- W empik go
Iwanko: powieść - ebook
Iwanko: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 250 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Leona Kunickiego
Warszawa.
w Drukarni Gazety Codziennej.
1860.
Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy. Warszawa, dnia 21 Maja (2 Czerwca) 1860 roku.
Starszy Cenzor, F. M. Sobieszczański.
Kazimierzowi Władysławowi
Wojcickiemu,
któremu wiele światłych rad zawdzięczam
w zawodzie moim piśmienniczym,
pracę tę moje poświęcam
Leon Kunicki
Część pierwsza.I.
Każda okolica, każda pojedynczo wzięta cząstka okolicy, ma w sobie charakter swój odrębny, swoją właściwość, koloryt, a zatem wdzięk pewien, chociażby miała pozór pustynny i dziki. Wykrycie tego wdzięku zależy od poglądu, od zasobu poezyi, jakim wymiarem ją ktoś w duszy posiada. "Patrząc na przyrodę, powiada Kraszewski, potrzeba ją opromienić pyłkiem ideału, którego zapas każdy powinien mieć w sobie, a cuda się z tego okażą." I słusznie, bo kto umie patrzeć na przyrodę i czuć jej piękność, dla tego, najprostszy, najpospolitszy obrazek, stanie się jakby krajobrazem Poussena, Claude-Lorraina, naszego Głowackiego i innych, którzy malowali przyrodę uduchowniając ją; dla tego, pień suchego drzewa, Dąb wzniosły, rosochaty, pojedynczo nawet wzięte, będą miały tyle wdzięku i poezyi, ile ich jest w cudnych utworach Calam'a: słowem, takie obrazki okolic i ich pojedynczych czystek, będą dlań jako studya, jako cząstki tej wielkiej księgi przyrody, w której wszechmocność i wielkość Boga, w każdej najdrobniejszej zgłosce, w najmniejszym przebija się tworze.
Dla umiejącego patrzeć na przyrodę, strony nasze nadbużne, tem więcej będą mieć powabu, że same z siebie posiadają położenia wdzięczne; pełne właściwego im, może tęskno – smutnego, ale miłego uroku; widok tych chat starych, skleconych niedbale, tych licznych krzyżów po siołach i rozdrożach, cerkiewek unickich ocienionych lipami, stanowić będą dlań pejzażyki miłe swą prostotą. A im bliżej Buga, tem więcej strony te nabierają rozmaitości, jużto że wzgórki są liczniejsze, a przy korycie Buga łęgi obszerne, gdzie wzrok może daleko i swobodnie pobujać, jużto z przyczyny licznych jezior i rzeczułek, które do niego wpadają.
W głębokiem a urwistem zwykle korycie płynie Bug cicho a szparko, fantastycznie wyginając swe łożysko; to się kryje w lasku wierzb i drżącej osiki, to swobodnie wysuwa się na łęgi obszerne, zasiane stogami i brogami wonnego siana; to znów szumi: na starym, zczerniałym, klekoczącym młynie i w z wężonem przez groble korycie pieni się, niecierpliwi, a płynie dalej i dalej… I zdaje się, że mu tak pilno, że powinienby najprostszą wybrać drogę, to on kapryśnie zwraca się w przeciwną zupełnie stronę, okrąża kępę łoziny lub piasku i znów dalej swe koryto prostuje; a nad jego brzegami widnieje gdzieniegdzie krzyż prosty drewniany, na pamiątkę świętowania flisów w tem miejscu postawiony, gdzieniegdzie dąb z pniem osmalonym stercząc korzeniami na brzegu, wierzchołek swój nurza w czarnej wodzie, która po nim kipi i wiruje… Po wzgórzach przyległych szarzeją rozsypane wioski z drzewami i krzyżami, a podobne do siebie jak siostry rodzone; gdzieniegdzie dwór lub dworek z ogrodem, cerkiewka w wieńcu lip, dodają im rozmaitości i różnią ich jedynie od siebie; a po tamtej stronie rzeki to już Wołyń z podobnemi po wzgórzach siołami, z piasczystemi wydmy i czarnemi a gęstemi lasami. Klonowicz w swym Flisie, pisząc o rzekach naszych:
"gdzie która wpada, gdzie którą w się dzika
Wisła połyka,"
tak się wyraża:
"Dwaj bracia z siostrą w drogę się wybrali:
Z Litwy Niemen, Bug z Wołynia zuchwały
I Narew bystra…"
I istotnie, że Bug nasz umie być zuchwałym, bo i szparko płynie i kapryśnie wygina swe koryto, a co najważniejsza, na wiosnę, gdy rozlewa (a czasem i drugi raz w jesieni), nieraz duże szkody sprawia nadbużańcom. Wprawdzie piękny to wówczas widok ze dworu lub dworku dominującego gdzieś na wzgórzu, gdy jeziora i rzeczki po łęgach snujące się, w jedną się z nim zleją całość tworząc nieraz ledwo dojrzaną okiem massę wody; ależ najczęściej zaleją grunta a czasem i wioskę, która się śmielej nad brzeg wysunęła, a siano popłynie lub zgnije, posiew się zmarnuje i z Bugiem naszym zuchwałym żartować nie można. Ale gdy woda wzbierze nie szkodliwie na wiosnę, gdy płyną długim szeregiem galary i tratwy, a raźne flisaki z fajkami bakunu w ustach, pluskają drygawkami ochoczo, a śpiewają piosenki aż się echo po nadbrzeżnych rozlega dąbrowach, wówczas to wesoło nad Bugiem! i wybiegają z chat nadbrzeżnych dzieci i mołodyce, wybiegają podywyty sia 1), a nie jedna z nich, do piosnki flisa zawtóruje swoją, którą wiatr pochwyci i z wodą uniesie. A po odnogach i poblizkich jeziorkach porośniętych bańczulą, sitowiem i złotą łotocią, rachotają chóry żab bezustannie, derkacze odzywają się miarowemi głosy i kaczki dzikie z wesołem kwakaniem zapadają w sitniska, a ponad tem wszystkiem latają żwawe rybitwy i czajki, muskając wód powierzchnię i powiększają tę radosną a właściwą nadwodnym miejscom wrzawę.
* * *
Na jednem ze wzgórz w półkole otoczonym korytem Buga, leżała wieś Horodno zwana, o kilkudziesięciu chatach szarych, skupionych, siostrzyca sioł podlaskich rodzona. Może tylko więcej miała na swych dachach gniazd bocianich, może krzyżów więcej na swój ulicy, i odróżniała się cerkwią unicką ocienioną brzozą i lipami, -
1) Popatrzeć się.
nieco opodal od wioski odsuniętą. A tak jak każde sioło nadbużne, do zwyczajnego w niem gwaru, ryku bydła, beczenia owiec, szczekania psów, piania kogutów, tęsknych i jęczących piosnek mołodyc, lub odgłosu fujarek, łączyła się wieczorami szczególniej, harmonia właściwa nadwodnym miejscom, złożona z odgłosów derkaczy i kaczek dzikich, klekotu bocianów, żab grzechotania, a już nie mówić o przepiórkach, o komarach, i o świerszczach, co całoletnie noce po okolicznych zbożach i burzanach cykały.
Chaty wiejskie choć biedne i schylone a stare, wszakże prawie każda z nich otoczoną była zielenią ogródków na pochyłości wzgórza przyczepionych. Ze wzgórza ładny i otwarty odsłaniał się widok na przeciwległe a podobne wsie za Bugiem, który cicho a szparko płynąc po pod wsią, szumiał gdzieś w oddaleniu na młynie. Słowem, ładnem było i wesołem położenie Horodna, chociaż, tak jak od każdego prawie sioła podlaskiego, wiał jakiś tęskno – smutny urok, może od tych biednych szarych chat, może od tych licznych krzyży i od piosnek zawodzonych a tęsknotą przesiąkłych. Ale najpoetyczniejszem i najwięcej uroku mającem miejscem, było to, gdzie stała cerkiewka horodeńska.
Na oparkanionym cmentarzu, pokrytym krzyżami, ocieniony olbrzymiemi lipami i brzozą płaczącą, stał dom Boży, skromny jak życie ludu, który go otaczał, prosty jak modły, które lud ten do nieba zasyłał: z szarego drzewa zbudowany, z dachem dranicowym, z kopułką i krzyżem promienistym, na wschód zwrócony, cały mchem zielonym porosły i barwą właściwą starości okryty, łączył w sobie pozór skromnej prostoty i szanownej powagi. Obok, wznosiła się podobna mu dzwonnica z rozbitemi dzwony, co zwoływały w święta nabożnych, co dzwoniły na Anioł Pański wieczorem, lub też jęczały przy odprowadzaniu zmarłego na mogiłki. Tuż za jedną ścianą parkanu, strome i przepaściste zniżało się wzgórze, i Bug płynął tuż blizko tak, że kopułka nieraz i krzyż odbijały się… w wodzie, a połyskując od słońca, złocistemi strugi po cichej wodzie migały. A mogiłki horodeńskie oddalone nieco od cerkwi, widniały na piasku pośród łanów rzadkiego żyta, stercząc mnóstwem krzyżów, tych jedynych pomników na mogile wieśniaka, i czerniejąc choiną szumiącą śród ciszy, jakby dla ukołysania do snu tych, którzy tam leżeli, a których dopiero trąba archanioła rozbudzi… Niedaleko cerkwi ku siole, na pochyłości wzgórza, stała plebania, dworek o jednym kominie dranicami kryty, z ganeczkiem i krzyżykiem na jego froncie wyrzniętym. Przed nim rozciągał się dziedzińczyk z gołębnikiem i z zabudowaniami gospodarskiemi, z drugiej zaś strony rozciągał się ogród nie wielki, w którym rosły wysokie grusze i lipy, stały i leżały ule, i ogródek ten zniżał się aż do koryta Buga.
Blizko parkanu cerkiewnego, od strony pola, wklęsła i poczerniała, stała chatynka diakowa, a choć uboga, stara i niedbale sklecona, przecież malowniczo przedstawiała się oku: dach jej szary, był już grubo gdzieniegdzie omszały, zrąb pobielony z drzwiami ruskiemi, spaczonemi i małemi okienkami, znacznie był pochylony; pod okienkami kłoda dębowa leżała, za ławę służąca, a całe to skromne domostwo tuliło się pod gałęzie kilku grusz dzikich, które rosły na warzywnym ogródku zasianym konopiami, makiem i słonecznikami: kilka stożków siana, daszek od brogu na słupkach i kupa tyczek, zalegały ten niby dziedzińczyk przed chatą, chróścianym otoczony płotem. Tuż, przy ścieżce, co wiodła od cerkwi, przy płocie wprost chaty, wznosił się krzyż duży na biało pomalowany z wypisem słowiańskim, u spodu którego przeczytać można było: Chwed'ko Sidoruk fundował dnia 1 września 183* r.
Na zewnątrz struktura tej chatynki i pozór zaniedbany a ubogi, w niczem się nie odróżniały od innych chat wiejskich; owszem, nawet niektóre domostwa gospodarzy horodeńskich były i większe, porządniejsze i nowsze, wewnątrz takoż w niczem się nie różniła od zwyczajnej wieśniaczej chaty, chyba większą ilością obrazków odpustowych. Było tu i pokucie i ławy wokoło ścian i stół dębowy i komin do gotowania w pierwszej" izbie; w alkierzu kilka tapczanów, parę bodenek, a w sionkach żarna i statki domowe; bo też mieszkańcy tej chaty byli życiem i zwyczajami prostemi wieśniakami, chociaż właściciel jej, był diakiem przy tutejszej cerkwi.
Chwed'ko Sidoruk był to chłop prosty jak inni w Horodnie, obowiązkami diaka tylko, cokolwiek wyższem ukształceniem (bo czytać i pisać umiał) i stosunkami z plebanią, jedynie się od nich odróżniający; a i w stroju nawet był wielce do nich podobnym, i nie nosił tych zwyczajnych diakom kapot długich, szarych, wyszywanych białemi taśmami i pasów czerwonych, ale po prostu kasztanowatą grubą sukmanę, rzemiennym pasem z dużą mosiężną klamrą przepasaną, postoły lub buty z niepoczernionemi cholewami i czapkę rogatą tegoż co sukmana koloru. Pomimo to, dość charakterystyczną była postać diaka Chwed'ka: lat przeszło pięćdziesięciu, średniego wzrostu, a pochyło się trzymając i ociężałych ruchów, wydawał się niższym niżeli był w istocie; włosy długie, czarne, spadając mu na czoło i po bokach twarzy aż na ramiona, rozwiewały się gdy szedł; oczy czarne, duże, zarost na brodzie i wąsy przystrzyżone i już siwiejące, twarz zmarszczkami zorana, ale dużo poczciwego w sobie mająca wyrazu: wszystko to stanowiło całość wrażającą się w pamięć gdy go się raz ujrzało. Głos jego w mowie zwyczajnej był trochę ochrzypty i cichy, ale W cerkwi, gdy śpiewał przy mszy lub obrzędach świętych, wówczas górował nad wszystkiemi, a pełen dźwięku po świątyni się rozchodził.
Chwed'ko miał za żonę wdowę po jednym z horodeńskich gospodarzy; z ubogą się ożenił, mając już lat przeszło czterdzieści, i wziął kobiecinę wprawdzie już nie młodą, ale cichą, potulną i pracowitą, z którą szczęśliwe i spokojne miał pożycie. Był on synem stróża cerkiewnego, w tejże samej urodził się chacie, i już od młodości służył diakiem przy tutejszej cerkiewce.
Cerkiew w siole, jestto świadek ważniejszych epok w pracowitem a jednostajnem życiu wieśniaka. Tu o jej ściany obija się płacz niemowlęcia do chrztu przyniesionego, tu matka uczy dorosłe już pacholę żegnać się i modlić, tu parobczak, gdy upatrzy w siole mołodyce, gdy ma się ku niej i w swaty do niej wyszłe, przed ołtarzem na kawałku rozścielonego płótna, ślub z nią bierze; tu wreszcie starzec zdawszy gospodarstwo na dzieci i wnuki, dobrowolnie najczęściej wyszedłszy na dziady, w przedsionku cerkwi szepce pacierze i dłoń wyciąga o jałmużnę, dopóki ponury głos dzwonu nie zęjęczy przy odprowadzaniu go na mogiłki.
Nie mało też Chwed'ko już oddał posług w cerkiewce, nie mało był przy chrzcie tych, którzy dziś się już pożenili i semie 1) mieli; nie mato był przy ślubach tych, co się pobierali i potem szczęśliwe lub nieszczęśliwe pożycie mieli, nie mało się też nadzwonił i odprowadził na mogiłki, a krzyże niektórych już pomszały i w próchno się rozsypywały. Od każdej z tych posług miał pewną daninę od gromady, ogród warzywny i łąki kawałek od księdza miał wydzielone; a choć danina była drobna i niestała, ogród był piasczysty i łąkę Bug często zalewał, jakoś to jednak szło dobrze i dostatek był w chacie; a trzeba mu było oddać słuszność, że znano Chwed'ka z jego bezinteresowności: od uboższych to często i nic wziąć nie chciał i znajomych przez przyjaźń
–-
1) Rodzeństwo.
nieraz od daniny uwalniał. Czasem nawet kiedy jaki biedny mieszkaniec dorodna skończył swój ciernisty żywot i wynosił się na mogiłki, a nie było za co sklecić trumny z prostych czterech desek i po ludzku pochować, to ksiądz proboszcz godny kapłan zapomagał, a diak także ze swój strony coś dodał, podzwonił, odśpiewał za darmo i na krzyżyk mały na mogiłę co ofiarował, i jeszcze nie rzadko było można widzieć w jego oku łzę współczucia i rozczulenia. Oprócz tych obowiązków, Chwed'ko, jeśli było potrzeba, posługiwał w plebana księdzu proboszczowi, do którego coraz się więcej przywiązywał, czasem z nim na prażnik poblizki pojechał, to do miasteczka za interesem proboszcza, to dojrzał gospodarstwa małego w probostwie; zresztą jak był czas, w swej chatynce siedział, ogród uprawiał i siano ze swej łączki zbierał i suszył: a w chatynce diakowej ich dwoje i syn ich jedyny Iwanko, chłopię dziesiecio-letnie, składali całą rodzinę i jedynych w niej mieszkańców.
Byłażto radość dla diaka, gdy mu się syn urodził, gdy o skromne i niskie ściany chaty obiło się pierwsze kwilenie na świat przybyłego Iwanka! Zaniósł go ojciec wkrótce do cerkwi, gdzie go Wielmożnyj Dobrodziej (jak nazywał proboszcza) ochrzcił, a na chrzcinach weseląc się z kumami, diak podpił sobie, bo obok poczciwości, miał tę wadę, że jak się czasem rozbawił, to i zapruszał się aż do nieprzytomności, co jednakże już coraz rzadziej się trafiało.
Potem, Iwanko kołysał się w koszu zawieszonym u belki, i matula śpiewała mu do snu tęskne, smutne, jęczące ruskie piosenki, co tak jak poświst jesiennego wiatru do smutnych nastrajają myśli; a gdy trochę podrósł i już chwiejąco się chodził, to go można było widzieć boso, w koszulince grubej, z kawałkiem czarnego razowego chleba w ręku, siedzącego na ziemi przed chatą na słoiku, lub grzebiącego i bawiącego się w piasku pod krzyżem przez jego bat'ka fundowanym. Niedługo potem to już i po wodę z dzbankiem do źródła chodził i łomaczów na ognisko nadźwigał, bo chociaż matula chuchała nad nim i starała się nie obciążać go robotą, z którą tak prędko dzieci wieśniacze się zapoznawają, to jednak bat'ko starał się koniecznie, aby gdy Iwanko nim do pewnych sił dojdsue, był już jaką taką pomocą w chacie: szczob chliba darmo u chati ne iw, jak mówił, utrzymując przytem, że przez wczesne używanie swych sił, prędzej się rozrośnie i zdrowszym będzie.. Nie przepomnieli rodzice także wodzić go do cerkwi, gdzie go matula żegnać się i modlić uczyła, a od niedawnego czasu, bat'ko w wolnych od zatrudnień chwilach. Zaczynał go już uczyć poznawać litery i syllabizować na starym a potłuszczonym elementarzu. Pomimo to jednak, w miarę wzrostu, Iwanko nie bardzo się dźwigał w pracy; matula go jako jedynaka pieściła, bat'ko częściej w plebanii i w cerkwi za posługami bawił, to choć już lat dziesięć miał Iwanko, to dlatego baraszkował sobie, swawolił i chleb czarny i skromną strawę zajadał z apetytem.
Byłoto chłopię zdrowe, rumianej, pucołowatej twarzy, oczu niebieskich, dużych, ciekawie i rozsądnie patrzących, włosów jasnoblond długich i obfitych, ubrany najczęściej w koszulinkę życzką u szyi związaną i krajką w pasie przepasaną, lub sukmanke na niej, jedyną odzież chroniącą go od zimna. Chociaż od matuli pieszczone, byłoto dziecię posłuszne i uległe, figle jego i zabawy były niewinne, a zdrowy rozsądek i pojęcie wcześnie się w nim rozwijać zaczęły.II.
Z przyczyny odległości chaty diakowej od sioła, Iwanko mało się zadawał z rówieśnikami swemi; czasem gdy z matulą poszli do kumów, a mieli ich dużo, to się pobawił, poborukał z chłopiętami na głównej sioła ulicy, ale najczęściej i prawie codziennie bawił się z Zośkę i Jurkiem, równego z nim wieku dziećmi gospodarzy, sąsiadów, a serdecznych przyjaciół i kumów diaka, których chatynka o kilkaset kroków samotna z tej strony stała. Chatynka ta, była podobna do diakowej, może więcej tylko wrosła w ziemię, drzwi były niższe i więcej w ziemię wpadłe i okienko mniejsze, ale za to obok niej stały stodółki i chlewki, których u diakowej chaty nie było. Stała ona już pod samym lasem, który szumiał leszczyną i dębami, i w którym gubił się Bug niedaleko
Rodzice Zośki i Jurka, Paweł Oleszuk z żoną Praksedą, byli to poczciwi choć niezamożni gospodarze; kawałek piasczystego gruntu obok mogiłek, ogród warzywny i łączka, były o wiele gorsze od innych w Horodnie, to też i w chacie było ubogo, ale schludnie, a dola jako tako się wlokła.
Paweł, tego co diak wieku, oddawna był przyjacielem Chwed'ka od serca, przytem należał z pobożności i dobrej woli do posług cerkiewnych, dzwonił z diakiem, nosił krzyż na processyi, świece zapalał i rozdawał W czasie nabożeństwa, kadzidło rozdmuchiwał i t… p., a kumem był Chwed'kowym przy chrzcie Iwanka, tak jak Chwed'ko jego znów nawzajem przy chrzcie Zośki i Jurka. Żony ich także polubiły się bardzo, toż i nic dziwnego, że dzieci ich prawie ciągle razem z sobą przebywały, razem się bawiły. Ale Zośka i Jurko, choć równego z Iwankiem wieku, już pracowitsze od niego wiodły życie, ażeby chleba darmo nie jadły, stosunkowo do Iwanka, daleko więcej posług rodzicom czyniły. Krótki był czas ich bezczynności, bo gdy tylko utrzymać się mogły na nogach, już ich przyuczono do pracy, już ojcu w pole jeść nosiły w dwojakach, gdy pracował na swoim lub pańskim lanie, albo zdala od pracujących siedziały pod kopą siana lub pod snopkiem zboża, i pilnowały sukmany i kobiałki; już Zośka garnków doglądała, gdy się skromna strawa pryczyła na kominie, a Jurko pasał dwoje sztuk bydła na łące i bat'kowi w polu pomagał. Pomimo to jednak, dzieci te wyrastały zdrowo, wyglądały rzeźwo, chociaż może wydawały się trochę starsze nad wiek i dojrzalsze, bo pacholęta wiejskie dorastają prędko, dojrzewają zawczasu. Praca i potrzeby, nie dają im długo gnuśnieć i pięścić się, i wtenczas gdy my się jeszcze papinkujem, gdy nam się mama uczyć nie pozwala dla nieobciążania głowy przedwcześnie, gdy bąki zbijamy, a chuchają na nas, ażeby najmniejszy nas wietrzyk nie zawiał, i ażebyśmy się najmniejszym nie znużyli trudem, to dziecię wieśniacze już pracuje; chłopak już umie zaprządz woły do woza, umie chodzić około roli i bat'kowi swemu dopomaga: dziewczyna przędzie, jeść gotuje, piele w ogródku, a chodząc boso po śniegu, po zimnie i deszczu w koszulinkach leciuchnych i kusych sukmankach, nieraz zdrowszą od nas mają cerę, weselszy humor i apetyt lepszy.
W wolnych chwilach wieczorami w dnie powszednie, a w święta przez dzień cały, przebywały z sobą dzieci, bawiąc się przed chatą diakową lub Pawłową, albo też na wydmie piasczystej od Buga siadały najczęściej w piasku, robiły jamki niby piece, lub ogródki sypały z grzędami wsadzając patyczki niby płoty, trawy i chwasty niby warzywa, i rozmawiały z sobą swobodnie i wesoło, a Zośka nawet nuciła czasem piosenki od matuli wyuczone.
W czasie tych zabaw, następujące mniej więcej rozmowy miały miejsce, w ich rodzinnym ruskim języku, a które tu dla zrozumienia, w naszej mowie podajem.
– Zrobię ja sobie, – mówił Iwanko, porząc piasek w zagonki, – ogród taki jak u proboszcza naszego, zasadzę gruszki smaczne, takie smaczne, jak mnie dała ciotka Połaszka na prażnik na Preczyste 1), i będziemy jeść i tobie dam Zośko, ho, ho! cały podołek ci nasypie… A ty co robisz, Zośko?
– Ja robię sobie piec, – zajęta grzebaniem jamki, odpowie Zośka.
– A na co tobie taki duży piec?
– Bo będę piekła chleb tak jak matula, a koło pieca zrobię studnię, a jak ty mnie dasz gruszki, to ja ci dam chleba, co będzie taki biały jak u strażnika…
– A ty że Jurku? – zapytał Iwanko.
– Ja buduję szopę na siano, żeby było gdzie zwozić z nad Buga , ale z daleka zrobię od waszego pieca, żeby się kiedy szopa nie zajęła.
– To ty sobie zwóź siano, – mówił Iwanko, – a my będziemy jeść chleb i gruszki i częstować gości, a w, ogrodzie zasadzę jeszcze mak i kartofle, kartofle zaraz blizko bedzie można upiec…
– Ale trzeba, Iwanku, ogrodzić płotem, żeby bydło nie weszło w szkodę, a Harasymowe bydło to często W szkodę włazi, – robiła uwagę Zośka.
– Prawda… ho, ho, to też zrobię parkan, oblaków wezmę grubych, zobaczysz…
–-
1) Narodzenie N. Maryi Panny.