- W empik go
Ja, Olga Hepnarova - ebook
Ja, Olga Hepnarova - ebook
10 lipca 1973, aleja Obrońców Pokoju w Pradze. Olga Hepnarová, lat 22 , wjeżdża ciężarówką w pełen ludzi przystanek tramwajowy. Ofiary śmiertelne, ciężko ranni, panika i chaos. Mundurowi zasypują sprawczynię wypadku pytaniami:
– Hamulce się zacięły czy co? Na Boga, zasnęła pani za kierownicą?!
Hepnarová spokojnie odpowiada:
– Nie, nie zasnęłam, hamulce są sprawne. Umyślnie wjechałam na chodnik, to moja zemsta na społeczeństwie za to, jak traktowało mnie przez całe moje życie.
Rozpoczyna się śledztwo w sprawie katastrofy przy alei Obrońców Pokoju, z góry znane są jednak odpowiedzi na sześć z siedmiu złotych pytań kryminalistyki:
Co? Gdzie? Kiedy? Jak? Czym? Kto?
Uwaga musi więc zostać skierowana na jedno, ostatnie: Dlaczego? Tragiczną historię masowej zabójczyni Olgi Hepnarovej ‒ ostatniej kobiety skazanej w Czechach na karę śmierci ‒ czyta się raczej jak wciągający kryminał psychologiczny niż typową literaturę faktu.
Roman Cílek nikogo nie ocenia, jednak z rzetelnie zebranych przez autora zeznań świadków, listów, dokumentów sądowych i policyjnych wyłania się wstrząsający obraz zakłamania ówczesnego systemu, niekompetencji służby zdrowia, stronniczości sądu, a także wyobcowanej w społeczeństwie jednostki, która postanawia przekuć swoją bezsilność i nienawiść w czyn: zbrodnię.
Na podstawie książki powstał film w czesko-polsko-słowackiej koprodukcji (reż. Tomáš Weinreb, Petr Kazda), w roli Olgi Hepnarovej wystąpiła polska aktorka Michalina Olszańska. Pokazy festiwalowe filmu zaczną się w Polsce wiosną 2016, premiera kinowa planowana jest na zimę 2017.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65707-02-4 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czas PRZED i czas PO.
Właśnie coś takiego, w niespotykanie dramatycznej wersji, przydarzyło się młodej kobiecie, która nazywała się Olga Hepnarová. Jej los – naznaczony śmiercią i krzywdą ofiar trudnego do pojęcia czynu, który popełniła i który jest w historii kryminalistyki i czeskiego wymiaru sprawiedliwości precedensowy i na swój sposób legendarny – pewnego letniego dnia, wczesnym popołudniem rozpadł się na dwie części.
PRZED i PO.
Dokładniej: czas PRZED TYM LIPCOWYM DNIEM i czas PO TYM LIPCOWYM DNIU.
Bywa, że w tak umowny sposób odgrodzone od siebie części życia dzielą się na tę dobrą i złą.
Lub przynajmniej na lepszą i gorszą.
Czy też znośną i mniej znośną.
W przypadku Olgi Hepnarovej – nie zapędzając się zbyt daleko w kwestie winy czy jej braku – trzeba przyznać, że obie części były złe. Choć oczywiście każda, z różnych punktów widzenia, była zła na swój własny sposób.Prolog
Nic nie zapowiadało zbliżającej się tragedii.
Wtorek, 10 lipca 1973.
Zwyczajny dzień.
Wczesnym popołudniem w protokole o zdarzeniu drogowym znajdzie się zapis: Warunki pogodowe podczas wypadku: słonecznie, widoczność bardzo dobra. Wykluczono olśnienie kierowcy spowodowane przez słońce. W rzeczywistości jednak pogoda nie za bardzo zasługiwała na miano pełni lata ‒ częściowe zachmurzenie, przelotne opady i burze, temperatura około 13 stopni w nocy, w dzień od 21 do 24 stopni, wiatr słaby i umiarkowany północno-zachodni. Nie za gorąco, ale i bez deszczu, ni pies, ni wydra. Nie lepsza atmosfera panowała w społeczeństwie. W prasie dobrzmiewały jedynie słuszne komentarze dotyczące posiedzenia Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Czechosłowacji, które odbyło się 3 i 4 lipca i którego tematem przewodnim było wychowanie socjalistyczne młodego pokolenia oraz jego przygotowanie do życia i pracy w dojrzałym społeczeństwie socjalistycznym. Większości zwykłych ludzi, młodych czy nie, w ogóle to jednak nie obchodziło. Cieszyli się raczej wraz z innym młodym człowiekiem, tenisistą, Janem Kodešem, który pokonał w Wimbledonie radzieckiego zawodnika Metrewelego we wszystkich trzech setach i spełnił swoje wielkie marzenie o zwycięskim pucharze. Była też jednak pewna młoda osoba, której myśli krążyły wówczas wokół zupełnie innych spraw. Te myśli odpowiadałyby tytułowi ostatniego odcinka serialu radzieckiego, którym wtedy raczono telewidzów we wtorkowe wieczory. Odcinek nosił tytuł Nie ma drogi powrotnej. Dziewczyna, która nazywała się Olga Hepnarová i urodziła się, kiedy słońce było w znaku zwykle spokojnego, wrażliwego Raka, i kilka dni wcześniej, ostatniego dnia czerwca, skończyła bez świętowania 22 lata, doszła do wniosku, że dla niej też nie ma już drogi powrotnej.
Godzina 13.15.
Ulica, a raczej aleja, biegnąca od zajezdni na Střešovicach i mostu Prašnego obok stadionu klubu Sparta Praga przez błonia Letnej, od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych mocno zwężająca się w stronę placu Strossmayera i kościoła św. Antoniego, nazywała się wtedy Obrońców Pokoju. Nikt by nie śmiał marzyć, że kiedyś będzie nosić imię Milady Horákovej. Jakość jezdni na odcinku bezpośrednio przed placem Strossmayera – według wspomnianego protokołu – była bardzo dobra, nawierzchnia sucha, wyłożona drobną kostką brukową, średnie natężenie ruchu drogowego, nieco większe natężenie ruchu pieszego, szczególnie w pobliżu tamtejszego przystanku, skąd tramwaje jechały w kierunku wzgórza Letná.
W ciasnej kolumnie przejeżdżały tamtędy trzy pojazdy.
Ciężarówka, polewarka i taksówka.
Znamy nazwiska kierowców, wszyscy byli w swoich autach sami: Olga Hepnarová, Jiří W. i Jiří S. Z trzech wymienionych pojazdów interesuje nas głównie samochód ciężarowy Praga RN z tablicami rejestracyjnymi AD 19-95, wypożyczony na jeden dzień z Praskiego Centrum Transportu. Pojazd znajdował się na czele tej małej kolumny. W pobliżu skrzyżowania z ulicą Veverkovą, mniej więcej przed kamienicą numer 9, ciężarówka nagle zmieniła tor jazdy…
– Nie wierzyłem własnym oczom – mówił 53-letni taksówkarz, Jiří S. – Dokładnie przed słupkiem przystanku tramwajowego erenka, która jechała przede mną, gwałtownie zboczyła z jezdni i wtarabaniła się na chodnik pełen ludzi. Potem pojazd wyprostował koła i jadąc przy samej ścianie budynku, potrącał, przejeżdżał i mielił w drobny mak każdego, kto nie zdążył uciec. Zatrzymał się dopiero na rogu ulicy Veverkovej.
Czułem się, jakbym był w kinie!
Prawdopodobnie nawet krzyknąłem. Zaraz potem dobiegły mnie głosy z zewnątrz. Najpierw okrzyki bólu, przerażenia, strachu, wołanie o pomoc, lament, potem gniew i zdenerwowanie. Widziałem ludzi, leżeli pod i za samochodem. Chodnik wyglądał, jakby był ich dosłownie pełen…
Okropny widok.
Nie jestem już młody. Spędziłem za kierownicą 30 lat i, rzecz jasna, widziałem na drogach to i owo. Zdarzały się też małe wypadki. Przeżyłem wojnę, bombardowanie, ale czegoś tak absolutnie niezrozumiałego nie widziałem nigdy w życiu. Starałem się jednak zachować zimną krew, panika na nic by się wtedy zdała.
Połączyłem się przez radio z naszą dyspozytornią.
„Pogotowie, przyślijcie pogotowie, szybko!”, krzyczałem do telefonistki, a że byłem roztrzęsiony, trochę trwało, nim ustaliła, skąd dzwonię i gdzie konkretnie doszło do wypadku. W końcu wyrzuciłem z siebie: „Pod hotelem Belveder” i nagle dotarło do mnie, że rzut beretem stąd jest komisariat, dosłownie za rogiem. Wysiadłem z samochodu i pobiegłem na ulicę Františka Křížka, gdzie był komisariat Bezpieczeństwa Publicznego . W międzyczasie zauważyłem, że kilku funkcjonariuszy wybiega z budynku, zacząłem więc do nich krzyczeć, że wezwałem już pogotowie i żeby lepiej biegli na miejsce zdarzenia. Wróciłem do auta, gdzie na moment zastygłem w bezruchu. Dopiero po chwili opamiętałem się i poszedłem pomagać rannym. Dwaj mężczyźni w mundurach podeszli do ciężarówki, odepchnęli otaczających auto wściekłych ludzi i zabrali kierowcę, któremu najwyraźniej wcześniej kazali wysiąść.
Kiedy zerknąłem w tamtą stronę, zrobiło mi się niedobrze.
Kierowcą była młoda dziewczyna.
Znów mi się wydawało, że to tylko sen.
Jednak taksówkarzowi Jiřiemu S. nic się nie przyśniło.
Ani ofiary śmiertelne, ani ranni, ani ciężarówka na chodniku, ani dziewczyna. Funkcjonariusze zaprowadzili ją do komisariatu VB i już w drodze, a potem przy wejściu do budynku zasypywali pytaniami: „Na Boga, kobieto, coś ty narobiła?! Taka rzeź, Bóg wie ile ofiar!!! Hamulce się zacięły czy co???”.
Patrzyła na nich młoda, drobna, lekko i charakterystycznie zgarbiona, ale poza tym zupełnie zwyczajna kobieta, właściwie jeszcze dziewczyna, w czerwonych spodniach i jasnej bluzce.
Nie odpowiadała.
– Na Boga, zasnęła pani za kierownicą?! – wrzasnął jeden z mundurowych.
Dopiero wtedy zareagowała. Jakby zarzut, że zawiodła w roli kierowcy, zabolał ją bardziej niż to, co faktycznie się wydarzyło…
– Nie, nie zasnęłam, hamulce są sprawne. Umyślnie wjechałam na chodnik, to moja zemsta na społeczeństwie za to, jak traktowało mnie przez całe moje życie.
Po tych słowach, wypowiedzianych spokojnym, cichym głosem, wszyscy obecni zamarli.
– Co takiego???
Powtórzyła.
– Jak się pani nazywa? – To rutynowe pytanie było jedynym, co przyszło funkcjonariuszowi do głowy.
– Olga Hepnarová.
– Ile ma pani lat?
– 22.
Za ich plecami rozlegały się wzburzone głosy.
– Zabierzcie ją do środka, jeszcze ją zlinczują – rozkazał starszy z mundurowych.
Osób, które z racji sprawowanych przez siebie wysokich funkcji poczuwały się do wydawania rozkazów, zaczęło szybko przybywać. Na miejscu stawił się nawet zastępca ministra spraw wewnętrznych, generał dywizji Ján Pješčak, w związku z czym, jak głosi raport: W trybie natychmiastowym został wydany zakaz udzielania jakichkolwiek informacji osobom postronnym i mediom.
Gdybyśmy nie mieli do czynienia z prawdziwym i tak tragicznym wydarzeniem, ale powieścią kryminalną, można by teraz z rozmachem powieściopisarza napisać: Rozpoczęła się naprawdę duża sprawa.
Zwykły komisariat w Pradze 7 nie był przygotowany na tego typu sytuacje, stało się więc jasne, że nie pozostanie zbyt długo w centrum tak wartko płynącej akcji. Koordynację wszelkich dalszych kroków i kontaktów z innymi ogniwami Bezpieczeństwa Publicznego przejęła Komenda Miejska VB w Pradze, przy czym przesłuchania zatrzymanej, a niedługo potem oskarżonej, Olgi Hepnarovej siłą rzeczy spadły na Wydział Dochodzeniowo-Śledczy VB Praga-Miasto z siedzibą przy Konviktskiej 14.
Tam ją przewieziono.
– Podczas przewozu zachowywała się spokojnie – zeznał jeden z eskortujących.
Nikt nie miał pojęcia, co sobie wtedy myślała. Może… może w tamtej chwili, kiedy miała zamęt w głowie, przeszło jej przez myśl, że wszyscy jej wybaczyli i teraz pojedzie do domu. Chociaż nie, na pewno nie przyszło jej do głowy słowo „dom”. Z wielu powodów, o których jeszcze zdążymy dużo się dowiedzieć. Tak czy siak, była wieziona na ulicę, na której dorastała i spędziła kawał życia i z której po niesnaskach z bliskimi odeszła. Jej rodzinne mieszkanie przy Konviktskiej 7 w Pradze 1 wciąż było jednak oficjalnie miejscem jej stałego zameldowania, miała je, jak to się mówi, w papierach, choć sama przed sobą mogła się do niego nie przyznawać.
Wtorkowe popołudnie i wczesny wieczór.
Przeciwko Oldze Hepnarovej zostało wniesione oskarżenie.
Nałożono na nią areszt, który rozpoczął się oficjalnie 10 lipca 1973 roku o godzinie 14.00.
Pierwsze zaprotokołowane przesłuchanie rozpoczęło się o 17.15.
Przypominało wzajemne obwąchiwanie. Wszyscy biorący w nim udział wiedzieli, że czeka ich jeszcze wiele podobnych przesłuchań. Protokół jest chaotyczny w formie, czasami zawiera ciągły zapis tego, o czym rozmawiano, czasem zaś zwięzłe pytanie – odpowiedź. Ale przecież to, co się wydarzyło, nie było zwykłym wypadkiem. Trochę rozmawiano o dotychczasowym życiu oskarżonej, trochę o jej dzisiejszym czynie, trochę o poglądach, wyborach życiowych, które doprowadziły do tego, że zrobiła to, co zrobiła.
– Jeżeli miałabym wyrazić się zwięźle co do swoich konkretnych zamiarów dotyczących wypadku, odpowiadam, że chciałam zostać winną śmierci większej liczby osób za pomocą środka transportu. Poza tym nie mam nic istotnego do dodania – zeznała na zakończenie. – Chciałabym tylko powiedzieć, że w żaden sposób nie żałuję tego, co dziś stało się tam, na ulicy. Nie zamierzałam zabijać tych konkretnych osób, było mi obojętne, kto zginie. Chodziło przede wszystkim o zasadę.
– Jaką zasadę?
– Moją zasadę, do której stopniowo dojrzewałam.
– Proszę uściślić. Co nazywa pani zasadą?
– Jeśli pan chce, mogę zdefiniować tę zasadę. Polega na tym, że jeżeli społeczeństwo ma sumienie niszczyć jednostkę, działa to w obie strony, jednostka może bez żadnych oporów i wyrzutów sumienia niszczyć społeczeństwo. Na tym polega ta zasada.
– Czy mówiąc o niszczonej jednostce, ma pani na myśli siebie?
– Owszem.
– Czyli pani czyn był zemstą na społeczeństwie?
– Tak.
– Czy na chodniku, na który pani wjechała, był ktoś, na kim konkretnie chciała się pani zemścić?
– Chyba nie. To byłby zbyt duży zbieg okoliczności. Poza tym nie chciałam zabijać konkretnych osób, już to panu tłumaczyłam.
– Kiedy pani to mówi, uśmiecha się pani. Dlaczego?
– Nie wiem, czy się uśmiecham ani dlaczego się uśmiecham. Ale myślę, że się nie uśmiecham.
Nikomu zresztą nie było do śmiechu.
W alei Obrońców Pokoju i w praskich szpitalach, dokąd zawieziono najpoważniej rannych, kształtował się bilans wstępny „zemsty na społeczeństwie”. Do kobiety i dwóch mężczyzn, którzy zginęli na miejscu, w ciągu popołudnia dołączyły kolejne ofiary. Jedna zmarła w drodze do szpitala, lekarze walczyli jeszcze o życie dwóch rannych, jednak szybko okazało się, że nie mają szans. Ostatni poszkodowany zmarł o 16.15; łącznie sześć osób, wszystkie, bez wyjątku, w wieku emerytalnym.
Sześć przekreślonych żyć.
Jak na razie.
W mieście z ust do ust przekazywano sobie chaotyczne opowieści.
Niepokój zapanował też na górze...
Dlaczego to się stało?
Może jest narkomanką?
Lub gorsza wersja:
Może ktoś nią manipulował?
Czy naprawdę chodzi o wybryk jednostki, w dość niezrozumiały sposób wyrażającej się kobitki? Ciągle mówi o swojej nienawiści do społeczeństwa, o problemach osobistych. O tym, że ktoś ją krzywdził. To wszystko brzmi podejrzanie… A może stoi za tym coś, czemu należałoby się przyjrzeć bliżej, coś, co mogłoby przypominać spisek? Coś, co mogłoby rozniecić niepokój – jak kilka lat temu samospalenie Jana Palacha?
Jak potraktować tę sprawę?
I jak to wydarzenie z alei Obrońców Pokoju zaserwować ludziom? Jak sobie z nim poradzić w mediach, bo nie da się przecież po prostu go zataić. Już teraz wszyscy o nim trąbią…
Mnóstwo pytań.
I presja czasu, potęgowana przez niecierpliwe naciski przełożonych.
Trzeba wszystkiego się dowiedzieć, wszystko sprawdzić i zbadać! Wszystko na jej temat i na temat wszystkiego, co się z nią wiąże.
No i dowiadywano się, badano, na wszelakie sposoby. Do wydziału dochodzeniowego zaczęły wpływać pierwsze meldunki, sporządzone, jak to się mówi, w terenie. Opinia, jaką ma zatrzymana w miejscu stałego i tymczasowego zameldowania. Referencje od obecnego i byłego pracodawcy. Jednocześnie zamykano pierwszą część obszernej dokumentacji przebiegu tragedii na placu Strossmayera, ustalano tożsamość świadków. Prokurator okręgowy Prokuratury Transportowej Miasta Pragi wydał nakaz przeszukania mieszkania, związany z podejrzeniem, że zachowanie oskarżonej może mieć związek z bliżej niezidentyfikowanym rodzajem narkomanii. Przesłuchano członków rodziny. W Pradze, jeszcze we wtorek wieczorem, przesłuchano ojca Olgi Hepnarovej i jej siostrę, podczas gdy przesłuchaniem matki, która była na urlopie na wsi, zajęli się funkcjonariusze z Náchodu. Zaczęto też sprawdzać tożsamość rzekomego narzeczonego oskarżonej. Sprawdzano, czy leczyła się na jakieś zaburzenia psychiczne. Szukano kolejnych świadków, znajomych, kolegów z pracy, sąsiadów, przyjaciół, obecnych i dawnych…
Powoli zaczęła się kształtować przeszłość kobiety, która nazywała się Olga Hepnarová.
Przeszłość, za którą ona sama ostatecznie postawiła kropkę 10 lipca 1973…
Przeszłość widziana oczyma innych – i jej samej.1 Przed
Znienawidzony okres dzieciństwa
Zepsute lato.
Przez wydarzenie na placu Strossmayera wiele osób miało powody, by zacytować Vladislava Vančurę i stwierdzić, że taki kształt lata wydaje mi się trochę dziwny.
Kilkoro funkcjonariuszy zajmujących się dochodzeniami w sprawach karnych odwołano z urlopu, niektórych odciągnięto od innych spraw, wielu zrozumiało, że w te wakacje sobie nie odpocznie. Choć trzeba podkreślić, że kryminalistyka sama w sobie, a raczej taka jej forma, jaką zwykle sobie wyobrażamy, musiała w tym wypadku zostać odłożona na bok. Nie mogło być przecież żadnego wielkiego śledztwa, które po wielu dramatycznych zwrotach akcji zostaje ukoronowane schwytaniem przestępcy. Na tak zwane siedem złotych pytań, będących dla kryminalistyki tym samym, czym twierdzenie Pitagorasa dla geometrii – Co? Gdzie? Kiedy? Jak? Czym? Kto? Dlaczego? – w dużym stopniu poznano odpowiedzi podczas samego wypadku, stąd wszelka uwaga musiała zostać skierowana tylko na jedno z nich.
Dlaczego?
I co za tym idzie:
No dobrze, Olga Hepnarová, lat 22 – ale kto to w ogóle jest?
Pod wieloma względami wyjątkowy „przypadek dziewczyny z ciężarówki”, jak całą sprawę nazywali między sobą dochodzeniowcy, zaczął interesować również osoby bardzo wysokie rangą, zwykle oddzielone od zwykłego życia kilkoma warstwami hierarchii. Nie można było przecież nie zwrócić uwagi na kadrowe, klasowe, a co za tym idzie polityczne ryzyko tego wydarzenia. Sekretariat Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w związku z nadchodzącą walną naradą wnosi o natychmiastowe dostarczenie informacji dotyczących rodziny i pochodzenia sprawczyni wypadku drogowego w Pradze 7, zanotował późnym wieczorem 10 lipca w zeszycie jeden z dochodzeniowców, a z boku dopisał ołówkiem: Odpowiedziano natychmiast, poufnie.
Można się domyślać, jak brzmiała odpowiedź.
Rodzice nigdy nie należeli do żadnych partii politycznych, nie udzielali się w życiu publicznym. Ojciec jest emerytowanym urzędnikiem bankowym, matka stomatologiem, siostra oskarżonej ukończyła studia wyższe o profilu humanistycznym. Wszyscy należą więc do kategorii, którą wcześniej dość powszechnie, potem coraz rzadziej, nazywano inteligencją pracującą.
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych musiało być zadowolone.
Jasne, że lepiej by było, gdyby okazało się, że sprawczyni jest córeczką któregoś z opozycjonistów z 68., jednak z drugiej strony byłoby bez porównania gorzej, gdyby – nie daj Bóg – okazało się, że to dziecko któregoś z naszych…
– Nie mam żadnych poglądów politycznych – odpowiedziała Olga Hepnarová na zadane pytanie. – Nigdy nie interesowałam się polityką, tak więc wydarzenia z lat 1968 i 1969 są mi zupełnie obojętne, nie mam na ich temat nic do powiedzenia i nawet nie odnotowuję ich w swojej pamięci. Mój czyn, czyli wjechanie w grupę ludzi, w żadnym stopniu nie miał pobudek politycznych, i, jak już mówiłam, był wyłącznie odwetem na ludziach za to, jak traktowali mnie przez całe moje zniszczone życie.
Moje zniszczone życie…
– Proszę o nim opowiedzieć… – zażądano.
Gdyby to było takie proste! Choć od początku – nie bez racji zresztą – przewidywano, że wiele wyjaśni opinia biegłego na temat stanu zdrowia psychicznego oskarżonej, także sam śledczy nie mógł uniknąć badania i określania nie tylko zewnętrznych, ale też wewnętrznych przyczyn jej czynu. Co bezsprzecznie miało związek z jej podejściem do życia. Jeśli więc pominiemy wstępne, właściwie pobieżne przesłuchanie 10 lipca 1973, podczas którego oskarżono Olgę Hepnarovą i oficjalnie aresztowano, pierwsze szczegółowe przesłuchanie odbyło się dopiero w piątek 13 lipca. Zwykle tak właśnie się robi. Zostawili sprawę – jak mówią z odrobiną fachowego cynizmu – żeby się uleżała. Hepnarová miała więc dwa dni, środę i czwartek, aby w celi aresztu zastanowić się nad tym, co powie i jakie zajmie stanowisko. Piątkowe przesłuchanie zaczęło się o 9.45, a skończyło o 15.30. Pytania zadawał starszy kapitan (prawnik z wykształcenia) Václav Froněk, a z dziewięciostronicowego protokołu można się przekonać, że dał oskarżonej wystarczająco dużo przestrzeni na wyrażenie emocji.
Być może spodziewał się z jej strony choć odrobiny żalu. Nie doczekał się.
– W żadnym wypadku – powiedziała Olga Hepnarová – nie żałuję swojego czynu i jestem przekonana, że postąpiłam słusznie, mówiąc ściślej, sprawiedliwie, bo kto inny, jak nie ja, miałby walczyć o moją sprawiedliwość. Zrobiłam to wszystko z nienawiści do społeczeństwa, z nienawiści, którą właśnie społeczeństwo we mnie wyhodowało poprzez swoje w stosunku do mnie zachowanie… Na pewno nie był to akt desperacji, przeciwnie, wynikał z mojego zdrowego rozsądku, zrobiłam bowiem bilans swojego życia i na jego podstawie, i na podstawie możliwości, które mi pozostały, doszłam do wniosku, że nie mam już szans na znalezienie sposobu życia, który by mi odpowiadał, bo on po prostu nie istnieje. Nie było mi dane żyć tak, jak reszcie ludzi. I to od samego początku…
– Ma pani na myśli swoje dzieciństwo?
– Tak. Dobrze pamiętam lata przedszkolne i mogę z całą pewnością stwierdzić, że już wtedy byłam nieszczęśliwa w domu swoich rodziców. Dlatego postrzegam ich jako ludzi bezdusznych. Stosowali na mnie brutalne kary cielesne, nie tylko oni, głównie ojciec, ale też babcie, ze strony ojca i matki. Tak więc wszyscy dorośli członkowie naszej rodziny traktowali mnie, jakbym była podrzutkiem, dzieckiem znalezionym gdzieś przy drodze. Moja starsza siostra też miała do mnie negatywny, wręcz wrogi stosunek. Już wtedy zaczęło się to, co potem urosło do takich rozmiarów, że okaleczyło moją duszę.
– Czy coś się zmieniło, kiedy poszła pani do szkoły?
– Zmieniło się na gorsze. Do szkoły podstawowej w Pradze 1 na placu Uhelný targ poszłam normalnie, w wieku 6 lat, i bardzo dobrze się uczyłam, mimo to w domu narastało poniżanie mnie, głównie kary cielesne. Czasami, zwłaszcza w wypadku ojca, działo się to zupełnie bez przyczyny, to znaczy nie za karę, po prostu bicie dla samego bicia, zdenerwował się i musiał na kimś wyżyć. W szkole nie było wiele lepiej, a moja siostra nigdy nie stawała w mojej obronie, przeciwnie, mówiła, że się mnie wstydzi. Przez to, że rodzina, koledzy z klasy, nauczyciele i ludzie na ulicy zachowywali się tak wrogo w stosunku do mnie, jakoś w siódmej klasie zaczęłam gorzej się uczyć, czułam się jak kamień, który każdy może kopnąć, przestałam interesować się nauką i chodziłam do szkoły tylko siłą woli. To był codzienny koszmar, koszmar! W domu i wszędzie dookoła.
– Czy mogłaby pani bliżej opisać, co takiego sprawiało, że codziennie czuła się pani krzywdzona?
– Choćby te przezwiska! W szkole mówili na mnie „babochłop”, bo musiałam się bić, żeby bronić własnych praw. Wołali też na mnie „śpiąca laleczka”, bo miałam specyficzny sposób chodzenia, jakbym była zamroczona. Zwykle byłam też źle ubrana, to akurat wina matki, która nie dbała o to ani w moim przypadku, ani w przypadku siostry… Opiszę panu klasyczny dzień mojego życia. Już rano budziłam się przepełniona strachem, co złego przydarzy mi się tego dnia i o co znowu ktoś się do mnie przyczepi. Zaczynałam się denerwować i z tego powodu źle mi się jadło śniadanie. Potem szłam do szkoły, bardzo niechętnie, pełna obaw, które zawsze się spełniały. Zawsze coś musiało się wydarzyć, cała klasa razem z nauczycielką czy nauczycielem się ze mnie naśmiewała. A kiedy już jakoś udało mi się przetrwać szkołę, po południu miałam czasem jakieś lekcje prywatne, pianino albo niemiecki, tam też nie lubiłam chodzić, bo zawsze na ulicy albo w tramwaju spotykałam masę niemiłych ludzi, którzy dokuczali mi tak samo jak ci w domu czy w szkole. Na przykład w drodze z pianina przypadkowy, idący z naprzeciwka chłopak kopnął mnie w krocze. Albo w tramwaju od niechcenia pokazałam kontrolerowi legitymację, a on zaczął się na mnie wydzierać, żebym nie robiła z siebie księżniczki, tylko łaskawie okazała dokument jak należy. A w domu?… Ojca potrafiła doprowadzić do szału byle bzdura, chociażby to, że miałam w buzi gumę do żucia, zaraz robiła się z tego wielka afera, czasem nawet mnie bił. W domu miałam spokój, tylko kiedy spałam. To, co teraz opowiadam, to zaledwie przykłady, tak było dzień w dzień. Na domiar złego, w siódmej klasie przenieśli mnie, wbrew mojej woli.
– Jak to przenieśli? Dokąd?
– Do innej klasy w tej samej szkole. Ale tam było jeszcze gorzej. Byłam nowa, czyli obca, wszystko zaczęło się od początku.
– Chodzenie do szkoły stało się dla pani nieznośne?
– Tak. Dlatego zaczęłam unikać szkoły, wagarowałam, przez co jeszcze częściej wybuchały kłótnie, próbowałam też wtedy popełnić samobójstwo. Połknęłam w domu dwie fiolki jakichś lekarstw, położyłam się na kanapie i czekałam na śmierć. Znalazła mnie moja siostra Eva i uratowała mi życie, chociaż nie wiem dokładnie, jak to wszystko wyglądało, bo byłam nieprzytomna. Zawieźli mnie do szpitala Pod Petřínem i zrobili płukanie żołądka. Byłam nawet wdzięczna pielęgniarce i lekarzom, wtedy jeszcze trochę zależało mi na życiu, ale potem w szpitalu spotkały mnie różne nieprzyjemne rzeczy. Wypytywano mnie o sprawy, o których wstydziłam się opowiadać, wolałam więc zmyślić, że chciałam tylko spróbować tych lekarstw i że to nic poważnego. Prawda jest jednak taka, że chciałam umrzeć i że to była próba samobójcza. Moja matka na pewno o tym wiedziała, ale wstydziła się i nie chciała przyznać, że wie. Później, kiedy czasem wspominałam o tamtej próbie samobójczej, lekceważyła mnie, raz nawet zaśmiała mi się prosto w twarz i powiedziała, że do samobójstwa to trzeba mieć silną wolę, a ja jej zdecydowanie nie mam.
– Kiedy to się wydarzyło?
– Dokładnie nie pamiętam. Jakoś w okolicy rozdania świadectw, albo w 1963, albo rok później.
Z dokumentacji medycznej
Pacjentkę przyjęto 15 czerwca 1964. Zatrucie nieznaną substancją. W wywiadzie rodzinnym pacjentka od miesiąca narzeka na częste bóle głowy. Ponad tydzień przed przyjęciem do szpitala dostała pierwszej menstruacji. W dniu przyjęcia znowu bolała ją głowa, dlatego nie poszła do szkoły. O godzinie 13 jej siostra znalazła ją nieprzytomną, pacjentka krwawiła z ust. Stwierdzono, że stan zatrucia nastąpił po spożyciu 10 tabletek meprobamatu. Kiedy O.H. odzyskała przytomność, oświadczyła, że połknęła meprobamat, ponieważ myślała, że to inny lek, tabin. Podczas pobytu pacjentki w szpitalu dwukrotnie przeprowadzono badanie EEG. W wynikach zaobserwowano zniekształcenia rytmu, pierwszy wynik wyraźniejszy. Hospitalizację zakończyła 20 czerwca 1964, została skierowana pod psychiatryczną opiekę ambulatoryjną w ramach poradni, do której przynależy ze względu na miejsce zamieszkania.
Przypomnijmy sobie jej słowa: …wtedy jeszcze trochę zależało mi na życiu. Więc czy historia z 10 tabletkami leku na uspokojenie choć trochę zmieniła jej stosunek do otaczającego świata? Wygląda na to, że nie. Niechęć do szkoły pozostała, nie pomogły kolejne i kolejne przenosiny do innych szkół. Olga Hepnarová miała za sobą szkołę przy ulicy Ostrovní w Pradze 1, potem przy Truhlářskiej, ostatecznie rodzina wysłała ją do szkoły aż do Czeskich Budziejowic, gdzie mieli rodzinę. Żadnej poprawy. Raczej wręcz przeciwnie.
– Wszędzie sytuacja się powtarzała, a ja naprawdę się męczyłam, więc na początku przyjmowałam każde rozwiązanie – skomentowała to Hepnarová. – Ale potem zupełnie przestałam chodzić do szkoły, nikt nie był w stanie w żaden sposób mnie do tego zmusić, byłam wtedy tak zdesperowana, że kilka razy uciekłam z domu. Zawsze jednak łapali mnie i przyprowadzali z powrotem.
– Co z nią zrobimy? – pytali w domu.
To samo pytanie, tyle że sformułowane w bardziej fachowy sposób, stawiali sobie psychiatrzy w klinice prowadzonej przez słynnego profesora Vondráčka, gdzie z powodu ciągłego wagarowania i innych problemów wychowawczych badali i czasowo nawet hospitalizowali Olgę Hepnarovą, kiedy jej rodzice stracili już wiarę w to, że poradzą sobie sami.
A potem padła nazwa Opařany.
Dokładniej: Szpital Psychiatryczny dla Dzieci w Opařanach, koło Tábora.
Przeglądając setki stron dokumentacji dotyczącej sprawy Hepnarovej, można zauważyć pewne nieścisłości co do tego, kto zaproponował to rozwiązanie, a potem wprowadził w życie. Matka Olgi podczas przesłuchania zeznała:
– Profesor Vondráček z kliniki przy ulicy Ke Karlovu, po dwóch krótkich hospitalizacjach, z których zresztą Olga uciekła, zdecydował, że moja córka nie powinna zostać wysłana do domu poprawczego, ale umieszczona w szpitalu psychiatrycznym w Opařanach, nie jako osoba chora psychicznie, tylko na specjalny oddział dla dzieci sprawiających kłopoty wychowawcze.
Pogląd Olgi na tę kwestię nie tylko był inny, ale wciąż ewoluował. Kiedy biegły badał stan jej zdrowia psychicznego, stwierdziła, że matka wysłała ją do Opařan bez jej zgody i nikt jej o nic nie pytał, jednak na pierwszym oficjalnym przesłuchaniu 13 lipca 1973 zeznała inaczej:
– Sama poprosiłam profesora Vondráčka, żeby wysłano mnie do szpitala psychiatrycznego, bo nie chciałam dłużej przebywać w domu. Oczywiście nigdy nie wyraziłam tego w ten sposób, powiedziałam po prostu, że już wolę iść do poprawczaka. Lekarze skierowali mnie więc do Opařan. Nie wiem, jakie konkretnie powody podali na skierowaniu, i było mi to obojętne.
– Ile lat pani miała, kiedy pojechała do Opařan?
– 13 albo 14. Cały znienawidzony okres dzieciństwa zlewa mi się w jedno i nie potrafię określić w nim granic. Ale na pewno można to znaleźć w archiwum szpitala. Ktoś przecież musiał coś tam o mnie odnotować.
Dwa epizody w Opařanach
Miała rację – coś tam o niej odnotowali:
Olga Hepnarová była dwukrotnie hospitalizowana w tutejszym szpitalu, najpierw od 23 marca 1965 do 27 czerwca 1965, następnie od 12 września 1965 do 3 lipca 1966. W obu przypadkach przyczyną jej przyjęcia były zaburzenia typu neurotycznego i nieprawidłowo kształtująca się osobowość w okresie adolescencji. Przyjęcie nastąpiło za zgodą rodziców, przyczyną zewnętrzną były problemy wychowawcze, ciągłe wagarowanie i niewłaściwe towarzystwo.
Ocena osobowości i przebieg hospitalizacji
Kontakt powierzchowny, słabo współpracuje, udziela zwięzłych odpowiedzi po długich przerwach. W stosunku do pielęgniarek i reszty pacjentów zachowuje powściągliwość, traktuje ich z góry. Objawy neurozy, częste bóle głowy, nieadekwatne wybuchy śmiechu. Egzaltacja, zachowania teatralne, przesadne. Silna dążność do udowadniania swoich racji, zawyżona samoocena, bezkrytyczne podejście do siebie samej. Bardzo wyrafinowane umyślne kłamstwa, nikłe poczucie winy. Huśtawki nastrojów z przeważającym nastrojem depresyjnym. Jednorazowa ucieczka, podczas powrotu z wakacji letnich. Z pozytywów należy wymienić starania o dobre oceny w szkole, wyraźne zainteresowanie literaturą. Sprawność intelektualna dobra, czasami powyżej przeciętnej, jednak ze znaczną zmiennością osiągnięć.
A opinia tej, której sprawa dotyczyła?
– Jak pani ocenia swój pobyt w Opařanach? – spytali Olgę Hepnarovą psychiatrzy podczas badania jej stanu zdrowia psychicznego, we wrześniu 1973, czyli już po jej czynie.
– Wszystko załatwiała matka. Ojciec i siostra prawie nic na ten temat nie wiedzieli. Być może nawet miała dobre intencje, ale na pewno myślała też o własnej wygodzie. To miał być ratunek! Tyle że mieli mnie ratować ludzie, którzy sobie z tym nie radzili. Dlatego pewnego razu uciekłam z Opařan, dwa dni jeździłam pociągiem, ot tak, bez celu, potem jednak miałam pecha, złapali mnie jako pasażera na gapę i wysłali z powrotem tam, gdzie nie chciałam wracać.
– W Opařanach przebywała pani wśród rówieśników. Czy utkwiła pani w pamięci na przykład któraś z dziewcząt?
– Nie.
– Któryś z lekarzy?
– Tak, chyba tak. Kilka razy rozmawiałam z tamtejszym doktorem, który chyba trochę mnie rozumiał. Potem napisałam do niego list. Pamiętam, jak raz powiedział mi, żebym zaczęła stawiać także na inne towarzystwo, nie tylko na towarzystwo ludzi.
– Jak pani zinterpretowała to zdanie?
– Nie mogłam go wtedy w pełni zrozumieć, ale zaciekawiło mnie. Myślę, że zachęcał mnie do refleksji, do tworzenia własnego świata, pewnie też do lektury. Ale do tego nie musiał mnie namawiać. Już wcześniej dużo czytałam, od dzieciństwa, także poważne książki.
– Nikt inny w Opařanach pani nie pomógł?
– Mieliśmy tam lekcje. Nauczyciele i nauczycielki byli bardziej cierpliwi niż w zwykłej szkole, podczas drugiego pobytu w Opařanach ukończyłam dziewiątą klasę, czyli zaliczyłam obowiązkową podstawówkę, w dodatku z wyróżnieniem, co chyba nigdzie indziej by mi się nie udało. Jednak niektóre dzieci zachowywały się tam w stosunku do mnie tak samo obrzydliwie jak w innych szkołach. Od razu, chyba w drugim lub trzecim dniu mojego pobytu w szpitalu, strasznie mnie pobiły, podobno za to, że zadzieram nosa. Potem jakoś dało się wytrzymać, nie byłam tam taką czarną owcą jak w szkołach praskich. Może miało to też związek z okresem dojrzewania i z tym, że z dziewczynek zaczynałyśmy się zmieniać w kobiety.
– Chodzi pani o dojrzałość płciową?
– Tak, oczywiście.
– Co miała pani za sobą w tej kwestii?
– Nic. A przed sobą też nic specjalnego. Ale to już inna sprawa.
– Czy już wtedy zdawała sobie pani sprawę ze swojej poniekąd innej orientacji seksualnej?
– Nie wiem. W domu nikt nie rozmawiał ze mną o tych sprawach, gdzie indziej też nie. Pamiętam, że kiedy miałam 12 lat, byłam w szpitalu na operacji węzłów chłonnych i zakochałam się tam w pielęgniarce, miała jakieś 20 lat. Była po prostu miła, co w pewnym sensie było dla mnie nowością. Przez to było mi przykro, kiedy musiałam wyjść ze szpitala, potem dużo o niej myślałam, napisałam nawet do niej kilka listów. Gdy przypadkiem spotkałam ją na ulicy, bardzo się ucieszyłam. Ani wtedy, ani nigdy później w ogóle nie interesowałam się chłopakami. W Opařanach udało mi się natomiast zbliżyć do kilku dziewczyn, wie pan, tak, jak to bywa w tego typu miejscach, gdzie są same dziewczyny.
– Jak to bywa?
– Dziewczęta kładły się obok siebie w łóżku i… przecież sam pan wie. Z początku odmawiałam, ale potem ciekawość wzięła górę i dałam się namówić. Niedużo razy, może ze dwa, i tylko z jedną dziewczyną, która podobała mi się bardziej niż reszta. Całowałyśmy się i pieściłyśmy.
– Myśli pani, że czuła coś do tej dziewczyny?
– Na pewno nie, nie było w tym uczucia, tylko chęć zaspokojenia potrzeb ciała… i ciekawość, odkrywanie czegoś nowego. Nawet nie pamiętam, jak miała na imię. Tak czy siak wszystko szybko się skończyło. Jedna baba z personelu przyłapała mnie na papierosie, naskarżyła i potem dwa razy dziennie dostawałam plegomazin, po którym bez przerwy chciało mi się spać i straciłam zainteresowanie gierkami seksualnymi.
– Ale nie da się tak całkiem zapomnieć pierwszych doświadczeń, prawda?
– Nie przeczę. Chyba nawet można powiedzieć, że za sprawą tej bezimiennej dziewczyny zaczęłam odkrywać samą siebie.
– Stała się pani kobietą?
– Chyba. Trzeba jednak przyznać, że stałam się bardzo dziwną kobietą. I pozostałam nią do czasów, kiedy Opařany miałam dawno za sobą.
Zakończenie leczenia szpitalnego
Olga Hepnarová została na stałe wypisana ze Szpitala Psychiatrycznego dla Dzieci w Opařanach dnia 3 lipca 1966. Zaobserwowano częściową poprawę. Według informacji, jakie przekazała jej matka, O.H. będzie kontynuować edukację w Pradze.
Po powrocie z Opařan wyjęła czystą kartkę papieru.
– Myślałam – mówiła o tym później – że jeśli w przejrzysty sposób, pisemnie, podsumuję to, co dotąd przydarzyło się w moim życiu, odkryję w tym jakąś logikę zdarzeń i że mi to pomoże. Nie doszłam jednak do żadnych rozsądnych wniosków. Później już nie podejmowałam tego typu prób, w moich rozważaniach powoli zaczęły dominować zupełnie inne myśli.
Na razie jeszcze ich nie wypowiedziała, nie nazwała, nie zapisała ich nawet na owym skrawku papieru, na którym chciała zrobić bilans, można jednak wyczuć, o jakie myśli chodziło.
Myśli o zemście.
List introligatorki z okaleczoną duszą
Opinie o pracowniku, czyli znak czasów.
Przedsiębiorstwo Introligatorskie i Poligraficzne Tomos, Praga
Podczas trzyletniej edukacji zawodowej w zawodzie introligator (od września 1966 do lipca 1969) Olga Hepnarová była uczennicą przeciętną, egzaminy końcowe zakończyła z wynikiem dobrym, co oznacza, że je zaliczyła. Cicha, małomówna, zamknięta w sobie, bardziej typ samotniczy niż kolektywny, co objawiało się unikaniem kolektywu. Dobra dyscyplina pracy, brak nieusprawiedliwionych nieobecności. Lepsze wyniki na zajęciach teoretycznych niż na praktykach zawodowych. Nie zajmowała się działalnością polityczną ani nie udzielała publicznie, nie przejawiała zainteresowania tego rodzaju aktywnością. Zaraz po zakończeniu kształcenia rozwiązała stosunek pracy.
Zamknięta w sobie…
Autor rutynowej opinii w tym punkcie trafił w sedno. Nie interesowała się działalnością polityczną ani nie udzielała publicznie, ale w owym czasie bardzo intensywnie zajmowała się samą sobą. Świadczy o tym choćby fakt, że pod koniec pierwszej klasy kształcenia zawodowego, 22 czerwca 1967, zrobiła coś jak na nią bardzo niezwykłego: z pobudek, których niestety nie znamy, z własnej woli napisała i wysłała osobisty list adresowany do jednego z lekarzy kierujących Szpitalem Psychiatrycznym dla Dzieci w Opařanach, gdzie jeszcze niedawno przebywała:
Od czasu, kiedy opuściłam Opařany, wiele się zmieniło. Jestem sama, dlatego do Pana piszę. Z ojcem nie rozmawiam od jesieni, kiedy ostatni raz mnie zbił. Ja niedawno pobiłam moją siostrę. Dość głupio, za jakąś błahostkę, dziwne, że tego nie żałuję. Wcześniej to ona mnie biła. Tylko z mamą zamieniam czasem kilka słów. Tyle że nie mam z nią o czym rozmawiać… Wciąż podejrzewa mnie o rzeczy, które w ogóle nie przyszłyby mi do głowy, nie ufa mi. Chyba robi błąd. Nie lubię jej… W drodze do szkoły, do pracy, w tę i z powrotem, wszędzie jestem sama. Inni wciąż mówią, kotłują się, śmieją, na przykład z rzeczy, które wcale nie wydają mi się śmieszne. Mówią tylko po to, żeby mówić i w ogóle nie uważają, że to dziwne. W szkole potrafię nie odezwać się ani słowem przez cały dzień.
Przyzwyczaiłam się już.
Traktuję ludzi z góry, chyba ich to razi, ale ja wcale nimi nie gardzę… Ja nienawidzę ludzi… Wie Pan, ciekawa jestem, jaki będę miała do nich stosunek później, za parę lat. Chciałabym, żeby ludzie dla mnie nie istnieli, żeby były mi obojętne ich słowa, uśmiechy, spojrzenia. Chciałabym tak. Wolę samotność od ich towarzystwa, czuję niewysłowiony wstręt do większych skupisk ludzi. Zawsze są gotowi i chętni, żeby kogoś osądzić. Okaleczyli mi duszę. Dlatego ich nienawidzę. Nic o mnie nie wiedzieli, może tyle, że czasem wychodzę na papierosa. Mówili, że jestem jakaś dziwna, że nie wiedzą, o co mi chodzi, że się mnie boją… Teraz w końcu wszyscy dowiedzieli się, że byłam w szpitalu psychiatrycznym. Wreszcie przestanie ich dręczyć pytanie, czemu jestem dziwna…
Jest mi bardzo smutno, nienawidzę ich, dlaczego jednak nie potrafię nikomu zrobić krzywdy? W „Spokojnym Amerykaninie” są takie słowa: „Czy nie lepiej zrobilibyśmy wszyscy, nie próbując rozumieć, przyjmując jako fakt, że żaden człowiek nigdy nie zrozumie drugiego: żona nie zrozumie męża, kochanek – kochanki, ojciec lub matka – dziecka?”. Mnie nikt nie rozumie. Już mi nie zależy…
Jeżeli wolność w ogóle istnieje, jest większa w człowieku niezależnym od innych, od grupy. Jestem szczęśliwa, kiedy jestem sama. Odpędzili mnie, a ja miałabym do nich wrócić – nie, tego nie zrobię nigdy. Nie cenię siebie tak wysoko, żeby być przeciwko nim. Przeciwko będzie tylko moja nienawiść, nienawiść, która nikogo nie skrzywdzi, a mnie będzie chyba tylko szkodzić.
Ludzie już mnie nie znajdą, tak bardzo się zmieniłam, że szukaliby mnie na marne, jest już za późno. Staram się nie czuć ciężaru samotności, chcę być w niej szczęśliwa mimo całej tęsknoty i goryczy.
Mamy na praktykach jedną dziewczynę. Była w psychiatryku na Bohnicach. Mówią, że to świr. Nie wiem, czy tak samo mówią o mnie. Raz stanęłam w jej obronie… W przyszłym tygodniu będziemy przerabiać Nezvala. Jeśli nauczycielka zapyta, czy ktoś zna jakiś jego wiersz, zgłoszę się i wyrecytuję na przykład „Akrobatę”. A potem, kiedyś, powiem jej: „Vando, to dla ciebie mówiłam ten wiersz”. Ona rozumie poezję. Ale ja z nią nie rozmawiam, z nikim nie rozmawiam, nikt nie rozmawia ze mną, nic nikomu nie daję i niczego od nikogo nie chcę.
To, co do Pana piszę, to tylko myśli, których też nie jestem pewna.
Jestem w końcu szczęśliwa czy nieszczęśliwa? Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby ktoś powiedział do mnie „ty wariatko!”. Czy tylko popatrzyłabym na niego pogardliwie i powiedziała coś w stylu „biedaczysko”, czy pobiłabym go do krwi i powiedziała: „Nawet jeśli jestem wariatką, ty nie będziesz tak na mnie mówić!”, czy tylko bym się zgarbiła, milczała jak zwykle i była smutna.
Nie wiem, ale Pan mnie chyba rozumie…
Na praktykach idzie mi dobrze, w szkole jestem najlepsza z czeskiego! Podoba mi się introligatorstwo. Lubię książki. Mam z nich zresztą więcej pożytku niż z ludzi… W wakacje chcę jechać na Morawy. Na rowerze. Matka spytała: „Sama chcesz jechać?”. Nie wie, że zawsze jestem sama! Chciałabym jeździć rowerem i zatrzymywać się tam, gdzie by mi się podobało, a potem jechać dalej. Matka dziwi się, że nie chcę chodzić na kurs tańca i dobrych manier… Zwroty grzecznościowe? Nie, dziękuję. Obejdę się bez ludzi, to i bez tańca się obejdę.
Bardzo bym chciała przezwyciężyć samą siebie, prowadzić inne życie tak, jak mi Pan napisał.
Dziękuję,
Olga Hepnarová
Osobliwy list, biorąc pod uwagę, że został napisany przez uczennicę zawodówki introligatorskiej, tudzież sprawiającą kłopoty wychowawcze córeczkę urzędnika banku i dentystki, na osiem dni przed jej 16. urodzinami, czyli w wieku, kiedy młode damy mają w głowie raczej pierwsze wzloty serca.
Czy ten list nie przypomina przypadkiem wołania o pomoc? Niewysłuchanego wołania?
Ja nienawidzę ludzi…
Już wtedy, w wieku 16 lat, jak można wywnioskować z różnych dokumentów, pogłębiał się dystans między nią a resztą świata (zawsze i wszędzie jestem sama, w domu i wśród ludzi) i zaczęła planować coś, wokół czego jej myśli nigdy już nie przestaną krążyć. Jakby zaczęło do niej docierać, że dłużej nie zniesie obecnej sytuacji (nie potrafiłam sobie wyobrazić, że koszmar mojego życia miałby trwać kolejne dwa czy cztery lata). Czuła potrzebę zrobienia czegoś przełomowego, sporządziła nawet listę trzech jedynych możliwości, jakie jej się nasuwały:
1. Zemsta.
2. Zejście z drogi społeczeństwu (klasztor, zamieszkanie na odludziu).
3. Samobójstwo (w ostateczności).
Na przełomie czerwca i lipca 1969 stały się dwie ważne rzeczy: Olga Hepnarová skończyła 18 lat, czyli osiągnęła pełnoletność (W domu nie było z tej okazji żadnej wielkiej uroczystości, zresztą nawet mi na niej nie zależało, byłaby tylko powodem do kolejnych wykładów o tym, jakie wszyscy mają ze mną problemy.), i ukończyła szkołę zawodową w Tomosie.
Co chciałaby dostać na urodziny?
Być może własnym rodzicom nie powiedziała wówczas tego tak brutalnie i wprost, jednak według jej późniejszych słów w rozmowie z psychologiem i biegłym psychiatrą sądowym zeznała, że na to pytanie odparła: Chciałabym się wyprowadzić z domu.
Dokądkolwiek.
Za jakąkolwiek pracą, choćby za najniższe wynagrodzenie.
W jakiekolwiek miejsce.
Chciała się wyprowadzić no i, choć jak na razie czasowo i jakby „na brudno”, wyprowadziła się.