- W empik go
Iwetta - ebook
Iwetta - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 210 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wychodząc z „Café Riche”, Jan de Servigny zwrócił się do Leona Saval:
– Może byśmy poszli pieszo? Jest zbyt ładnie, aby brać dorożkę.
A przyjaciel jego odparł:
– Ależ bardzo chętnie.
– Dochodzi dopiero jedenasta – dodał Jan – przyszlibyśmy dobrze przed północą, idźmy więc wolnym krokiem.
Na bulwarze roił się podniecony tłum, ów tłum letnich nocy, który syty i radosny burzy się, przelewa, szumi i płynie jak rzeka. Gdzieniegdzie na ulicy, w jaskrawych światłach kawiarni, przy zastawionych butelkami a szkłem stolikach siedział zwarty tłum gości, tarasując drogę. A na jezdni fiakry o czerwonych, niebieskich lub zielonych oczach szybko przemykały w mocnej smudze światła, padającego od jarzących się wystaw, i na sekundę ukazywały chudą sylwetkę drepczącego konia, profil woźnicy siedzącego wysoko na koźle i mroczny kadłub pojazdu. Miejskie dorożki ze swymi żółtymi pudłami, w których łamało się światło, podobne były do jasnych,migotliwych plam.
Przyjaciele szli wolno z cygarami w ustach, we frakach, z kwiatem w butonierce, okrycia mieli zarzucone na ramiona, kapelusze lekko na bakier, z pewną nonszalancją, jak to się zdarza ludziom w ładną pogodę, po dobrym obiedzie.
Od ławy szkolnej łączyła ich bliska, szczera i mocna zażyłość.
Jan de Servigny, niski, szczupły, o jasnych oczach i subtelnych ustach, lekko łysiejący, trochę wątły, ale bardzo elegancki, z ufryzowanymi wąsami, był jednym z owych ludzi nocy, co zdają się być zrodzeni i wychowani na wielkich bulwarach; niestrudzony, chociaż zawsze wyglądał na zmęczonego, mocny, choć cerę miał bladą, był jednym z tych drobnych paryżan, którzy dzięki gimnastyce, szermierce, tuszom i łaźni nabierają jakiejś nerwowej sztucznej siły. Słynął zarówno ze swych hulanek, jak z dowcipu, majątku, stosunków, ogłady, towarzyskiego usposobienia i światowych manier, charakterystycznych dla pewnych środowisk.
Rasowy paryżanin, lekkomyślny, sceptyk, zmienny, łatwo ulegający wpływom, pełen energii a niezdecydowany, zdatny do wszystkiego i do niczego, egoista z zasady, zdolny do wyskoków szlachetności, zjadał swoje dochody w sposób dość rozsądny i używał świata nie rujnując zdrowia. Opanowany i namiętny, zapalał się i wycofywał nieustannie, miotany sprzecznymi impulsami, ustępując wszystkim, aby w końcu usłuchać własnego rozsądku zręcznego światowca, który –
z logiką chorągiewki na dachu – patrzy, skąd wiatr wieje, i korzysta z okoliczności, nie trudząc się nad ich wytworzeniem.
Towarzysz jego, Leon Saval, równie zamożny, był jednym z tych wspaniałych, ogromnych mężczyzn, za którymi kobiety oglądają się na ulicy. Nasuwał myśl o posągu, który stał się człowiekiem, o idealnych okazach rasy ludzkiej, o modelach, które wysyła się na wystawy. Zbyt urodziwy, za wysoki, za barczysty i za silny, grzeszył nadmiarem wszystkiego, nadmiarem zalet. Wzbudził był niejedno już gwałtowne uczucie., Gdy przechodzili koło „Wodewilu”, zapytał:
– Czy uprzedziłeś tę panią, że masz zamiar wprowadzić mnie do niej?
Servigny roześmiał się.
– Uprzedzać margrabinę Obardi? Czy zapowiadasz konduktorowi omnibusu, że zamierzasz wsiąść na bulwarze do jego wozu?
Saval, nieco zbity z tropu, znów zapytał:
– Kto to właściwie jest ta pani? A przyjaciel odpowiedział:
– Parweniuszka, filutka, urocze ziółko; nie wiadomo, skąd się wzięła, nie wiadomo, jak wypłynęła wśród awanturników-światowców i umiała tam zdobyć pozycję. Mniejsza z tym zresztą! Mówią, że prawdziwe jej nazwisko, panieńskie – bo jest panną pod każdym względem, z wyjątkiem panieństwa – brzmi: Oktawia Bardin, co, wziąwszy pierwszą literę imienia i odrzuciwszy ostatnią literę nazwiska, dało: Obardi. Poza tym jest to sympatyczna kobieta i ty, przy swoich warunkach fizycznych, na pewno zostaniesz jej kochankiem. Nie można bezkarnie wprowadzić Herkulesa pod dach Mesaliny. Spieszę jednak dodać, że o ile dostęp do tego domu jest równie łatwy jak do bazaru, nikogo tam nie zmuszają do nabywania oferowanego towaru. Zaproponują ci miłość i karty, ale nie będą cię gwałtem ciągnąć do jednego czy drugiego. Wyjść można w każdej chwili.
Przed trzema laty margrabina zamieszkała w dzielnicy de l'Etoile, dość, jak wiadomo, podejrzanej, i otworzyła salony przed ową zbieraniną ze wszystkich kontynentów, która zjeżdża do Paryża, aby eksploatować swe najrozmaitsze talenty, groźne i przestępcze.
Poszedłem tam! Jakim sposobem? Dziś już nie pamiętam. Poszedłem, jak chodzą wszyscy, bo można tam zagrać, spotkać łatwe kobiety i niesolidnych mężczyzn. Lubię ten światek wyorderowanych korsarzy; wszystko to są cudzoziemcy, każdy szlachcic, utytułowany, ale o żadnym – z wyjątkiem szpiegów – nic nie wiedzą w ambasadach. O honorze prawią przy lada okazji, bez powodu wyliczają swoich przodków i kreślą życiorysy, choć o to nie pytasz; fanfaroni, filuci, oszuści, fałszywi jak ich karty, kłamliwi jak ich nazwiska, odważni z konieczności, jak zbóje, którzy, jeśli chcą ograbić ludzi, muszą narażać własne życie. Krótko mówiąc, opryszki-arystokraci. Ja przepadam za nimi. Jakże interesującą jest rzeczą przenikać ich, poznawać, jak zabawnie jest ich słuchać; często są dowcipni, a nigdy banalni, w przeciwieństwie do francuskich biurokratów. Kobiety ich z reguły bywają ładne; mają w sobie pieprzyk jakiegoś egzotycznego łajdactwa, wabią tajemniczą przeszłością, której połowę spędziły niechybnie w domu poprawczym. Zazwyczaj mają wspaniałe oczy i nieporównane włosy, warunki fizyczne jak wymarzone do ich zawodu, upajający wdzięk, uwodzicielski urok, który może doprowadzić do szaleństwa, czar zgubny, nieodparty.
Są to istoty zdobywcze jak niegdyś rycerze gościńca, drapieżne, istne harpie. Za nimi również przepadam.
Margrabina Obardi jest skończonym typem wykwintnej oszustki. W pełni dojrzała, a wciąż piękna, uwodzicielska, a fałszywa jak kot, na pewno jest do gruntu zepsuta. Można się u niej doskonale zabawić, pograć, potańczyć, zjeść kolację, krótko mówiąc: użyć wszystkich przyjemności, które składają się na życie światowe.
Leon Saval zapytał:
– Byłeś, czy jesteś jej kochankiem? Servigny odrzekł:
– Nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę. Ja tam bywam ze względu na córkę.
– Ach tak, więc ona ma córkę?…
– Czy ma córkę?! Istne cudo, mój drogi! Dziś ona stanowi główną atrakcję tej budy. Jest wysoka, postawna, prześlicznie rozkwitła, ma osiemnaście lat; w przeciwieństwie do matki, rasowej brunetki, jest rasową blondynką; zawsze wesoła, gotowa bawić się, śmiać z całego serca i tańczyć do upadłego. Kto ją ma teraz i kto ją miał poprzednio? Me wiadomo. Jest nas dziesięciu takich, którzy na nią czekamy, nie tracąc nadziei. Taka dziewczyna w rękach kobiety takiej jak margrabina to po prostu majątek. A sprytne obie! Trudno je przeniknąć. Zapewne czekają na okazję… lepszą… niż ja. Ale możesz być pewien, że jeśli ta okazja mi się zdarzy… nie przegapię jej!
Co prawda tej dziewczyny, Iwetty, w żaden sposób nie mogę przeniknąć. To istna tajemnica. Jeśli nie jest najchytrzejszą i najperfidniejszą ze znanych mi istot, musi być wcieleniem najosobliwszej w świecie niewinności. Żyje w tym podłym środowisku beztroska, swobodna i zwycięska, ponad zwykłe pojęcie przewrotna lub naiwna. Niepodobna zrozumieć, kim jest i co myśli ta przedziwna latorośl awanturnicy, wzrosła na śmietniku owego światka, wspaniała roślina wyhodowana na mierzwie czy też dziecko jakiegoś niepospolitego człowieka, wielkiego artysty, wielkiego pana, księcia czy króla, co którejś nocy zabłądził do sypialni jej matki. Sam zresztą zobaczysz!
Saval zaśmiał się i rzekł:
– Jesteś w niej zakochany.
– Nie. Ubiegam się o nią, a to nie jest to samo. Ale przedstawię ci najpoważniejszych moich rywali. Moje szanse są dość duże. Mam pewną przewagę nad innymi, cieszę się niejakimi względami.
Saval powtórzył:
– Jesteś zakochany!
– Nie. Ona zbija mnie z tropu, urzeka mnie i niepokoi, pociąga i przeraża. Boję się jej jak zasadzki, a pragnę jak orzeźwiającego sorbetu. Ulegam jej urokowi, a zbliżam się do niej jak do człowieka, którego posądza się, że jest sprytnym złodziejaszkiem. Gdy jestem przy niej, podświadomie lgnę do jej – może i rzeczywistej – niewinności, a jednocześnie rozum przestrzega mnie przed równie prawdopodobną przewrotnością. Zdaje mi się, że mam do czynienia z istotą anormalną, przekraczającą prawa natury, istotą wspaniałą lub ohydną. Jak jest naprawdę, nie wiem.
Saval po raz trzeci powtórzył:
– A ja ci powiadam, żeś zakochany. Mówisz o niej z egzaltacją godną poety i czułością trubadura. No, zastanów się, zbadaj swe serce i powiedz prawdę!
Servigny szedł przez chwilę w milczeniu, a potem znów zaczął mówić:
– Właściwie… może masz słuszność. W każdym razie ogromnie zaprząta ona mo – je myśli. Tak, może w istocie jestem zakochany. Zanadto mnie to absorbuje. Z myślą o niej zasypiam i z myślą o niej się budzę… to rzecz dość poważna. Obraz jej chodzi za mną, prześladuje mnie, nie opuszcza ani na chwilę, jest stale przede mną, obok mnie i we mnie. Ta fizyczna obsesja byłażby miłością? Twarz jej tak głęboko wryła mi się w pamięć, że niech tylko zamknę oczy, widzę ją natychmiast. Nie przeczę, że ilekroć zbliżam się do niej, serce żywiej mi bije. Zatem kocham ją, ale w dziwny jakiś sposób. Pożądam jej gwałtownie, a myśl, że miałbym wziąć ją za żonę, wydaje mi się szaleństwem, głupotą, czymś potwornym. A przy tym trochę się jej boję, jak ptak boi się krążącego nad nim jastrzębia. W dodatku jestem o nią zazdrosny, zazdrosny o wszystko, co mieszka w tym niepojętym sercu, a o czym ja nie mam pojęcia. I stale zadaję sobie pytanie: „Czy jest czarującym dziewczątkiem, czy też skończoną szelmą?” Mówi rzeczy, od których uszy puchną, ale przecież mówią tak i papugi. Jest niekiedy tak bezczelna i bezwstydna, że muszę wierzyć w jej czystość bez plamki, a niekiedy tak naiwna, tak niewiarygodnie naiwna, że po prostu wątpię, czy kiedykolwiek była niewinna. Ta dziewczyna prowokuje mnie, podnieca jak kurtyzana, a jednocześnie broni się dziewiczą skromnością. Zdaje się kochać mnie i naigrawać ze mnie; afiszuje się ze mną, jakbyśmy byli kochankami, a gdy zo – stajemy sami, traktuje mnie jak brata lub też kogoś ze służby.
Czasem zdaje mi się, że miała tylu kochanków co jej matka, to znów sądzę, że nie ma o życiu pojęcia, rozumiesz?
Trzeba ci też wiedzieć, że Iwetta z niezwykłą pasją rozczytuje się w romansach. W oczekiwaniu na wdzięczniejszą rolę jestem jej dostawcą książek. Nazywa mnie swoim „bibliotekarzem”. Co tydzień „Nowa Księgarnia” przysyła jej na moje polecenie wszelkie nowości, a ona pochłania je bez żadnego wyboru, co zapewne wytworzyło w jej głowie niezgorszy galimatias. Ta bzdurna lektura na pewno ma swój udział w niektórych pomysłach Iwetty. Kto spogląda na życie poprzez setki przeczytanych romansów, musi widzieć je w osobliwym świetle i wyrabia sobie o wszystkim dziwaczne pojęcia.
Ja więc czekam. Bo choć muszę przyznać, że do żadnej kobiety w życiu nie czułem takiego pociągu, jednocześnie wiem na pewno, że się z nią nie ożenię. A zatem, jeśli miała już kochanków, powiększę ich liczbę. Jeśli ich nie miała, wykupię bilet numer pierwszy, jak w tramwaju.
Sprawa jest prosta. Ona z pewnością za mąż nie wyjdzie. Bo i któż weźmie za żonę córkę margrabiny Obardi, czyli Oktawii Bardin? Nikt – i to z wielu powodów.
Gdzież taka dziewczyna ma znaleźć męża?
Wśród ludzi z towarzystwa? To niemożliwe. Dom matki jest domem publicznym, a córka przyciąga klientelę. W tycia warunkach nie myśli się b małżeństwie.
W kołach zamożnego mieszczaństwa? To jeszcze mniej prawdopodobne, a margrabina nie jest osobą, która zgodziłaby się na kiepski interes; wydałaby Iwettę tylko za człowieka o doskonałej pozycji, a takiego nie znajdzie.
Ma więc sięgnąć do ludu? To wykluczone. A zatem nie ma wyjścia. Panna nie należy ani do towarzystwa, ani do burżuazji, ani do ludu i nie ma sposobu, aby przez małżeństwo weszła do jednej z tych klas społecznych.
Przez matkę, urodzenie, wychowanie, dziedzictwo, maniery, nawyki należy do świata pozłacanej prostytucji.
Nie może się stamtąd wyzwolić, chyba że wstąpi do klasztoru, co jest absurdem, gdy się zważy jej sposób bycia i jej zamiłowania. Pozostaje jej jeden tylko zawód – miłość. Dojdzie do tego fachu, o ile już go nie uprawia. Nie uniknie swego losu. Z młodej dziewczyny stanie się po prostu dziewką. I ja właśnie chciałbym stać się sprawcą tej metamorfozy.
Czekam. Reflektantów jest wielu. Zobaczysz tam Francuza, pana de Belvigne; Rosjanina, zwanego księciem Krawałow, i Włocha, kawalera Valreali – ci wyraźnie wy – sunęli swoje kandydatury i rozwijają konkretną działalność. Prócz tego można naliczyć wokół niej sporą gromadkę maruderów pomniejszego kalibru.
Margrabina zastawia sidła. Ale mam wrażenie, że ma chętkę na mnie. Wie, że jestem bogaty, a nie ma tej pewności co do innych.
Dom jej stanowi największą osobliwość, jaką znam w tym zakresie.
Spotyka się tam nawet mężczyzn z najlepszego z towarzystwa, bywamy tam i spotykamy znajomych. Co do kobiet, margrabina wybrała, a raczej wysortowała sam kwiat z kolekcji zawodowych oszustek. Nikt nie wie, skąd je wytrzasnęła. Światka tego nie należy identyfikować ze światem skończonych łajdaczek ani z cyganerią, ani z żadnym innym. Margrabina miała genialną myśl, aby dobrać awanturnice posiadające dzieci, a zwłaszcza córki. Dzięki temu niejeden dudek da sobie wmówić, że ma do czynienia z przyzwoitymi kobietami.
Doszli do alei Pól Elizejskich. Lekki wiatr poruszał liśćmi i niekiedy muskał twarze, jak łagodne podmuchy olbrzymiego wachlarza wprawionego w ruch gdzieś w przestworzach. Nieme cienie błądziły pod drzewami, inne majaczyły ciemnymi plamami na ławkach. Cienie te rozmawiały cichutko, jakby zwierzały sobie ważne a wstydliwe tajemnice. Servigny mówił dalej:
– Nie uwierzysz, co za kolekcję fałszywych tytułów spotka się w tej spelunce! À propos, przyjmij do wiadomości, że przedstawię cię jako hrabiego de Saval, bo zwyczajny Saval, po prostu Saval, zrobiłby tam złe, wprost fatalne wrażenie.
Przyjaciel jego zawołał:
– Ależ po co, dlaczego? Nie chcę, aby choćby przez jeden wieczór – choćby wśród takich ludzi – posądzano mnie o tę śmieszność, że chcę sobie przywłaszczyć tytuł. Nie zgadzam się!
Servigny roześmiał się.
– Jesteś niemądry. Mnie na przykład ochrzczono tam księciem de Servigny. Jak i dlaczego – nie mam pojęcia. Po prostu jestem i pozostanę księciem de Servigny, nie skarżąc się i nie protestując. Tytuł nie przeszkadza mi, a bez niego miano by mnie tam za nic.
Ale Saval wcale nie był przekonany.
– Ba, ty jesteś szlachcicem, więc ci to uchodzi. Ale ja nie i wolę zostać jedynym parweniuszem w tym arystokratycznym salonie. Tym gorzej, a może i tym lepiej. To będzie moją cechą szczególną i… dowodem wyższości.
Servigny nie ustępował.
– Wierzaj mi, że to niemożliwe, niemożliwe – rozumiesz? To wydawałoby się jakąś anomalią. Byłbyś jak żebrak wśród królów. Zostaw to rnnie, przedstawię cię jako wicekróla Górnej Missisipi, a nikt się temu nie będzie dziwił. Jak jechać, to już na całego.
– Nie, powtarzam, że nie chcę.
– Niech i tak będzie. Ale to bardzo głupie z mojej strony, że usiłuję cię przekonać. Założę się, że zaraz u progu obdarzą cię tam jakimś tytułem – tak jak u wejścia do nie-. których sklepów ofiarowuje się paniom bukiecik fiołków.
Skręcili w prawo w ulicę du Berri i weszli do pięknego nowoczesnego, domu, powierzając okrycia i laski czterem lokajom w kusych spodenkach. Gorący zapach odświętnego zgromadzenia – woń kwiatów, perfum, kobiecych sukien – wisiał w powietrzu. A głośny niewyraźny i ciągły pomruk dobiegał z przyległych sal, gdzie czuło się tłum ludzki.
Ktoś w rodzaju mistrza ceremonii, wysoki, pełen powagi, wyprostowany, z pokaźnym brzuchem, z twarzą okoloną siwymi faworytami, podszedł do nieznajomego, pytając z lekkim a dumnym ukłonem:
– Kogo mam zaanonsować? Servigny odrzekł:
– Pana Savala.
Wówczas człowiek ów otworzył drzwi i dźwięcznym głosem oznajmił licznie już zebranym gościom:
– Książę de Servigny i pan baron Saval. W pierwszym salonie zebrały się kobiety.
Przede wszystkim rzucały się w oczy obnażone gorsy ponad zwojami wspaniałych tkanin. Pani domu, która stojąc rozmawiała z trzema zaprzyjaźnionymi damami, odwróciła się i podeszła dostojnym krokiem; poruszała się z wdziękiem, na ustach miała uśmiech.
Jej wąskie, bardzo niskie czoło skrywała masa czarnych, lśniących włosów, gęstych jak runo, przysłaniających częściowo i skronie.
Była wysoka, trochę za tęga i za pełna, nieco przejrzała, ale bardzo piękna, pięknością ociężałą, gorącą, bujną. Spod hełmu włosów, które budziły pożądanie, skłamały do uśmiechu i czyniły ją w jakiś tajemny sposób upragnioną, patrzyły ogromne, również czarne oczy. Nos był trochę za drobny, usta duże, niesłychanie ponętne, wymowne i zdobywcze.
Ale największym jej urokiem był głos. Dobywał się z tych ust, jak woda wypływa ze źródła, tak naturalny, swobodny, tak pełny i czysty, że słuchanie go sprawiało po prostu fizyczną rozkosz. Radością dla ucha było słuchać zręcznych słów płynących z tych ust z wdziękiem strumyka, radością dla oka patrzeć, jak się te piękne wargi, nieco zbyt czerwone, rozchylały, aby je wypowiedzieć.
Wyciągnęła do Servigny'ego dłoń, którą ucałował, i upuszczając zawieszony na misternym złotym łańcuszku wachlarz, podała drugą rękę Savalowi ze słowami:
– Witam pana, baronie, przyjaciele drogiego księcia są tu mile widziani.
I utkwiła swe błyszczące oczy w ogromnego mężczyznę, którego prezentował jej Ser-vigny. Górną jej wargę ocieniał delikatny, ciemny puszek, coś jakby cień wąsików, ciemniejący, gdy usta się poruszały. Biła od niej przyjemna, mocna i upajająca woń jakichś perfum, zapewne sprowadzonych z Ameryki lub Indii.
Wchodziły coraz to nowe osoby, margrabiowie, hrabiowie i książęta, więc zwróciła się do Servigny'ego z wdziękiem kobiety matki:
– Córkę moją znajdziecie panowie w przyległym salonie. Proszę bawić się, cały dom należy do was.
I opuściła ich, aby przywitać nowych gości, przy czym rzuciła Savalowi roześmiane spojrzenie, jakim kobieta darzy mężczyznę, gdy chce mu dać do zrozumienia, że się jej podoba.
Servigny wziął przyjaciela pod ramię. – Będę twoim przewodnikiem – rzekł. – Tu, w tym salonie, masz kobiety; jest to świątynia Ciała, młodego lub nieco zużytego. Przedmioty z drugiej ręki, ale warte tyle co nowe, a nawet więcej, wysoko notowane do nabycia. Tu na lewo znajduje się sala gry. To świątynia Pieniądza, nic nowego dla ciebie. Tam w głębi uprawia się taniec, to przybytek Niewinności, sanktuarium, targ na młode panny. Tam właśnie odbywa się wystawa – w całym tego słowa znaczeniu – towaru produkowanego przez te damy. Nie wzgardzono by nawet związkami uświęconymi przez prawo. To przyszłość i nadzieja… naszych nocy. W tym muzeum chorób moralnych najciekawsze właśnie są te dziewczątka o duszach zwichniętych jak członki małych klownów spłodzonych, przez linoskoczków. Chodźmy je obejrzeć.
Kłaniał się na prawo i lewo, elegancki, z uprzejmym słowem na ustach, obrzucając wygorsowane kobiety pełnym wyrazu spojrzeniem znawcy.
W głębi drugiego salonu orkiestra grała walca; przyjaciele przystanęli w progu, aby się przyjrzeć. Kilkanaście par tańczyło; mężczyźni pełni powagi, tancerki z uśmiechem zastygłym na wargach. Jak ich… matki, wydekoltowane były dość śmiało; u kilku z nich nawet staniki, trzymające się tylko na wąskich wstążeczkach, przebiegających u nasady ramienia, odsłaniały ciemną plamę pachy.
Nagle z głębi domu wybiegła wysoka panna, przecisnęła się przez tłum potrącając tancerzy i unosząc lewą ręką ogromny tren sukni. Biegła drobnym, szybkim krokiem, jak biegną kobiety wśród ciżby, i wołała:
– Ach, więc jest Muscade, witaj, Muscade!
Biła od niej pełnia życia, łuna radości. Biała cera, lekko złotawa, cera kobiety rudej, zdawała się wydzielać promienie. A obfitość włosów zebranych w węzeł, włosów o złocistych blaskach, jak skąpanych w płomieniu, zawisła nad czołem, przytłaczała giętką, jeszcze trochę za szczupłą szyję. Wydawało się, że stworzona jest do ruchu, jak jej matka do mówienia, tak bardzo gesty jej były naturalne, szlachetne i proste. Zdawało się, że każdy, kto na nią spojrzy, doznaje zadowolenia moralnego i fizycznej błogości na widok, jak ona chodzi, porusza się, schyla głowę, podnosi ręce.
Dziewczyna powtarzała:
– Dobry wieczór, Museade, dobry wieczór!
Servigny mocno potrząsnął jej rękę, jakby witał się z mężczyzną, i przedstawił:
– Panno Iwetto, oto baron de Saval, mój przyjaciel.
Skłoniła się Savalowi, po czym bystro na niego spojrzała:
– Dobry wieczór! Czy i na co dzień jest pan taki wysoki?
Servigny odpowiedział jej tym kpiarskim tonem, jakim zawsze odzywał się do niej, a pod którym krył swoją nieufność i rozterkę:
– Nie, panno Iwetto! Przybrał swe maksymalne rozmiary, aby spodobać się mamie pani, która jest zwolenniczką potężnych brył…
Odpowiedziała z komiczną powagą:
– Ależ to doskonale! Ale gdy pan zechce spodobać się mnie, proszę poprzestać na nieco skromniejszych kształtach; bardziej odpowiadają mi rozmiary przeciętne. Proszę spojrzeć: Muscade jest w sam raz dla mnie.
I wyciągnęła ku Savalowi małą, rozwartą dłoń. Później spytała: