- W empik go
Jad - ebook
Jad - ebook
Czy gorące hiszpańskie słońce zdoła rozświetlić drogę zagubionych mieszkańców Toledo?
Budujący ołtarz w toledańskiej katedrze architekt, Narcizo Tome, podczas ucieczki od swojej kochanki niechcący przyczynia się do śmierci prokuratora Toledo. W strachu przed inkwizycją wydostaje się z miasta balonem. Jego żona, Esperanza, postanawia pod przebraniem kontynuować prace w katedrze. Tymczasem Narcizo zostaje pastuchem i torreadorem w hodowli byków, wędruje przez Sierra Madre z bandą wyjątkowo wykształconych zbójców, zajmuje się wypasem owiec i produkcją serów, aż wreszcie po wielu latach powraca do miasta w dniu konsekracji ołtarza. Czy będzie mu dane odnaleźć spokój duszy i przebaczenie?
Ta wielowarstwowa powieść zabiera czytelnika do fascynującego świata pełnego kolorów, zapachów i smaków, od których nie sposób się uwolnić. Znajdziemy tu fikcyjną opowieść o losach Mai z obrazów Goyi, autentyczną historię skonstruowania pierwszego balonu, legendę o uzdrowieniu Giacomo Girolamo Casanovy i cudownych właściwościach ołtarza „Transparente”. To również opowieść o zdradzie, pokucie, zadośćuczynieniu, odkupieniu win, przebaczeniu i miłości. Pod maską romansu z gatunku „płaszcza i szpady”, kryje się w niej głęboka etyczna refleksja, jakże aktualna w naszych czasach.
Daniel Karpiński urodził się w Tarnowie, ale od 1989 mieszka z rodziną w Toronto. Jest autorem książek, które były nominowane do nagrody Nike I jak inni (WL, 1998) i /,Fikcja (WL, 2000). Został laureatem konkursu na słuchowisko - jego Czwarta osoba dramatu miała swoją premierę w krakowskiej rozgłośni w roku 1984 . Jego opowiadanie Junk było publikowane w „Outreach” w Toronto w 1994 roku. Pisze po polsku i angielsku.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-151-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W mieście, gdzie stawiamy scenę, ulice są ciasne i strome1. Łatwo potknąć się, schodząc nimi w dół albo utrudzić, idąc pod górę. W mieście, gdzie toczy się akcja, domy są wysokie i wąskie. Ściśnięte jeden obok drugiego powtarzają swym szeregiem dukt, kreują przepaści, do których słońce wpada tylko w południe, świecąc prawie pionowo. Domy wzdłuż ulicy mają kilka poziomów spiętrzonych jeden nad drugim, połączonych schodami, stromymi jak promienie słońca w zenicie.
Każda ulica jest jak los, każdy dom jak wiara. Chociaż to miasto, a nie metafora.
Wiosną, kiedy nastają gorące dni i rozpoczyna się sezon walki byków, nad ulicami rozwiesza się baldachimy. Białe, płócienne szarfy spłukane deszczem, wysuszone skwarem, jak obłoki szybujące na wysokości ostatniego piętra, naśladują kształt ulic dla ptaków.
Czy tylko?
Wieczorem… Pod zasłonami podniebnych chodników widać lampy zawieszone na sznurach pomiędzy domami. Zapala się je o zmierzchu, zamieniając ulice w tunele światła przeszywające ciemności, gasi – w porze snu. Gdy światło znika, baldachimy wypełniają się nocnym oddechem, żeglując ze śpiącymi po złote runo i do Itaki. Na ulicach spóźnieni przechodnie, niosąc latarnie przed sobą, nieliczni jak głębinowe ryby, nie zwracają uwagi na żagle ponad głowami, myląc je z Mleczną Drogą, której nikt nigdy nie zmierzy, której gwiezdnego pyłu nikt ze stóp nie strząśnie.
Czyżby?
Gdyby spojrzeć w górę, można by odczytać ślady kocich łap, ptasich piór, zobaczyć chudą kotkę żyjącą tylko miłością i pęcakiem2.
O!
Tam, wprost z otwartego okna wyskoczył prawie nagi młodzieniec! To lot triumfu? Młody jak Ikar, lecz sprawny jak Dedal, balansował chwilę na sprężystym batucie, po czym rzucił się w kierunku Katedry. Choć bosy, pokonywał odległość w siedmiomilowych butach. Każdy jego skok był niczym wniebowstąpienie, a księżyc lśnił spoconym torsem w otwartej koszuli. Wznosił się jak balon braci Montgolfier, jak pierwszy samolot braci Wright. Latanie to braterska rzecz. Skakanie też. I dalej, dalej, jak świerszcz, jak pasikonik, jak szarańcza…
Szarańcza? Nie należało użyć tego słowa. Nagle za plecami skaczącego pojawił się ktoś jeszcze. Biegł jak pies andaluzyjski, w pełni ubrany, w ciężkich butach, w surducie. Cóż to? To szpada z toledańskiej stali, zimna i ostra jak światło księżyca. Wyciągnięta w dłoni tamtego tuż, tuż za plecami młodzieńca:
– Odwróć się! Ty tchórzu! Zabrałeś mi…
I sztych! Szpada przeszyła tył koszuli i wyszła przodem. Krew z pleców powtórzona krwią z piersi. Dwie plamy. Przekłuty na wylot.
Ścigany nie upadł. Jakby nie zauważył ciosu i krwi, skakał przed siebie, przeskakując obwisłe fragmenty. Tylko nowa konstelacja złożona z samych Marsów znaczyła jego ślad na Mlecznej Drodze baldachimów.
Ścigający, po zadaniu ciosu, zaczepił butem o szew między płachtami. Rozległ się trzask pękającego materiału, który rozdarty na dwie części otwarł przepaść pod stopami gwałtownika i zrzucił go z siebie. Tamten uchwycił się brzegu jedną dłonią, w drugiej ściskając szpadę jak drogocenny skarb. Materiał wyślizgnął mu się z garści, a on runął na lampę poniżej, na sznur, którego uczepił się, tym razem oburącz. Wyrwał sznur z jednej ściany i frunąc na nim jak na wahadle zegara, wyrżnął w ścianę obok – a potem bezwładnie zwalił się na ulicę równocześnie z brzęczącą szpadą.
Cisza.
Nikt się nie zbudził, nikt nie widział jego upadku. Żagiel nad ulicą falował w rytm chrapania. Niebo zapłakało samotną gwiazdą, co groby przecieka3. Rudy cień wypełzł z zaułka, podniósł brzeszczot, błysnął nim w mroku i czmychnął w stronę juderii, miasta żydowskiego. A potem jeszcze jeden cień i jeszcze… Ten drugi porwał sakiewkę i klejnoty, a trzeci spojrzał w twarz ograbionego i – jak dobry Samarytanin – zaczął wyć:
– Pomocy!
Na ziemi, bez czucia leżał don Miguel de Juaclac, sędzia Toledo. Po skaczącym młodzieńcu nie został ślad, jeśli nie liczyć czerwonych gwiazd na płótnie podniebnej drogi.
Kim był i czyja to krew, nikt się nie dowie. Nikt poza Tobą i mną. Tylko my wiemy, że ów skaczący nazywał się Narcizo Tome. To jego historia. Zachowaj ją dla siebie jako przestrogę. Ja nie mam z nią nic wspólnego. Ja tylko opowiadam.
Ja jestem tą historią.
Narcizo to ja.
------------------------------------------------------------------------
1 Czyje to słowa i kto je powiedział? To tylko echo, echo słów, które w oryginale brzmiały:
Two housholds, both alike in dignity,
In fair Verona, where we lay our scene,
From ancient grudge break to new mutiny,
Where civil blood makes civil hand unclean.
Willliam Szekspir, Romeo and Juliet
Słowa, które Józef Paszkowski przełożył:
Dwa wielkie domy w uroczej Weronie,
Równie słynące z bogactwa i chwały,
Co dzień odwieczną zawiść odnawiały,
Obywatelską krwią broczyły dłonie.
William Szekspir, Tragedie, PIW, Warszawa 1980.
U Paszkowskiego słowo „scena” z drugiego wiersza oryginału pojawia się w wierszu dwunastym:
Przed waszym okiem na scenie przeleci.
2 Haiku Matsuo Basho (zob. rozdział Sen 6).
3 I
Nad Kapuletich i Montekich domem,
Spłukane deszczem, poruszone gromem,
Łagodne oko błękitu.
II
Patrzy na gruzy nieprzyjaznych grodów,
Na rozwalone bramy do ogrodów
I gwiazdę zrzuca ze szczytu;
III
Cyprysy mówią, że to dla Julietty,
Że dla Romea – ta łza znad planety
Spada… i groby przecieka;
IV
A ludzie mówią, i mówią uczenie,
Że to nie łzy są, ale że kamienie,
I – że nikt na nie… nie czeka!
Cyprian Norwid, W Weronie Vademecum, 1866.ZMIERZCH AKT 1
Juan de la Cruz (Juan de Yepes)
NOCHE OSCURA
En una noche oscura,
con asians, en amores inflamada
ioh dichosa ventura!,
sali sin ser notada
stando ya mi casa sosegada.
A oscuras, y segura,
por la secreta escala, disfrazada,
ioh dichosa ventura!,
a oscuras y en celada,
estando ya mi casa sosegada.
En la noche dichosa,
en secreto, que nadie me veia,
ni yo miraba cosa,
sin otra luz y guia
sino la que en el corazon ardia.
Aquesta me guiaba
mas cierto que la luz del mediodia,
adonde me esperaba
quien yo bien me sabia,
en parte donde nadie parecia.
iOh noche que guiaste!
iOh noche amable mas que la alborada!
iOh noche que juntaste
Amado con amada,
amada en el Amado transformada!
El mi pecho florido,
que entero para el solo se guardaba,
alli quedo dormido,
y yo le ragalaba,
y el ventalle de cedros aire daba.
El aire de la almena,
cuando yo sus cabellos esparcia,
con su mano serena
en mi cuello heria,
y todos mis sentidos suspendia 1.
Stół
(Toro, prowincja Zamora, dziesięć lat wcześniej.
Na scenie cała rodzina Tome. W tej scenie dowiadujemy się jak Narcizo Tome znalazł się w Toledo).
W Wielki Czwartek nie jemy zwłaszcza kolacji. Nie tylko dlatego, że jest post. Któż śmiałby nawiązać zwykłą wieczerzą do tamtej, Ostatniej? Zebrałem ich jednak dzisiaj, żeby im przepowiedzieć przyszłość, powiedzieć, co ich czeka. Przyszli posłuszni jak Izaak żądaniu ojca2. Siedzą, czekają w milczeniu. Patrzą z pytaniem w oczach na postną rybę, co nie jak pokarm jest, lecz jak znak, hieroglif. Zgadują, że jej łuski kryją nie tylko zmartwychwstanie naszego Pana, cudowne rozmnożenie pokarmu, ale i posłanie do Niniwy3.
Moją Niniwą Toledo.
Praca tułała mnie po świecie, teraz da mi miejsce spoczynku. Jestem stary i wkrótce umrę. Oni skończą moje dzieło, moją ostatnią pracę, o którą modliłem się całe życie.
Moi synowie – strzały, którymi napełniłem swój kołczan4. I nie zawstydzę się.
Patrzę na nich i nadal nie wiem kim są, bo chociaż żyłem z nimi przez tyle lat, nie znam ich. Wiem tylko, że każdy jest inny.
Andres jest w wieku chrystusowym. Skryty, zamknięty, nieprzenikniony. Wystarczy zobaczyć jak siedzi. Pochylony nad stołem, zasłania twarz talerzem na sztorc, żebym nie widział uśmiechu zakłopotania. Talerz jak tarcza. Biała. Bez znaku.
Ile razy próbowałem zbliżyć się do niego? Uczyłem go mojej sztuki… Tak samo jak tamtych dwóch. On jeden pozostał wierny. Tylko on i ja wiemy, że ołtarz, wieża, Katedra muszą być wyciosane z tej samej skały. Każdy kamień musi mieć to samo miejsce w rzeźbie, jakie miał w łonie skały. Andres i ja wiemy, że nie wolno stawiać na górze ołtarza kamienia, który był na dole. Wszystko ma swoje miejsce, jakie mu wyznaczyła natura. Nie, nie natura – Pan.
Czy moje nauki uczyniły go szczęśliwszym, lepszym rzeźbiarzem niż inni? Czemu więc woli malować niż rzeźbić? Dnie całe zasłonięty rusztowaniem przenosi z imaginacji na ścianę postaci, których sam nie może zobaczyć tak długo, aż zdejmą rusztowanie. Potem zadziera głowę, mija godzina za godziną, a on patrzy i każe zakładać nowe rusztowanie i znika za nim, żeby po kilku dniach zejść na ziemię, patrzeć i zakładać nowe, i znowu, i znowu, i znowu.
Ta metoda nazywa się al fresco.
Żona Andresa, Estefania, potrafi znieść samotność z milczącym mężem. Dużo śpiewa. Urodziła mi zdrowe, piękne wnuki, które są chętne do pomocy i bliższe mnie niż swoim rodzicom.
Estefania… Moi trzej synowie wzięli sobie za żony kobiety o imionach zaczynających się tak samo: Estefania, Esperanza i Esmeralda. Przecież to nie przypadek. To zmowa przeciwko mnie. Wszystkie trzy są bardzo podobne do mnie. Niegdyś w mojej rodzinie ja wiedziałem wszystko najlepiej – teraz one wiedzą. I nie pozwolą się przekonać, że jest inaczej. Moje trzy Racje.
Dziwna rzecz imiona. Skąd nam przyszło do głowy, żeby dziecko nazwać Narcizo?
Sześć lat czekaliśmy na niego, aż przyszedł w dzień św. Antoniego i jego imię powinien nosić. Ktoś nam opowiedział o ojcu dominikaninie, prawie świętym już za życia garncarzu, co z tubylcami za morzem w Nowej Hiszpanii garnki lepił i nazwaliśmy nasze dziecko jego imieniem, żeby też był artystą i świętym, i może żeby dotarł do nowego świata.
Słyszałem kiedyś, ale to chyba wierutna bzdura, że dusza dziecka zanim wcieli się w ciało, szuka miejsca, rodziny, przeznaczenia, które pomogą jej stać się lepszą… Dlaczego Narcizo przyszedł do naszej rodziny? Nie bardzo do nas pasuje. Chorował całe dzieciństwo, kilka razy przenosił się na tamten świat, a kiedy dojrzał, stał się chciwy życia, nadmiernie ambitny, nienasycony. On jeden zrealizował moje marzenie – ja zostałem zwykłym kamieniarzem, on architektem. Tylko że on jest architektem, jakim ja nie chciałbym być. Jest jak kameleon – dzisiaj projektuje jak Herrera, jutro jak Churriguera5. Gdy marmur za drogi dla klienta, on zrobi dłonie świętego z alabastru, a szaty z granitu i żeby było taniej, postawi wszystko na piaskowcu. Horror! To jakby zszyć człowieka z różnych kawałków: serce cudze, ciało cudze, mózg cudzy. Kim byłby taki człowiek?
Może Narcizo ma rację. Gdyby wymienić serce, mózg i ciało i stać się innym człowiekiem, jeśli twarz się nie zmieni, ludzie i tak nie poznają zmiany.
Może tylko jego żona, Esperanza, byłaby w stanie poznać. Przyniosła dzisiaj podarunek od nich obojga: Lilię Wielkanocną.
Moj najmłodszy syn, Diego, jest prawdziwym Hiszpanem. Przystojny, pachnący. Mógłby zostać toreadorem, a idzie w moje ślady. Mieszka tam gdzie ja, rzeźbi jak ja. Nie tylko potrafi wyciosać figurę, ale i płaskorzeźbę przygotuje, jak nikt w rodzinie.
Co mam im powiedzieć?
Zrobiłem to dla nich? Raczej już dla rodziny. Dla siebie, żebym mógł się jeszcze trochę nimi nacieszyć, pracując z nimi w jednym miejscu. Wszyscy wielcy są zbyt zajęci w Madrycie. To była szansa – dotarłem przed innymi do miejscowego kardynała, Astrogi, który być może chce sobie wybudować po prostu miejsce spoczynku. Zresztą, kto wie. Astroga powiedział mi:
– Widzisz Tome, nasza Katedra jest najpiękniejsza w całej Hiszpanii. Drugiej takiej nie ma na świecie. Jest wielka… może nawet największa, i ludzie czasem gubią drogę, zapominają gdzie są. W obejściu, w ambulatorium za ołtarzem głównym, gdzie Najświętszy Sakrament za ścianą, urządzają sobie schadzki, wymieniają bileciki zasłonięci od wiernych. Trzeba przywrócić sens tej przestrzeni, przypomnieć głupcom, że choć oni nie widzą, Pan widzi. Potrzeba wybudować ołtarz na tyłach głównego ołtarza, zaznaczyć miejsce święte. Tam spocznę po śmierci…
– Poprosiłem was, żebyście przyszli celebrować razem ze mną i z matką pamiątkę Ostatniej Wieczerzy. I patrzcie, jest nas trzynaścioro! Ale zebrałem was, żeby już dzisiaj, przed nadejściem Dobrej Nowiny, podzielić się z wami moją dobrą nowiną. Dostałem zlecenie na wielki ołtarz w wielkiej Katedrze, w wielkim mieście niegdyś wielkim. Kiedyś było wystarczająco duże, żeby pomieścić trzy religie, teraz jest za małe na jedną…
Zanim skończyłem zdanie, Esperanza zapytała:
– Toledo?
A kiedy dodałem, że kiedyś było wystarczająco wielkie, żeby być stolicą, teraz jest prowincją, natychmiast rozwiązały się im języki. Jeden przez drugiego, jak uczniacy, zaczęli zadawać swoje głupie pytania, błaznować, żeby odreagować wcześniejszą ciszę, swoje i moje zakłopotanie.
– Jeden z was musi tam pojechać zaraz po Świętach. Do końca wiosny projekt ma być zaakceptowany przez arcybiskupstwo.
Andres rozłożył ręce, on nie pojedzie. Diego pogłaskał brzemienny brzuch Esmeraldy, oni też nie.
– Ależ Salamanca jeszcze nie skończona… – przypomniał Narcizo.
Wiedziałem już wtedy, że to on pojedzie.
– Narcizo, pojedźmy. Tam kiedyś mieszkała moja rodzina… – wtrąciła się Esperanza. – Jakiś prapradziadek pracował w Translatorni…
Znowu eksplodowali brodatymi żartami o dziadku. Uspokoiłem ich i pozwoliłem jej mówić.
– To było bardzo dawno, jakieś pięćset lat temu. W Toledo założono szkołę przekładów. Tłumaczono najpierw teksty chrześcijańskie, żydowskie i muzułmańskie tak, żeby każda religia mogła poznać inną. Wymyślono wtedy, że jest jeden Bóg w trzech religiach. Był też bardziej przyziemny cel. Tłumaczenia udostępniły wiele tekstów dotychczas obcych naszym kulturom. Przetłumaczono Ptolemeusza…
– Za to potem wyklęto i żydów, i muzułmanów albo ich przechrzczono, a nieustępliwych spalono. Przecież tam była stolica inkwizycji…
– Nadal jest.
– Musi być gorąco, co? I ja mam pojechać do tego pieca? – zapytał Narcizo.
Bracia pospieszyli mu na pomoc. Pierwszy zauważył:
– Nie tylko inkwizycja ma stolicę. Tam od wieków kuto najlepsze szpady. Stal z Toledo zawojowała Europę i Azję Mniejszą. Najpierw Hannibal używał jej do swoich podbojów, potem Legiony rzymskie, a później wszyscy, których było na nią stać.
– Jeśli szpada do ciebie nie przemawia Narcizo… – dodał Diego. – Pomyśl, że stamtąd pochodzi najlepszy marcepan. Zaraz, zaraz i taki owczy ser. Jak on się nazywa?
– Manchego.
Wiedziałem, że go przekonamy. Pomyślałem – Tome z Toro w Toledo. I te trzy T są jak krzyże na Golgocie. Środkowy dla naszego Pana, ten po lewej – dla mnie, a ten trzeci? Ten trzeci…
To ja postawię trzy krzyże w Toledo.
Toledo nie jest Niniwą, to Golgota.
Oto moja historia6.
------------------------------------------------------------------------
1 Tłumaczenie wiersza znajduje się po Posłowiu do Części Pierwszej.
2 Pan wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: Abrahamie! A gdy on odpowiedział: Oto jestem – powiedział: Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jakie ci wskażę. (Rdz 22, 1-2). Izaak, chociaż był mężczyzną w sile wieku, poddał się woli ojca, pozwolił się związać i położyć na ołtarzu ofiarnym, gotowy na śmierć.
3 Pan posłał Jonasza do Niniwy, aby nakłonić jej mieszkańców do pokuty lub ostrzec ich przed nadchodzącym końcem. Lecz Jonasz wolał uciec od nakazu Pana na morze, w sztorm, w brzuch wielkiej ryby. Dopiero tam zrozumiał, że nie ma innego losu poza wyznaczonym przez Pana.
4 Ps 127.
5 Juan de Herrera, który urodził się w 1530 w Mobellan, a zmarł w 1597 w Madrycie, był nadwornym malarzem oraz Wielkim Mierniczym. Jego sztuka zainspirowała innego architekta i rzeźbiarza, José Benito Churriguera (1665–1725). Od jego nazwiska wziął nazwę styl churrigueresque, który charakteryzuje wizualne przeładowanie i nadmierna dekoracyjność detalu.
6 Wtedy jeszcze nie mogłem przypuszczać, że historia zapamięta mnie jako Antonio Tome, który żył pomiędzy 1664 a 1730 rokiem, i który miał trzech synów, Andrésa Tomé (1688–1761), Narciso Tomé, (1694–1742) i Diego Tomé (1696–1732). Historia milczy o moich córkach. Nasza rodzina pochodzi z Toro w prowincji Zamora. Po raz pierwszy ktoś o nas napisał w Hiszpanii w 1715. Przyznano nam wówczas autorstwo głównego portalu Uniwersytetu w Valladolid. Do Toledo rzekomo wezwani zostaliśmy w 1720, aby pracować w XIII-wiecznej Katedrze nad ołtarzem znanym obecnie jako „Transparente”.