Ja nie mam duszy - ebook
Ja nie mam duszy - ebook
Zamurowane okno, brak mebli, strzępki porozrywanej słomy służące za materac, a przede wszystkim naga, wychudzona kobieta z obłędem w oczach – to ujrzeli policjanci po wejściu do jednej z cel w krakowskim klasztorze Karmelitanek Bosych. Barbarę Ubryk przetrzymywano w tym nieogrzewanym, wypełnionym smrodem odchodów pomieszczeniu ponad dwadzieścia lat.
O jej historii dyskutowano w Wiedniu, Paryżu i Nowym Jorku. W Krakowie – gdy prasa ujawniła sprawę – wybuchły zamieszki, tłum powybijał okna w klasztorach, obrzucił zakonników kamieniami, raniąc wiele osób. Na ulicach pojawiło się wojsko. Historia Barbary Ubryk trafiła na wyjątkowo podatny grunt przetaczającej się przez Europę fali antyklerykalizmu. Przetrzymywana przez współsiostry zakonnica dla wielu stała się kolejnym argumentem za koniecznością zlikwidowania zakonów. Tymczasem sama Barbara nie potrzebowała ideologicznych wojen, lecz jedynie troski, jaką chorych umysłowo obdarzono dopiero sto lat później.
Kim była Barbara Ubryk? Co sprawiło, że dwadzieścia lat spędziła w odosobnieniu? Dlaczego pomimo dowodów obciążających przełożone zakonnicy śledztwo w sprawie jej przetrzymywania zostało umorzone? Jak prowadzono dochodzenie w XIX wieku i co wiedziano wtedy o psychiatrii?
150 lat temu dyskusja wokół Kościoła była jeszcze gorętsza niż dzisiaj.
Natalia Budzyńska – kulturoznawca i dziennikarka, autorka reportaży i biografii nagrodzona Feniksem 2018 w kategorii eseistyka.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5986-7 |
Rozmiar pliku: | 8,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wyglądała tak, jak ją chcieli widzieć żądni sensacyjnej opowiastki czytelnicy gazet i jak ją przedstawiali w gazetach ilustratorzy. Nie była młoda, a piękne długie włosy nie osłaniały jej nagiego ciała. Jej historia nie miała też nic wspólnego z powstającymi na bieżąco legendami. Nie zamknięto jej za próbę ucieczki z żeńskiego klasztoru, w którym obowiązywała najsurowsza reguła, ani też z powodu nieszczęśliwej miłości, ani nawet przez grzech nieczystości. Tak naprawdę Barbara Ubryk nie była atrakcyjna, atrakcyjne były tylko okoliczności sprawy, o której cały Kraków mówił latem 1869 roku. I nie tylko Kraków, historią wielokrotnie i na różne sposoby przekształcaną karmili się czytelnicy gazet w Wiedniu, Londynie, Lizbonie, Mediolanie, a nawet w Toronto i Filadelfii. W tym czasie, kiedy pisano o niej kolejne artykuły i wydawano broszury z tytułami w stylu _Zbrodnia w klasztorze_, pięćdziesięcioletnia siostra Barbara pozostawała pod opieką lekarzy w Szpitalu Świętego Ducha w Krakowie. A kiedy publiczność się nasyciła, wszyscy o niej zapomnieli. Zmarła po kolejnych dwudziestu latach. Podzieliła los innych chorych psychicznie, którzy nie mając dokąd wrócić, zostawali w szpitalu do końca życia. Nawet jeśli ktoś ją odwiedzał, nawet jeśli o niej myślał, to niczego się dziś o tym okresie nie dowiemy. Choć w archiwach państwowych zachowały się pokaźnej grubości akta sprawy karnej, po dokładnym ich przejrzeniu okazuje się, że mają wiele braków, a siostry karmelitanki po stu pięćdziesięciu latach nadal nie chcą tej sprawy poruszać, ich archiwum jest więc przede mną zamknięte. Nie wiemy nawet, jak wyglądała ta bohaterka jednej z najgłośniejszych spraw kryminalnych dziewiętnastowiecznego Krakowa, o której opowiadano i na arystokratycznych salonach, i w kręgach artystów, i wśród mieszczan, a także plebsu. Nikt nie był zainteresowany zrobieniem jej zdjęcia? Ależ owszem, wśród akt sprawy zachowały się wizytówki fotografów krakowskich i wiedeńskich. Sąd im jednak odmawiał. I w ten sposób Barbara Ubryk pozostała w pamięci jako oszalała młoda zakonnica, przywoływana na łamach popularnych pism do dzisiaj, zwykle w letniej porze plotkarskiej posuchy. Symbol katolickiego ciemnogrodu lub ciemiężonych w lochach chorych psychicznie. Albo ofiara romantycznej, bo zakazanej, miłości.0
Noce są bardzo krótkie i nawet wtedy wpada do środka śpiew ptaków, tych nocnych. Właściwie ani przez chwilę nie jest cicho, od wielu już lat nie jest cicho. I wcale nie tylko przez ptaki, świerszcze, dzwony kościelne i dzwonki ręczne, bzyczenie much i komarów, ale też przez te wszystkie głosy, które słychać w głowie, bez ustanku, do których właściwie się już przyzwyczaiła. Sama nie rozpoznaje swojego głosu, a przecież nie zapomniała, jak się mówi, jak się śpiewa, jak się modli, jak się krzyczy. Siebie zapomniała. Czasem kiedy spojrzy na swoje ciało, na fragment ciała, na przykład spojrzy na dłoń swoją, to nie widzi swojej dłoni, tylko czyjąś, obcą, nienależącą do jej ciała, którego nie widzi, tylko czasami je czuje. Czuje jego fizyczność, choć tego też nie jest pewna. Bo czy to ona? Kim jest ona? Kim są głosy, które rozkazują jej ciału, które czegoś od jej ciała wymagają, które tłumaczą jej rzeczywistość i zaludniają tę ciemność, w jakiej jest pogrążona? Jej głowa zbiera wszystkie gorączkowe myśli. Emocje? Nie, emocje pozostały gdzieś indziej i należą do kogoś innego. Czasami tylko przypomina sobie obezwładniający lęk przed tym, co nagle zobaczyła, co widywała, co widuje i co kiedyś niezrozumiałe, dziś jest przewidywalne. Krótkie, ale intensywne pamięta olśnienia, gdy niespodziewanie zrozumiała świat i otoczenie, prawa, które rządzą wszystkim, a przede wszystkim nią. To już przeszłość, nauczyła się nowego życia w świecie wprawdzie wrogim, ale już trochę oswojonym. Czasem jeszcze zastanowi się, czy może rzeczywiście nie jest przypadkiem sama. Ale w takim razie kim jest głos tłumaczący jej cierpliwie, że chleb, który właśnie ktoś jej podał, jest zatruty albo że jeśli go pokruszy i wyrzuci, to stanie się coś ważnego lub coś strasznego się nie stanie, i czy to nie cudowne, że taką zwykłą czynnością może uratować życie swoje albo czyjeś, może całego świata? A kiedy krzyczy, to musi krzyczeć ze wszystkich sił, bo taka jest jedyna możliwość. A kiedy tańczy, to musi jak najszybciej, bo wtedy nikt jej nie złapie, najważniejsze zaś, że jej myśli wtedy będą bezpieczne. Ale najczęściej leży i już nad niczym się nie zastanawia, byle do niej nie podchodziły te strachy, te osoby, niech jej nie gonią, nie zdzierają z niej koszuli, niech te wszystkie straszne rzeczy się nie dzieją. A zresztą, jak tylko spróbują, to ona wie, co trzeba zrobić, gdzie się schować, jak zaatakować, bo najlepiej atakować znienacka.
Teraz robi się jednak szaro i jest coraz goręcej. Pot spływa po plecach, do których przylepiają się kawałki słomy. Do moich pleców? Jej pleców? Obcych pleców? Plecy plecują plecują plecują plec bzdury pleców plec. Szepcze pod nosem. Szeptanie czasem uspokaja. Można leżeć na boku z podkurczonymi nogami i szeptać od jednej ciemności do drugiej bez zatrzymania. Ale czasem nie da się leżeć, trzeba chodzić. Nie wolno się zatrzymać ani na sekundę, trzeba iść i iść, jak nie na nogach, bo kręci się w głowie, to na kolanach, bez końca na kolanach, do zdarcia skóry, do zdarcia strupów, przez szarość i ciemność. Kochankowie już nie przychodzą, została ich pozbawiona za karę. Kiedyś zaludniali jej celę, podchodzili pod okna, wołali ją, zmuszali ją do kontaktu, na co chętnie przystawała, bo taką otrzymała misję. Misja mogła być zbawienna. Teraz tylko dręczą ją głosy i te osoby zza drzwi. Te kobiety. Tak, wie, że to zakonnice, wszystko to jest jasne, karmią ją oczywiście, choć nie zawsze potrawy, które jej podają w drewnianych miseczkach, są jadalne, czasem też ją myją i obcinają jej włosy i paznokcie, i wtedy wkładają jej ucho do celi, zakopują ucho w sianie i ona musi długo go szukać, bo to przecież nie jej ucho, ona swoje ma, to obce ucho, które ma bardzo precyzyjne zadanie, więc trzeba każde źdźbło słomy przeszukać, wygnieść, podmuchać w nie i dopiero wtedy, a to jest bardzo dużo pracy, dopiero wtedy można spać spokojnie. Dobrze pamięta, co one robią całymi dniami, jak ją okłamują i spiskują razem z tym ojcem, jednym, drugim, trzecim, zakonnikiem tamtym w tamtym tamtego z tamtym w tamtym na tamtym tamtego tamże. Nie jest szalona, pamięta, dlaczego biją dzwony i co się dzieje w chórze rano, jak tylko wokół zaczyna szarzeć.
W chórze wszystko się zaczęło, gdy stojąc w rzędzie, spojrzała na siostry modlące się naprzeciwko i nagle z otwartych brewiarzy zaczęły wylatywać słowa, ptaki, motyle i koniecznie trzeba je było pozamykać wszystkie od razu, bo mógł też z nich wylecieć smok, diabeł koszmar z dzieciństwa pan Twardowski z ogonem. Pogasić świece trzymane w dłoniach, dmuchać w ich płomienie, bo ktoś je może zobaczyć, może się skierować tu właśnie, w to miejsce, nadejść, zniszczyć, spalić, te świece pokazują mu drogę, więc szybko zdmuchnąć. Zdmuchnąć. Ale dlaczego trzeba się przy tym śmiać? Kto się śmieje? Ja się śmieję, czy to ja? A może trzeba się właśnie teraz śmiać i szybko uciekać, jak najszybciej, bo patrzą tak nienawistnie, trochę można się ich bać, trzeba się ich bać i schować się szybko, zanim wyleci z tych pozamykanych brewiarzy, które już one zdążyły na powrót otworzyć, zanim wyleci z nich ta myśl, ten wróg, ten ptak czy smok. I wtedy, tego dnia, wszystko stało się jasne, latami przeżywany strach i niepokój, zamyślenia trwające godzinami, minutami, stuleciami, otchłanie i przepaści, w które wpadało się co jeden krok, czasem co dziesięć, spojrzenia i gesty, które nie były takie jak zawsze, o nie, słowa, które zaczynały znaczyć coś o wiele, wiele więcej, wszystko to nagle złożyło się w jedną całość, bardzo logiczną całość. Jakże bezsensowne teraz wydawały jej się te wielogodzinne spowiedzi, te wyrzuty sumienia, te udręki, których nie mogła wygonić dyscypliną, postem i modlitwą! Teraz patrzyła wokół i zaczynała rozumieć, wszystko miało znaczenie najwyższej wagi. Kolejność sióstr w chórze, wybór tej, która miała czytać przy posiłku, ukradkiem przemykający pod murem parobek, wskazujący palec matki przełożonej, pierwsza litera psalmu, plama na suficie. Krzykiem i śpiewem, tylko krzykiem i śpiewem można było sprawić, by one przestały słyszeć jej myśli i pragnienia, jej grzechy i przewinienia. A więc jest sposób na to, jest! Z całych sił, głośno śpiewać byle co. Przecież nie Boże psalmy, te one znają doskonale, ale coś zwykłego, coś z dawna, z podwórka domowego, warsztatu ojca, gdzie śpiewali śpiewali rechotali wykrzykiwali pokazywali palcem na nią, odsłaniali zęby, dziąsła, wskazywali miejsce w stodole, a ona uciekała, a potem robiło się jej gorąco, gdy ukryta w trawie, na łące, pod drzewem, słuchając świerszczy, przypominała sobie słowa tych piosenek. Więc potem trzeba pośmiać się wesoło, szyderczo może raczej, że udało się przechytrzyć wrogów, udało się zatkać im uszy i niczego się nie dowiedzą, żadnej myśli z niej nie wyciągną.
Ale teraz to już pamięta, nie pamięta, mamrocze i szepcze do ściany do pająka w dół do czyśćca, gdzie spada gówno całego świata. Ale to nie jej dłoń rozmazuje na ścianie to gówno, ten grzech, ten smród piekielny. Jej dłoń jest piękna, młoda, biała, a ta jest inna, bo wszystko jest inne i winne, winą winne. Teraz to ona nawet nie wie, co oznacza teraz.
Jej świata wcale nie da się wymierzyć, ale gdyby można było, to jej świat ma metrów dwadzieścia kwadratowych. Kupkę siana, otwór kloaczny, dwie miseczki drewniane. Niewielką szparkę, przez którą zajrzy dzień i ćwierkanie wróbla albo kosa objadającego czereśniowe drzewa w ogrodzie. Drzwi z klapką na zasuwę, przez którą dwa razy dziennie czyjaś ręka poda jej coś do jedzenia. Czasem w tym otworze pojawi się twarz siostry Agnieszki, czasami coś powie, a siostra Agnieszka jako jedyna ze wszystkich jest poza zagrożeniem i poza posądzeniem, i poza systemem. Niestety nie chce ona w to uwierzyć i wcale nie chce ujrzeć prawdy, ale można jej ufać i to jest najważniejsze. Jej jednej. Byle tylko jej nie przekabacili, warto jednak uważać, bo mogą ją wykorzystać do tego i owego, a ona nawet nie będzie o tym wiedzieć.
Dzisiaj powiedziała, że przybędzie do klasztoru wizytator, gość ważny, ale dobrze wiadomo, że niebezpieczny, więc trzeba być cicho jak mysz, jak pająk, jak śpiąca mucha. Jeśli się uda i nikt jej nie zauważy, to nie zostanie porwana, nie zostanie odmieniona, nie zostanie podmieniona, nie zostanie zatruta, otruta, pobita, zbita.
Świat jej jest o wiele większy niż ta ciemna cela, przekracza jej rozmiary miliony razy, wypełza na zewnątrz przez wszystkie otwory, choćby najmniejsze, ale o tym nikt nie wie. Teraz to są strzępy świata, rozłażą się na różne strony, trudno je pozlepiać w jedną całość. Niby jest uwięziona, ale czuje się tu właściwie bezpiecznie, nie chciałaby więc nigdzie wyjść. Niby jest bezpieczna, a jednak ogarnia ją przerażenie, bo wciąż coś jej zagraża. Niby się boi, lecz na zewnątrz byłoby jeszcze gorzej, wszak matka przełożona mówiła, co robią ludziom w szpitalach. A ten tutaj to grobowiec, obszerny, za obszerny, pozaśmiertelny, z bezpośrednim połączeniem z czyśćcem tego świata. Z czyściownikiem tego świata.
Gość chodzący po klasztorze, mężczyzna zaglądający do cel, wróg czy przyjaciel wkraczający w świat kobiet, welonów i stóp obutych w sandały. Przechodzi przez furtę, przekracza podwójne najeżone kolcami kraty rozmównicy, przemyka przez pogrążone w wiecznym milczeniu korytarze. Otwierają się jedne drzwi, drugie, trzecie, najpierw te na parterze, potem te na piętrze.
Obserwowała swoje piersi i brzuch bardzo dokładnie. Widziała prześwitujące przez skórę żyły mniejsze i większe. Miały różne kolory i nieustannie się poruszały. Wiły, łączyły, syczały niczym węże. Piersi rosły do tak olbrzymich rozmiarów, że musiała zdzierać z siebie ubranie, bo dusiło, tak mocno dusiło, nie można było nabrać powietrza. A przecież dziecko w jej łonie, chyba dziecko, potrzebowało powietrza, musiało oddychać. Wiedziała, że w piersiach zbiera się mleko dla dziecka. Jej ciało zmieniało się. Przez skórę widziała nie tylko żyły, ale i płód. Czasem przypominał człowieka, czasem zlepek kijanek, ruszających się ciemnozielonych kijanek, tych zapamiętanych z przydrożnych kałuż. Bała się. Krzyczała ze wszystkich sił, waliła pięściami w drzwi, żeby wydostały z niej te żaby, ropuchy, oślizgłe potwory, które rosły w niej za karę. Bo była wstrętna i winna. Bo nigdy, przenigdy nie powinna tu zostać, bo wciąż myślała tylko o tym, o czym nie powinna, bo podnosiła oczy na nich, bo nie mogła skupić się na miłości do Boga i od Boga, bo te inne myśli prowadziły ją za rękę, a ona była im posłuszna. I one tak samo, patrzyły przecież kiedyś na nią ze zrozumieniem, mrugały jednym okiem, podnosiły habity, odsłaniały uda, oblizywały wargi, czesały długie włosy, które ukrywały, ukrywały, ukrywały. Tylko do niej z nożyczkami, ciach, ciach. I teraz ma za karę. Jej ciało się przekształca, wymyka się spod kontroli, puchnie, ogromnieje, przez ten dolny otwór wślizgują się cienkie węże, które ona potem widzi przez skórę. Na dłoniach, ramionach, brzuchu, na łydce, nawet na stopie. Mienią się, barwią, błyszczą, syczą! Syczą!
Musi się drapać, wydrapać, rozszarpać. Może kawałkiem szyby, może stłuczonej miski, może zębami. Wyciągnąć je z własnego ciała, spod skóry, zadeptać. Może wtedy przestaną się ruszać.
A kiedy wyczerpana kilkoma dniami lęku zasypia i budzi się, to nagle widzi, że w brzuchu już nie ma kijanek, ale dziecko, prawdziwe małe dziecko. I tylko wciąż te węże są żywe, zagrażają dziecku, chcą z niego wyssać całe życie.
A co one robią z dziećmi? Ze swoimi dziećmi? Bo przecież one też, z nimi tamtymi, co tu chodzą korytarzami cały dzień i noc, cały rok i nieskończoność całą.
Czasem zastyga, nieruchomieje i wtedy wydaje jej się, że przez gęstniejące wokół powietrze przedostaje się jakieś inne życie, niby podmuch letniego wiatru. W takich chwilach zdaje sobie sprawę z tego, że kiedyś było coś innego, ona była inna i świat wokół był inny, inne były uczucia, inne było światło, inne zapachy i inne sny. Działo się coś, czego nie potrafi nazwać i opowiedzieć, ale całe jej ciało i umysł po prostu wiedzą, wiedzą, że było inne. Tak jakby był to świat sprzed katastrofy, świat sprzed narodzin, a może raczej świat sprzed śmierci. Trudno by jej było odpowiedzieć na pytanie, czy był to świat lepszy, czy ona była lepsza, czy inni byli lepsi. Jej myśli prześlizgują się tylko po powierzchni wspomnienia, nie zatrzymując się dłużej przy nim. Po prostu:
Kiedyś było ciepło miękkiego ciała, z którego wydobywały się promienie niebiańskiego smaku. Otulały ją te promienie, a ona, poddając się im, szybowała wśród obłoków.
Kiedyś był ruch w nieskończoności. Pod stopami żywa roślina, zieloność trawy i upajający zapach koniczyny, z której umiała upleść wianek.
Kiedyś była błękitność rzeki, której wody porywały wianki, przelewały się między palcami, ochładzały ciało.
Kiedyś były płatki śniegu zakrywające okna i wirujące w szarościach dnia, mróz malujący kosmiczną roślinność, zaspy po pas, w których można było się położyć i zapadać coraz bardziej i bardziej. Pył osiadający na rzęsach, topniejący przy ogniu.
Kiedyś był ogień na rozległym polu, iskry wciągane w czeluść nieba. Parzący ziemniak, który ranił język, zapach spalenizny i ziemi, a nad głową jesienne ptaki.
Kiedyś był stół drewniany i duża dłoń ojca głaszcząca go długo, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem.
Kiedyś była biała kotka i jej ślepe dzieci, i pies łaskoczący czubkiem ogona w policzek. Sierść pachnąca deszczem, cierpliwe ucho, wilgotny nos i serce, które miarowo bije.
Kiedyś były szmaciane lalki, którym nie rosły włosy, nie wiadomo, czy dopiero się urodziły, czy raczej były trochę starsze i trzeba było nauczyć je chodzić.
Kiedyś były wschody słońca nad lasem, niebo ciągle w ruchu zmieniało barwy, a potem bladło, drżała ziemia, ludzie otwierali oczy i usta.
Kiedyś były szare oczy, w które można było patrzeć, w które można było się zanurzyć, w których można było się przeciągnąć, skulić i zasnąć.
Kiedyś była pierzyna wysoka niczym góra rzecznego piasku przysypana śniegiem, a w niej ukryte bajki, księżniczki, smoki i dzielni rycerze.
Kiedyś był las i dwa kruki ponad nim, stosy szyszek szukających wiewiórek, dywany z paproci i chropowate pnie coraz większych drzew.
Kiedyś było słońce za białą firanką, różowa pelargonia na parapecie i drażniący zapach przypalonego mleka, naga stopa szukająca ciepła w uwięzionym promieniu, daleki śmiech i ciekawość zza rzęs.
Kiedyś dzień miał zawsze swój początek i koniec, podobnie jak noc.1
Niedziela, 18 lipca 1869 roku
Przeor klasztoru w Czernej ojciec Julian Kozubski wizytuje klasztor Karmelitanek Bosych na Wesołej w Krakowie pierwszy raz od kilku lat. To w ogóle ciekawa postać. Ojciec Julian od Trójcy Świętej Kozubski opuścił bowiem zakon w 1843 roku, powrócił do klasztoru po śmierci przeora Alojzego Klugera w 1860 roku i sam został wybrany na przeora, ale… jako ksiądz diecezjalny. Ta sytuacja pokazuje, że karmelici bosi w Czernej byli w poważnym kryzysie. W grudniu 1861 roku klasztor wizytował ojciec Grzegorz od Świętej Teresy, który napisał do generała w Rzymie, że w tym, co się dzieje w Czernej, nie widać karmelitańskiego ducha. Nie dość, że przeorem nie jest zakonnik, to urząd magistra nowicjatu pełniony jest bez pozwolenia, co oznacza, że właściwie można unieważnić profesje nowicjuszy. Pozwolenia od biskupa nie miał również ówczesny spowiednik karmelitanek na Wesołej, będący zaledwie rok po święceniach ojciec Romeusz od Świętego Alojzego (Brożek). W konwencie poza tym nie odbywały się kapituły, życie wspólnotowe nie było pielęgnowane, królował chaos, zarówno jeśli chodzi o sprawy organizacyjne, jak i duchowe, które według ojca Grzegorza były w kompletnej rozsypce. Nikt nad niczym tu nie panował. Każdy wychodził, kiedy chciał i dokąd chciał, każdy modlił się i medytował wtedy, kiedy uważał za stosowne, a przeor mieszkał na klasztornym folwarku w Siedlcu i do klasztoru przyjeżdżał rzadko. Nie lepiej pisała o ojcu Kozubskim ówczesna kronikarka karmelitanek siostra Cherubina od Trójcy Świętej: „Zgromadzenie pragnęło mieć prowincjała, bośmy nie miały nikogo, co by nas prowadził do doskonałości zakonnej. Bardzo był życzliwy dla zgromadzenia nasz Przewielebny Ojciec Przeor czerneński, ale nie miał daru od Pana Boga, żeby o obserwancję zakonną dbał, bo u niego było wszystko dobre, co Matka Przełożona sobie życzyła”¹.
Kraków w 1869 roku – tym, w którym gruchnęła informacja o przetrzymywanej w nieludzkich warunkach zakonnicy
autor nieznany, _Widok ogólny od strony Wisły_, 1865–1975 / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Teraz w niedzielnej wizytacji towarzyszy mu ojciec Józef Tyrka. Oprowadzają ich po klasztorze przeorysza Maria Józefa Teresa od Narodzenia Pana Jezusa, mistrzyni Teresa Barbara Salomea od Świętych Telesfora i Szymona, podprzeorysza Ksawera Teresa od Świętego Józefa i siostra Onufria Józefa od Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Ojcowie z taką asystą chodzą od celi do celi, rozmawiają z każdą siostrą z osobna. Najpierw cele na parterze, potem na piętrze. Korytarz ciągnie się, promienie słoneczne wpadają przez otwarte okna, ojcu Kozubskiemu wszystko wydaje się w porządku, czas na jakiś posiłek. To już chyba ostatnia cela, ma numer czterdzieści, dalej są już tylko ustępy i tak zwany karceres, areszt, cela przeznaczona na karne zamknięcie, ale przecież od dawna nikogo nie ukarano. Ojciec Kozubski wie jednak, że pomieszczenie nie jest puste, pamięta, kto w nim przebywa. Doskonale też zdaje sobie sprawę, że nie ze wszystkimi zakonnicami porozmawiał, siostry, które go oprowadzają, również o tym wiedzą. Ale skoro nikt nic nie mówi, każdy milczy, to nie ma co wywoływać nieprzyjemnych tematów, takie wspólne udawanie jest przecież wszystkim na rękę. Problem nie istnieje, tak jest wygodniej dla wszystkich. Wizyta w ostatniej celi, na samym końcu korytarza, utrudniłaby ojcu Julianowi życie, miałby sporo do myślenia, nie ma powodów do psucia sobie nastroju tego letniego dnia. Skoro wszystko postanowiono, jeszcze zanim on został przeorem, to właściwie lepiej sprawy nie tykać. W końcu inni wiedzą lepiej, to pewne, że zakonnice zawiadomiły przełożonych w Rzymie, więc co on może w tej sytuacji mieć do gadania? Ta zakonnica jest chora, zdecydowano, że ma zajmować oddaloną celę, o czym miałby z nią niby rozmawiać? Przecież z osobą szaloną nie da się porozumieć.
Możliwe też, że ojciec Julian nie poświęcił w swoich myślach osobie z karceresu nawet ułamka sekundy. Nie było powodu. Zakonnice za to cały czas modliły się, żeby była cisza, żeby tylko ta wariatka nie zaczęła krzyczeć lub, co gorsza, śpiewać swoich bezecnych przyśpiewek. Wpuścić przeora do tego miejsca, otworzyć drzwi i narażać go na smród i widok nagiego ciała – to byłoby nie do pomyślenia. Więc niech tylko ona siedzi cicho. Zapomnijmy, że istnieje, choć na chwilę, poudawajmy, że wszystko jest normalnie, choć przez parę godzin tego pięknego popołudnia. Korytarze lśnią czystością, siostry zadowolone z wizyty, wkrótce dzień dobiegnie końca, a ojciec Julian po krótkiej wizycie u mieszkającego przy klasztorze ojca Onufrego Piątkiewicza, karmelity oddelegowanego do posługi duchownej w klasztorze, wróci do posiadłości w Siedlcu, odwożąc po drodze ojca Józefa do Czernej. Przed snem wypije lampkę wina lub może nalewki. Zaśnie spokojnym snem.
Czwartek, 22 lipca 1909 roku
Kraków przypomina sobie o Barbarze Ubryk czterdzieści lat po tym, jak usłyszał o niej po raz pierwszy, za sprawą artykułu w „Gazecie Powszechnej”. Dziennikarze odkopują historię w dokładną rocznicę wydarzeń, na słupach ogłoszeniowych Krakowa pojawiają się afisze donoszące, że „Gazeta Powszechna” opisze tę kontrowersyjną sprawę i szczegółowo omówi wypadki, do których doszło w klasztorze Karmelitanek Bosych na Wesołej. Strzał w dziesiątkę w sezonie ogórkowym. Od rana siedziba redakcji przy ulicy Świętej Anny 4 jest oblegana przez czytelników: „(…) publiczność trzymała formalnie w oblężeniu nasz lokal redakcyjny, a z ukazaniem się pierwszych setek numerów rzuciła się na niosących gazetę i w mig je rozchwytała”² – napiszą na drugi dzień redaktorzy. Nakład musiał być zwiększony o dodatkowe dziesięć tysięcy egzemplarzy. Sukces. Tym bardziej że po publikacji artykułu w redakcji zjawił się Antoni Gąsiorowski, bohater tamtych dni, który sam siebie nazywał „wykrywcą sprawy Barbary Ubryk”. Ogłosił, że zna sporo szczegółów, które gazeta pominęła, a poza tym chciałby też sprostować kilka nie całkiem prawdziwych informacji. Można więc było pisać dalej i powtórzyć komercyjny sukces poprzedniego numeru. Gąsiorowski, autor anonimowego doniesienia, na skutek którego Barbara Ubryk została uwolniona z klasztornej celi i przewieziona do szpitala, a cała sprawa nabrała międzynarodowego rozgłosu, dotąd nie podał publicznie swojego źródła. Czterdzieści lat temu milczał nawet przed sędzią śledczym, teraz jednak, sprowokowany artykułem, postanowił ujawnić szczegóły. Gazeta publikuje więc obszerny artykuł zatytułowany _Kto odkrył zbrodnię w klasztorze?_ z sensacyjnym dopiskiem: „Szczegółowe opowiadanie autora doniesienia do sądu o zamordowanej Barbarze Ubryk”. Oczywiście Barbary Ubryk nikt nie zamordował, ale zbrodnia to zbrodnia, nikt się tym niefortunnym sformułowaniem nie przejmuje. Wszyscy patrzą na fotografię umieszczoną pod tytułem: to właśnie ten człowiek, który odważnie stanął po stronie bezbronnej.
Fotografia Antoniego Gąsiorowskiego zamieszczona w książce Zbrodnia w klasztorze Nikodema Łojewskiego
Nikodem Łojewski, _Zbrodnia w klasztorze: czterdziestolecie Barbary Ubryk, zamurowanej w celi Karmelitanek Bosych w Krakowie_, Kraków 1909, s. 12
„Sympatyczny starowina, siwiutki jak gołąb, lat około siedemdziesięciu, w brązowej czamarce weterana z roku ’63 odwiedził nas wczoraj w redakcji i długo i szeroko, zwyczajem jowialnych staruszków, opowiadać nam począł wszystko od początku”³ – zapisał redaktor i dodał oczywiście odtąd chętnie powielane powstańcze zasługi Gąsiorowskiego: że to były żołnierz Jeziorańskiego i Czachowskiego, uczestnik bojów pod Kobylanką i Żyrzynem, a „dziś opuszczony weteran bez najmniejszego zaopatrzenia”. W śledztwie nie powiedział nic, w protokole przesłuchania zapisano tylko dwa zdania: „Prawdą jest, że ja wystosowałem pismo bezimienne względnie osoby Barbary Ubryk, szczegółów jednak bliższych nie posiadam. Osoby zaś, od której je powziąłem, wydać nie mogę, z powodu, że jej poprzysiągłem tajemnicę”⁴.
Latem 1869 roku miał dwadzieścia sześć lat, prowadził w Krakowie biuro komisowe, mieszkał z żoną przy ulicy Żydowskiej. Otóż któregoś dnia na początku lipca odwiedził ich wuj żony, ksiądz Karol Zygadłowicz, proboszcz z Trzebini, i opowiedział o tym, czego dowiedział się od wspomagającego go w konfesjonale podczas wielkanocnych spowiedzi karmelity bosego, który był także ponoć spowiednikiem karmelitanek. Otóż podczas luźnej rozmowy o tym i owym karmelita wspomniał proboszczowi o zamkniętej przez zakonnice w zamurowanej celi chorej na obłęd siostrze. Proboszcz podzielił się tą informacją z krewną być może dlatego, że wydawała mu się sensacyjna i dziwna, a być może dlatego, że dręczyła go myśl o tym, iż taka sytuacja mogła rzeczywiście zaistnieć. A jeśli to prawda? Możliwe więc, że zrzucił z siebie ciężar, może też miał nadzieję, że siostrzenica i jej mąż coś z tą wiedzą zrobią. Jeśli tak, to dobrze trafił, bo jego opowieść nie dawała spokoju Gąsiorowskiemu. Najpierw postanowił on obarczyć odpowiedzialnością za upublicznienie sprawy prasę, najlepiej taką, która ma do Kościoła lokalnego dystans. Zgłosił się do współwłaściciela wychodzącego zaledwie od kilku miesięcy dziennika „Kraj”, ale mecenas Salmeson nic z tą wiadomością nie zamierzał robić. Gąsiorowski opowiedział więc o wszystkim kilku znajomym osobom, mając nadzieję, że ktoś komuś ważnemu tę informację przekaże, jednak – jak stwierdził po latach – wszyscy się bali. Sprawa jest oczywiście delikatna, dotyczy Kościoła i zakonu, o którym mieszkańcy Krakowa mają jak najlepsze mniemanie. Poza tym czy to w ogóle jest prawda? Trochę nie mieści się w głowie. Potem ktoś zaprowadził Gąsiorowskiego do innego prawnika, niejakiego pana Rottera, ale on również nie chciał się tym zająć, a przy okazji ostrzegł zainteresowanego, że jeśli wyjawi szczegóły, a historia okaże się bzdurą, to może mu grozić i areszt, i sprawa za oszczerstwo. Dni mijały. Gąsiorowski postanowił poznać więcej detali, zaprosił więc wuja pod jakimś pozorem do Krakowa, nakarmił go obfitym obiadem i wlewając w niego kolejne szklanki alkoholu, upił go i sprowokował do zwierzeń. W tym samym czasie, niczym w taniej sztuce teatralnej, za szafą siedział znajomy gospodarza i zapisywał wszystko to, co mówił ksiądz. Zaraz potem Gąsiorowski napisał dwa doniesienia: jedno do władz w Krakowie, bez podpisu; drugie, dzień później, do władz w Wiedniu, z podpisem. Tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że w Krakowie sprawę zamiecie się pod dywan. Niepotrzebnie. Krakowska policja, sędzia śledczy i prokurator nie wyrzucili anonimowego listu do kosza, tylko natychmiast uruchomili całą sądową machinę, a Kraków przez najbliższe tygodnie o niczym innym nie będzie mówił.
Po ukazaniu się wspomnień Gąsiorowskiego konserwatywny i antysemicki „Głos Narodu” natychmiast oskarżył „Gazetę Powszechną” o koniunkturalizm i walkę z Kościołem katolickim oraz o przepisanie tekstu z prasy wiedeńskiej. Rzeczywiście kilka dni wcześniej, 18 lipca 1909 roku, „Neues Wiener Journal” w niedzielnym wydaniu opublikował na czwartej stronie, pomiędzy tekstami o kompozytorze Oskarze Straussie i księciu Franciszku Orleańskim, artykuł zatytułowany po prostu _Barbara Ubryk_. Dziennikarze „Gazety…” twierdzili jednak, że wcale o tym nie wiedzieli i swój artykuł opierali wyłącznie na doniesieniach dzienników krakowskich relacjonujących całą sprawę na bieżąco w 1869 roku. Ponieważ nakład „Gazety Powszechnej” natychmiast się wyczerpał, wkrótce opublikowane w niej materiały zostały wydane w formie broszurki zatytułowanej _Zbrodnia w klasztorze: czterdziestolecie Barbary Ubryk, zamurowanej w celi karmelitanek bosych w Krakowie_, a autor tej kompilacji, Nikodem Łojewski, w przedmowie tłumaczył, skąd pochodzi zainteresowanie wydarzeniami sprzed tak wielu lat: „Tu chodziło o przypomnienie tego, co się może i teraz w innej formie i w inny sposób dzieje! Tu chodziło o wykazanie tego, co może zdziałać wpływ życia pędzonego bezczynnie, tylko rzekomo czy rzeczywiście, w modlitwie. (…) Tu chodziło o to, by zwrócić uwagę społeczeństwa na tak dziwny fakt, że klasztory nie przynoszące korzyści żadnych społeczeństwu, w których bezczynne życie doprowadza do zboczeń jedynie, bo to było przyczyną tak strasznej zbrodni, żyją w dostatku, w ich posiadaniu znajdują się nieraz ogromne dobra (…)”⁵.
Anonimowy list przesłany do sędziego śledczego Gebhardta, w którym autor oskarża go o działanie na szkodę chrześcijaństwa
fot. Natalia Budzyńska
Na to wszystko zareagował oburzeniem doktor Stanisław Tomkowicz, zaangażowany w sprawę osobiście siostrzeniec nieżyjącej już przełożonej karmelitanek bosych na Wesołej, matki Marii Wężyk. Czterdzieści lat wcześniej był studentem Uniwersytetu Jagiellońskiego i jedynym krewnym matki Marii, który odwiedzał ją w areszcie. Teraz, kiedy już się wydawało, że sprawa dawno przycichła i nikt jej nie pamięta, nagle znowu wszyscy mówią o jego ciotce i o tej nieszczęsnej chorej kobiecie. Własnym sumptem wydał więc szybko broszurkę zatytułowaną _Prawda o Barbarze Ubrykównie_, w której napisał, nie kryjąc oburzenia: „Żydowsko-niemieckim pismom nie ma się co dziwić. Zawsze to przyjemnie napaść na Polaków i na duchowieństwo, rzucić kamieniem na klasztory. Może i masoneria przy tym chciała upiec swoją pieczeń. Ale że »Gazeta Powszechna«, niby katolicka, wydawana dla katolików, polska, tu, w Krakowie!”⁶. Obszernie cytując dokument sądowy uniewinniający zakonnice, wpisał się w ten wieloletni spór tak, jakby chodziło przede wszystkim o nie. O karmelitanki, o ich oskarżenie lub oczyszczenie z zarzutów – w zależności od strony, po której się stało.
Oprócz zagorzałych obrońców i oskarżycieli były jeszcze ludzkie masy, dla których cała ta sprawa była teraz, po latach, po prostu rozrywką. To właśnie one były odbiorcami tej wciąż żywej w popkulturze historii przerabianej we Włoszech czy w Anglii na legendy, baśnie i romanse wystawiane potem na scenach podrzędnych teatrów, drukowane w odcinkach w gazetach.
Tymczasem Barbara Ubryk nie żyła już od osiemnastu lat, a o jej śmierci niewielką notatkę zamieścił tylko „Czas”. Cierpienie nikogo nie interesowało.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_PRZYPISY
1 Czesław Gil, _Życie codzienne karmelitanek bosych w Polsce w XVII–XIX wieku_, Kraków 1997.
2 „Gazeta Powszechna”, 23 lipca 1909 roku. Wspomniane tu artykuły ukazywały się w kolejnych numerach 22, 23 i 24 lipca 1909 roku.
3 Gazeta Powszechna”, 23 lipca 1909 roku.
4 _Akta sprawy karnej Wężyk Marii, Kosierkiewicz Teresy, Josaph Maurycji Ksawery. Gwałt na Barbarze Ubryk_, Archiwum Narodowe w Krakowie. Wszystkie dalsze cytaty, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą stamtąd (pisownia oryginalna, nieznacznie poprawiono jedynie interpunkcję – przyp. red.).
5 Nikodem Łojewski, _Zbrodnia w klasztorze: czterdziestolecie Barbary Ubryk, zamurowanej w celi karmelitanek bosych w Krakowie_, Kraków 1909.
6 Dr Stanisław Tomkowicz, _Prawda o Barbarze Ubrykównie_, Kraków 1909.