- W empik go
Ja, morderca - ebook
Ja, morderca - ebook
Miałem poczucie, że sprężynowy nóż nada sprawie wymiar rytualny. Schowałem go do plecaka, a wszedłszy między ludzi, poczułem nagle nieprzepartą pokusę, żeby co chwilę go dotykać. Przesuwałem blokadę do przodu – i pyk! nóż się otwierał; do tyłu – i pyk! znów się zamykał. Zakręciło mi się w głowie. Jestem bogiem śmierci! Mam nieograniczoną władzę, to ja decyduję o życiu i śmierci tych przechodniów, którzy – skłonni wierzyć, że świat wciąż idzie swoim torem – nie będą umieli zrozumieć absurdu tej tragedii, która spadnie na nich jak grom z jasnego nieba. Ale stopniowo zaczął mi wracać spokój. Muszę wybrać ofiarę. Tak jest, muszę dokonać wyboru. Byłem zdania, że powinienem zabić kogoś, kto jest tego wart. Nikt z tych ludzi się nie nadawał.
A Yi (prawdziwe nazwisko Ai Guozhu) urodził się w 1976 r. w chińskiej prowincji Jiangxi. Od dziecka czuł pasję do pisania, lecz jego ojciec chciał, aby kształcił się w Akademii Policyjnej. Zanim rozpoczął profesjonalną karierę literacką, pracował jako policjant, urzędnik państwowy, redaktor i dziennikarz sportowy. Jego publikacji nie można uznać za zwykłe powieści kryminalne, ponieważ kładzie nacisk nie na to, jak policja rozwiązuje sprawę, tylko co skłania człowieka do popełnienia przestępstwa.
Kariera pisarska A Yi nabiera tempa od 2008 r. W 2010 r. pisarz został zaliczony w poczet najbardziej obiecujących młodych literatów w rankingu „People’s Literature Top 20”.
Sam A Yi opisuje siebie jako „pisarza, który chce zbadać, jak bezlitośni potrafią być ludzie”.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8002-940-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzisiaj poszedłem kupić okulary. Najpierw przymierzyłem przeciwsłoneczne, ale stwierdziłem, że zamiast maskować, tylko bardziej przyciągają uwagę. W końcu wybrałem takie z normalnymi szkłami. Były dużo lepsze, bo nie rzucały się w oczy, a gdyby ktoś mnie zobaczył, pomyślałby tylko, że mam wadę wzroku. Ludzie są skłonni ufać okularnikom. Kupiłem też przezroczystą taśmę klejącą. Na próbę owinąłem nią sobie rękę i musiałem się potem namęczyć, żeby ją zerwać.
Nie planowałem dzisiaj kupować ubrań, a do tego sklepu wszedłem przez litość. Właścicielka miała około trzydziestki, była niska, o ciemnej twarzy i z niebieską myszką na policzku, z której wyrastał włosek. Jakaś klientka przed chwilą naśmiewała się z jej wyglądu. Pomyślałem, że każdy chce wyglądać ładnie, a ona jako kobieta ma prawo otworzyć sobie sklep z ubraniami. Tak sobie pomyślałem, ale kiedy podniosła głowę, od razu pożałowałem. Jej służalcze spojrzenie śledziło każdy mój ruch. Już chciałem wyjść, gdy usłyszałem, że woła do mnie: „Proszę pana!”.
– To, co gdzie indziej dają za tysiąc, u mnie pan dostanie za kilkaset. Te same rzeczy, przebrane.
Podała mi koszulkę.
– Niech pan przymierzy, bo bez mierzenia to nic nie wiadomo. Pan najpierw zmierzy, a o cenę będziemy się martwić później.
Te kuszące klientów słowa w jej ustach zabrzmiały chropawo. Przyłożyłem do siebie koszulkę i spojrzałem w lustro. Wyglądałem tak samo jak zwykle. Gdy odrzucałem koszulkę na ladę, powiedziała:
– Pasuje panu. To jakiej pan chce?
– Nie ma pani takich – odparłem już w drzwiach.
– Pan powie jakie, zobaczymy.
– Nie wiem, jak to powiedzieć.
Wyszedłem, a ona smętnie podążyła za mną. Ulicą szedł facet w garniturze, błyszczących butach i z aktówką pod pachą.
– O, coś takiego. Ma pani takie?
Ku mojemu zdumieniu, zaszemrała:
– Mam, mam! Czemu nie?
– Buty i aktówkę też?
– Wszystko jest.
Nie spuszczając ze mnie oczu w obawie, że jednak odejdę, wróciła do sklepu i rzeczywiście, znalazła wszystko co trzeba, tylko aktówka była brązowa. Zebrałem ubrania, przebrałem się i podszedłem do lustra. Widząc pudełko z żelem do włosów, zapytałem:
– Można trochę, czy trzeba płacić?
– Można, pan bierze, ile pan chce.
Zgarnąłem dużą garść i przygładziłem włosy na płasko. O to mi chodziło.
– Na ile lat teraz wyglądam? – spytałem.
– Na dwadzieścia.
– Niech pani powie prawdę.
– Może dwadzieścia sześć – siedem.
Nie wiedziała, czy ta odpowiedź mnie zadowoliła i z niepokojem odprowadziła mnie wzrokiem do przymierzalni. Przebrałem się z powrotem, przyjrzałem się jej przez chwilę (faktycznie była brzydka) i spytałem:
– Ile razem?
Znieruchomiała, a potem jakby spazm targnął całym jej ciałem. Rzuciła się do kalkulatora.
– Policzyłam panu z maksymalną zniżką. Razem sześćset juanów, ale wezmę pięćset osiemdziesiąt.
– Za drogo.
– Co najwyżej mogę jeszcze opuścić dwadzieścia, bo inaczej w ogóle nie zarobię.
– Za drogo, nie stać mnie.
– To pan powie, ile.
Patrząc na jej podnieconą twarz, wspomniałem, co zawsze mówiła mi matka: „Tnij cenę na połowę”. Ja byłem jeszcze twardszy.
– Dwieście.
– Panie, to nawet kosztów nie pokryje.
– Dwieście.
– Jak pan naprawdę chce kupić, niech pan bierze za czterysta.
– Mam tylko dwieście.
– To wszystko za dwieście? Na taki interes mnie nie stać. Jak pan chce coś jednego, to możemy porozmawiać.
Wyszedłem. Za mną było cicho, ale niemal słyszałem, jak w duszy kłóci się sama ze sobą, jakby się rozdwoiła: jedna już chce za mną wybiec, druga jest zdania, że trzeba jeszcze zaczekać. W takiej sytuacji, kto zrobi pierwszy krok, daje znak, że gotów jest na ustępstwa. Już miałem skręcić za róg, przekonany, że nic z tego nie będzie, kiedy usłyszałem za sobą jej głos:
– Pan zaczeka! Pan bierze za dwieście!
Odwróciłem głowę – z podnieceniem, a nawet desperacją machała do mnie ręką, w drugiej ściskając wypchaną torbę. Odmachałem jej, ale nawet się nie zatrzymałem. Miałem przy sobie tylko dziesięć juanów i jeszcze jakieś groszaki.
Kiedy o 18:30 wracałem na osiedle akademii wojskowej, natknąłem się na starego He, który również szedł do domu. Na całym osiedlu mieszkaliśmy tylko my dwaj, ale przy bramie przez 24 godziny stał wartownik. Dla młodych kadetów akademii to było ważne zadanie, więc sztywni i prości jak drut stali na swoim stanowisku.
Wspinałem się po schodach za starym He, starannie utrzymując dystans między nami. Dopiero kiedy zamknął za sobą drzwi, otworzyłem moje. W domu nie było nikogo. Czasami naprawdę miałem nadzieję, że wchodząc natknę się na wyskakującego z mieszkania złodzieja.
Usiadłem i nie mając co ze sobą zrobić, zacząłem wpatrywać się w przestrzeń. Podobno, żeby czymś zapełnić nadmiar wolnego czasu, więźniowie uczą się różnych zawodów, a niektórzy po wyjściu są tak dobrzy, że mogliby uczyć innych. Ja nauczyłem się tylko masturbować. Wszedłem do łazienki i próbowałem wyobrazić sobie dziewczyny w uwodzicielskich pozach, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Mimo to udało mi się skończyć z wytryskiem.
Potem zasnąłem, a po obudzeniu sen nie chciał już przyjść. Musiałem znaleźć sobie jakieś zajęcie. Wszedłem do gabinetu i zapaliłem światło – w rogu stał stary ciemnozielony sejf bez kodowego zamka, przykryty plastikową osłoną od kurzu i zawalony różnymi rupieciami. Stał na nim wazon ze sztucznymi różami, doniczka, kosz na śmieci i sterta magazynów „Masy i film”. Zestawiłem to wszystko z sejfu, znalazłem jakiś klucz mniej więcej pasujący rozmiarem, wetknąłem do zamka i spróbowałem powolutku obrócić. Zgasiłem światło, bo ciemność sprzyja koncentracji i wzmacnia cierpliwość. Kiedyś już udało mi się go otworzyć; w środku były znaczki, jakieś obrazki, coś z nefrytu, dolary i naboje.
Pomyślałem, że kiedy ciotka odkryje kradzież, szlag ją trafi z wściekłości, ale nie odważy się nic powiedzieć. Zasłużyła sobie. Ja z matką nic stryjowi nie jesteśmy winni. To, że zamieszkałem u stryjostwa, było z ich strony po prostu spłatą długu wobec naszej rodziny. Kiedy ojciec i stryj byli młodzi, mój ojciec, chociaż uczył się lepiej, ustąpił miejsca młodszemu bratu. Utrzymywał go w czasie studiów, a sam zniszczył sobie płuca w kopalni. Ciotka kiedyś była zwykłą konduktorką w autobusie, ale uważała się za nie wiadomo co, bo urodziła się w stolicy prowincji. Kiedy matka mnie tu zabrała, przywiozła różne nasze lokalne przysmaki, ale ciotka odsunęła je pogardliwie ze słowami:
– Ależ nie trzeba, zabierz to. U was się przecież nie przelewa.
Miałem ochotę jej wtedy wykrzyczeć: „Moja matka lepiej umie zarobić niż ty!”.
Kiedy się do nich wprowadziłem, stryj z ciotką jeszcze tu mieszkali. Muszę przyznać, że było mi wtedy trudno. Dręczyło mnie skrępowanie, przygnębienie, nieśmiałość; ciągle się czegoś wstydziłem. Nigdy nie wiedziałem, co zrobić albo czego nie robić, żeby była zadowolona. Pamiętam, jak kiedyś powiedziała nagle:
– To co, może jeszcze powiesz, że nawet telewizji nie pozwalam ci oglądać?
Dopiero później przypomniałem sobie, że bojąc się jej pretensji przez dwa miesiące nie oglądałem telewizji. Bez przerwy myła podłogę, przecierała ją mopem, a potem jeszcze na kolanach docierała szmatą. Myślałem nawet o tym, żeby spytać jej znajomych, czy to zamiłowanie do czystości było u niej zawsze, czy może pojawiło się dopiero po moim przyjeździe.
Teraz mieszkała na innym osiedlu akademii i doglądała ciągnącego się w nieskończoność remontu nowego dwupoziomowego apartamentu. Stryja już jakiś czas temu skierowano na stanowisko w terenie, więc zostałem w mieszkaniu sam. Kiedyś ciągle tęskniłem za wolnością, ale ostatecznie okazało się, że wolność to nie taki znowu skarb. Też potrafi śmierdzieć. Czasu miałem nadmiar, więcej, niż dało się zużyć.
Ściskając palcami klucz, zacząłem obracać go wolniutko i ta czynność pochłonęła mnie całkowicie. W pewnym momencie z korytarza dobiegł mnie odgłos kroków. Po chwili kroki zatrzymały się i rozległ się brzęk kluczy, ten ktoś wreszcie znalazł właściwy i zdecydowanie wepchnął go w zamek. Zgrzytnęły otwierane drzwi antywłamaniowe. Ktoś wraca do domu, normalka. Dalej kręciłem kluczem i nagle do mnie dotarło. Gwałtownie szarpnąłem klucz, ale zaklinował się w zamku, a przy kolejnym niecierpliwym szarpnięciu – złamał mi się w ręku. Gdy ciotka otwierała drugie drzwi, ja po omacku naciągnąłem na sejf plastikową osłonę i wyrównałem brzegi. Ciotka kolejno zamykała najpierw jedne, potem drugie drzwi, a ja tymczasem ustawiałem te wszystkie wazony, doniczki, magazyny. Zorientowałem się nagle, że źle stoją i zacząłem rozstawiać je na nowo. Kiedy stawiałem doniczkę, ręce tak mi się trzęsły, że prawie spadła na podłogę.
Drzwi do gabinetu (czyli graciarni) były przymknięte.
Ciotka zajrzała do salonu i sypialni, a gdy zbliżyła się do gabinetu, ja leżałem już rozciągnięty na podłodze i ciężko dysząc, liczyłem:
– Czterdzieści cztery… czterdzieści pięć…
Ciotka pchnęła drzwi i wsunęła głowę do środka. Nie wiedziała, że właśnie stopą przesuwam kosz do tyłu.
– Co ty tu robisz po ciemku? – spytała.
Otworzyła szerzej drzwi i światło z salonu wpadło do gabinetu.
– Pompki – odparłem, dysząc.
– Lepiej byś się nauką zajął, zamiast pompki robić.
Zapaliła światło i gestem kazała mi wyjść. Wstałem i otrzepałem ręce z kurzu. Ciotka podniosła wazon, obejrzała go, a potem wrzuciła do kosza. Może chciała zajrzeć do sejfu? Poczułem palącą potrzebę, żeby coś powiedzieć, cokolwiek, a potem ją udusić. W tym momencie spojrzała na mnie i rzekła:
– Co z ciebie za dziwne dziecko, naprawdę. Mówiłam, żebyś poszedł się pouczyć.
Czułem, że twarz mnie pali i drgają mi policzki. Nie ruszyłem się.
– Wyjdź.
Wyszedłem dopiero, kiedy powtórzyła rozkaz. Usiadłem w salonie i jak na rozżarzonych węglach czekałem, aż wyjdzie i obwieści mi, co zrobiłem. Ale ona po wyjściu z gabinetu wepchnęła tylko do walizki kilka starych ubrań. Aż mi się wierzyć nie chciało.
– Jutro jadę w wasze strony spotkać się ze stryjkiem. Mam coś zabrać dla kogoś?
– Nie trzeba – odpowiedziałem.
Chyba wyczuła, że coś jest ze mną nie tak, ale otworzyła po prostu drzwi i wyszła.
2
Następnego dnia rano poszedłem obejrzeć tkwiący w zamku ułamek klucza. Nie było siły, żeby go wyciągnąć. Uznałem, że trzeba kupić obcęgi; miałem iść do szkoły na zdjęcia abiturienckie, więc mogłem kupić po drodze.
Tego dnia słońce było tak silne, że światło aż odbijało się od ziemi. Uczniowie zebrani na pustym placu przed szkołą gadali jak nakręceni, od czasu do czasu słychać było śmiechy. Ale ja wiedziałem, że nawet na chwilę nie opuszcza ich lęk przed tym, co wkrótce przydzieli im los. Z bliska w ich oczach widać było niepokój i strach. Tylko ja byłem poza tym wszystkim. Stanąłem z boku, nie zbliżając się do nikogo.
Rzecz miała przebiegać w dwóch etapach – najpierw każdy pozował do portretu, później było zdjęcie grupowe. Czekając na swoją kolej, przyglądałem się Kong Jie. W tym szczególnym dniu ubrana była w obcisły czarny kostium, a długą białą szyję owinęła szalem z cienkiego jedwabiu. Włosy miała zwinięte w kok, z którego wysunęło się kilka mokrych od potu kosmyków. Jej obraz w słonecznym blasku wywoływał u mnie drżenie serca, obawę, że każdy mój błąd może ją – taką cudowną i kruchą – bezpowrotnie zniszczyć.
Matka towarzyszyła jej wszędzie. Po śmierci męża wszystkie swoje nadzieje złożyła w córce, która cały czas poza szkołą poświęcała ćwiczeniom gry na skrzypcach. Na wszystkich występach matka sztywno siedziała przed sceną, obserwując reakcję publiczności, a potem z wielką surowością zabierała córkę do domu. Tylko raz, kiedy cała publiczność wstała, bijąc brawo, matka wreszcie objęła ją i zaniosła się brzydko brzmiącym szlochem.
Trudno w to uwierzyć, ale Kong Jie przez jakiś czas miała pieska. Musiała go ukrywać przed podwójną kontrolą matki i nauczycieli, więc po dwóch dniach przyszła do mnie ze swoim kłopotem, bo tylko ja mieszkałem sam. Tak się tym psem zająłem, że zdechł. Po moim kopniaku już nie wydobrzał i zdechł jej na rękach. Kiedy kopała mu grób łyżeczką, jej łzy spadały na rozkopaną ziemię. Czułem się bardzo winny, więc powiedziałem jej, że to ktoś inny go tak skopał.
Zauważyła teraz, że na nią patrzę i podeszła, sądząc, że mam do niej jakąś sprawę. W jej spojrzeniu była ta sama sympatia, z jaką niemowa patrzy na niemowę, głuchy na głuchego. Obojgu nam zmarli ojcowie.
– Smutny jesteś – powiedziała.
– Mam kłopot z ciotką – odrzekłem.
Nie mogłem spojrzeć prosto w te poważne oczy, zatroskane cudzymi kłopotami. Rzuciłem tylko:
– Żyć się nie da – i odszedłem.
Na miejscu, w którym nas fotografowano, rozwieszono białą płachtę, przed którą stało krzesło. Kiedy ktoś na nim siadał, wszyscy się przyglądali i gdy przyszła moja kolej, poczułem się nieswojo. Fotograf podniósł głowę znad aparatu i rzekł:
– Kolego, może byś tak przyczesał to wronie gniazdo.
Z jakiegoś powodu wywołało to śmiechy. Poczerwieniałem, usta mi drgnęły, ale podniosłem głowę, by uwiecznić na zdjęciu mój uciułany zarost. Po wszystkim odnalazłem niejakiego Li Yonga, który tak samo jak ja przeniósł się tu w połowie roku. Spojrzał na mnie z lękiem. Doniósł kiedyś na mnie, pobiliśmy się przez to i przegrał. Objąłem go za ramiona, uszczypnąłem i szepnąłem mu do ucha:
– Raz zawarta przyjaźń zostaje na całe życie, co nie, stary?
Po wspólnej fotografii wyszedłem ze szkoły. Nigdy już tu nie wrócę.
Kupiwszy obcęgi, sprawdziłem moje fundusze – niespełna 200 juanów. Pomyślałem, że przy okazji od razu kupię nylonową linkę i nóż, co zostawi mnie z kilkoma groszami. Wiedziałem, że zakup broni białej wymaga zgłoszenia i pozwolenia władz, więc początkowo planowałem kupić zwykły nóż kuchenny, ale kiedy sprzedawca uśmiechnął się do mnie konspiracyjnie, oświeciło mnie, że nie muszę być taki ostrożny. Powiedziałem wprost, że szukam sztyletu. Sprzedawca zabrał mnie na zaplecze i wyciągnął pudło, w którym leżały wojskowe sprężynowce. Spytał, czy chcę taki, który się składa automatycznie, czy taki, który tego nie potrafi. Wybrałem ten pierwszy.
Miałem poczucie, że sprężynowy nóż nada sprawie wymiar rytualny. Schowałem go do plecaka, a wszedłszy między ludzi, poczułem nagle nieprzepartą pokusę, żeby co chwilę go dotykać. Przesuwałem blokadę do przodu – i pyk! nóż się otwierał; do tyłu – i pyk! znów się zamykał. Zakręciło mi się w głowie. Jestem bogiem śmierci! Mam nieograniczoną władzę, to ja decyduję o życiu i śmierci tych przechodniów, którzy – skłonni wierzyć, że świat wciąż idzie swoim torem – nie będą umieli zrozumieć absurdu tej tragedii, która spadnie na nich jak grom z jasnego nieba. Ale stopniowo zaczął mi wracać spokój. Muszę wybrać ofiarę. Tak jest, muszę dokonać wyboru. Byłem zdania, że powinienem zabić kogoś, kto jest tego wart. Nikt z tych ludzi się nie nadawał. Aż zobaczyłem nadchodzącego młodego człowieka (a może był w średnim wieku, trudno to rozgraniczyć), przeczesującego włosy jednorazowym hotelowym grzebieniem. Miał jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu, wielkie skórzane buty, wąskie spodnie i obcisłą czarną koszulę. Był trochę za chudy i tak wąski w ramionach, że wyglądało to dziwacznie, nie wpływało jednak na jego świetną samoocenę. Szedł wielkimi krokami, wyniośle mijając przechodniów. Pomyślałem, że pewnie jeszcze wczoraj nie miał co ze sobą zrobić, a dziś rano dostał telefon o awansie i odtąd będzie miał w biurze własny pokój.
Mijając się z nim, usłyszałem, jak radośnie śmieje się w telefon i pomyślałem: „Ja cię zabiłem, tylko o tym nie wiesz”.
Po powrocie do domu wziąłem obcęgi, chwyciłem nimi tkwiący w zamku ułamek klucza i usiłowałem go wyciągnąć, ale nie mogłem sobie z nim poradzić. Beznadziejność sytuacji wzbudziła we mnie taką wściekłość, że zacząłem walić w sejf obcęgami i przestałem dopiero, kiedy omdlały mi palce. Pomyślałem, że oto mój dokładnie opracowany plan zacina się przez taki szczegół.
O 13:30 na korytarzu trzasnęły zamykane drzwi. Stary He wyszedł z mieszkania, więc zebrałem się w sobie i też wyszedłem. To również była część planu. Stary He wyprowadzał swojego myśliwskiego psa. Pies podnosił łapy i nim postawił je z powrotem na ziemi, za każdym razem głęboko się zamyślał. Czasami obaj się zatrzymywali, stary drapał się po ręce, a pies ocierał mu się o nogi swym przeżartym liszajami grzbietem. Czasami kładł się i nie chciał iść dalej, a wtedy stary kopał go w brzuch i plując, krzyczał:
– Po co ja cię trzymam, jak zdechniesz, to wreszcie będzie spokój!
A stary pies z przyzwyczajenia szczekał kilka razy, lecz w jego głosie nie było ani bólu, ani strachu. Dopiero gdy He mocniej szarpnął smyczą, pies zbierając siły, dźwigał się i chwiejnie stawał na nogach. Czasami, żeby go zachęcić, stary He rzucał mu coś do jedzenia.
Tego psa nic nigdy nie było w stanie pobudzić do szczekania, ale kiedy wziąłem do siebie małego pieska Kong Jie, stary kundel nie wiedzieć jakim sposobem zawiadomił o sobie mojego szczeniaka. Mały zaczął jak szalony drapać w drzwi pazurami i szczekać – przez cały dzień, bez przerwy, do ochrypnięcia. Właśnie wtedy stary He zaczął walić w nasze drzwi. Następnie zaczął w nie kopać. Miałem ochotę szczeniaka zadusić. Otworzyłem drzwi i nim zdążyłem się zorientować kto to, stary He złapał mnie za kark. Otworzył usta i zobaczyłem jego poczerniałe zęby.
– Co za hałasy o tej porze!... Kurwa mać, żeby to raz, dwa, to jeszcze, ale cały dzień jazgocze, cały dzień!… Jak ci się nie podoba tu mieszkać, to wynocha!… Co „przepraszam”, cholera, idź matkę swoją przepraszaj, cholera jasna, wynocha!
Przyznaję, że nie miałem siły mu się postawić. Kiedy mnie puścił, zacząłem kasłać, żeby wzbudzić w nim współczucie i tym skończyć sprawę, ale jemu wciąż było mało – na początek dał mi w pysk, a potem poprawił jeszcze paroma kopniakami. Powstrzymując łzy, ukłoniłem mu się i zamknąłem drzwi. Spojrzałem na pieska – był ledwo żywy ze strachu. Wysłałem SMS do Kong Jie, żeby go zabrała. „Są kłopoty”, napisałem. W tym momencie szczeniak znów zajazgotał, więc kopnąłem go w brzuch, aż poleciał w powietrze, a potem spadł z plaśnięciem na ziemię.
Kiedy teraz szedłem za starym He, nie czułem w sercu nienawiści. Albo inaczej – jeśli nawet była we mnie nienawiść, umiałem ją w sobie stłumić. Mam tę zaletę, że niełatwo ulegam emocjom. Pomyślałem, że ten idący przede mną człowiek od dawna jest już w grobie. Jest bez wartości. Potrafiłem zrozumieć samotność starego wojskowego instruktora, który kiedyś miał pod sobą kilka tysięcy ludzi. Był stary, więc sypiał coraz krócej. Codziennie bladym świtem wyprowadzał psa, a gdy wracał o wschodzie słońca – bo co miał innego zrobić? – miał już właściwie za sobą zadania na cały dzień. Wchodził do kuchni i zaczynał łomotać garnkami, czasami waląc łyżką w brzegi woka, aż brzęczało. O stałej godzinie szedł na wartownię po gazetę, którą od deski do deski czytał do południa. Potem robił obiad. Następnie spał przez godzinę i znów wychodził ze swoim wiekowym psem. Któregoś dnia nie poszedł z psem na spacer i niczego nie gotował, ale od samego rana, w wyprasowanym mundurze, obwieszony medalami, czekał na coś przed blokiem. Chodził w tę i z powrotem, aż wreszcie pod wieczór na osiedle wjechał jakiś samochód. He podbiegł do niego truchtem i kolejno uścisnął ręce przybyszom. Stałem wtedy na piętrze i widząc jak delegaci, ledwie wysiadłszy z samochodu, wsiadają do niego z powrotem, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
Stary He szedł przed siebie, aż napotkawszy grupkę szachistów, skupioną wokół roweru z przyczepą, stanął i z założonymi za plecy rękami zaczął się im przyglądać. Któryś z graczy zrobił widocznie ruch nie po jego myśli i stracił pionek, więc He zaczął głęboko wzdychać, aż gracze zaczęli się z nim kłócić. Kiedy przegadał już wszystkich, szachiści patrząc krzywo na wtrącającego się w nie swoje sprawy dziwaka, wsiedli na rowery i odjechali.
Poszedł więc dalej, w kierunku muru rozdzielającego targ od placu budowy. Pod murem po stronie budowy siedziała grupa kobiet w średnim wieku, w piżamach i z torebkami w rękach. Jadły obiad z pudełek. Kilku starych mężczyzn w białych podkoszulkach przechadzało się obok z kubkami herbaty albo z koszykami na zakupy, udając, że nie wiedzą, co tu robią, aż któraś z kobiet spytała:
– Zabawimy się?
W tym momencie stary He zawsze wyrywał się pierwszy.
– A w co?
– Nie wiesz, w co?
– Nie wiem. Powiedz, to zobaczymy.
– Dobrze wiesz w co, co tu jeszcze gadać.
– Ale naprawdę nie wiem…
– A jebał cię…
Uzyskawszy tę odpowiedź, stary He mrucząc z zadowoleniem „Jebał cię, jebał cię…”, odwiązał przywiązaną do drzewa smycz i razem z psem ruszył do pobliskiego parku. Przestałem go śledzić i wróciłem do domu. Wlałem do zamka wodę z mydłem, wziąłem obcęgi i kolejny raz próbowałem wydostać klucz. Bezskutecznie. Do tej pory jeszcze panowałem nad sobą, ale w tym momencie straciłem cierpliwość i po prostu wbiłem cały wystający kikut do środka. Poleżałem kwadrans w sypialni, wróciłem do gabinetu, nasikałem do otworu w sejfie, a potem ująłem go mocno za nóżki, podparłem barkiem, ryknąłem i poderwałem do góry. Przewalił się z hukiem. Nie miałem oczywiście nadziei, że się rozpadnie, ale na spodzie ujrzałem przyklejoną kilkoma warstwami przezroczystej taśmy równie przezroczystą kopertę, jedną z tych, które wystarczy ścisnąć i same się sklejają. Rozerwałem kopertę, wyciągnąłem upchnięte w niej kawałki starych gazet i zobaczyłem, że w środku znajduje się dziesięć starych monet. Miały na sobie napisy z nazwami różnych dynastii.
Niemal popłakałem się ze śmiechu. Miałem ochotę zadzwonić do kogoś i opowiedzieć, jak odkryłem przedziwny tok myślenia drobnomieszczan, którzy chcą ukryć swój skarb. Ciotka nikomu nie ufała, nawet sobie samej i wymyśliła, że najbezpieczniej będzie tam, gdzie najłatwiej się dostać. Kiedy wczoraj wypędziła mnie z gabinetu, chciała pomacać, czy wszystko jest na miejscu. Pomacała, było, więc wyszła uspokojona.
Stary He wrócił do domu. Spojrzałem na zegarek – 18:30. Prawdziwy z ciebie żołnierz, pomyślałem.