- promocja
- W empik go
Iskry jak gwiazdy - ebook
Iskry jak gwiazdy - ebook
Kabul, rok 1978. Dziesięcioletnia Sitara Zamani wiedzie beztroskie i pełne przywilejów życie w stolicy Afganistanu. Jej ojciec jest prawą ręką prezydenta Dauda. Świat Sitary zmienia się na zawsze pewnej kwietniowej nocy, gdy przeciwnicy obecnej władzy dokonują zamachu stanu, zabijając nie tylko prezydenta, ale też całą rodzinę dziewczynki, która staje się jedyną ocalałą. Przemycona z pałacu przez jednego z żołnierzy, trafia do domu amerykańskiej dyplomatki, która adoptuje ją i zabiera do Ameryki. W nowym kraju dziewczynka przyjmuje nowe imię – Aryana – i poświęca się nauce.
Trzydzieści lat później Aryana wiedzie spokojne życie szanowanej lekarki. Jej świat znów zaczyna się chwiać, gdy w gabinecie pojawia się mężczyzna, którego nie spodziewała się już nigdy zobaczyć. To Shair, żołnierz, który ją uratował, ale prawdopodobnie też zamordował całą jej rodzinę. Jego widok budzi w Aryanie chęć zemsty, lecz przynosi także wiele pytań o wydarzenia z przeszłości. Kobieta wyrusza więc do Kabulu, by znaleźć odpowiedzi.
Powieść Nadii Hashimi oddaje hołd podróży, którą jest życie, przypominając jednocześnie, że po nocy zawsze przychodzi dzień i wato mieć nadzieję.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-557-0 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta historia aż do dzisiaj kryła się w głębi mojego umysłu niczym ruiny starożytnych cywilizacji spoczywające pod warstwami naniesionej ziemi i wytworami nowych kultur. Ludzie uwielbiają jednak grzebać w przeszłości, wydobywają na światło dzienne relikty minionych czasów, aby podziwiać prymitywizm tych, którzy dawno wyginęli. Wystawiamy je później na dowód swojej wyższości, umieszczając w szklanych gablotach pośrodku wielkich gmaszysk odległych nierzadko o pół świata od miejsc, w których zostały znalezione.
W Londynie oglądałam marmury Elgina zwędzone z Partenonu, tarczę Gweagala skradzioną australijskim Aborygenom i przesławny brylant Kuh-e Nur, czyli Górę Światła, choć nazwa ta niespecjalnie pasuje do raczej mrocznej historii klejnotu.
Nie mogę jednak posuwać się zbyt daleko w tej krytyce choćby dlatego, że sama mam taki zrabowany skarb ukryty równie daleko od miejsca, gdzie został znaleziony. Nigdy nie zdradziłam całej prawdy, nie opowiedziałam, jak weszłam w jego posiadanie. Nie wyjawiłam tego kobiecie, która pomogła mi uciec z ogarniętego pożogą kraju, ani tej, która wychowała mnie na Amerykankę. Nie wspomniałam też o nim mężczyźnie, którego prawie pokochałam.
Zapewne pozostałoby to moim najskrytszym sekretem, gdyby nie dzień, kiedy przed oczami stanęły mi niespodziewanie wspomnienia dawno pogrzebanego życia. Nie zadałabym także pytań, przed którymi od tak dawna się wzdragałam, by prowadzić nowe życie.
„Czym jesteś?” – pytałam siebie, płacąc za kawę, przeglądając książkę w bibliotece, wyjaśniając ostatniemu pacjentowi danego dnia, jaką metodą usunę rosnący w jego ciele nowotwór. Jakbym była przedmiotem, nie człowiekiem. Ludzie niejednokrotnie próbowali odgadnąć moje pochodzenie, stawiając na najbardziej pasujące im wersje: Greczynka, Włoszka, Libanka, Argentynka, może któraś wschodnioeuropejska nacja. Za każdym razem przekładałam jednak zwrotnicę, kierując ich domysły jak najdalej od skrzyń wypełnionych amunicją i niekończącego się ciągu niedoli, ponieważ pragnęłam cieszyć się pierwszą dekadą spokojnego życia.
Ale spoczywające w płytkich grobach nieopowiedziane historie nie chciały skonać. Były takie noce, kiedy budził mnie chłód i odkrywałam, że marznę, ponieważ skopałam z siebie całą kołdrę. Liczyłam później gwiazdy, by spowolnić oddech.
Dawno, dawno temu pewna dziewczynka z wplecionymi we włosy aksamitnymi wstążkami przycupnęła gdzieś w mrocznych trzewiach pałacu, kryjąc się za miedzianymi garnkami, urnami i kartonami wypełnionymi skarbami zaginionego świata. Wbijała ząbki w miękką skórę przedramienia za każdym razem, gdy strach zmuszał ją do wydania krzyku. Wiedziała jedno: musi za wszelką cenę zachować ciszę i modlić się, by nikt nie usłyszał cichego echa piosenki, którą śpiewał jej ojciec, gdy zauważał, że nie śpi, choć pora była już późna.
_Gdy zasypiam, ty oczka masz wciąż otwarte,_
_Jestem łatwowierny, a ty zawsze taka sprytna…_
Z jego powodu – wbrew niemu – dziewczynka nie łkała w otaczających ją ciemnościach.
Gdzieś tam, wiele metrów nad jej głową, labiryntem korytarzy maszerowali żołnierze, jedni stanowczym krokiem, inni bardziej niedbałym. Ściany poznaczone były karmazynowymi bryzgami – pieczęciami rewolucji. Generał, czując się po prezydencku, zasiadł na wiktoriańskiej sofie i wodził palcami po jej lakierowanych podłokietnikach. Serce rosło mu na myśl, że lud doceni już wkrótce ofiary, jakie tego dnia musiał złożyć w imię wyższego dobra. Wstał i przespacerował się po ręcznie tkanym bordowym dywanie. Wyplecione na nim delikatne białe kwiaty otaczały motyw tak zwanej stopy słonia. Obejrzał uważnie podeszwę lewego buta, potem to samo zrobił z prawym. Nie musiał się jednak obawiać. Afgańskie dywany były tak pomyślane, że maskowały ślady krwi równie dobrze jak plamy po rozlanej herbacie.
Miasto, halo otaczające pałacowe mury, czekało na orędzie prezydenta wyjaśniające obecność wojskowych myśliwców na niebie i echa długiej kanonady. Amerykańscy dyplomaci, z których wielu nie wytrzeźwiało jeszcze dobrze po ostatnim raucie, zastanawiali się, jakiż to dziwaczny konflikt dotknął ich spokojną egzotyczną placówkę. Pewna siwowłosa przedstawicielka tego właśnie kraju, poruszająca się niepewnie po wypaleniu skręta kupionego od pary hipisów, próbowała dotknąć papierowych samolocików, które przelatywały z rykiem tuż nad jej głową. Na widok rozbłysków sztucznych ogni biła też brawo, jak jej rodacy mają w zwyczaju.
Żadne dziecko w historii nie czuło się nigdy tak bardzo osamotnione – tego jednego dziewczynka z pałacu była całkowicie pewna.
Tamtej nocy upadali giganci. Odurzająca pustka pochłonęła wszystko, co się wcześniej liczyło. Ale rozdygotane dziecko nie mogło się poddać. Wykrzesze z siebie resztki odwagi, ponieważ ojciec zapewnił ją kiedyś, że żyje w niej cały świat. Że jej kości powstały z gór. Że jej żyłami płyną całe rzeki. Że bicie jej serca to tak naprawdę odgłosy tysięcy uderzających o ziemię kopyt. Że jej oczy lśnią blaskiem gwiaździstego nieba.
Jestem tą dziewczynką, a to moja historia.ROZDZIAŁ 1
Na kolistym pałacowym podjeździe pojawił się sznur samochodów znikających jeden po drugim, gdy tylko wyłączano silniki i gaszono reflektory. Obserwowałam wynurzające się z nich sylwetki ludzi, którzy podchodzili kolejno do głównej bramy.
– Już tu są, Nilab – wyszeptałam.
– Ile samochodów?
– Chyba z piętnaście. Trudno powiedzieć. Jest zbyt ciemno.
– Za chwilę będziemy musieli iść – ostrzegła Nilab.
Mama także musiała zauważyć zbliżające się pojazdy. Słyszałam jej głos odbijający się echem od ścian w holu. Wnętrza pałacu buzowały jak przy specjalnych okazjach, gdy jego przestronne sale zapełniały się ważnymi osobistościami.
– Setaro! Gdzie jesteś?
Nie umiałam ukryć rozczarowania. Zerknęłam w kierunku Nilab, która siedziała na posadzce obok z nogami podciągniętymi do piersi. Blask zapalonej lampy rzucał złotawą poświatę na jej policzki.
– Przecież to weekend – jęknęłam.
– Chcieli, żeby wszystkie dzieci poszły spać, zanim na dole otworzą skrzynię – powiedziała, powtarzając słowa zasłyszane od własnej matki. – Powinnaś iść do niej, zanim sama cię znajdzie.
Poddawanie się nigdy nie było w moim stylu.
– A co z tobą? Idę o zakład, że twoja matka też cię szuka.
Nilab potrząsnęła głową.
– Mylisz się. Jestem już młodą kobietą. Zasady się zmieniły.
Rozbawiła mnie tym stwierdzeniem.
– Jesteś zaledwie rok starsza ode mnie. I musisz nosić buty na obcasach, aby patrzeć mi prosto w oczy.
– Śmiało, kpij ze mnie, jeśli chcesz, ale to ja mogę włożyć suknię i dołączyć do nich tam, na dole, nie wywołując niczyich protestów – oświadczyła buńczucznie, krzyżując ręce na piersi.
Za bardzo ją kochałam, by dodać, że wciąż są takie płaskie.
– Czy Nilab jest tam z tobą? – zawołała mama, jakby zapomniała, że jesteśmy nierozłączne, odkąd nauczyłam się chodzić. – Już dawno powinna iść spać.
Przyjaciółka unikała mojego spojrzenia. Nienawidziła się mylić niemal tak bardzo, jak ja uwielbiałam mieć rację.
Ukryłyśmy się w prezydenckiej bibliotece, bym mogła raz jeszcze się zagłębić w odkryty niespełna tydzień temu tekst. _Księga gwiazd stałych_ została napisana tysiąc lat temu przez astronoma zwanego As-Sufi, którego podobnie jak mnie fascynowały konstelacje, historie zanotowane na niebie piórem światła. Rozsunęłam zasłony, by porównywać gwiazdozbiory widziane na stronicach księgi z tymi, które zaściełały firmament. Znajdowałam je po kolei pełna podziwu, że czas nie zdołał skraść z nieba choćby jednego połyskującego klejnotu.
– Tu jestem, madar! – odkrzyknęłam, zerkając na rozłożone przed sobą stronice.
As-Sufi naszkicował kręty ogon Smoka o rozwidlonym języku, który okala Małą Niedźwiedzicę. Wyczytałam, choć nie sprawdziłam tego jeszcze naocznie, że na szerokości geograficznej Kabulu jest on widoczny przez cały rok.
Nasze miesiące biorą nazwy od gwiezdnych konstelacji, wkrótce miał się rozpocząć saur, czyli byk. Przesuwając palcem pomiędzy kolejnymi gwiazdami, ujrzałam jego ostre niczym miecze rogi, którymi przeszywa nieboskłon. Włoski na karku zjeżyły mi się błyskawicznie, gdy wyobraziłam sobie, jak gigantyczna bestia zeskakuje z firmamentu i galopuje po ziemi.
Mama wetknęła głowę przez rozsuwane drzwi biblioteki.
– Tu jesteście. Robi się już późno, moje drogie – skarciła nas łagodnie. – Setaro, chcę, byś popilnowała brata, bo muszę zejść na dół. Za chwilę podadzą kolację, a moja nieobecność u boku ojca nie zostanie dobrze odebrana.
– Ale kaka Daud powiedział, że możemy…
Człowiek, którego nazywałam wujkiem Daudem, był dziadkiem Nilab. Tak się składało, że przez ostatnie pięć lat piastował także funkcję prezydenta Afganistanu i on właśnie dał nam nieograniczony dostęp do swojej biblioteki zastawionej od podłogi po sufit regałami pełnymi ksiąg, którym nie umiałam się oprzeć.
Mojego ojca i prezydenta Dauda nie łączyły więzy krwi, choć nasze rodziny były sobie na tyle bliskie, że ja i Nilab wychowałyśmy się razem jak najprawdziwsze kuzynki. Tata był najbardziej zaufanym doradcą prezydenta. Często nocowaliśmy w pałacu, zwłaszcza gdy pojawiali się tam inni goście urzędującej głowy państwa. Przy takich okazjach znajdowałyśmy sobie jakiś ustronny kąt i rozmawiałyśmy, dopóki nie zmorzył nas sen, kołysane do niego dźwiękami muzyki dobiegającymi z ogrodów. Zdradzałyśmy sobie najskrytsze sekrety, dzięki nim zbudowałyśmy silniejsze więzi niż te, które daje wspólna krew. Nilab wiedziała, że zwędziłam jeden z perłowych pierścieni mamy i wymieniłam go z koleżanką z klasy na lalkę, której powieki się otwierały i zamykały. Tylko ja wiedziałam, że pryszczaty syn generała Dżamszida przesłał jej liścik miłosny, którym były słowa znanej piosenki spisane na kartce wyrwanej z notesu.
W czasie tych kilku lat Nilab, jej brat Rostam i ja zwiedziliśmy każdy metr kwadratowy Argu, jak nazywano kompleks pałacu prezydenckiego. Obeszliśmy jego granice, wspominając wydarzenia z odległej historii i umieszczając siebie w samym środku akcji. Gdy my dwie wystrzeliwałyśmy wyimaginowane kule z palców, Rostam udawał najeźdźcę szturmującego zarośnięte dziś wysoką trawą okopy.
Naśladowałyśmy jedwabne głosiki konkubin króla w budynku, który służył niegdyś za harem, po czym przechodziliśmy na teren dawnych koszar, maszerując sztywnym krokiem i salutując. Rostam czytał książki o podbojach Czyngis-chana, przesiadując w jednej z pustych teraz wieżyczek, i zerkał co rusz na rząd ostrych niczym zęby piły górskich szczytów, które strzegły Kabulu, tak jak wysokie mury chroniły ten pałac.
Gdybyśmy mogli podróżować w czasie, odwiedzilibyśmy każdą dekadę istnienia Argu, aby sprawdzić, na ile udało nam się odwzorować podpisywanie traktatów czy popełniane w tych wnętrzach akty zdrady stanu, nie wspominając o niekończącej się walce z najeźdźcami o niepodległość naszego kraju.
Pewnego dnia siedzieliśmy w zagajniku pośrodku pałacowych sadów, czytając jedną z książek historycznych taty. Rostam mi się przyglądał, gdy wodziłam palcem po kolejnych wersach, szukając konfliktu albo okresu, który można by w tym miejscu odtworzyć.
– Ktokolwiek to pisał, musiał przeżyć interesujące nas lata ze szczelnie zamkniętymi oczami! – stwierdziłam gniewnie, zamykając księgę z hukiem, by sprawdzić na grzbiecie, kto jest jej autorem.
– Zaczyna się – jęknął Rostam, unosząc znacząco brew. – Co ci znowu nie pasuje?
Nilab leżała na trawie z jedną nogą opartą na drugiej. Przetoczyła się zaraz na bok i wsparła głowę na dłoni.
– Pomyśl o tych wszystkich ludziach przebywających w pałacu – wyjaśniłam, wskazując stojące w oddali zabudowania. – Czy to byli wyłącznie mężczyźni? Tutaj albo w Kabulu?
– O co ci chodzi? – zapytał.
– W tej książce nie ma żadnej kobiety – wtrąciła jego siostra, czerpiąc ogromną przyjemność z tego, że musi wyjaśnić starszemu bratu coś, co jej zdaniem jest tak oczywiste.
– Nie bądź niemądra. Nie możesz obwiniać o to książki – wykłócał się Rostam. – To mężczyźni byli królami i doradcami, wojownikami i odkrywcami. To oni podejmowali decyzje i wprowadzali w życie plany, tworząc tym samym historię. Nasze księgi tylko to dokumentują. W zeszłym tygodniu czytałem o pokonaniu Brytyjczyków w tysiąc osiemset czterdziestym drugim roku, pamiętasz? Obie musiałyście odgrywać role mężczyzn, bo kobiet tam nie było.
To było jedno z naszych najlepszych dokonań, ponieważ nie chodziło w nim wyłącznie o sceny wygnania z kraju Anglików i sipajów. Udało nam się odtworzyć herbaciane przyjęcia, a nawet szekspirowską sztukę, w której tuż przed wybuchem walk grali brytyjscy oficerowie i ich żony. Użyliśmy przy tym każdego angielskiego słowa, jakiego nauczyli nas do tej pory guwernerzy.
– Setara lepiej ci to wyjaśni – stwierdziła Nilab, poprawiając wyimaginowany kapelusz i człapiąc pokracznie wzdłuż rzędu krzewów.
Wcielała się w opasłą brytyjską emisariuszkę, tę w okularach, która miała zamiar skolonizować Afganistan.
– Rostamie – powiedziałam z niecierpliwością charakteryzującą przepracowanego nauczyciela. – Brytyjski poeta przestrzegał żołnierzy, że lepiej zginąć, niż narazić się na gniew afgańskich niewiast. Masz orzeszek zamiast mózgu, jeśli uważasz, że kobiety nie zostały stworzone do działania.
Nie przeprosił nas, ale też nie okazał wzburzenia. Wiedziałam jednak, że moje słowa dotarły do niego, ponieważ już nigdy więcej nie wykluczał kobiet z historii.
* * *
– Możecie wrócić do biblioteki jutro – zaproponowała mama – ale ten wieczór jest bardzo ważny, dlatego potrzebuję twojej pomocy. Fahim wystraszył się ostatnio, że śpi sam. Nie chcesz chyba, by zbudził się znowu i zobaczył, że nie ma przy nim nikogo?
– To niesprawiedliwe – zaprotestowałam. – Dlaczego to ja zawsze muszę go niańczyć?
– Lepiej nie narzekaj. Ja tam wolałabym doglądać słodkiego Fahima, niż pozwolić, by Rostam pilnował mnie – stwierdziła Nilab, wzruszając ramionami.
Jej brat, który miał już trzynaście lat, nie chciał, by ktokolwiek widział, że bawi się z dziewczętami. To pasowało także mojej mamie, ponieważ już wkrótce ludzie mogliby źle interpretować tę zażyłość, ignorując zupełnie to, że bawiliśmy się wspólnie od bardzo wczesnego dzieciństwa.
Nawet Nilab posunęła się do sugestii, że mogłybyśmy zostać prawdziwymi siostrami, gdybym wzięła się w garść i poślubiła jej brata. Nie cierpiałam, gdy rzucała podobne komentarze, może dlatego, że ostatnimi czasy spoglądałam na Rostama pod zupełnie innym kątem. Nie zachowywał się już jak dziecko. Brakowało mi jego towarzystwa do tego stopnia, że zaczęłam się zastanawiać, czy nie lubiłam go wcześniej bardziej, niż powinnam. Choć dzieliłam się z jego siostrą niemal każdą myślą, to tę jedną jedyną pozostawiłam wyłącznie dla siebie.
– Dziewczęta, dziewczęta – napomniała nas madar.
Uwolniłam kotary z ozdobionych frędzlami opasek, po czym wzdychając głośno, aby mnie usłyszała, odłożyłam arabską księgę na miejsce, pomiędzy inne dzieła spisane w dari, po angielsku i cyrylicą. Rozumiałam już, jak to jest, gdy człowiek wpada w szpony lęku, nawet całkowicie irracjonalnego. Mnie strach przed ciemnością przyciągnął do migotliwych gwiazd.
– Oczy same mi się już zamykają – stwierdziła Nilab. – Słodkich snów, Setaro. Dobranoc, ciociu.
– Dobrej nocy. Śpij spokojnie. Spotkacie się znowu, pewnie z samego rana.
Nilab objęła moją mamę w pasie i uściskała mocno, po czym wymknęła się na korytarz.
Odwróciłam się, by nie mogła posłać nam jednego z tych swoich zawadiackich uśmiechów. Gdy wyszła z biblioteki, mama skupiła uwagę na mnie.
– Pospiesz się. Wiesz dobrze, że kaka Daud nie umie posmarować chleba bez pomocnych wskazówek twojego ojca – dodała konspiracyjnym szeptem.
– Tak jak tata nie posmaruje swojego bez twojej pomocy. Może powinnaś mieć własny gabinet tuż obok kaki Dauda.
Mama uśmiechnęła się szeroko, co pasowało idealnie do jej eleganckiego wyglądu. Miała na sobie niebieską suknię przepasaną w szczupłej talii. Rąbek sięgał jej za kolana, a rękawy rozszerzały się tuż przed nadgarstkami. Ojciec kupił ten materiał, delikatny brokat, podczas niedawnej podróży do Libanu. Projekt wyszedł jednak spod ręki mamy, choć uszycie powierzyła tej samej krawcowej, która odpowiadała za jej suknię ślubną i całą resztę garderoby wieczorowej. Do kompletu miała jasnobrązowe szpilki i prosty naszyjnik z osiemnastokaratowego złota przedstawiający wykaligrafowane słowo Allah. Włosy ułożyła do tyłu i upięła wysoko, dzięki czemu zyskała dwa albo trzy centymetry wzrostu.
Dotknęłam twarzy mamy, podziwiając lśnienie piwnych oczu okolonych mocną konturówką i wytuszowanymi rzęsami. Czy pragnienie, aby być równie piękną jak własna matka, jest próżnością, zazdrością czy oznaką przesytu miłością, którą okazuje?
– Co się dzieje, Setaro? – zapytała mama. Przygładziła włosy, zdradzając przez moment niepewność. – Czy coś się stało?
– Nie, madar-dżan. To nic takiego. Po prostu się zamyśliłam.
– Na jaki temat? – nie odpuszczała.
Skradłam pocałunek, muskając wargami jej policzek. Jeśli wierzyć słowom ojca, Koran uczy nas, że niebiosa leżą u stóp naszych matek. Krążyłam więc po tym pałacu, czując się uwiązana do mamy przebywającej zawsze w pobliżu.
– Kiedy wrócimy do siebie? – zapytałam, tęskniąc za rodzinnymi porankami, gdy ja i brat siedzieliśmy na kolanach rodziców w samych tylko piżamach. – Wydaje mi się, że Fahim zaczyna tęsknić za domem.
– Po weekendzie – obiecała. – Ojciec musiał uczestniczyć w wielu spotkaniach na przestrzeni ostatnich tygodni, ale sytuacja wkrótce ulegnie poprawie.
– Jest bardzo źle? – zapytałam.
Spotkania trwały coraz dłużej i dłużej, a potem znów uległy skróceniu, i to znacznemu, a niektóre kończyły się trzaśnięciem drzwiami i łomotem szybkich kroków w holu.
Mama ujęła moją twarz obiema rękami.
– Wszystko się ułoży. Dzisiaj będziemy świętować przeszłość naszej ojczyzny z ludźmi, którzy odegrają ważną rolę w jej przyszłości.
– Rosjanie też tam będą?
– I Amerykanie, Hindusi, a nawet Francuzi. Może pojawią się także przedstawiciele kilku innych nacji.
– A wiesz? Nasz nauczyciel twierdzi, że Rosjanie i Amerykanie bardzo się nie lubią. Nie pobiją się, gdy tu razem przyjdą?
– Nie, kochanie – zapewniła mama, głaszcząc mnie po włosach. – Jedzenie i sztuka łagodzą obyczaje. Poza tym oni są zbyt mądrzy, by zachowywać się w naszym domu jak łobuzy w twojej szkole. Dość już napatrzyliśmy się na rozróby. W końcu mamy pokój, na który zasłużyliśmy.
Znałam historię, do której się odnosiła. Mogłam wyrecytować z pamięci wszystkie afgańskie zwycięstwa nad agresorami, wiedziałam także, że każdej zmianie władzy muszą towarzyszyć niepokoje. Większość ludzi z mojego świata ubóstwiała prezydenta Dauda-chana, ale któregoś dnia usłyszałam w jednym z publicznych parków mężczyznę, który śpiewał popularną podówczas piosenkę. Zmienił jednak jej słowa na takie, które prześladowały mnie jeszcze długo później, nie dając się wygnać z zakamarków umysłu dzięki potędze rymów:
_Wśród mroku nocy zrobiłeś z mego brata męczennika._
_Nie śpij, drogi prezydencie, twój zegar też już tyka._
– Może powinnam do was dołączyć? Mogłabym napisać coś o tym wydarzeniu do gazety – zasugerowałam najbardziej erudycyjnym tonem, na jaki było mnie stać.
Mama przygryzła wargę.
Pod koniec ostatniego roku szkolnego dyrektorka ogłosiła konkurs pisarski dla wszystkich ośmioklasistów.
Jak lud Afganistanu powinien uczcić nadchodzący Dzień Niepodległości?
Choć chodziłam dopiero do czwartej klasy i nie zajmowałam się nigdy wcześniej dziennikarstwem, od razu przypomniałam sobie dyskusje toczone z rodzicami podczas obiadów, w większości dotyczące trzech okresów, w których Afgańczycy musieli odpierać brytyjskich agresorów. Napisałam esej, który zaczynał się od cytatu z angielskiego poety Rudyarda Kiplinga.
_Gdy raniony i porzucony na równinach Afganistanu leżysz_
_I widzisz, że tłum kobiet z nożami ku wam chyżo bieży,_
_Chwyć za karabin i palnij sobie prosto w łeb jak należy,_
_Pojednaj się ze swoim Bogiem, jak przystało na żołnierza._
Świat czyta poemat Kiplinga, dowodziłam, postrzegając afgańskie kobiety jako żądne krwi bestie, choć broniły one jedynie swoich domów i rodzin przed najeźdźcą. Afganistan najlepiej uczci Dzień Niepodległości, jeśli opowie tę historię raz jeszcze, ale własnymi słowami.
Wsunęłam dokładnie złożone kartki do skrzynki dyrektorki szkoły. Ostatniego dnia zajęć wezwała mnie do gabinetu. Szłam tam pełna obaw, że któraś z nauczycielek zgłosiła, iż odpływam na lekcjach myślami albo robię marne postępy w kaligrafii.
„Przekaż rodzicom, Setaro, żeby kupili czwartkowe wydanie gazety. Twój esej wygrał konkurs i zostanie w niej wydrukowany” – tak powiedziała.
Ojciec przyniósł do domu pół tuzina egzemplarzy, oboje rodzice promienieli, patrząc na notkę o autorce, czyli o mnie. Prezydent Daud zażartował nawet, że znajdzie się dla mnie miejsce w jego gabinecie, i to zanim ukończę szkołę.
– Jest zbyt późno nawet jak na ciebie – uznała mama. – Poproś ojca, żeby zdał ci jutro rano szczegółowe sprawozdanie. Z pewnością nie uchyli się od tego obowiązku.
Sądząc po tonie tej wypowiedzi, wywnioskowałam, że mama nie da się w żaden sposób przekonać.
– I tak jestem zbyt zmęczona. Idź i baw się dobrze. Położę się obok Fahima.
Mama zamknęła za nami drzwi biblioteki i odprowadziła mnie na drugi koniec korytarza do pokoju gościnnego, choć trafiłabym tam z zamkniętymi oczami z najodleglejszych nawet zakamarków pałacu. Znałam na pamięć wzory wszystkich tapet, mogłam nawet wskazać, gdzie papier zaczyna puchnąć i odchodzić od ściany. Wiedziałam, ile żarówek jest w każdym żyrandolu i które okno należy otworzyć, aby zrobić ożywczy przeciąg.
Nasz dom, znajdujący się po drugiej stronie rzeki Kabul, był wielokrotnie mniejszy od pałacu, ale cieplejszy od niego pod każdym liczącym się względem. Dzieliłam pokój z bratem, co bardzo mi pasowało. Ponieważ byłam od niego starsza o całe siedem lat, to ja musiałam się nim zajmować, gdy madar doglądała kuchni albo podejmowała gości.
Założyłam przygotowaną przez mamę piżamę. Maleńka stópka Fahima uderzała o materac tyleż rytmicznie, co niespokojnie. Kładąc się na dolnym łóżku, ucałowałam brata w czoło, po czym naciągnęłam kołdrę na ramię i ułożyłam się twarzą do niego. Noga przestała mu drgać, chwilę później odetchnął głębiej.
– Śpij dobrze, słodziutki.
– Dobranoc, madar-dżan.
Udałam, że ziewam, ale ostrożnie, by nie przesadzić. Wsłuchiwałam się w cichnący stukot jej obcasów w korytarzu, gdy mijała gabinety ojca i wujka Dauda. Apartamenty mieszkalne prezydenta mieściły się po drugiej stronie na drugiej kondygnacji. To tam sypiała Nilab, zatem ryzyko, że natknę się na nią przypadkiem, zwłaszcza w środku nocy, było naprawdę niewielkie.
Zanim mama wyszła z sypialni, usłyszałam, jak szepcze jedno słowo, podziękowanie – _szokor._
Moja mama była bardzo miłą osobą. Jak wszyscy, których dotknęło kiedyś wielkie nieszczęście. Niedługo po ślubie rodziców mojemu ojcu, jako jednemu z zaledwie osiemnastu studentów w kraju, przyznano stypendium, aby kontynuował naukę inżynierii w Stanach Zjednoczonych, w miejscu zwanym Oklahoma. Wiele zagranicznych uczelni pragnęło mieć w swoich szeregach Afgańczyków studiujących inżynierię albo rolnictwo, aby po powrocie do ojczyzny współpracowali z amerykańskimi firmami przy budowie tam i miast.
Żałowałam, że niewiele wiem o Oklahomie, ale rodzice rzadko rozmawiali o pobycie za granicą. Dowiedziałam się jedynie, że ziemia jest tam tak płaska, iż obawiali się, czy zachodzące słonce w niej nie ugrzęźnie. Drogi zdawały się nie mieć końca, a samo miasto było tak wielkie, że cały Kabul przepadłby w nim bez śladu. Tamtejsi mieszkańcy okazali się bardzo przyjaźni, choć mało kto umiałby wskazać na mapie, gdzie leży Afganistan. Jeden z sąsiadów upiekł na powitanie ciasto, podarował też słoik wieprzowych kiełbasek, które ojciec natychmiast przekazał amerykańskiemu koledze z klasy. Sam zagłębił się w nauce, ponieważ zamierzał dobrze służyć Afganistanowi. Mama nie studiowała w Ameryce, ale nauczyła się tam prowadzić samochód i mówić płynnie po angielsku, biorąc lekcje w bibliotece i oglądając telewizję. Powtarzała na głos wszystkie kwestie wypowiadane przez aktorów.
Tam także urodziła moją siostrę, która zmarła, zanim ja zdążyłam przyjść na świat. Wszystko, co wiedziałam na jej temat, można było pomieścić w dłoni. Były to zdjęcia: na jednym mama tuli ją do piersi w zawiniątku z koca, a na drugim moja siostra siedzi na kolanie ojca, do tego amerykański akt urodzenia i srebrna bransoletka, jaką się nosi na odczynianie uroków.
Nawet ona nie zdołała jednak uchronić mojej siostrzyczki, która niedługo po powrocie do Afganistanu i przedstawieniu licznym cmokającym wujom i ciotkom zapadła na niesłabnącą gorączkę. Zmarła po kilku dniach, pozostawiając rodziców z pustymi rękami i złamanymi sercami.
– Tak bym chciał widzieć moje córki siedzące ramię w ramię – mawiał czasem tata. – Nigdy jednak o niej nie zapomnimy. Wybrałem jedną z gwiazd i wyobraziłem sobie, że to ona tam, w niebie, nasze niegasnące nigdy światełko.
Dzięki pewnego rodzaju magii, której nie umiałam docenić jako dziecko, żal przepełniający rodziców zmienił się z czasem we wdzięczność. Wiedziałam, że mama wspomina moją dawno zmarłą siostrzyczkę za każdym razem, gdy spogląda na leżącego obok mnie Fahima. Byliśmy największym pocieszeniem, jakie mogła otrzymać od Boga, choć nigdy nie próbowała nam tego powiedzieć. Jako dziecko uważałam, że przypisaną nam liczbę tragedii mamy już za sobą.
W wieku dziesięciu lat nie tuliłam się już do ojca ani nie czekałam na każdy pocałunek mamy jak jeszcze rok wcześniej. Nie zależało mi na nich, ponieważ wierzyłam, że czeka mnie ich jeszcze nieskończenie wiele, mniej więcej tyle, ile jest ziarenek piasku na pustyni.ROZDZIAŁ 2
Wyjęłam rękę spod kołdry, ledwie umilkły echa kroków mamy, potem musnęłam palcem czubek nosa Fahima. Nie drgnął nawet. Zsunęłam więc kołdrę i postawiłam najpierw jedną, a potem drugą stopę na podłodze. Braciszek się nie zbudził, gdy szłam na palcach przez sypialnię i uchylałam drzwi na tyle, by zmieścić się w prześwicie. Minęłam bibliotekę, potem rozwidlenie korytarza, gdzie pobrzękiwanie aluminiowych garnków i pokrywek stało się głośniejsze. Po lewej miałam ciąg wąskich schodów prowadzących na tyły tętniącej życiem kuchni, w której pałacowa służba kończyła przygotowywać kolację dla zaproszonych dygnitarzy. Ruszyłam dalej, przemierzając korytarz oświetlany skąpo nielicznymi kinkietami.
Chwilę później zamarłam, słysząc odgłosy zbliżających się kroków. Wstrzymałam oddech, nasłuchując uważnie. Z drugiego krańca korytarza dobiegł ostry dźwięk, jakby ktoś zatrzaskiwał drzwi. Ruszyłam dalej, dopiero gdy nabrałam pewności, że nikt nie zmierza w moim kierunku. Stawiałam stopy ostrożnie, jedna za drugą, poczynając od pięt. Nie zdążyłam zrobić nawet trzech kroków, gdy znów musiałam się zatrzymać.
Tym razem byłam pewna, że coś usłyszałam.
Przywarłam plecami do ściany, spojrzałam w lewo, potem w prawo, zdając sobie sprawę, że nie mam gdzie się ukryć. Serce biło mi coraz szybciej i głośniej.
Przesuwałam się dalej w takiej pozycji, aż dotarłam do płytkiej wnęki. Pod łukowatym sklepieniem stał stolik w kształcie półksiężyca nakryty wyszywanym jedwabnym obrusem. Na jego blacie dostrzegłam wazon z bladozielonego onyksu.
Zamarłam raz jeszcze, zastanawiając się, czy zdołam dobiec na koniec korytarza, nie wpadając na kogoś.
Wtedy właśnie poczułam, jak ktoś – albo coś – chwyta mnie za kostkę. Sapnęłam tylko i poleciałam na twarz. Na szczęście nie upadłam od razu, ponieważ zdążyłam chwycić się stołu. Przetoczyłam się szybko na plecy, zauważając z przerażeniem, że ciężki wazon chwieje się na blacie, ale na szczęście szybko odzyskał pion. Czując niewysłowioną ulgę, spojrzałam w lewo.
– Nilab!
Przycupnęła tam, pomiędzy trzema nogami mebla, uśmiechając się szeroko i jak zwykle po łotrzykowsku. Odsunęła obrus na bok.
– Ty podstępna żmijo! – wysyczałam. – O mało mnie nie zabiłaś!
– Niebezpieczeństwa czyhają za każdym rogiem – wyszeptała złowrogim tonem, po czym wypełzła powoli z kryjówki, prostując patykowate nogi.
Wybaczyłam jej, że mnie wystraszyła, i obiecałam sobie, iż następnym razem ja pierwsza znajdę lepszą kryjówkę. Zakradłyśmy się szybko na koniec korytarza. Kręte schody prowadziły w dół do sali bankietowej, gdzie w łukowato sklepionym wejściu trzymano wszystko to, co miało trafić na stoły w następnej kolejności. Tam właśnie, stojąc przy samej ścianie u stóp tonących w mroku schodów, miałyśmy doskonały widok na gości, a same byłyśmy ukryte przed ich wzrokiem.
Na ladzie obok stało wiele butelek, których zawartość, z tego co wiedziałam, nie była przeznaczona dla dzieci. Ojciec pijał z nich od czasu do czasu. Robił się wtedy weselszy i bardziej skory do zabawy, przy takich właśnie okazjach pełzał po podłodze ze mną i Fahimem. Widziałam jednak także, że jego przyjaciele robili się bardzo agresywni po wychyleniu kilku szklaneczek. Na jednym z przyjęć, jakieś dwa miesiące temu, pewien generał zbeształ mnie, twierdząc, że nie powitałam go z odpowiednim szacunkiem. Gdy nieco później tego wieczora zobaczyłam go wymiotującego w krzaki, natychmiast pobiegłam na piętro do pokoju, gdzie siedziała reszta dzieci, i obudziłam nawet te, które zdążyły już zasnąć. Wywabiłam je wszystkie na zewnątrz obietnicą rosyjskich czekoladek, jeśli pomogą mi zaskoczyć i rozbawić generała. Stał tam wciąż, ocierając usta chusteczką, gdy zebrany przez mnie gang pozdrowił go głośnym salutem, przykładając wyprostowane dłonie do czół.
Ojciec tylko udawał, że gani mnie za ten występek.
Dostrzegłam mamę po drugiej stronie sali. Stała Nilab z mamą i babcią, zachowywała się jak pierwsza dama, gdy rozmawiała z kilkoma kobietami z zagranicy, które mogłyby pozować do zdjęć zdobiących okładki czasopism z tymi torebeczkami ściskanymi pod pachą, plisowanymi sukienkami sięgającymi za kolana i szylkretowymi spinkami we włosach. Kontynuowałam przeczesywanie sali wzrokiem.
– Widzę twojego dziadka – wyszeptałam – ale gdzie jest skrzynia?
Nie powinna znajdować się zbyt daleko od prezydenta. Nie spuszczałam z oczu kaki Dauda stojącego pod gobelinem przedstawiającym graczy w buzkaszi na nieodłącznych wierzchowcach. Ich konie, żylaste i umięśnione, wyglądały, jakby miały zaraz wyskoczyć ze splotów tkaniny. Gracze mieli na sobie płaszcze z owczej skóry i wyciągali ręce ku ziemi, by pochwycić zewłok kozy i zdobyć kolejny punkt. Ten z biczem w zębach trzymał w jednej ręce wodze, a drugą zaciskał na martwym zwierzęciu.
Prezydent, mocno zbudowany mężczyzna o wysokim czole, miał na sobie prosty czarny garnitur. Stał ze wzrokiem wbitym w posadzkę, słuchając z powagą słów oficera, którego nie znałam. Wojskowy w oliwkowej bluzie z mosiężnymi guzikami wyglądał na mocno poruszonego. Gdy mówił, wymachiwał rękami, jedną trącił właśnie prezydenta w ramię.
Nie zauważyłam, kiedy zjawił się przy nich mój ojciec, ale stał tam teraz, pochylając się mocno i szepcząc coś na ucho Daudowi-chanowi. Skinął uprzejmie głową oficerowi, po czym poprowadził wujka, trzymając dłoń na jego ramieniu, w kierunku rosyjskiego dygnitarza. Przy jego żylastości prezydencki brzuch wyglądał jeszcze bardziej okazale, a ja pomyślałam, że wuj mógłby choć raz wyprostować ramiona.
Ojciec powiedział coś, co zmusiło Rosjanina do obrócenia się na pięcie, teraz obaj stali plecami do reszty gości. Widziałam wyłącznie skraj ich twarzy. Gdy stali tam pewnie, na szeroko rozstawionych nogach, przypominali z daleka ceramiczne figurki.
Chwilę później złamali szyk, ściskając sobie dłonie z mocno ponurymi minami. Ojciec odprowadził wzrokiem Rosjanina, który przeszedł wzdłuż rzędu parujących dań i opuścił salę bankietową. Nie miałam pojęcia, o czym dyskutowali. Bardziej zwracałam uwagę na to, jak tata dyrygował ludźmi i ideami: wystarczało mu zamyślone spojrzenie, uniesienie brwi, wskazanie palcem – a nie był przecież prezydentem.
W zaciszu naszego domu, gdzie stawał się nikim więcej niż tylko moim ojcem, lubił nadawać mi przeróżne przezwiska. Byłam jego klejnotem, laleczką, motylkiem. Gdy zrobiłam się zbyt duża, by kołysał mnie na kolanach, nadal zabierał mnie na lody. Zawsze też przywoził mi prezenty, gdy wracał z zagranicznych podróży – a to matrioszki z Kijowa, a to biżuterię z drewna sandałowego z Delhi czy ręcznie malowaną czarkę ze Stambułu – przez co miałam nieustanną chrapkę na zobaczenie całego wielkiego świata. Fahimowi, który był nadal zbyt mały, by zrozumieć, dlaczego tata znika na całe tygodnie, przywiózł plastikowy rewolwer i model odrzutowca. Najlepsze w obdarowywaniu było to, że poświęcał zawsze sporo czasu, by zapakować prezenty w gazety, dając nam kilka sekund dodatkowego, jakże pożądanego suspensu.
Może właśnie dlatego wyczuwałam tak dobrze fluidy płynące teraz z dołu. Natychmiast zauważyłam, że wokół wysokiego marmurowego stołu na samym środku sali gromadzi się coraz więcej gości wyciągających szyję i nadstawiających ucha.
– Skrzynka – odgadłam.
Nilab potaknęła, nic nie dodając.
Ktoś zastukał widelcem o kieliszek, uciszając szmery toczonych rozmów. Prezydent Daud zerknął w kierunku drewnianej skrzyni spoczywającej na kamiennym blacie. Rosjanin, z którym wcześniej rozmawiał, rozkładał teraz ręce, zachęcając pozostałych gości, by zrobili więcej miejsca. Ludzie posłuchali i cofnęli się o pół kroku.
– Od tak dawna czekaliśmy na tę właśnie chwilę – oświadczył łysy mężczyzna.
– Który to minister? – zapytała Nilab.
– Chyba z Departamentu Niezwykle Ważnych Spraw – odparłam.
– No tak, to ten, od którego będzie zależał rodzaj kary, jaki zostanie na ciebie nałożony, gdy cię tutaj dzisiaj przyłapią – odburknęła, gdy minister rozpoczynał przemowę.
– Oto przykłady skarbów wydobywanych przez ostatnie dwanaście lat ze starożytnego miasta Ajchanom. Wyobraźcie to sobie, przyjaciele, wspaniała cywilizacja odkryta pod grubymi pokładami ziemi! Dzisiaj chcemy wyrazić ogromną wdzięczność Rosjanom i Francuzom za pomoc w odzyskaniu naszego historycznego dziedzictwa. Dzisiaj świetlana przyszłość Afganistanu spotka się z jego jakże wspaniałą przeszłością.
Ajchanom, miasto leżące na północy naszego kraju, było jednym z najdalszych przyczółków starożytnego greckiego królestwa. Czytałam tak wiele na temat konstelacji i mitów związanych z greckimi bogami, że udało mi się zainteresować nimi także Nilab. Teraz razem próbowałyśmy odgadnąć, jakież to skarby pozostawiono tam przed wiekami. Zgromadzeni podziękowali mówcy umiarkowanym aplauzem, pobrzękiwaniem kieliszków i celebracyjnym zaciąganiem się dymem cygar.
Minister podniósł łom leżący obok skrzyni i podał go Rosjaninowi.
– W końcu! – ucieszyła się moja przyjaciółka, ściskając mi delikatnie rękę.
Czekałyśmy na przywiezienie tej skrzyni cały miesiąc, a potem kolejny tydzień na przybycie trzydziestu gości stanowiących mieszaninę rodowitych Afgańczyków, Francuzów, Rosjan i Amerykanów, którzy zgromadzili się tutaj, by zobaczyć, co się w niej kryje. Mama i tata stali teraz obok siebie, rozmawiając z obcokrajowcami, których nie rozpoznałam.
– Idę o zakład, że wyjmą z niej figurkę byka. Byk to taurus, dobrze mówię? Czy to, co tam znalazłaś dzisiaj… smoka? – szeptała podniecona.
– Ciszej, nie słyszę, co on mówi.
Rosjanin przemawiał kulawym dari z tak mocnym akcentem, że ledwie rozumiałam, co chce powiedzieć.
– …te arcydzieła dawnego Afganistanu… nowy dom w kabulskim muzeum… wszystkie pozostałości cywilizacji…
Przez salę przetoczył się pomruk aprobaty, a ja usiadłam, składając ręce na piersi. Jak królestwo, które wznosiło miasta w tak odległych rejonach świata, mogło zostać zredukowane do kilku zaledwie świecidełek mieszczących się w skromnej skrzyni?
Chciałam przyjrzeć się im dokładniej.
Rosjanin otworzył wieko i pokazał wszystkim wyściełane aksamitem puzderko. Odwinął materiał i przechyliwszy je, uniósł wysoko nad głowę, aby wszyscy zgromadzeni mogli zobaczyć zawartość. Tak mocno wyciągałam szyję, że niewiele brakowało, a spadłabym ze schodów, gdy obracał się bardzo powoli w moim kierunku.
Był to złoty pierścień wysadzany turkusami i granatami. Każdy kamień miał rozmiary mojego paznokcia, łatwo było je więc zobaczyć nawet z tak dużej odległości. Goście wuja także nie kryli podziwu.
– Mające setki… setki lat… baktryjskie złoto – wyjaśniał Rosjanin. – Dowód na to, jak długa historia łączy Grecję i Afganistan.
– I na jeszcze dłuższe związki pomiędzy kobietami a biżuterią! – zawołał ktoś jowialnie.
Mama wybuchnęła śmiechem. Nagle atmosfera zrobiła się bardziej swobodna. Nawet stoicka zazwyczaj mina prezydenta stała się jakby pogodniejsza.
Rosjanin wyjmował ze skrzyni kolejne przedmioty. Pokazał wszystkim monety, figurkę wyrzeźbioną w kości i niewielką statuetkę. Tata i prezydent Daud oddalili się w tym czasie od reszty gości, przystanęli dopiero obok gobelinu z na wpół opróżnionymi kieliszkami w dłoniach.
Nie mogłam oderwać od nich oczu, gdy stali plecami do utkanej kunsztownie sceny przedstawiającej zawody buzkaszi. Dwaj mężczyźni w moim osobistym świecie, wysocy niczym górskie masywy, zostali nagle zredukowani do rozmiaru karłów przez pędzące rumaki i poganiających je biczami jeźdźców gotowych stratować wszystkich na tej sali.ROZDZIAŁ 3
Argu strzegł oddział żołnierzy, których nie sposób było dostrzec ani usłyszeć. Zapytałam kiedyś ojca, czy nie zastanawiał się nad tym, że w ramach oszczędności można by zastąpić wartowników mundurami rozpiętymi na patykach. Rozważył to niedorzeczne pytanie z taką samą powagą, jaka towarzyszyła naszym rozmowom na ważne tematy. Przymykał w takich sytuacjach oczy i zamieniał moje słowa w obrazy, jakby prześwietlał je w umyśle, chcąc dotrzeć do sedna mojego rozumowania. W jego obecności robiłam się wyższa o kilka centymetrów. Poczucie, że jest się kimś więcej w przepastnych wnętrzach tego pałacu, było nie lada osiągnięciem, zwłaszcza dla dziecka.
Skoro żołnierze musieli tu być, wykorzystywaliśmy ich jako rekwizyty podczas zabaw. Udając szpiegów, Nilab i ja chodziłyśmy za nimi, śledząc każdy ich ruch, oczywiście po przydzieleniu każdemu z tajnych kryptonimów. Żołnierza o zielonych oczach nazwałyśmy Sabzi, czyli Zielenina. Gdy zostawałyśmy z nim sam na sam, robił zeza i marszczył zabawnie nos, jakby coś strasznie śmierdziało. Nasi rodzice i inni dorośli przebywający w pałacu widzieli jednak wyłącznie jego poważną minę.
Pozostali żołnierze byli zbyt wystraszeni możliwością reprymendy, by pozwolić sobie choć na chwilę niefrasobliwości. Nadawałyśmy im więc jeszcze bardziej kpiące przezwiska, chyba z czystej złośliwości. Strażnika nieustannie mrużącego oczy nazywałyśmy Keszmesz, Rodzynek, ponieważ cała twarz mu się marszczyła, gdy próbował dojrzeć coś znajdującego się dalej niż na wyciągnięcie ręki. Żołnierza kichającego z powodu alergii przezywaliśmy Darja, bo z jego nosa ciekła istna rzeka. Szer albo Szam był tym, który stał zawsze cicho i sztywno. Dlatego właśnie zyskał przydomek Świeca. On był chyba najbardziej zdyscyplinowany z nich wszystkich, ponieważ najszybciej strzelał obcasami, gdy trzeba było komuś zasalutować. Rostam w te nieliczne popołudnia, gdy nie przebywał w towarzystwie prywatnego nauczyciela, naśladował bardzo udatnie jego pełen szacunku głęboki głos.
Następnego dnia po przyjęciu Nilab i ja nadal chciałyśmy przyjrzeć się dokładniej owiniętym w atłasowe szmatki skarbom odkrytym w Ajchanomie. Byłam pewna, że znajdziemy tę kolekcję, ale pomimo wyczerpującego przeszukania całego pałacu zostałyśmy z pustymi rękami. Po śniadaniu, na które podano smażone jajka i pomidory, Nilab zasugerowała, że powinnyśmy poprosić tatę, by otworzył dla nas skrzynię. Krzywiłam się na myśl o porażce, lecz wiedziałam także, że skarby lada dzień zostaną przekazane do muzeum, a wtedy stracimy szansę na przyjrzenie się im z bliska. Zamierzałyśmy zmiękczyć tatę zapewnieniami, że bardzo nas interesują najnowsze odkrycia dotyczące historii Afganistanu. Znałam dokładnie przyzwyczajenia rodziców, wiedziałam więc, że jeśli powołam się na wspólne zamiłowanie do historii, uda mi się namówić ojca do nagięcia, a może nawet do złamania kilku pałacowych zasad.
Gnałyśmy korytarzem skąpane w blasku porannego słońca. Arg zbudowano na prawie trzydziestu czterech hektarach ziemi leżącej w samym sercu Kabulu. Było to prawdziwe miasto w mieście, z licznymi zabudowaniami i terenami zielonymi, krążyły o nim setki opowieści. Dziadek Nilab został pierwszym samozwańczym prezydentem, który zakończył rządy króla, nawiasem mówiąc jego kuzyna, gdy ten wizytował Europę. Inna wersja tej historii była taka, że pewni ludzie zamierzali zakończyć nie tylko władanie króla, ale i jego życie, co by znaczyło, że dziadek mojej przyjaciółki oddał mu mimo wszystko nielichą przysługę.
– Myślisz, że pozwoli nam wziąć je do ręki? – zapytała Nilab, przygryzając wargę.
– Tak, ale pod warunkiem, że nigdy nikomu o tym nie powiemy.
Nasze szczebioty przerwał męski głos:
– O czym nigdy nikomu nie powiecie?
Obróciłyśmy się na pięcie, by sprawdzić, kto nas podsłuchiwał. Był to Szam albo Szer, co miało sens. Nikt inny nie zdołałby podejść do nas, nie wydawszy jednego dźwięku.
– O sroczce – odparłam pospiesznie.
Dłuższe zwlekanie z odpowiedzią mogłoby sugerować, że kłamię. Stwierdziłam więc bez namysłu, że chodzi o postać z dziecięcej wyliczanki o sroczce szykującej obiad. Rymy te chodziły mi po głowie od samego ranka. Patrzyłam na mamę, gdy trzymała malutką dłoń Fahima w swojej ręce, gładząc ją i zginając kolejno jego paluszki, jakby to były ptaszki z piosenki:
_Sroczka kaszkę warzyła,_
_Dzieci swoje karmiła._
_Temu dała na łyżeczce,_
_Temu dała na miseczce,_
_Temu dała na spodeczku,_
_A dla tego nic nie miała,_
_Frrr… po więcej poleciała._
Dochodząc do odlotu, madar naśladowała ruch ptasich skrzydeł i łaskotała boczki Fahima, aż pokładał się ze śmiechu. Czasami kończyło się to atakami czkawki, ale i tak wyciągał do niej rączki, prosząc o powtórkę.
– O sroczce? – powtórzył Szer.
– Musiałeś o niej słyszeć, to takie skrzydlate stworzonko mieszkające na drzewie – wyjaśniłam.
Nilab spuściła głowę, by nie zauważył jej rozbawionej miny.
Uszczypliwa uwaga nie wywołała żadnej reakcji, pomyślałam więc, że Szer toleruje moje zachowanie ze względu na to, czyim jestem dzieckiem.
Mama nie umiała trzymać się z dala od ludzi, którzy nas strzegli. Zagadywała każdego żołnierza, którego zobaczyła. Znała imiona ich żon i rodziców. Pamiętała, skąd pochodzą ich rodziny, i z niemal każdym miała jakieś powiązania, choćby najbardziej odległe – a to chodzili do tej samej szkoły, a to któryś z ich przodków przybył z tej samej prowincji… Zatrzymywała się, by z nimi rozmawiać, zamiast rzucić kilka słów, przechodząc, jak robili pozostali mieszkańcy pałacu. „Wystarczy kilka sekund, by spojrzeć tym ludziom w oczy i okazać szacunek, na który bezsprzecznie zasługują” – twierdziła.
„Ale to przecież tylko żołnierze” – wymsknęło mi się któregoś razu.
„Wszyscy jesteśmy żołnierzami, każdy na swój sposób” – tak brzmiała jej powściągliwa odpowiedź.
Wolałam się oddalić, niż dyskutować. Nie nosiłam munduru, nie miałam także karabinu na ramieniu. Nie przysięgałam chronić narodu ani prezydenta. Zachowałam jednak te argumenty dla siebie, ponieważ wiedziałam, że mama wykorzysta sytuację i rozpocznie kolejną tyradę, aby przekonać mnie, że powinnam popracować nad charakterem. A ja czasami chciałam się upajać swoją niedoskonałością.
Pewnego dnia zauważyłam, że mama składa rzeczy, z których wyrosłam. Związała je na koniec satynową tasiemką, robiąc równiutką paczuszkę, którą wręczyła Szerowi, gdy pojawił się w pałacu. Po drodze do salonu, w którym czekała na nas mama Nilab, zapytałam mamy, na co żołnierzowi dziewczęce ubranka.
Kręcąc głową, wyjaśniła, że Szer ma troje dzieci, w tym córeczkę młodszą ode mnie o dwa lata.
„Ubranka wyglądają lepiej na dzieciach niż w szufladach” – podsumowała.
Próbowałam wyobrazić sobie tego żołnierza jako ojca, ale naprawdę nie umiałam. Zastanawiałam się, czy w domu także stoi na warcie jak w pałacu. Podzieliłam się tymi przemyśleniami z Nilab, po czym pochyliłam głowę nad maleńkimi wyimaginowanymi dzieciaczkami, salutując im z ponurą miną. Śmiała się z tego tak bardzo, że aż się posmarkała, co doprowadziło nas obie do kolejnej fali niebywałego rozbawienia.
– Myślałem, że dzisiaj wyjeżdżacie. Czy mama nie prosiła cię, byś się spakowała? – zagaił tymczasem Szer. Nigdy wcześniej nie słyszałam, by wypowiedział tak wiele słów naraz. – Może właśnie cię szuka, by to powiedzieć.
– Nie – odparłam. – Zostajemy z ojcem. On i prezydent mają jeszcze wiele do przedyskutowania.
Wartownik miał taką minę, jakby próbował przetłumaczyć moje słowa z języka, którego nie zna.
– Wszystko w porządku? – zapytała Nilab.
Miała serce takie jak moja mama. Wyczuwała u rozmówcy niepewność i natychmiast musiała coś zrobić, by go pocieszyć. Szer jednak nawet na nią nie spojrzał. Odchrząknął tylko i odgonił nas, nie wypowiadając słowa.
– Nasza świeca nie płonie dzisiaj zbyt jasnym płomieniem? – wyszeptałam, gdy oddalałyśmy się szybkim krokiem w głąb korytarza.
Nilab pokręciła głową.
Gdy odbiegłyśmy na wystarczającą odległość, odwróciłam się, by sprawdzić, czy Szer nadal nas obserwuje. Stał tam z dłońmi wspartymi o biodra, podświetlany blaskiem promieni słońca wpadających przez okno za jego plecami. Stojąc z nim twarzą w twarz, mogłam swobodnie rozmawiać, ale z dystansu jego mroczna sylwetka zmuszała mnie do przyspieszenia kroku.
Nilab pociągnęła mnie za rękę.
– On tylko wykonuje swoją pracę. Gdyby nas nie napomniał, ktoś inny obsztorcowałby jego. I to znacznie poważniej.
Miała rację. Podczas parady stałam z nią ramię w ramię, obserwując żołnierzy maszerujących przed prezydentem i jego rodziną. Dla postronnego obserwatora ich formacja mogła się wydawać idealna. Ludzie w mundurach maszerowali synchronicznym krokiem dzięki rytmowi wybijanemu na werblach, medalom skrzącym się na ich piersiach i barwnym epoletom. Tego dnia przyglądałyśmy się przepychowi naszej armii z niekłamaną dumą.
Tydzień później Nilab i ja wymigałyśmy się od obiadu i raz jeszcze odwiedziłyśmy skrycie dawny harem króla Habibullaha. Kilkadziesiąt lat po jego śmierci nadal nie ustalono tożsamości sprawcy mordu. A podejrzanych było na pęczki: jego syn, który objął tron, angielski szpieg, niezadowolony wieśniak… Harem był niegdyś domem dla czterdziestu kobiet rywalizujących o względy władcy. Byłam przekonana, że zdołamy znaleźć jakieś ukryte wiadomości albo przeoczone wskazówki potwierdzające tezę, że któraś z konkubin przyłożyła rękę do niechlubnego końca Habibullaha.
Zamiast rozwiązać zagadkę zamordowanego króla, trafiłyśmy na generała spoglądającego groźnie na żołnierza posądzanego o przyjęcie łapówki. Biedak stał na baczność, drżąc jak osika. Nie przyznawał się do zarzucanych mu czynów, najpierw pełnym głosem, później, po ostrej reprymendzie dowódcy wyjaśniającego, jak bardzo gardzi kłamcami, już tylko cichym skamleniem.
Stojąc za dwiema kolumnami, wystarczająco szerokimi, by ukryć naszą obecność, patrzyłyśmy, jak dłoń generała przecina powietrze i spada na policzek oskarżonego. Dźwięk uderzenia odbił się setnym echem w dwukondygnacyjnej sali. Wtuliłyśmy głowy w ramiona, jakbyśmy się bały, że rykoszetujący dźwięk zrobi nam krzywdę.
Zastanawiałam się, czy Szer został kiedykolwiek tak ostro napomniany. Gdybym była bardziej podobna do mamy, pewnie znalazłabym powód, by go o to zapytać. To dziwne, uznałam, że nie wiemy niemal nic o ludziach, którym powierzono zadanie bronienia nas przed resztą świata.
Chwilę później przestało mnie to interesować. Kontynuowałyśmy wyprawę z dziecięcą beztroską, ścigane przez duchy królów i konkubin, generałów i żołnierzy, wszystkich tych nadętych kreatur, których pycha poprzedzała upadek.