Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Iwetta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Iwetta - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 210 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Wy­cho­dząc z „Café Ri­che”, Jan de Se­rvi­gny zwró­cił się do Le­ona Sa­val:

– Może by­śmy po­szli pie­szo? Jest zbyt ład­nie, aby brać do­roż­kę.

A przy­ja­ciel jego od­parł:

– Ależ bar­dzo chęt­nie.

– Do­cho­dzi do­pie­ro je­de­na­sta – do­dał Jan – przy­szli­by­śmy do­brze przed pół­no­cą, idź­my więc wol­nym kro­kiem.

Na bul­wa­rze roił się pod­nie­co­ny tłum, ów tłum let­nich nocy, któ­ry syty i ra­do­sny bu­rzy się, prze­le­wa, szu­mi i pły­nie jak rze­ka. Gdzie­nieg­dzie na uli­cy, w ja­skra­wych świa­tłach ka­wiar­ni, przy za­sta­wio­nych bu­tel­ka­mi a szkłem sto­li­kach sie­dział zwar­ty tłum go­ści, ta­ra­su­jąc dro­gę. A na jezd­ni fia­kry o czer­wo­nych, nie­bie­skich lub zie­lo­nych oczach szyb­ko prze­my­ka­ły w moc­nej smu­dze świa­tła, pa­da­ją­ce­go od ja­rzą­cych się wy­staw, i na se­kun­dę uka­zy­wa­ły chu­dą syl­wet­kę drep­czą­ce­go ko­nia, pro­fil woź­ni­cy sie­dzą­ce­go wy­so­ko na koź­le i mrocz­ny ka­dłub po­jaz­du. Miej­skie do­roż­ki ze swy­mi żół­ty­mi pu­dła­mi, w któ­rych ła­ma­ło się świa­tło, po­dob­ne były do ja­snych,mi­go­tli­wych plam.

Przy­ja­cie­le szli wol­no z cy­ga­ra­mi w ustach, we fra­kach, z kwia­tem w bu­to­nier­ce, okry­cia mie­li za­rzu­co­ne na ra­mio­na, ka­pe­lu­sze lek­ko na ba­kier, z pew­ną non­sza­lan­cją, jak to się zda­rza lu­dziom w ład­ną po­go­dę, po do­brym obie­dzie.

Od ławy szkol­nej łą­czy­ła ich bli­ska, szcze­ra i moc­na za­ży­łość.

Jan de Se­rvi­gny, ni­ski, szczu­pły, o ja­snych oczach i sub­tel­nych ustach, lek­ko ły­sie­ją­cy, tro­chę wą­tły, ale bar­dzo ele­ganc­ki, z ufry­zo­wa­ny­mi wą­sa­mi, był jed­nym z owych lu­dzi nocy, co zda­ją się być zro­dze­ni i wy­cho­wa­ni na wiel­kich bul­wa­rach; nie­stru­dzo­ny, cho­ciaż za­wsze wy­glą­dał na zmę­czo­ne­go, moc­ny, choć cerę miał bla­dą, był jed­nym z tych drob­nych pa­ry­żan, któ­rzy dzię­ki gim­na­sty­ce, szer­mier­ce, tu­szom i łaź­ni na­bie­ra­ją ja­kiejś ner­wo­wej sztucz­nej siły. Sły­nął za­rów­no ze swych hu­la­nek, jak z dow­ci­pu, ma­jąt­ku, sto­sun­ków, ogła­dy, to­wa­rzy­skie­go uspo­so­bie­nia i świa­to­wych ma­nier, cha­rak­te­ry­stycz­nych dla pew­nych śro­do­wisk.

Ra­so­wy pa­ry­ża­nin, lek­ko­myśl­ny, scep­tyk, zmien­ny, ła­two ule­ga­ją­cy wpły­wom, pe­łen ener­gii a nie­zde­cy­do­wa­ny, zdat­ny do wszyst­kie­go i do ni­cze­go, ego­ista z za­sa­dy, zdol­ny do wy­sko­ków szla­chet­no­ści, zja­dał swo­je do­cho­dy w spo­sób dość roz­sąd­ny i uży­wał świa­ta nie ruj­nu­jąc zdro­wia. Opa­no­wa­ny i na­mięt­ny, za­pa­lał się i wy­co­fy­wał nie­ustan­nie, mio­ta­ny sprzecz­ny­mi im­pul­sa­mi, ustę­pu­jąc wszyst­kim, aby w koń­cu usłu­chać wła­sne­go roz­sąd­ku zręcz­ne­go świa­tow­ca, któ­ry –

z lo­gi­ką cho­rą­giew­ki na da­chu – pa­trzy, skąd wiatr wie­je, i ko­rzy­sta z oko­licz­no­ści, nie tru­dząc się nad ich wy­two­rze­niem.

To­wa­rzysz jego, Leon Sa­val, rów­nie za­moż­ny, był jed­nym z tych wspa­nia­łych, ogrom­nych męż­czyzn, za któ­ry­mi ko­bie­ty oglą­da­ją się na uli­cy. Na­su­wał myśl o po­są­gu, któ­ry stał się czło­wie­kiem, o ide­al­nych oka­zach rasy ludz­kiej, o mo­de­lach, któ­re wy­sy­ła się na wy­sta­wy. Zbyt uro­dzi­wy, za wy­so­ki, za bar­czy­sty i za sil­ny, grze­szył nad­mia­rem wszyst­kie­go, nad­mia­rem za­let. Wzbu­dził był nie­jed­no już gwał­tow­ne uczu­cie., Gdy prze­cho­dzi­li koło „Wo­de­wi­lu”, za­py­tał:

– Czy uprze­dzi­łeś tę pa­nią, że masz za­miar wpro­wa­dzić mnie do niej?

Se­rvi­gny ro­ze­śmiał się.

– Uprze­dzać mar­gra­bi­nę Obar­di? Czy za­po­wia­dasz kon­duk­to­ro­wi omni­bu­su, że za­mie­rzasz wsiąść na bul­wa­rze do jego wozu?

Sa­val, nie­co zbi­ty z tro­pu, znów za­py­tał:

– Kto to wła­ści­wie jest ta pani? A przy­ja­ciel od­po­wie­dział:

– Par­we­niusz­ka, fi­lut­ka, uro­cze ziół­ko; nie wia­do­mo, skąd się wzię­ła, nie wia­do­mo, jak wy­pły­nę­ła wśród awan­tur­ni­ków-świa­tow­ców i umia­ła tam zdo­być po­zy­cję. Mniej­sza z tym zresz­tą! Mó­wią, że praw­dzi­we jej na­zwi­sko, pa­nień­skie – bo jest pan­ną pod każ­dym wzglę­dem, z wy­jąt­kiem pa­nień­stwa – brzmi: Okta­wia Bar­din, co, wziąw­szy pierw­szą li­te­rę imie­nia i od­rzu­ciw­szy ostat­nią li­te­rę na­zwi­ska, dało: Obar­di. Poza tym jest to sym­pa­tycz­na ko­bie­ta i ty, przy swo­ich wa­run­kach fi­zycz­nych, na pew­no zo­sta­niesz jej ko­chan­kiem. Nie moż­na bez­kar­nie wpro­wa­dzić Her­ku­le­sa pod dach Me­sa­li­ny. Spie­szę jed­nak do­dać, że o ile do­stęp do tego domu jest rów­nie ła­twy jak do ba­za­ru, ni­ko­go tam nie zmu­sza­ją do na­by­wa­nia ofe­ro­wa­ne­go to­wa­ru. Za­pro­po­nu­ją ci mi­łość i kar­ty, ale nie będą cię gwał­tem cią­gnąć do jed­ne­go czy dru­gie­go. Wyjść moż­na w każ­dej chwi­li.

Przed trze­ma laty mar­gra­bi­na za­miesz­ka­ła w dziel­ni­cy de l'Eto­ile, dość, jak wia­do­mo, po­dej­rza­nej, i otwo­rzy­ła sa­lo­ny przed ową zbie­ra­ni­ną ze wszyst­kich kon­ty­nen­tów, któ­ra zjeż­dża do Pa­ry­ża, aby eks­plo­ato­wać swe naj­roz­ma­it­sze ta­len­ty, groź­ne i prze­stęp­cze.

Po­sze­dłem tam! Ja­kim spo­so­bem? Dziś już nie pa­mię­tam. Po­sze­dłem, jak cho­dzą wszy­scy, bo moż­na tam za­grać, spo­tkać ła­twe ko­bie­ty i nie­so­lid­nych męż­czyzn. Lu­bię ten świa­tek wy­or­de­ro­wa­nych kor­sa­rzy; wszyst­ko to są cu­dzo­ziem­cy, każ­dy szlach­cic, uty­tu­ło­wa­ny, ale o żad­nym – z wy­jąt­kiem szpie­gów – nic nie wie­dzą w am­ba­sa­dach. O ho­no­rze pra­wią przy lada oka­zji, bez po­wo­du wy­li­cza­ją swo­ich przod­ków i kre­ślą ży­cio­ry­sy, choć o to nie py­tasz; fan­fa­ro­ni, fi­lu­ci, oszu­ści, fał­szy­wi jak ich kar­ty, kłam­li­wi jak ich na­zwi­ska, od­waż­ni z ko­niecz­no­ści, jak zbó­je, któ­rzy, je­śli chcą ogra­bić lu­dzi, mu­szą na­ra­żać wła­sne ży­cie. Krót­ko mó­wiąc, oprysz­ki-ary­sto­kra­ci. Ja prze­pa­dam za nimi. Jak­że in­te­re­su­ją­cą jest rze­czą prze­ni­kać ich, po­zna­wać, jak za­baw­nie jest ich słu­chać; czę­sto są dow­cip­ni, a nig­dy ba­nal­ni, w prze­ci­wień­stwie do fran­cu­skich biu­ro­kra­tów. Ko­bie­ty ich z re­gu­ły by­wa­ją ład­ne; mają w so­bie pie­przyk ja­kie­goś eg­zo­tycz­ne­go łaj­dac­twa, wa­bią ta­jem­ni­czą prze­szło­ścią, któ­rej po­ło­wę spę­dzi­ły nie­chyb­nie w domu po­praw­czym. Za­zwy­czaj mają wspa­nia­łe oczy i nie­po­rów­na­ne wło­sy, wa­run­ki fi­zycz­ne jak wy­ma­rzo­ne do ich za­wo­du, upa­ja­ją­cy wdzięk, uwo­dzi­ciel­ski urok, któ­ry może do­pro­wa­dzić do sza­leń­stwa, czar zgub­ny, nie­od­par­ty.

Są to isto­ty zdo­byw­cze jak nie­gdyś ry­ce­rze go­ściń­ca, dra­pież­ne, ist­ne har­pie. Za nimi rów­nież prze­pa­dam.

Mar­gra­bi­na Obar­di jest skoń­czo­nym ty­pem wy­kwint­nej oszust­ki. W peł­ni doj­rza­ła, a wciąż pięk­na, uwo­dzi­ciel­ska, a fał­szy­wa jak kot, na pew­no jest do grun­tu ze­psu­ta. Moż­na się u niej do­sko­na­le za­ba­wić, po­grać, po­tań­czyć, zjeść ko­la­cję, krót­ko mó­wiąc: użyć wszyst­kich przy­jem­no­ści, któ­re skła­da­ją się na ży­cie świa­to­we.

Leon Sa­val za­py­tał:

– By­łeś, czy je­steś jej ko­chan­kiem? Se­rvi­gny od­rzekł:

– Nie by­łem, nie je­stem i nig­dy nie będę. Ja tam by­wam ze wzglę­du na cór­kę.

– Ach tak, więc ona ma cór­kę?…

– Czy ma cór­kę?! Ist­ne cudo, mój dro­gi! Dziś ona sta­no­wi głów­ną atrak­cję tej budy. Jest wy­so­ka, po­staw­na, prze­ślicz­nie roz­kwi­tła, ma osiem­na­ście lat; w prze­ci­wień­stwie do mat­ki, ra­so­wej bru­net­ki, jest ra­so­wą blon­dyn­ką; za­wsze we­so­ła, go­to­wa ba­wić się, śmiać z ca­łe­go ser­ca i tań­czyć do upa­dłe­go. Kto ją ma te­raz i kto ją miał po­przed­nio? Me wia­do­mo. Jest nas dzie­się­ciu ta­kich, któ­rzy na nią cze­ka­my, nie tra­cąc na­dziei. Taka dziew­czy­na w rę­kach ko­bie­ty ta­kiej jak mar­gra­bi­na to po pro­stu ma­ją­tek. A spryt­ne obie! Trud­no je prze­nik­nąć. Za­pew­ne cze­ka­ją na oka­zję… lep­szą… niż ja. Ale mo­żesz być pe­wien, że je­śli ta oka­zja mi się zda­rzy… nie prze­ga­pię jej!

Co praw­da tej dziew­czy­ny, Iwet­ty, w ża­den spo­sób nie mogę prze­nik­nąć. To ist­na ta­jem­ni­ca. Je­śli nie jest naj­chy­trzej­szą i naj­per­fid­niej­szą ze zna­nych mi istot, musi być wcie­le­niem naj­oso­bliw­szej w świe­cie nie­win­no­ści. Żyje w tym pod­łym śro­do­wi­sku bez­tro­ska, swo­bod­na i zwy­cię­ska, po­nad zwy­kłe po­ję­cie prze­wrot­na lub na­iw­na. Nie­po­dob­na zro­zu­mieć, kim jest i co my­śli ta prze­dziw­na la­to­rośl awan­tur­ni­cy, wzro­sła na śmiet­ni­ku owe­go świat­ka, wspa­nia­ła ro­śli­na wy­ho­do­wa­na na mierz­wie czy też dziec­ko ja­kie­goś nie­po­spo­li­te­go czło­wie­ka, wiel­kie­go ar­ty­sty, wiel­kie­go pana, księ­cia czy kró­la, co któ­rejś nocy za­błą­dził do sy­pial­ni jej mat­ki. Sam zresz­tą zo­ba­czysz!

Sa­val za­śmiał się i rzekł:

– Je­steś w niej za­ko­cha­ny.

– Nie. Ubie­gam się o nią, a to nie jest to samo. Ale przed­sta­wię ci naj­po­waż­niej­szych mo­ich ry­wa­li. Moje szan­se są dość duże. Mam pew­ną prze­wa­gę nad in­ny­mi, cie­szę się nie­ja­ki­mi wzglę­da­mi.

Sa­val po­wtó­rzył:

– Je­steś za­ko­cha­ny!

– Nie. Ona zbi­ja mnie z tro­pu, urze­ka mnie i nie­po­koi, po­cią­ga i prze­ra­ża. Boję się jej jak za­sadz­ki, a pra­gnę jak orzeź­wia­ją­ce­go sor­be­tu. Ule­gam jej uro­ko­wi, a zbli­żam się do niej jak do czło­wie­ka, któ­re­go po­są­dza się, że jest spryt­nym zło­dzie­jasz­kiem. Gdy je­stem przy niej, pod­świa­do­mie lgnę do jej – może i rze­czy­wi­stej – nie­win­no­ści, a jed­no­cze­śnie ro­zum prze­strze­ga mnie przed rów­nie praw­do­po­dob­ną prze­wrot­no­ścią. Zda­je mi się, że mam do czy­nie­nia z isto­tą anor­mal­ną, prze­kra­cza­ją­cą pra­wa na­tu­ry, isto­tą wspa­nia­łą lub ohyd­ną. Jak jest na­praw­dę, nie wiem.

Sa­val po raz trze­ci po­wtó­rzył:

– A ja ci po­wia­dam, żeś za­ko­cha­ny. Mó­wisz o niej z eg­zal­ta­cją god­ną po­ety i czu­ło­ścią tru­ba­du­ra. No, za­sta­nów się, zba­daj swe ser­ce i po­wiedz praw­dę!

Se­rvi­gny szedł przez chwi­lę w mil­cze­niu, a po­tem znów za­czął mó­wić:

– Wła­ści­wie… może masz słusz­ność. W każ­dym ra­zie ogrom­nie za­przą­ta ona mo – je my­śli. Tak, może w isto­cie je­stem za­ko­cha­ny. Za­nad­to mnie to ab­sor­bu­je. Z my­ślą o niej za­sy­piam i z my­ślą o niej się bu­dzę… to rzecz dość po­waż­na. Ob­raz jej cho­dzi za mną, prze­śla­du­je mnie, nie opusz­cza ani na chwi­lę, jest sta­le przede mną, obok mnie i we mnie. Ta fi­zycz­na ob­se­sja by­łaż­by mi­ło­ścią? Twarz jej tak głę­bo­ko wry­ła mi się w pa­mięć, że niech tyl­ko za­mknę oczy, wi­dzę ją na­tych­miast. Nie prze­czę, że ile­kroć zbli­żam się do niej, ser­ce ży­wiej mi bije. Za­tem ko­cham ją, ale w dziw­ny ja­kiś spo­sób. Po­żą­dam jej gwał­tow­nie, a myśl, że miał­bym wziąć ją za żonę, wy­da­je mi się sza­leń­stwem, głu­po­tą, czymś po­twor­nym. A przy tym tro­chę się jej boję, jak ptak boi się krą­żą­ce­go nad nim ja­strzę­bia. W do­dat­ku je­stem o nią za­zdro­sny, za­zdro­sny o wszyst­ko, co miesz­ka w tym nie­po­ję­tym ser­cu, a o czym ja nie mam po­ję­cia. I sta­le za­da­ję so­bie py­ta­nie: „Czy jest cza­ru­ją­cym dziew­cząt­kiem, czy też skoń­czo­ną szel­mą?” Mówi rze­czy, od któ­rych uszy puch­ną, ale prze­cież mó­wią tak i pa­pu­gi. Jest nie­kie­dy tak bez­czel­na i bez­wstyd­na, że mu­szę wie­rzyć w jej czy­stość bez plam­ki, a nie­kie­dy tak na­iw­na, tak nie­wia­ry­god­nie na­iw­na, że po pro­stu wąt­pię, czy kie­dy­kol­wiek była nie­win­na. Ta dziew­czy­na pro­wo­ku­je mnie, pod­nie­ca jak kur­ty­za­na, a jed­no­cze­śnie bro­ni się dzie­wi­czą skrom­no­ścią. Zda­je się ko­chać mnie i na­igra­wać ze mnie; afi­szu­je się ze mną, jak­by­śmy byli ko­chan­ka­mi, a gdy zo – sta­je­my sami, trak­tu­je mnie jak bra­ta lub też ko­goś ze służ­by.

Cza­sem zda­je mi się, że mia­ła tylu ko­chan­ków co jej mat­ka, to znów są­dzę, że nie ma o ży­ciu po­ję­cia, ro­zu­miesz?

Trze­ba ci też wie­dzieć, że Iwet­ta z nie­zwy­kłą pa­sją roz­czy­tu­je się w ro­man­sach. W ocze­ki­wa­niu na wdzięcz­niej­szą rolę je­stem jej do­staw­cą ksią­żek. Na­zy­wa mnie swo­im „bi­blio­te­ka­rzem”. Co ty­dzień „Nowa Księ­gar­nia” przy­sy­ła jej na moje po­le­ce­nie wszel­kie no­wo­ści, a ona po­chła­nia je bez żad­ne­go wy­bo­ru, co za­pew­ne wy­two­rzy­ło w jej gło­wie nie­zgor­szy ga­li­ma­tias. Ta bzdur­na lek­tu­ra na pew­no ma swój udział w nie­któ­rych po­my­słach Iwet­ty. Kto spo­glą­da na ży­cie po­przez set­ki prze­czy­ta­nych ro­man­sów, musi wi­dzieć je w oso­bli­wym świe­tle i wy­ra­bia so­bie o wszyst­kim dzi­wacz­ne po­ję­cia.

Ja więc cze­kam. Bo choć mu­szę przy­znać, że do żad­nej ko­bie­ty w ży­ciu nie czu­łem ta­kie­go po­cią­gu, jed­no­cze­śnie wiem na pew­no, że się z nią nie oże­nię. A za­tem, je­śli mia­ła już ko­chan­ków, po­więk­szę ich licz­bę. Je­śli ich nie mia­ła, wy­ku­pię bi­let nu­mer pierw­szy, jak w tram­wa­ju.

Spra­wa jest pro­sta. Ona z pew­no­ścią za mąż nie wyj­dzie. Bo i któż weź­mie za żonę cór­kę mar­gra­bi­ny Obar­di, czy­li Okta­wii Bar­din? Nikt – i to z wie­lu po­wo­dów.

Gdzież taka dziew­czy­na ma zna­leźć męża?

Wśród lu­dzi z to­wa­rzy­stwa? To nie­moż­li­we. Dom mat­ki jest do­mem pu­blicz­nym, a cór­ka przy­cią­ga klien­te­lę. W ty­cia wa­run­kach nie my­śli się b mał­żeń­stwie.

W ko­łach za­moż­ne­go miesz­czań­stwa? To jesz­cze mniej praw­do­po­dob­ne, a mar­gra­bi­na nie jest oso­bą, któ­ra zgo­dzi­ła­by się na kiep­ski in­te­res; wy­da­ła­by Iwet­tę tyl­ko za czło­wie­ka o do­sko­na­łej po­zy­cji, a ta­kie­go nie znaj­dzie.

Ma więc się­gnąć do ludu? To wy­klu­czo­ne. A za­tem nie ma wyj­ścia. Pan­na nie na­le­ży ani do to­wa­rzy­stwa, ani do bur­żu­azji, ani do ludu i nie ma spo­so­bu, aby przez mał­żeń­stwo we­szła do jed­nej z tych klas spo­łecz­nych.

Przez mat­kę, uro­dze­nie, wy­cho­wa­nie, dzie­dzic­two, ma­nie­ry, na­wy­ki na­le­ży do świa­ta po­zła­ca­nej pro­sty­tu­cji.

Nie może się stam­tąd wy­zwo­lić, chy­ba że wstą­pi do klasz­to­ru, co jest ab­sur­dem, gdy się zwa­ży jej spo­sób by­cia i jej za­mi­ło­wa­nia. Po­zo­sta­je jej je­den tyl­ko za­wód – mi­łość. Doj­dzie do tego fa­chu, o ile już go nie upra­wia. Nie unik­nie swe­go losu. Z mło­dej dziew­czy­ny sta­nie się po pro­stu dziew­ką. I ja wła­śnie chciał­bym stać się spraw­cą tej me­ta­mor­fo­zy.

Cze­kam. Re­flek­tan­tów jest wie­lu. Zo­ba­czysz tam Fran­cu­za, pana de Be­lvi­gne; Ro­sja­ni­na, zwa­ne­go księ­ciem Kra­wa­łow, i Wło­cha, ka­wa­le­ra Val­re­ali – ci wy­raź­nie wy – su­nę­li swo­je kan­dy­da­tu­ry i roz­wi­ja­ją kon­kret­ną dzia­łal­ność. Prócz tego moż­na na­li­czyć wo­kół niej spo­rą gro­mad­kę ma­ru­de­rów po­mniej­sze­go ka­li­bru.

Mar­gra­bi­na za­sta­wia si­dła. Ale mam wra­że­nie, że ma chęt­kę na mnie. Wie, że je­stem bo­ga­ty, a nie ma tej pew­no­ści co do in­nych.

Dom jej sta­no­wi naj­więk­szą oso­bli­wość, jaką znam w tym za­kre­sie.

Spo­ty­ka się tam na­wet męż­czyzn z naj­lep­sze­go z to­wa­rzy­stwa, by­wa­my tam i spo­ty­ka­my zna­jo­mych. Co do ko­biet, mar­gra­bi­na wy­bra­ła, a ra­czej wy­sor­to­wa­ła sam kwiat z ko­lek­cji za­wo­do­wych oszu­stek. Nikt nie wie, skąd je wy­trza­snę­ła. Świat­ka tego nie na­le­ży iden­ty­fi­ko­wać ze świa­tem skoń­czo­nych łaj­da­czek ani z cy­ga­ne­rią, ani z żad­nym in­nym. Mar­gra­bi­na mia­ła ge­nial­ną myśl, aby do­brać awan­tur­ni­ce po­sia­da­ją­ce dzie­ci, a zwłasz­cza cór­ki. Dzię­ki temu nie­je­den du­dek da so­bie wmó­wić, że ma do czy­nie­nia z przy­zwo­ity­mi ko­bie­ta­mi.

Do­szli do alei Pól Eli­zej­skich. Lek­ki wiatr po­ru­szał li­ść­mi i nie­kie­dy mu­skał twa­rze, jak ła­god­ne po­dmu­chy ol­brzy­mie­go wa­chla­rza wpra­wio­ne­go w ruch gdzieś w prze­stwo­rzach. Nie­me cie­nie błą­dzi­ły pod drze­wa­mi, inne ma­ja­czy­ły ciem­ny­mi pla­ma­mi na ław­kach. Cie­nie te roz­ma­wia­ły ci­chut­ko, jak­by zwie­rza­ły so­bie waż­ne a wsty­dli­we ta­jem­ni­ce. Se­rvi­gny mó­wił da­lej:

– Nie uwie­rzysz, co za ko­lek­cję fał­szy­wych ty­tu­łów spo­tka się w tej spe­lun­ce! À pro­pos, przyj­mij do wia­do­mo­ści, że przed­sta­wię cię jako hra­bie­go de Sa­val, bo zwy­czaj­ny Sa­val, po pro­stu Sa­val, zro­bił­by tam złe, wprost fa­tal­ne wra­że­nie.

Przy­ja­ciel jego za­wo­łał:

– Ależ po co, dla­cze­go? Nie chcę, aby choć­by przez je­den wie­czór – choć­by wśród ta­kich lu­dzi – po­są­dza­no mnie o tę śmiesz­ność, że chcę so­bie przy­własz­czyć ty­tuł. Nie zga­dzam się!

Se­rvi­gny ro­ze­śmiał się.

– Je­steś nie­mą­dry. Mnie na przy­kład ochrzczo­no tam księ­ciem de Se­rvi­gny. Jak i dla­cze­go – nie mam po­ję­cia. Po pro­stu je­stem i po­zo­sta­nę księ­ciem de Se­rvi­gny, nie skar­żąc się i nie pro­te­stu­jąc. Ty­tuł nie prze­szka­dza mi, a bez nie­go mia­no by mnie tam za nic.

Ale Sa­val wca­le nie był prze­ko­na­ny.

– Ba, ty je­steś szlach­ci­cem, więc ci to ucho­dzi. Ale ja nie i wolę zo­stać je­dy­nym par­we­niu­szem w tym ary­sto­kra­tycz­nym sa­lo­nie. Tym go­rzej, a może i tym le­piej. To bę­dzie moją ce­chą szcze­gól­ną i… do­wo­dem wyż­szo­ści.

Se­rvi­gny nie ustę­po­wał.

– Wie­rzaj mi, że to nie­moż­li­we, nie­moż­li­we – ro­zu­miesz? To wy­da­wa­ło­by się ja­kąś ano­ma­lią. Był­byś jak że­brak wśród kró­lów. Zo­staw to rnnie, przed­sta­wię cię jako wi­ce­kró­la Gór­nej Mis­si­si­pi, a nikt się temu nie bę­dzie dzi­wił. Jak je­chać, to już na ca­łe­go.

– Nie, po­wta­rzam, że nie chcę.

– Niech i tak bę­dzie. Ale to bar­dzo głu­pie z mo­jej stro­ny, że usi­łu­ję cię prze­ko­nać. Za­ło­żę się, że za­raz u pro­gu ob­da­rzą cię tam ja­kimś ty­tu­łem – tak jak u wej­ścia do nie-. któ­rych skle­pów ofia­ro­wu­je się pa­niom bu­kie­cik fioł­ków.

Skrę­ci­li w pra­wo w uli­cę du Ber­ri i we­szli do pięk­ne­go no­wo­cze­sne­go, domu, po­wie­rza­jąc okry­cia i la­ski czte­rem lo­ka­jom w ku­sych spoden­kach. Go­rą­cy za­pach od­święt­ne­go zgro­ma­dze­nia – woń kwia­tów, per­fum, ko­bie­cych su­kien – wi­siał w po­wie­trzu. A gło­śny nie­wy­raź­ny i cią­gły po­mruk do­bie­gał z przy­le­głych sal, gdzie czu­ło się tłum ludz­ki.

Ktoś w ro­dza­ju mi­strza ce­re­mo­nii, wy­so­ki, pe­łen po­wa­gi, wy­pro­sto­wa­ny, z po­kaź­nym brzu­chem, z twa­rzą oko­lo­ną si­wy­mi fa­wo­ry­ta­mi, pod­szedł do nie­zna­jo­me­go, py­ta­jąc z lek­kim a dum­nym ukło­nem:

– Kogo mam za­anon­so­wać? Se­rvi­gny od­rzekł:

– Pana Sa­va­la.

Wów­czas czło­wiek ów otwo­rzył drzwi i dźwięcz­nym gło­sem oznaj­mił licz­nie już ze­bra­nym go­ściom:

– Ksią­żę de Se­rvi­gny i pan ba­ron Sa­val. W pierw­szym sa­lo­nie ze­bra­ły się ko­bie­ty.

Przede wszyst­kim rzu­ca­ły się w oczy ob­na­żo­ne gor­sy po­nad zwo­ja­mi wspa­nia­łych tka­nin. Pani domu, któ­ra sto­jąc roz­ma­wia­ła z trze­ma za­przy­jaź­nio­ny­mi da­ma­mi, od­wró­ci­ła się i po­de­szła do­stoj­nym kro­kiem; po­ru­sza­ła się z wdzię­kiem, na ustach mia­ła uśmiech.

Jej wą­skie, bar­dzo ni­skie czo­ło skry­wa­ła masa czar­nych, lśnią­cych wło­sów, gę­stych jak runo, przy­sła­nia­ją­cych czę­ścio­wo i skro­nie.

Była wy­so­ka, tro­chę za tęga i za peł­na, nie­co przej­rza­ła, ale bar­dzo pięk­na, pięk­no­ścią ocię­ża­łą, go­rą­cą, buj­ną. Spod heł­mu wło­sów, któ­re bu­dzi­ły po­żą­da­nie, skła­ma­ły do uśmie­chu i czy­ni­ły ją w ja­kiś ta­jem­ny spo­sób upra­gnio­ną, pa­trzy­ły ogrom­ne, rów­nież czar­ne oczy. Nos był tro­chę za drob­ny, usta duże, nie­sły­cha­nie po­nęt­ne, wy­mow­ne i zdo­byw­cze.

Ale naj­więk­szym jej uro­kiem był głos. Do­by­wał się z tych ust, jak woda wy­pły­wa ze źró­dła, tak na­tu­ral­ny, swo­bod­ny, tak peł­ny i czy­sty, że słu­cha­nie go spra­wia­ło po pro­stu fi­zycz­ną roz­kosz. Ra­do­ścią dla ucha było słu­chać zręcz­nych słów pły­ną­cych z tych ust z wdzię­kiem stru­my­ka, ra­do­ścią dla oka pa­trzeć, jak się te pięk­ne war­gi, nie­co zbyt czer­wo­ne, roz­chy­la­ły, aby je wy­po­wie­dzieć.

Wy­cią­gnę­ła do Se­rvi­gny'ego dłoń, któ­rą uca­ło­wał, i upusz­cza­jąc za­wie­szo­ny na mi­ster­nym zło­tym łań­cusz­ku wa­chlarz, po­da­ła dru­gą rękę Sa­va­lo­wi ze sło­wa­mi:

– Wi­tam pana, ba­ro­nie, przy­ja­cie­le dro­gie­go księ­cia są tu mile wi­dzia­ni.

I utkwi­ła swe błysz­czą­ce oczy w ogrom­ne­go męż­czy­znę, któ­re­go pre­zen­to­wał jej Ser-vi­gny. Gór­ną jej war­gę ocie­niał de­li­kat­ny, ciem­ny pu­szek, coś jak­by cień wą­si­ków, ciem­nie­ją­cy, gdy usta się po­ru­sza­ły. Biła od niej przy­jem­na, moc­na i upa­ja­ją­ca woń ja­kichś per­fum, za­pew­ne spro­wa­dzo­nych z Ame­ry­ki lub In­dii.

Wcho­dzi­ły co­raz to nowe oso­by, mar­gra­bio­wie, hra­bio­wie i ksią­żę­ta, więc zwró­ci­ła się do Se­rvi­gny'ego z wdzię­kiem ko­bie­ty mat­ki:

– Cór­kę moją znaj­dzie­cie pa­no­wie w przy­le­głym sa­lo­nie. Pro­szę ba­wić się, cały dom na­le­ży do was.

I opu­ści­ła ich, aby przy­wi­tać no­wych go­ści, przy czym rzu­ci­ła Sa­va­lo­wi ro­ze­śmia­ne spoj­rze­nie, ja­kim ko­bie­ta da­rzy męż­czy­znę, gdy chce mu dać do zro­zu­mie­nia, że się jej po­do­ba.

Se­rvi­gny wziął przy­ja­cie­la pod ra­mię. – Będę two­im prze­wod­ni­kiem – rzekł. – Tu, w tym sa­lo­nie, masz ko­bie­ty; jest to świą­ty­nia Cia­ła, mło­de­go lub nie­co zu­ży­te­go. Przed­mio­ty z dru­giej ręki, ale war­te tyle co nowe, a na­wet wię­cej, wy­so­ko no­to­wa­ne do na­by­cia. Tu na lewo znaj­du­je się sala gry. To świą­ty­nia Pie­nią­dza, nic no­we­go dla cie­bie. Tam w głę­bi upra­wia się ta­niec, to przy­by­tek Nie­win­no­ści, sank­tu­arium, targ na mło­de pan­ny. Tam wła­śnie od­by­wa się wy­sta­wa – w ca­łym tego sło­wa zna­cze­niu – to­wa­ru pro­du­ko­wa­ne­go przez te damy. Nie wzgar­dzo­no by na­wet związ­ka­mi uświę­co­ny­mi przez pra­wo. To przy­szłość i na­dzie­ja… na­szych nocy. W tym mu­zeum cho­rób mo­ral­nych naj­cie­kaw­sze wła­śnie są te dziew­cząt­ka o du­szach zwich­nię­tych jak człon­ki ma­łych klow­nów spło­dzo­nych, przez li­no­skocz­ków. Chodź­my je obej­rzeć.

Kła­niał się na pra­wo i lewo, ele­ganc­ki, z uprzej­mym sło­wem na ustach, ob­rzu­ca­jąc wy­gor­so­wa­ne ko­bie­ty peł­nym wy­ra­zu spoj­rze­niem znaw­cy.

W głę­bi dru­gie­go sa­lo­nu or­kie­stra gra­ła wal­ca; przy­ja­cie­le przy­sta­nę­li w pro­gu, aby się przyj­rzeć. Kil­ka­na­ście par tań­czy­ło; męż­czyź­ni peł­ni po­wa­gi, tan­cer­ki z uśmie­chem za­sty­głym na war­gach. Jak ich… mat­ki, wy­de­kol­to­wa­ne były dość śmia­ło; u kil­ku z nich na­wet sta­ni­ki, trzy­ma­ją­ce się tyl­ko na wą­skich wstą­żecz­kach, prze­bie­ga­ją­cych u na­sa­dy ra­mie­nia, od­sła­nia­ły ciem­ną pla­mę pa­chy.

Na­gle z głę­bi domu wy­bie­gła wy­so­ka pan­na, prze­ci­snę­ła się przez tłum po­trą­ca­jąc tan­ce­rzy i uno­sząc lewą ręką ogrom­ny tren suk­ni. Bie­gła drob­nym, szyb­kim kro­kiem, jak bie­gną ko­bie­ty wśród ciż­by, i wo­ła­ła:

– Ach, więc jest Mu­sca­de, wi­taj, Mu­sca­de!

Biła od niej peł­nia ży­cia, łuna ra­do­ści. Bia­ła cera, lek­ko zło­ta­wa, cera ko­bie­ty ru­dej, zda­wa­ła się wy­dzie­lać pro­mie­nie. A ob­fi­tość wło­sów ze­bra­nych w wę­zeł, wło­sów o zło­ci­stych bla­skach, jak ską­pa­nych w pło­mie­niu, za­wi­sła nad czo­łem, przy­tła­cza­ła gięt­ką, jesz­cze tro­chę za szczu­płą szy­ję. Wy­da­wa­ło się, że stwo­rzo­na jest do ru­chu, jak jej mat­ka do mó­wie­nia, tak bar­dzo ge­sty jej były na­tu­ral­ne, szla­chet­ne i pro­ste. Zda­wa­ło się, że każ­dy, kto na nią spoj­rzy, do­zna­je za­do­wo­le­nia mo­ral­ne­go i fi­zycz­nej bło­go­ści na wi­dok, jak ona cho­dzi, po­ru­sza się, schy­la gło­wę, pod­no­si ręce.

Dziew­czy­na po­wta­rza­ła:

– Do­bry wie­czór, Mu­se­ade, do­bry wie­czór!

Se­rvi­gny moc­no po­trzą­snął jej rękę, jak­by wi­tał się z męż­czy­zną, i przed­sta­wił:

– Pan­no Iwet­to, oto ba­ron de Sa­val, mój przy­ja­ciel.

Skło­ni­ła się Sa­va­lo­wi, po czym by­stro na nie­go spoj­rza­ła:

– Do­bry wie­czór! Czy i na co dzień jest pan taki wy­so­ki?

Se­rvi­gny od­po­wie­dział jej tym kpiar­skim to­nem, ja­kim za­wsze od­zy­wał się do niej, a pod któ­rym krył swo­ją nie­uf­ność i roz­ter­kę:

– Nie, pan­no Iwet­to! Przy­brał swe mak­sy­mal­ne roz­mia­ry, aby spodo­bać się ma­mie pani, któ­ra jest zwo­len­nicz­ką po­tęż­nych brył…

Od­po­wie­dzia­ła z ko­micz­ną po­wa­gą:

– Ależ to do­sko­na­le! Ale gdy pan ze­chce spodo­bać się mnie, pro­szę po­prze­stać na nie­co skrom­niej­szych kształ­tach; bar­dziej od­po­wia­da­ją mi roz­mia­ry prze­cięt­ne. Pro­szę spoj­rzeć: Mu­sca­de jest w sam raz dla mnie.

I wy­cią­gnę­ła ku Sa­va­lo­wi małą, roz­war­tą dłoń. Póź­niej spy­ta­ła:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: