąc kropkę postawić w tym miejscu, sięga kolejny raz po papierosa. Zaczyna palić.

— Jakoś to będzie — mówię. — Zwiezie się parę wozów, pośpiechu nie ma. A i ognisko się napali, tak jak zwykle.

— Zjadłoby się kiełbasy z ogniska.

— Będzie kiełbasa.

— I mleko do kiełbasy, panie Maciek.

— Będzie mleko.

Mlekiem nazywał najtańsze wino w sklepie.

Szczeniak, czarny z białawym brzuchem, zajmuje się sobą przy budzie, zapomniał o jajku, które wciąż Orest dzierży w ręce, szorstkiej i spalonej od słońca. Azor nasłuchuje w kojcu. Jego ślepia wyglądają jak dwie dziury w czaszce, przez które widać na wylot trawę. Są zielone. A mnie się wydaje, że widzi lepiej niż my obaj, że czuje dokładniej i wie o wiele więcej. Psi wieszcz naznaczony kalectwem z woli Boga. Jak wybraniec. Coś stracił wyrokiem losu, lecz co innego zyskał.

Gdy Orest zaciąga się i patrzy w niebo, ja skupiam wzrok na ciemnym wanie ojca, przykrytym folią od kurzu albo słońca.

— Co z nim?

Pokazuję.

— Na chodzie.

— Jeździ?

— Musi. Jak się sprzedaje, to musi jeździć, bo kto kupi?

— Ojciec sprzedaje samochód?

— Owóż ponoć.

— Myślałem, że już go nie sprzeda. Od lat tylko gadał i gadał o sprzedaży, a potem, jak przyszło co do czego, to nic z tego.

— Ostatnio trochę przy nim grzebał.

— Dał się zrobić?

— Ja tam mechanik żem nie jest, panie Maciek.

— A ojciec co mówił?

— Że może kto go weźmie. Już ogłoszenie puścił.

— Naprawdę? Kto mu puścił?

— Chłopak Sołtysków, ten, no, Wojtek. Podobno przez komputer. Czy jak to tam to ustrojstwo się nazywa.

— To nawet na mnie nie zaczekał?

— Widać rozmyślić się nie chciał czy jak.

— Może.

— Dyżury przy telefonie uchwalił.

— Dyżury?

— Kto może, ten czeka na klienta, aż zadzwoni.

— Cały ojciec. W gorącej wodzie kąpany. Pana też zatrudnił?

— Owóż zdarzyło się, że raz czy dwa żem czuwał. Ale nie było mi źle, miał żem co jeść i palić. Ino bez mleka.

— Bez?

— Pan Henryk zabronił. Powiedział, że muszę być trzeźwy jak niemowlę.

— Pan? To znaczy… Właściwie po co?

— Żeby klienta nie spłoszyć, panie Maciek. Klient podobno wrażliwy dziś się zrobił i nawet przez linię wyczuje, czy kto trzeźwy.

— Cały ojciec.

— Trochę mamusia czuwa pana Maćka. Trochę pani Sarna.

I na wspomnienie o niej markuje w powietrzu jej ogromne piersi. Jakbym nie wiedział bez tego, o kim mowa.

— A ojciec?

— Pan Henryk wtedy w lesie. A jak nie w lesie, to śpi. Choć śpi o wiele krócej.

— Akurat teraz uciął sobie drzemkę. Nie mam zamiaru go budzić. Niech śpi jak najdłużej. W czasie snu wygląda niewinnie jak dziecko.

Orest kończy palić.

— Pani Stenia w oknie — mówi.

Odwracam się i widzę mamę. Macha na mnie.

— Obiad pewnie, panie Orest. Chodźmy.

— Ciepło, to i się jeść nie chce.

— A jednak trzeba. Ale ma pan rację, wyjątkowo ciepły wrzesień.

— Popada, mówię panu.

— Byleby tylko nam roboty nie zepsuło.

Orest milczy.

Wchodzimy do domu, ja pierwszy, a on z tyłu, pokornie schylony, nieśmiały i strwożony. Już tyle lat przecież stołuje się u mamy, a wciąż taki jakiś przepraszający, taki spięty. Jak swój prawie, bo i bez niego ojciec by może nie dał rady. Albo całkiem by zdrowie postradał przy drzewie. Nieraz mu mama guzik przyszyje u koszuli, a innym razem da stare buty ojca. I tak go łata, od oka, umyć się każe, ogolić, oporządzić. I tak ten Orest jakoś funkcjonuje.

Uderza mnie zapach jedzenia w pomieszczeniu i zaduch ciasnej kuchni, co przypomina mi dzieciństwo. Te wszystkie mieszające się ze sobą wonie, smażone mięso, słonina, bo ojciec musi tłusto, cebula i czosnek, śmietana do ogórków, do tego zazwyczaj ścięte w ogródku zioła, na cztery fajerki to wszystko gotowane, czasami duszone, zależnie od potrawy, kiełbasa zwyczajna i boczek, pomidory, smalec, kuchenka się dymi i jęczy ze zmęczenia, a cały ten melanż wchodzi w każdą szczelinę, osiada na meblach, osadza się w pamięci. Bo nie da się o nim zapomnieć, nie można się go wyzbyć, jest jednym z członków ciała, jednym z domowników. Zawsze bliski.

W kuchni oprócz mamy kręci się Sarna. Wszyscy tak na nią mówią. To wdowa po młodszym bracie ojca, który umarł młodo i ją zostawił z dzieckiem. Znalazł się pokój dla nich, gdy się wyprowadziłem i tak sobie żyją w mniejszej lub większej zgodzie wszyscy razem. Sarna pomaga mamie w kuchni i przy domu, a mama przy Ani, jej córce, bo jest chora: upośledzona trochę, prawie nie mówi, jest przy tym nadwrażliwa, a wszyscy obchodzą się z nią niby z jajkiem.

I widzę właśnie, że Orest to jajko od treningu psa ciągle trzyma w ręce.

— I po coś mi to jajko przyniósł? — mówi mama.

— Owóż…

— Ale niech bedzie, do lodówki wsadź.

I Orest wykonuje polecenie.

— Cześć, Maciek — mówi Sarna.

— Cześć.

Jest tylko dziesięć lat ode mnie starsza. Ten brat ojca był późno zrodzony i do tego słaby: w rodzinie żyjących długo umarł młodo, a wyniszczyły mu organizm papierosy. Ojciec i dziadek jak smoki całe życie, a tamten popalił trochę i go nie ma.

— Siadajcie, Maciuś, Orest, już obiad gotowy — mówi mama.

Orest przygląda się Sarnie. Lubi na nią patrzeć. Nieraz potrafiła mu nawet uwagę zwrócić, że co tak się pan na mnie patrzysz jak to przysłowiowe cielę? A on na te jej krągłe kształty patrzy, bo mówił mi kiedyś, że lubi u kobiety, jak tutaj i tutaj ma trochę więcej ciała, a piersi u Sarny to jak dwie pajdy chleba.

Ta zbliża się do mnie i szepce mi do ucha.

— Sprawę do ciebie mam, Maciek. Muszę ci coś powiedzieć.

W jej twarzy widzę strach zmieszany z tamowanym płaczem.

— Coś się stało?

— Chodź.

Bierze mnie pod rękę i wyprowadza z kuchni.

— Maciuś!

— Zaraz wrócimy, mamo.

Wszyscy za nami patrzą.

Sarna wygląda na mocno przygnębioną. Zaczynam się bać, o co jej może chodzić.

— Patrzaj.

Zniża głos.

Wyjmuje z kieszeni fartucha zgiętą kartkę.

Wygląda na list. Może to złe wieści? Wygląda równie dobrze na pismo urzędowe. Może jej przyszło zapłacić za coś albo…

— Rozłóż.

Podaje mi papier.

Rozkładam go, patrzę i aż mnie odrzuca. Spodziewałem się wszystkiego, lecz nie tego.

— Co to jest?

Pytam, choć widzę. To rysunek kreślony niewprawną ręką dziecka.

— To ty mi powiedz — mówi Sarna.

— To jest… Ten, no…

— No mów.

— Jak by to nazwać…

— Wiem, co to jest. Męża nieboszczyka żem przeżyła.

Jej spojrzenie ucieka.

— Męska kuśka — mówi.

— Po prostu członek.

— Nie bluźnij. Jak mam to rozumieć?

Wskazuje rysunek.

Jest na nim wyraźnie nakreślone przyrodzenie, na całej kartce męskie genitalia, nic poza tym. Obrazek jest bohomazem, lecz nie ma wątpliwości, co przedstawia.

— Kto to rysował? — pytam.

— Ania.

— Ania?

Sarna jest bliska płaczu.

— Tak.

— U niej to znalazłaś?

— Nie znalazła żem.

— Nie?

— Widziałam, jak rysuje. Sama mi to pokazała.

— Jestem w szoku.

— A ja? Jako matka? To przecie dziecko.

— Ile Ania ma lat? Dwadzieścia pięć?

— Czy to ważne?! Chora jest. Nie może nic o takich sprawach wiedzieć, no bo skąd? Kochane dziecko.

— Rozmawiałaś z nią? Pytałaś, o co chodzi?

— Siły żem nie miała.

— Kiedy to było?

— Wczoraj.

— Powinnaś z nią pogadać.

— I co jej powiem?

— Zapytaj, co narysowała.

— Wiesz, że nie mówi. Czasami ino pojedyncze słowo bąknie.

Przez moment zastanawiam się, co można z tym zrobić.

— Czego ode mnie oczekujesz? — pytam.

— Sama nie wiem. Musiałam to komuś powiedzieć. Dobrze, żeś przyjechał. Bo komu jak nie tobie? Heńkowi? Zresztą…

— Co?

— Ktoś jej to musiał pokazać…

Ociera pierwszą łzę.

— Chyba nie myślisz…?

— A co ja mogę myśleć? Nic już nie wiem.

— Ojciec? On ma siedemdziesiąt pięć lat.

— I co? Chyba mu nic nie uschło?

Kreśli znak krzyża i bije się trzy razy w pierś.

— Nie wiem, co się dzieje z przyrodzeniem mężczyzny w tym wieku, ale domyślam się, co dzieje się z jego głową. To, co widzimy na tym rysunku, to ostatnia rzecz, o jakiej myśli.

— Ojca z młodości nie pamiętasz. Psem na baby był. Na zabawy chodził. Podszczypywać lubił…

— Wiem o tym. Potem rzucił wódkę i się ustatkował. A od tamtej pory minęło trzydzieści lat. Poza tym, Sarna, o czym my tu rozmawiamy? Ojciec? Chyba sama w to nie wierzysz. To córka jego brata. Nigdy jej źle nie potraktował. Jestem pewien. Wiele można zarzucić ojcu, ale nie coś takiego. Uwierz mi, że jestem ostatnią osobą, która chciałaby go bronić. A mimo to nie wierzę w jego winę.

Sarna ociera oczy.

— Ja go nie oskarżam — mówi. — Ja ino nikomu już nie ufam. Nikomu. Biedne dziecko.

— Może widziała to w telewizji?

— W telewizji? Takie rzeczy?

— Nie wiem. Teraz jest moda na pornografizację. Może puścili coś po dwudziestej trzeciej.

— Ania już o dwudziestej w łóżku zawsze leży.

— No to nie wiem. Może jej ktoś to pokazał na zdjęciu czy w komórce. Niekoniecznie mężczyzna. To mogła być koleżanka albo jakiś dzieciak.

— Do Ani nikt przecie nie przychodzi. I ona rzadko wychodzi. Prawie wcale. Tyle co czasem na spacer w stronę pola.

— Więc kto?

Sarna przełyka ślinę.

— Orest — mówi.

— Orest?

— Tak, ten pijaczyna. Wiecznie się tu kręci. I na mnie tak patrzy, o, tak.

Wytrzeszcza oczy, pokazuje.

— Na ciebie — mówię. — Nie na Anię.

— Czyli żeś zauważył.

— Podobasz mu się. Ty wolna i on wolny…

— Broń mnie, Panie Boże!

Kreśli znak krzyża.

— Potrzebny mi drugi pijak!

Mama wychyla się zza drzwi.

— Maciuś, Sarna…

— Już idziemy, mamo.

— Co się stało?

— Nic. Zaraz przyjdziemy.

Mama obserwuje nas bacznie, zanim się wycofuje.

— Nie wierzę, żeby to był Orest — mówię. — O co właściwie go oskarżasz?

— Przez gardło mi to nie przejdzie.

Jej oczy ponownie nabiegają łzami.

— Spróbuj.

— Mógł ją, jak to się mówi, molestować.

— Orest?

— A dlaczego nie?

— On nawet nie zna takiego słowa.

— A bo to trza znać?

Ma rację.

— To jest do niego zupełnie niepodobne — mówię.

— Do pijaczyny? Bumelanta? Antychrysta?

— Trochę przesadzasz. To nie jest zły człowiek.

— Ale czy dobry?

Zastanawiam się.

— Nie jest zły. Trochę zagubiony. Rodzina mu obumarła albo go zostawiła. Został sam, stary kawaler. Lubi wypić. Nie ma za wiele drygu do roboty, ale ja też nie mam. Czy to go skreśla?

— Za rękę nikogo żem nie złapała. Ale mu nie ufam.

— Poza tym, wiesz ile ryzykowałby takim zachowaniem? Ojciec to jego główny dobroczyńca, chyba nikt nie ma dla niego tyle… Może nie szacunku, ale… W każdym razie daje mu zjeść, wypić i zapalić, a więcej Orestowi nie trzeba.

— A kobiety? Może kobietę mu też daje?

— Co ty mówisz?

— Może nieumyślnie, ale daje. Ciągle go tu sprowadza. Okazji mu nastręcza.

— To jeszcze nic nie znaczy. To mógł być każdy. Albo nikt.

— Jakże to?

— Może nikt nic Ani nie zrobił.

— A jak zrobił?

— Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Może to jej się wzięło… Nie wiem skąd.

— A jak jej się nie wzięło? To co?

— To mógł być każdy.

— A ty?

— Co ja?

Przez chwilę nie rozumiem.

— Kawaler jesteś. Baby nie masz.

— Co ty, Sarna?

Pociąga nosem, spuszcza wzrok.

— Już nie wiem, co mam myśleć. Nikomu nie ufam, rozumisz?

— Powiedziałaś mi o tym, więc musisz mi zaufać.

— Pomożesz mi?

— Jak?

— Muszę swoje dziecko ochronić. Ania bezbronna jest. I biedna, chora. Muszę…

— Kto tu na co dzień przychodzi?

— Na co dzień?

— Tak najczęściej.

— Najczęściej to mało kto. Sąsiadka jedna, druga, ale rzadko.

— Chodzi mi o mężczyzn.

— Mężczyźni?

— Tak.

Sarna myśli.

— Wojtek Sołtysków. Ale to jeszcze dziecko.

— Też nie posądzałbym go o coś podobnego. Kto jeszcze?

— Nie wiem.

— A ksiądz?

— Co ty, Maciek?

— Przychodzi tu na obiad.

— Ksiądz?

Patrzy na mnie, jakbym się urwał z choinki.

— Mówię tylko, że przychodzi.

— Ale to ksiądz. Sługa Boży.

Nie mam już na to argumentów.

— Koniecznie porozmawiaj z Anią.

— Ale jak? Ona jest taka wrażliwa, tak mało rozumi…

— Obserwuj ją, dobrze? Może coś zauważysz.

— Ty też oczy otwarte miej. O wszystkim mi mów.

— Będę.

Oddaję jej rysunek, a ona go składa i chowa do kieszeni.

— Chodźmy — mówi. — Obiad trza zjeść.

Wchodzimy do kuchni. Machinalnie patrzę na Oresta. On patrzy na Sarnę. Co mogło się wydarzyć pod dachem tego domu? Staram się o tym nie myśleć, jakby to mogło cokolwiek zmienić i naprawić.

— Ojciec jeszcze śpi?

— Zdaje się.

— Nie budzisz go, mamo?

A mama, bliska płaczu, załamuje ręce.

— Ty wiesz, ile on je? — mówi. — Jak nie śpi i w lesie nie jest, to je i je. Nic więcej. Nieraz to i w godzinę kilka razy. Ino lodówkę otwiera i zamyka.

Mama tak narzeka za każdym razem, gdy przyjadę.

— A brzuch coraz większy — mówi. — I coraz gorzej chodzi. I jeszcze to drzewo dźwiga. Serce mu może w końcu nie wytrzymać. A jak tłusto je! Zupę na kurze codziennie i jeszcze chce, by mu okrasić. Okrasić! Inaczej nie zje. Mięso mu trza po kilka razy smażyć. Boże drogi. Kiełbasy u nas jak przy wojsku idzie. I kawa do tego, bez przerwy ino kawa. I to z cukrem!

— Mamo…

— No co mamo, Maciuś?

— Z ojcem chcesz walczyć? Wiesz, jaki on jest. I tak postawi na swoim.

— I co, mam na to aby patrzyć?

— Jest silny jak tur.

— I stary.

— Przeżyje nas wszystkich, znając życie.

— Byleby ino nie w złą godzinę, Maciuś.

I w tym momencie na progu staje ojciec. Najpierw wchodzi jego brzuch. Jest rzeczywiście coraz grubszy. I coraz ciężej oddycha.

— Co na obiad? — pyta.

— Maciuś przyjechał.

Ojciec dostrzega mnie, bo musi — takie mam wrażenie. Podchodzi, ściskamy sobie ręce. Krótki, męski uścisk.

— Przyjechał? Do domu ojca wrócił — mówi. — Jak papież, gdy umierał.

— Heniuś!

Ojciec się zaśmiewa. Nieco złagodniał na starość, już nie jest dawnym ojcem, choć trudno powiedzieć, by stał się nagle lepszy. Po prostu zestarzał się, wyciszył trochę i to wszystko. A co mu ciągle tkwi pod skórą, tego nie wiem. Domyślam się tylko, że jest to ten sam demon, ten sam, który niszczył mi dzieciństwo, a mamie młode lata. I skrywa się ledwo przed światem, przed oczami ludzi, jakby czekając jedynie, by wybuchnąć. Wciąż mrozi mnie ojca spojrzenie, jego głos, on cały. Bo ciągle wydaje mi się, że zaraz krzyknie. Zaraz się rzuci na mamę albo na mnie. Zaraz pokaże, że nic się nie zmieniło. A on tylko wolno okrąża stół i siada. Chodzenie sprawia mu trudności. Dopiero w lesie odzyskuje młodość, to las mu dodaje energii i siły. Tam odżywa. A w domu się nudzi, nie może znaleźć miejsca, tak skory do pracy, że jest mu niemal tlenem. Bez niej ginie. A im człowiek starszy, tym bardziej chce żyć dalej, tym bardziej się trzyma wciąż cieńszej nitki życia. I taki jest ojciec. Narzeka, robiąc swoje. Zła dieta, nałogi i praca ponad siły. Ma siedemdziesiąt pięć lat. Powinien odpoczywać. Ma z czego żyć, a jemu ciągle mało. Ciągle handluje, cokolwiek wpadnie w ręce. Drzewo, samochód, a teraz nawet jajka. Wciąż kombinuje, jak robił to za młodu. Ciągle kręci. A atmosfera wokoło jest tylko trochę rzadsza, bo ciągle w powietrzu wisi sztych siekiery. Czują to mama, Sarna, nawet Ania. Czuje to Orest, gdy tylko tu zagląda. Czuję to wreszcie ja ten raz w miesiącu, przez dzień albo dwa, we wrześniu nieco dłużej. Czujemy to wszyscy, że trzeba z nim ostrożnie, że umie się uprzeć jak osioł, nagle się zapomnieć, rzucając się na kogoś z niemiłym słowem czy spojrzeniem. I wszyscy się nauczyli koło niego chodzić, jak gdyby na palcach, by tylko go nie spłoszyć, nie urazić. I ja też to robię, łapię się na tym często, choć dawno wyrosłem z chłopięcych krótkich spodni, choć mam wykształcenie najlepsze w całej gminie, choć żyję na swoim, za swoje, po swojemu. Nic to nie daje. Już zawsze będę kulił się jak pies, gdy na mnie spojrzy.

I przypominam sobie o psie.

— Jak się wabi ten pies?

— Dobrze — mówi ojciec.

— Pytałem, jak się nazywa.

— To wyraźnie mów. Coraz gorzej słyszę.

— To prawda — mówi mama. — Ojciec na starość prawie głuchy jest.

— Jaka tam starość, Stenia. Ojciec przeszło dziewięćdziesiąt lat żył, a i matka miała osiemdziesiąt… Ile? Dwa? Trzy? Tak jakoś.

— Gdybyś się ino oszczędzał, Heniuś…

— A on się oszczędzał?

— Nie. Dlatego umarł. A tak może sto lat żyłby albo sto dwadzieścia? Może by o nim w gazecie napisali albo i w telewizji coś niecoś wspomnieli. Że taki wiek piękny i dostojny. A tak to dziewięćdziesiąt parę lat i chłopa nie ma.

— Po co ci, Stenia, trza do telewizji? Mało to swoich kłopotów masz? Nikt od nas z rodziny w telewizjach nigdy nie był.

— A wcale nieprawda, bo Maciuś był, już żeś zapomniał?

— Był?

— Nie udawaj, Heniuś. Był, był, i parę razy. Taki uczony jest, że go nagrali. Za tego, no, eksperta robił.

— Mamo…

— No źle mówię, Maciuś? Tak było czy inaczej?

— Co to za telewizja teraz — mówi ojciec. — Kiedyś to jak puścili coś, to człowiek patrzał. Ślepi od telewizora oderwać nie mógł. A teraz ino od tych głupot ślepnie.

— Głupoty, a oglądasz.

— Dla szybszego zaśnięcia, Stenia.

— Już cicho, zupa gotowa — mówi Sarna.

I razem z mamą kładą na stole parujące talerze.

Zaczynamy jeść. Ojciec jak zwykle siorbie, łyka szybko, jak gdyby mu kto miał ten talerz z zupą zabrać. Co chwilę dławi się i czka, a jak się zatnie w tym jedzeniu, to przeklina, jakby to nie on sam i jego pośpiech byli temu winni. A brudzi przy tym wokoło jak niemowlę. Więcej poza talerzem może zupy niż w żołądku. Kroi chleb i żuje go prawie bezzębną szczęką. Tylko się marszczy cała twarz od tego żucia. A przy tym tyle tego chleba łyka, że więcej go niż zupy. Bez chleba nie może się obyć, nie potrafi. Tak nauczony, że wszystko musi z chlebem. Pod spodem skarpety z dziurą na dużych palcach. Są takie sprawy z jego życia, w które nikt by nie uwierzył, gdybym kiedyś chciał o nich opowiedzieć. A nie chcę. Bo wstyd. I po co? Na przykład to, że potrafi zapuścić tak długie i stwardniałe paznokcie, że obcina je szlifierką. Autentyk. Albo to, że kiedyś ukisił ogórki w pojemniku po farbie. Nie dość że przeżył, to nie dostał nawet biegunki. Ma żołądek z żelaza. Wszystkich częstował, zachwalając produkt. Nikt nie chciał jeść. Mama krzyczała na niego, że zwariował. A on, że nie może się nic zmarnować, nawet pojemnik. Przecież go umył. Mamie pozostało tylko załamać ręce, bo jak z nim rozmawiać, kiedy on wie najlepiej? Albo z tym drzewem. Był czas, że zasadzały się na niego służby leśne, ktoś zauważył, ktoś doniósł, komuś przeszkadzało. Tropili go, szukali śladów opon, a on na własnych plecach to drzewo wynosił. Wielkie, ciężkie kłody. Niczym duch. Nie przyszło nikomu do głowy, że tak można. Orest nieśmiało próbuje jeść jak człowiek, choć widać w nim stare nawyki, ale walczy. Kobiety, trzy już teraz, bo Anię zdążyli sprowadzić na czas z pokoju obok, wsłuchują się w te melodie ojcowych cmoknięć, chlipnięć, a słyszą je tylko jak z dala, jak przez ścianę, bo tak już przywykły do jego zachowania.

— Pożyłby człowiek jeszcze trochę — mówi ojciec.

— Heniuś…

— Co to za wiek te siedemdziesiąt parę? Mało się zdaje. Dłużej można.

— Tato, niektórzy to i tego nie dożyją. I połowy nawet.

— Kto tam by tyle nie dożył? Mało który. Kiedyś to starych ludzi na świecie pełno było. I jakoś żyli. Z młodości się pamięta. Stary na starym. A teraz też by się chciało, bo czemu nie?

— A brat twój? — pyta Sarna.

— Co brat mój?

— Ile pożył?

— To co innego.

— Bo co?

— Zawsze słaby był, chorowity.

— I musiał mnie z Anią przez to zostawić?

— Źle ci nie jest.

— A pewno, choć mógłby do dzisiaj żyć i jeszcze dłużej. Więc nie narzekaj, Heniek, bo grzeszysz.

— Będzie mi mówić, co to grzech!

— A będę. Z Anią paciorek codziennie mówimy, nie, Ania? A ty?

Dwudziestopięciolatka uśmiecha się nad zupą, ale milczy. Ma lekko skośne oczy i tę chorobę na twarzy wypisaną.

— A ja się przez pracę modlę. Przez wysiłek — mówi ojciec.

— Heniuś…

— No co, źle co mówię?

— Dobrze.

— Jak można do kościoła chodzić i Boga w sercu nie mieć? — pyta Sarna.

— Bo ja w Boga nie wierzę, ale w Kościół.

— Coś takiego!

— Śpię głową do kościoła zawsze i sumy nie opuszczę.

— Głową do kościoła! A sumy od kiedy nie opuszczasz? Takiś mądry? — mówi Sarna.

— Od kiedy mi emeryturę dali.

— Ale staż!

— Lepszy niż żaden. W niedzielę Bóg odpoczywa, to i ja mogę.

— Bóg? A ty podobno w Boga nie wierzysz.

— To przez diabła jesteśmy, kim jesteśmy, Bóg dla nas inny plan miał.

— Czyli istnieje?

— Jaki niby plan, tato?

— Istnieje, tak? — pyta Sarna.

— Podaj, Sarna, drugie — mówi mama. — Ale ty, Heniuś, trochę ino.

— To po co dwa gotujesz, jak nie mogę?

— Bo Maciuś przyjechał.

— Mamo, ja tam nie jestem taki głodny…

— Maciuś…

— No co?

— Podawaj, Sarna.

I mama wstaje, by pomóc.

— Słyszał żeś, Maciuś, co ojciec za żart ostatnio wymyślił?

— Nie słyszałem.

— Mówi, że tyle co Ptaszek je.

— I co?

Nie rozumiem.

— Tyle co Józek Ptaszek, rozumisz? Najgrubszy chłop we wsi.

Ojciec zaśmiewa się z własnego żartu.

— Dobre? — pyta.

— Dobre.

Orest się podnosi.

— Ty gdzie? — pyta ojciec.

— Mnie to już starczy może, panie Henryk.

— Siedź.

— Ale to przecie za dużo.

— Jedz, jak dają. W lesie odrobisz, nie bój się.

I Orest siada.

Na stole lądują kotlety i ziemniaki, do tego surówka z ogórkiem i szczypiorkiem.

— Herbaty zaparzę.

— Ja może, mamo.

— Siedź, Maciuś, no co ty?

— Pomogę.

— Siedź, nas dwie jest. W lesie się jeszcze narobisz.

— Taka prawda — mówi ojciec. — Kobieta w kuchni jest, to lepiej się nie wtrącać. Stary kawaler żeś jest, to skąd masz wiedzieć?

— Heniuś…

— No co? Źle może mówię?

— A pewno, że źle. Jaki tam Maciuś stary?

— Kawaler do ilu młody jest? Do dwudziestu pięciu?

— Teraz są inne czasy, tato.

— Inne czasy?

— A inne. Teraz się wydłużyło wszystko. Później się dojrzewa.

— To aż dojrzewać trza, żeby się ożenić? Smykałkę trza mieć, ot co. Do baby podejście.

— Teraz karierę ludzie robią. Uczą się.

— I po co? Ile można? Jak ty ten dobry moment przegapić? I co ci z tego przyszło?

— Heniuś…

— A przegapiłem. I co?

— I nie wstyd ci?

— A wcale. Widać się nie nadaję do tego.

— Chociaż się przyznajesz.

— A co mam ukrywać czy udawać?

— Jedzcie, Heniuś…

— A mógłbyś choć spróbować.

— Próbowałem.

— Kiedy?

— No przecież nie przy tobie — mówię.

— Zbereźnik się znalazł.

— A mnie tam umrzeć prędko — mówi mama.

I wszyscy przestają jeść, i patrzą tylko na nią.

— Co ty, Stenia?

— A tak.

— Gdzie teraz ci umrzeć, jak ty ode mnie młodsza?

— Ale z innych genów. U nas się długo nie żyło.

— A mamusia twoja?

— Młodsza ode mnie była, jak umarła.

— A wyglądała staro…

— Także tatuś mój. Siedemdziesiątki nawet nie miał, jak go śmierć zabrała.

— Ha!

— A prawda. Brat mój już jeden nie żyje. Ino drugi został.

— Mamo…

— No co, Maciuś?

— Nie myśl o tym.

— A to coś da może? Czy myślisz, czy nie myślisz, to już twoja data na górze zapisana.

— Jaka data? Teraz jest, mamo, technika, medycyna. Serce ci przecież zrobili. I tylko blizna została, nic poza tym.

— Co to za serce takie? Z zastawką? Boi się człowiek w nocy na drugi bok przekręcić.

— Ale działa.

— Działa! A jak mnie nieraz zakłuje…

— To przez nerwy. Musisz się, mamo, wyciszyć, uspokoić. Nie myśl o tym. To serce działa i bez twoich myśli.

— A jak tu nie myśleć?

— Melisę pij, spaceruj.

— Kiedy mi nogi puchną.

— To siądź pod winogronem. Po co masz coś robić? Sarna ci przecież pomoże.

— A to gorzej jeszcze.

— Gorzej?

— Bo jak człowiek robi, to aż tak nie myśli. Najgorzej jest siąść i tak siedzieć.

— To haftuj, szyj, no nie wiem… Coś lekkiego.

— Jak, kiedy całe życie człowiek ciężko robił?

— I właśnie teraz jest czas, żeby odpocząć. Już ci wystarczy tej roboty, mamo.

— I jeszcze ta cukrzyca. Do haftowania, szycia oczy trza mieć. A jeszcze nic zjeść człowiek nie może, o, zobacz, co jeść muszę.

I łza, która szkliła się od kilku minut, wreszcie spada z oka.

— W tę jesień mi umrzeć przyjdzie.

— Stenia, bo Ania tego słucha — mówi Sarna.

— A niech wie dziewczyna, co to za życie nam wieść przyszło.

— Idź, Aniu, do pokoju, jak już zjadłaś.

Dziewczyna wstaje bez słowa, odstawia talerz do zlewu i wychodzi.

Wszyscy skończyli już jeść i tylko siedzą. Ojciec wstydzi się matki łez, to widać. Orest zmieszany, najchętniej pewnie by się napił. Sarna i ja patrzymy w stronę mamy, bezsilni i cisi, tylko żal w nas wzbiera.

— Wczoraj chojaka żem ściągnął — mówi ojciec.

— Niedługo mi przyjdzie już żyć.

— O, taki, jak ten garnek.

— To serce, te nogi, ten cukier…

— Wielkie bydlę. Ciężkie. Powoli, powoli, żem ściągnął.

— O, o, jaka noga spuchła. Skarpetę rozcinać muszę, bo mnie ciśnie. I but ino lekki, szeroki, z przydepniętą piętą.

— Na metry żem pociął i poszło.

— A jaki żylak, o, tu…

— Zajęcie człowiek miał, bo jak bez tego?

— A ino krok za krokiem chodzę, nie inaczej. Do sklepu nie mogę dojść, bo tak się męczę. I nawet nie nogi tu winne, ale serce. Oddychać po trzech minutach marszu nie da rady. Człowiek jak pies jaki sapie, a pierś prawie rozsadza. Co to z tego?

— Po trochu, po trochu, i lasu się przerzedzi.

— Człowiek na stare lata nic już nie wart.

— Co suszka mam w lesie trzymać, jak ściąć mogę? Aż się prosiło o ścięcie drzewo, a mnie tam długo prosić nie trza.

— Oj, ciężko mi, ciężko. I po co człowiek żyje? Żeby tak się na koniec męczyć? Ino tyle.

— Jak ja nie wezmę, to kto inny weźmie. I cóż z tego?

— I oczy. Szkła coraz grubsze, a coraz słabiej widzę. Na jedno oko to wcale prawie, a na drugie trochę. To przez tę cukrzycę.

— Kiedyś się nocą szło, a teraz w biały dzień się idzie.

— Co to za życie bez oczu? Lepiej ręki nie mieć. Albo nóg całkiem. A tak to pół świata nie widać albo więcej.

— Sołtysek mnie nie podpierdzieli, choć to sąsiad. Sam lepszy ode mnie nie jest, przekręt lubi zrobić.

— Już lepiej umrzeć, niż oślepnąć całkiem.

— A Wojtek czasami ode mnie złotówkę dostanie. Na oranżadę. Wokoło się pokręci, a zawsze coś się do roboty znajdzie, to mu daję.

— Ta jesień mnie wykończy.

— To co ma podpierdzielić kto? To ludzkie sprawy wszystko, nic innego.

— Oj, Boże, Boże…

— Ludzkie, ludzkie…

— Boże, Boże…

I tak jedno przez drugie, każde sobie. Że nie wiadomo, komu odpowiadać. Dlatego się milczy zazwyczaj, aż przestaną.

Pierwszy podnosi się ojciec. Wychodzi. Za nim Orest. Sarna zmywa naczynia po obiedzie. I tylko ja siedzę z mamą przy stole, staram się być przy niej. Nawet jeżeli nie wiem, co powiedzieć.

Jutro jedziemy do lasu z ojcem i Orestem. Nie tego blisko tutaj, przez drogę, lecz naszego. Co roku tam jeździmy, by uszczknąć po trochu maminej ojcowizny. Bo to po dziadku z mamy strony las, w który się ojciec wżenił. Ścina co roku parę wozów, a resztę przez drogę dokłada na bieżąco. Trochę na handel oddaje. Tak, by mieć zajęcie. Bo bez zajęcia jest ojciec jak bez papierosa. Dusi się tylko i szarpie. I nie da się z nim wytrzymać jeszcze bardziej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: