- W empik go
Iwa - ebook
Iwa - ebook
Kobieta z trudną przeszłością, emocjonalnie uzależniona od koleżanki pracoholiczka i mężczyzna ze złamaną karierą. Co ich łączy, jak powiązane są ich losy?
„Iwa” to opowieść o tym, że nie ma osób idealnych i niewinnych, a pozornie błahy gest czy zachowanie każdego z nas, jest w stanie wywołać nieprzewidywalną lawinę zdarzeń, która może obrócić cały świat w pył. Tylko… co z tego pyłu się wyłoni?
Krzysztof Swoboda: 30-letni obserwator, który stara się przedstawić chłodną, szarą rzeczywistość w krzywym zwierciadle, dodając jej nieco ironii i jakże potrzebnego ludziom poczucia humoru, w kraju, gdzie lato trwa zazwyczaj niecałe dwa miesiące. Mąż swojej żony, wielki sympatyk literatury science-fiction, związany emocjonalną więzią z komputerem i klawiaturą, facet, który lubi pisać. O czym tylko się da.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-410-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ledwie dwa razy drzwi gabinetu otworzyły się, raz, gdy próg przekroczyła sympatyczna sekretarka, niosąca na plastikowej tacy cztery, świeżo zaparzone kawy. Po raz drugi, kilka sekund później, gdy zamknęła je za nią wielka, wymuskana dłoń, otulona czarną, sprawiającą wrażenie drogiej, tkaniną.
Mimo że sprawa mogła wyglądać na zagadkową, to jednak solidni dziennikarze śledczy, a takich w budynku włącznie z Sikorskim znajdowało się w tym momencie kilkoro, wiedzieli o co chodzi. Po prawdzie wszyscy, od wiecznie niezadowolonego ze swojej sytuacji działu sportowego, przez blogerów po dziennikarzy terenowych i fotoreportera wiedzieli, że smutni panowie pojawili się w związku z Aferą Binieckiego: rozdmuchaną przez Darka sprawą, wedle której w jednym ze strategicznych ministerstw w kancelarii premiera wielokrotnie miano dopuszczać się nadużyć finansowych i przyjmowania łapówek.
Niestety, mimo udanej prowokacji dziennikarskiej, podczas której wręczono ważnej, ministerialnej figurze pokaźny plik banknotów, ktoś zdołał w odpowiednim momencie pociągnąć za sznurki i zaalarmować wyżej postawionych przełożonych. Przy wyjściu z eleganckiego budynku zaczepili go, niby przypadkowo, uprzejmie prosząc, aby poddał się krótkiemu przeszukaniu. Nie usłyszał podstawy prawnej, bowiem wprawny, ledwie co widoczny dla postronnych cios w splot słoneczny sprawił, że zgiął się w pół. Czyjaś ręka przytrzymała wątłego mężczyznę. Z daleka wcale nie wyglądało na to, że dwaj umięśnieni, krótko ścięci faceci w ciemnych okularach trzymają go teraz z całej siły za wątłe ramiona, usiłując zadać jak najwięcej bólu.
Zniknął w niedużej, ulokowanej przy głównym wejściu wnęce, prowadzącej wprost do kanciapy szefa ochrony. Tam też po raz ostatni widział dyktafon i niedużą kamerę szpiegowską, jaką za pieniądze wydawnictwa nabył dla Dariusza Sikorskiego główny przełożony. Spędził w zaciemnionym pomieszczeniu kilka godzin, odpowiadając na dziesiątki pytań. Pytali o wyjazdy zagraniczne, o zmarłego ojca i jego pracę, przeglądali kontakty w telefonie, aby po dłuższym czasie, po nitce do kłębka dokopać się studiów i kariery zawodowej. Wypuścili go, zdezorientowanego, późnym popołudniem. Od razu pojechał do biura, jednak na pasach, oddzielających go od wejścia do budynku, zaparkowany pojazd mrugnął długimi światłami kilka razy stronę. Gdy zza przyciemnianej, opuszczającej się szyby wyłoniła się dobrze znana, wyprana z emocji twarz, przezornie zawrócił i cały czas czując na sobie wzrok udał się do domu, aby późną nocą zasnąć.
Teraz, ledwie kilkanaście godzin po tej cholernej wpadce z uwagą obserwował, jak po blisko godzinnej rozmowie drzwi gabinetu naczelnego otwierają się. Trójka postawnych mężczyzn szybko opuściła budynek. Zza otwartych drzwi wyłoniła się głowa szefa. Przez moment ich spojrzenia spotkały się. Skinięciem zaprosił go do siebie. Spojrzał po kolegach, którzy uśmiechali się tępo w jego stronę, usiłując przekonać Darka i siebie samych, że wszystko będzie w porządku. Powoli wstał i ruszył na spotkanie przeznaczenia.
– Jestem.
– Widzę. Zamknij drzwi i siadaj.
Usłuchał. Sfatygowany fotel lekko zaskrzypiał pod ciężarem.
– Co zrobimy z tą sprawą, szefie? Ciągle mogę napisać o tym, co mnie tam spotkało. Mam swoje kontakty i…
– Zwalniam cię ze skutkiem natychmiastowym.
Z trudem zmusił się do zamknięcia ust, które mimowolnie otworzył.
– Jak to?!
– Nie ma wyjścia. Pozbieraj rzeczy, dostaniesz odprawę i takie tam. To nic osobistego, Darek, ale zamiast na gniazdo pszczółek, trafiłeś na pierdolone szerszenie.
– Nie z takimi se damy radę, szefie!
Mężczyzna gałkami ocznymi wskazał na jakiś bliżej niezidentyfikowany punkt na szczycie szafki, pełnej jakichś akt i papierów.
– Nie. Nie z takimi – ostro zaakcentował ostatnie słowo, dodając: – Wynoś się.
– Ale…
– Darek, wypierdalaj. – Wstał, z kwaśną miną, pokazując palcem drzwi wyjściowe. – Dobrze nam się pracowało, ale to już przeszłość. Zostaw to wszystko i znajdź sobie jakiś plan na życie, bo obawiam się, że nawet moja najlepsza i najszczersza rekomendacja już ci w branży niewiele da. Wyciągnął rękę w stronę ciągle niedowierzającego mężczyzny. Po chwili odwzajemnił gest i po raz ostatni uścisnął dłoń przełożonego.
W godzinę później żegnał się z kolegami, którzy pomagali mu znosić cały dobytek w naprędce zorganizowanych kartonach – zupełnie jak w amerykańskich średniej klasy filmach, – do samochodu. Udawane uśmiechy, poklepywanie po ramionach i kilka poważnych ofert wstawiennictwa w jego sprawie nie były jednak w stanie rozładować toksycznej atmosfery, która czule objęła redakcję, deklarując szybkie odejście – wraz ze zwolnionym z roboty dziennikarzem. Oddał kilka uśmiechów, w milczeniu pożegnał się z większością kolegów i koleżanek, po czym wespół z kilkorgiem z nich ruszył w ostatnią trasę, wprost ku samochodowi. Po ostatnim transporcie, na jaki składał się nieduży, pluszowy miś, jakiego dostał w podziękowaniu od dzieciaków jednego z przedszkoli za ujawnienie bicia podopiecznych przez wychowawczynie, opadł na siedzenie kierowcy i odetchnął głęboko. Kątem oka dostrzegł, że kilkoro towarzyszących mu osób uznało, że symboliczne wyprowadzenie zwolnionego dobiegło właśnie końca. Wolnym krokiem, starając się unikać zerkania w jego stronę ruszyli ku siedzibie redakcji, jak ku ziemi obiecanej, do której on nie będzie miał już nigdy wstępu.
Klient poczty w smartfonie alarmował o niemożności połączenia z redakcyjną skrzynką. Zrozumiał, że jego konto oraz historia korespondencji została zablokowana, być może nawet skasowana. Wątpił, aby jacyś skurwiele z ministerstwa chcieli dokopać mu jeszcze bardziej. Zarówno on, jak i jego koledzy wiedzieli, że zabierając mu tę robotę i dając na odchodne wilczy bilet i gówno wartą garść uśmiechów zabrali mu niemal wszystko to, co kochał.
– Skurwysyny – syknął po cichu, zamykając drzwi pojazdu. Przekręcił kluczyk w stacyjce, uchylił szybę i powoli ruszył w stronę szlabanu. Stylowe, odpicowane czerwone Audi 80 po raz ostatni opuszczało prywatny, redakcyjny parking. Na odchodne uśmiechnął się do ciecia i jak gdyby nigdy nic się pożegnał.
Młody facet z dziewiczym wąsikiem, miłośnik komiksów, które mógł w tej budce czytać cały czas, ledwie kącikami ust odwzajemnił gest. Cholera tam wie, co robił w tej klitce, gdy żaden samochód akurat nie żebrał o podniesienie szlabanu. W slangu jego byłych kolegów, ze względu na ciekawe epizody, jakie organizował tam przez dobre dwa lata były stróż, klitka nosiła miano „zielonej ruchawki”. Nie, budka nie była koloru zielonego. Była szara, jak szare i monotonne było życie wszystkich tych, którzy w niej zasiadali. Tylko Śruba, masywny, oblepiony tatuażami, o wielkim ego, koziej bródce i dochodzie 1300 złotych na rękę, mężczyzna, uczynił z fuchy ciecia coś, o czym inni mogli jedynie marzyć.
Wielkolud zagrał na nosie całemu wydawnictwu i nieformalnie ośmieszył wszystkich śledczych z Sikorskim włącznie. Najpierw, pod pozorem przerwy na papieroska uczynił niewielką kanciapę sympatycznym miejscem, gdzie w ciągu jednej zmiany był w stanie uwolnić od migreny nawet dwie, najbardziej zrzędliwe (a jednocześnie najbardziej ponętne) sekretarki. Nikogo nie dziwiło, że często wracają jakieś takie dziwnie spocone, z odrobinę poszarpaną odzieżą czy nieposkromioną fryzurą. O ile budka była całkiem wysoka, to jednak miejsca wszerz było stosunkowo niedużo, toteż Śruba musiał męczyć się z nimi na jeźdźca, gdzie chociaż przez chwilę dwa rudzielce od papierkowej roboty mogły poczuć się tak, jakby miały tego krzepkiego skurwiela w garści. Nikt nie pytał, mało kto plotkował, bo roboty było wiele, to też korzystny dla obydwu stron proceder kwitł w najlepsze.
Życie Śruby było jednak zbyt monotematycznym: ruchał w pracy, ruchał poza pracą, nawet na urlopie spędzanym na koszt rodziców, ruchał. Z czasem, na co dzień sympatyczny paker po trzydziestce, po zawodówce o specjalizacji ogrodniczej doszedł do wniosku, że potrzebuje czegoś więcej, urozmaicenia i adrenaliny, której monotematyczne pieprzenie wszystkiego wokół przestało dostarczać. Śruba zapragnął więcej zarabiać. Korzystając z kontaktów, angażując w plan spory metraż strychu w domu, który odziedziczył po dziadkach, zajął się tym, do czego miał predyspozycje zawodowe: podlewał, nawadniał, dbał o minerały, wilgotność i temperaturę, a w odpowiednim momencie ścinał, pakował w strunowce i w niedużej aktówce nosił do pracy, gdzie szybko zaczęli schodzić się dziwni, młodzi ludzie.
Przez dwa lata śledczy, którzy mijali się z grubasem nawet i paręnaście razy dziennie ani razu nie zastanowili się, dlaczego spaślak zamienił wilgotne cipki sekretarek na jakichś anonimowych facetów i laski, które stały pod tym pieprzonym szlabanem od godzin porannych aż do późnego popołudnia, gdy cieć kończył pracę.
Śruba powoli spełniał marzenia. Nowe tatuaże, kupił mobilną konsolę do gier i pełen pakiet sportowy telewizji kablowej. Obkupił się firmową odzieżą, na tęgiej klacie pojawiały się co rusz nowe łachy o wartości paruset złotych. Wpadł, bo popełnił grzech zaniechania. O ile wcześniej kochał tylko i wyłącznie kutasem, tak przez jakiś czas, sporadycznie częstując skrętem, ciągle posuwał sekretarki. Gdy jednak popadł w zakupoholizm i manię ogrodnictwa na skalę zbliżoną do przemysłowej, rudowłosa piękność, Dominika, która znana była w redakcji z pociągu do tego, co każdy z jej kolegów nosił w gaciach, nie wytrzymała i postawiła mu ultimatum: solidne pieprzenie jak dawniej, albo pożałuje. Większość facetów bez chwili zawahania wybrałaby wariant, nazwijmy to, ugodowy. Zaślepiony żądzą nabijania sakiewki wysokimi nominałami Śruba, po szybkiej kalkulacji, ile w tym czasie zdoła stracić klientów, rzucił w jej kierunku jednoznaczne: wypierdalaj.
Nie minęły trzy godziny, gdy zapłakana kobieta zawezwała policję, która znalazła przy cieciu ponad 30 gram wysokiej jakościowo marihuany i kilka porcji LSD. Kolejnego dnia nie przyszedł do pracy. Ani następnego. Po tygodniu ciągle otwartych szlabanów na wakat po Śrubie przyszedł właśnie on: zapryszczony fan komiksów. Prezes postawił na wariant bezpieczny: jedną decyzją uciął zarówno pieprzenie się pracownic w godzinach pracy, jak i dilerkę o której, mimo że krążyły u konkurencji legendy, to jednak żaden szanujący się redaktor z firmy nie zająknął się ani słowem.
Teraz, ten niepewny emocjonalnie młodzian właśnie zamykał szlaban, aby wrócić do pochłaniającej lektury W oddali majaczyły stare, czarne tablice wiekowej audicy.