- W empik go
Istota - ebook
Istota - ebook
Ponura jesień 1773 r. Wytworne towarzystwo odbywa podróż dyliżansem. Nagle konie stają dęba, bo zwierzęta czują to, co dla człowieka niezauważane - zapach śmierci. W istocie, wśród zbutwiałych liści leżą trupy kobiety i dzieci. A to dopiero początek makabrycznych odkryć. Prawdziwy strach oblatuje podróżnych, gdy obracają zwłoki plecami do góry. Trzymająca w napięciu historia kostiumowa, której akcja rozgrywa się na kilku planach czasowych. Dla miłośników niesamowitości w stylu Edgara Allana Poe.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-1887-1 |
Rozmiar pliku: | 363 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Wrzesień, 1773._
_Dzień Św. Jamarego, przed wieczorem._
- Trupy, wielmożny panie! – wrzasnął pocztylion. – Trupy przed nami!
Gościniec wiódł dnem jaru. Zachodnie słońce migotało przez rzadkie korony buków. Za oknami, na żółtym tle piaszczystych ścian, liście opadały z góry jak deszcz. W purpurowej zadymce dyszlowe konie szarpały się, ledwie nie wywróciły dyliżansu unieruchomionego w głębokich koleinach. Jeden z pocztylionów uwiesił się przy ich spienionych pyskach, drugi pobiegł sprawdzić przyczynę paniki.
Porucznik Zass wychylił się z okna, przytrzymując dłonią wielką kędzierzawą perukę. W powietrzu wisiał zbutwiały zapach jesieni - wilgoci, grzybów, liści gnijących w wieczornym chłodzie.
- Jakie tam znowu trupy?
- Nieżywe, panie! Martwe jak kołek w płocie!
Młody Bredt, siedzący naprzeciw Zassa, przez całą drogę był zaprzątnięty wąchaniem uperfumowanej chusteczki. Zachichotał w nią teraz kpiąco.
- Nie warto go pytać – wyjaśnił. – Zajmuje w hierarchii myślących stworzeń takie samo miejsce jak na koźle. Pomiędzy nami a końmi zaprzęgowymi.
Przeprosili damy, wysiedli. Każda okazja była dobra, żeby rozprostować kości, wytrzęsione w źle resorowanym pudle. Konie wierzgały, strzygły uszami, parskały pianą. Trudno było przejść obok nich w wąskim tunelu jaru.
Kupiec Malada, który wyskoczył śladem obu towarzyszy podróży, utknął tłustym ciałem w przejściu pomiędzy dyliżansem a ścianą wądołu. Jego obwisłe policzki spotniały od strachu. Śliczna Zefka, kuzynka Bredta, wyglądała przez okno po przeciwnej stronie powozu. Tam było szerzej i lepiej się widziało.
- Tylko nie zasłaniajcie mi umyślnie, messieurs! – ostrzegła trzpiotowato. – Ja już niczego się nie boję, trupa też! Byle nie miał złych zamiarów!
Jej ciotka modliła się nie wyściubiając nosa na zewnątrz.
- Lepiej nie kusić licha, panno Zefko! – poradził Malada.
Mówiąc, nie patrzył w głąb otwartego pudła dyliżansu. Wychylona przez okno panna od tej strony wyglądała zbyt frywolnie jak na przyzwyczajenia sukiennego kupca.
Zass i Bredt zatrzymali się w głębi jaru obok pocztyliona. Bredta, zawiniętego przed chłodem w poły pikowanego kaftana, mało co ciekawiło. Porucznik przeciwnie - pochylił się skupiony ku ziemi, przytrzymując na głowie rudą perukę.
- Na psa urok, panie! – splunął przez ramię pocztylion.
Zwłoki kryła warstwa świeżo opadłych liści. Bzyczało nad nimi bez animuszu parę ospałych jesiennych much. Gdyby nie zachowanie koni, można by przeoczyć trupy, póki nie dostałyby się pod koło. Jedno z ciał leżało na uboczu piaszczystego gościńca, dwa mniejsze wtłoczono w oploty suchych korzeni sterczących ze ścian jaru. Dorosła kobieta i dwójka dzieci, nadzy od pasa w górę.
Wędrowali prawdopodobnie z jarmarku w Motowidle. Dziewczynka zaciskała w garści niedojedzonego precelka, a obok kobiety, matki tych dzieci lub opiekunki, upadł w piach węzełek.
Zass wskazał palcem Bredtowi trzy rozsypane miedziaki.
- Rozrzutne jak na rabunek, mości panie. Czyżby zwierzęta?
Ale nie wypatrzył ran od kłów i pazurów, gdy pocztylion zgarnął liście ze zwłok. W ustach jasnowłosego chłopczyka zakrzepła kropla czerwonej śliny.
- A nuż trujące opary? – krzyknął z tyłu Malada, przysłuchujący się rozmowie. – Z oparzelisk. Gromadzą się na dnie rozpadlin, wiadomo. Nie lepiej zawrócić?
- A gdzie tu oparzelisko? – zachichotał w perfumowaną chusteczkę Bredt.
Zass wyprostował się i klasnął w dłonie.
- Okręć ich na brzuchy! – nakazał pocztylionowi tonem oficera nawykłego do komenderowania.
Przy poruszeniu musiał uwolnić się ze zwłok niewyczuwalny jeszcze dla ludzi zapach śmierci, bo konie znów stanęły dęba. Zagapionego Malady pudło dyliżansu omal nie przygniotło do ściany jaru.
Za plecami pocztyliona Bredt rozkaszlał się w chusteczkę, jakby jego wydelikacony organizm także wyczuł coś przykrego. A Zass, doświadczony wojak, weteran dwóch krwawych kampanii w Bari, cofnął się odruchowo o krok.
Widok był w samej rzeczy paskudny.
Plecy zabitych obdarto ze skóry. Do obnażonych mięśni kleiły się liście, ziarenka piasku, w makabrycznym krajobrazie skrzepów mrowiło się robactwo.
- Tam do licha! – odezwał się z wahaniem Zass. – Co to za diabelstwo?
Konie chrapały ze strachu jak oszalałe. Niebo na zachodzie powlekło się chmurami, jakby zza niewidocznego horyzontu szła ciemność większa niż noc.2. LOCH
_Luty, 1769._
_Dzień Św. Praksedy, południe._
Po pewnym czasie ciemność przestaje różnić się od światła. W sinym blasku wspomnień lęgną się zdeformowane obrazy tego, co minęło.
Nad stromymi brzegami wisi lazurowe niebo, które spowija podnóże klifów i pieni się na nich jak fale przyboju. Szemrze, wydziela słonawą morską woń. Co ciekawe, taką samą woń ma wysoki chóralny śpiew, który utonął w wodzie nierzeczywistości. Niebosiężne zamki o ażurowych blankach. Chrapliwy krzyk gwałconych kobiet. Krew bulgocąca w rozpłatanych na pół mężczyznach. Ziemia paruje ludzkim szlochem, aż w dolinach i na dnach przepaści osiada rozpacz, widzialna jako kleista mgła. Węszyło się w niej za zapachem człowieka. Samotnego i bezbronnego.
Tego już od dawna nie ma.
Co jest w zamian? Niewiele.
Na przykład smród. W narożnikach lochu podłoże wznosi się ku górze. Tam gnilna woń gęstnieje, dzięki czemu wciąż można ją wyczuć. Jest i mróz, choć nie zmieniają się pory roku. Na rzęsach osiada szron, skleja powieki. Zdarza się dźwięk. W niecce leżą ludzkie piszczele. Grzechoczą, gdy potrącić je nogą. To ci, których strącono wcześniej przez dziurę w sklepieniu. Czterdzieści lat temu, pięćdziesiąt.
Niektórzy skręcili kark spadając, inni dogorywali o chlebie i wodzie, zapomniani przez świat. Samych czaszek jest dwanaście, w tym kobieca. Z zimnego czerepu wciąż jeszcze ulatnia się stara pyskata baba. Już jej coraz mniej, tyle co nic. Parę gnatów porosło mchem. To te najstarsze, z czasów prapradziada Jednookiego Drakosza. On kazał wykuć pod zamkiem lochy dla wrogów.
Stąd się nie wychodzi. Nie ma amnestii dla więźniów cudzej furii.
Na środku wydętego jak pęcherz sklepienia jest otwór tak wysoki, że nie zabezpieczono go kratą. Niewidoczny z ciemnego dołu. Dawniej sączył się stamtąd blask pochodni. Spadał kawał czarnego chleba lub nasączona wodą szmata. Niosły się pijackie przyśpiewki strażników.
Teraz, po trzydziestu latach, nie ma cieni, głosów, smaków.
Pozostały świetliste smużki czerwieni, które wiją się poprzez ciemność na podobieństwo dymu. To resztki sił i dusz, które wysysa się z martwych gnatów, żeby nie sczeznąć jak one. Trujące ludzkie miazmaty.
Trzeba się jakoś ratować.
Szczura trudno upolować, ciągnąc za sobą nogę okulawioną przy upadku. Z robakami łatwiej. Gdy temperatura ciała spada, dobrze coś zjeść. Cokolwiek. W końcu poświęceń nie trzeba od siebie wymagać codziennie. Posiada się umiejętność wprawiania organizmu w letarg. Siedzi się, myśli o klifach. To mały wydatek energii.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.