Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jadę sobie. Powrót do Azji - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jadę sobie. Powrót do Azji - ebook

Podróż znaczy wolność, a najlepiej przekonać się o tym w samotnej podróży w najdalsze zakątki świata.

Marzenę Filipczak ciągnie tam, gdzie nie ma powtarzalnych hoteli z folderów turystycznych, a każdy dzień nie jest ograniczony all inclusive. Ona chce zobaczyć to, co widać z okien zdezelowanego lokalnego autobusu lub małego hoteliku za ruchliwym bazarem. Podsłuchuje, o czym rozmawiają kliencie okolicznego baru i czym emocjonują się miejscowe dzieciaki. Śpi tam, gdzie miejscowi – czasem w pokoju pełnym karaluchów, a czasem w prywatnej wieżyczce na dachu hotelu z pięknym widokiem. Je to, co gospodarze – góry ryżu na liściu banana z sosami ze wspólnych miseczek, ostry dhal i dopiero co zdjęte z blachy czapati. To wszystko wędrując przez dżunglę, plantacje herbaty i tarasy ryżowe, zatrzymując się nad ciepłym oceanem, podziwiając ośnieżone szczyty i wsłuchując się w egzotyczne dźwięki wielkich miast.

Autorka wraca po latach w te same miejsca – do Indii, Malezji, Tajlandii, Wietnamu i Kambodży – i sprawdza, jak zmieniło się życie mieszkańców. Mówi też o bezpieczeństwie samotnej (i nie tylko) kobiety w podróży i odpowiada na pytania, które powstrzymują wiele osób od przeżycia przygody życia.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-507-4
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

INDIE POŁUDNIOWE

Zamiast wstępu

Maj 2008, do Azji

Była trzecia nad ranem, a ja właśnie wylądowałam na lotnisku w Bengalurze na południu Indii. Bez żadnych rezerwacji i jakiegokolwiek pomysłu co dalej, pierwszy raz w Azji i pierwszy raz sama gdziekolwiek.

Było ciemno, gorąco i głośno. W toaletach mocz sięgał kostek, a ja musiałam ukryć na nodze saszetkę z paszportem, kartami kredytowymi i pieniędzmi. Tylko jak to zrobić, mając duży plecak na grzbiecie, a z przodu podręczny?

Na zewnątrz stało kilkudziesięciu taksówkarzy, ale czy mogę z którymś pojechać w nocy szukać hotelu? I czy w ogóle mogę wyjść, skoro w przejściu siedzi policjant z bronią? Wyszłam z terminala, na wszelki wypadek nie odchodząc dalej niż kilka metrów od drzwi. Rozejrzałam się i postanowiłam poczekać, aż się rozjaśni. Wróciłam do środka, przekonawszy uzbrojonego policjanta, że zostali tam moi znajomi; potem zrozumiałam, że miałam dużo szczęścia – po wyjściu z lotniska można na nie wrócić tylko z ważnym biletem w ręku.

Kiedy się rozjaśniło, wzięłam taksówkę i pojechałam do pierwszego hotelu wybranego z przewodnika. Wcześniej nie udało mi się go zarezerwować – nie dobudziłam Hindusa śpiącego w punkcie rezerwacji na lotnisku.

W hotelowym pokoju chodziły karaluchy długości palca, z łazienki wychodziły kolejne, przez okratowane okno widziałam zatłoczony bazar (dlaczego na ulicach nie ma w ogóle kobiet?). Było jasno, gorąco i głośno.

Dziurę, z której wychodziły karaluchy, zatkałam foliową torebką, do lamp na ścianach przywiązałam sznurek, a do niego moskitierę, i zapadłam w drzemkę. Kiedy się obudziłam, wcale nie miałam ochoty wychodzić na zewnątrz. Ale byłam głodna. Znalazłam lokalną knajpę. Karaluch chodzący pomiędzy miskami nie zrobił już na mnie wrażenia.

A potem było tylko łatwiej.

W sześć miesięcy przejechałam Indie, Malezję, Tajlandię, Kambodżę i Wietnam. Miałam tylko ogólny plan trasy, a i tak często go zmieniałam. Jeśli gdzieś mi się podobało – zostawałam dłużej, jeśli dokądś odechciało mi się jechać – nie jechałam. Nie postawiłam sobie za punkt honoru, żeby zobaczyć wszystkie zabytki i świątynie, pojechać na każde safari, pójść na każdy trekking. Wybierałam to, co mnie interesowało najbardziej. Resztę czasu spędzałam, siedząc w lokalnych knajpach, leżąc nad rzeką, gapiąc się na góry, chodząc bez celu po plątaninie wąskich ulic azjatyckich miasteczek. Godzinami podróżowałam lokalnymi pociągami, autobusami, dżipami, łodziami, furgonetkami i rikszami.

Jechałam sobie.INDIE POŁUDNIOWE

7 maja: Witajcie w Bengalurze

Warszawa – Londyn – Bengalur

Piszę z indyjskiej kafejki internetowej o wdzięcznej nazwie Internet Palace.

Pierwsze wrażenia z Indii: brud, smród, bałagan, ale zupełnie innego rodzaju niż u nas i w miejscach, które do tej pory widziałam. Ludzie, którzy śpią na ulicach, psy, które się wałęsają między ludźmi, a są tak chude, że rozumiem już pojęcie „tylko skóra i kości”. Trudno się dziwić, że ludzie ich nie karmią, skoro sami często nie mają co jeść. Krowy leżące na poboczach, bo chodników tu nie ma, a nawet gdyby były, jeździłyby po nich riksze, motory, rowery. Ruch i hałas taki, że wydaje mi się, jakbym wciąż była na środku dużego skrzyżowania.

– Bądź ostrożna – ostrzega co jakiś czas Hindus, kiedy uskakuję przed motorikszą.

Tylko jak być ostrożną, skoro po jednym pasie jadą obok siebie trzy pojazdy, riksza mija mnie dziobem, ale zaczepia rozszerzanym tyłem, nie ma dokąd uciekać, bo tuż obok stoi rząd ciasno zbudowanych sklepików, a nawet jeśli jest trochę miejsca, prawdopodobnie wskoczy się na leżącego tam psa albo w najlepszym wypadku wdepnie w krowie łajno. Na drugą stronę ulicy nawet nie próbuję przechodzić sama, tylko drepczę za jakimiś miejscowymi, ale nie zawsze udaje mi się zdążyć, bo ci biegają między pojazdami ze zręcznością antylopy. Raz, kiedy tak stałam i nie miałam za kim przejść, widziałam mężczyznę bez nóg, który sprawnie przemieszczał się na rękach między samochodami, choć te nie zwalniały ani trochę. Kalecy, których jest tu sporo, nie robią na nikim żadnego wrażenia.

Wyszłam na tę ulicę i chciałam uciekać, ale nie potrafiłam, bo w chaosie zgubiłam orientację. Położony na południu Indii Bengalur jest nazywany Doliną Krzemową, są w nim siedziby wielu instytutów i korporacji. Skoro tak wygląda nowoczesna metropolia, to co będzie dalej?

Powietrze jest brudne od spalin – prawie ze wszystkich rur wydechowych wydobywają się kłęby czarnego dymu. I brudne od kurzu – Hindusi wciąż zamiatają go wokół siebie na kupki, które za chwilę rozdmuchuje wiatr albo roznoszą psy i przechodnie. Więc zamiatają po raz drugi, trzeci, byle tylko kawałek od swojego domu, sklepiku, warsztatu.

Kocham moskitierę. Komarów co prawda niewiele, ale pierwszy karaluch w moim hotelu był wielkości palca. Na dodatek wlazł mi do plecaka, kiedy zeszłam zapłacić za pokój. Wyszedł, kiedy otwierałam plecak. Nie ma papieru toaletowego, jest za to dziura w podłodze i wiaderko do jej spłukania. Nie ma zamka, tylko skobel, więc po raz pierwszy użyłam zabranej z Polski kłódki. Miejscową mogłabym otworzyć bez trudu wsuwką do włosów. Poza tym okej.

Trochę szukałam agencji, w której kupię bilety na dalszą drogę, ale wszyscy chcieli je sprzedać nie tam, dokąd ja chciałam, tylko tam, gdzie ich wujek prowadzi hotel, w którym mogłabym się zatrzymać. Jakimś cudem w mieście, w którym nazwy ulic funkcjonują tylko w zachodnich przewodnikach, udało mi się znaleźć państwowe biuro sprzedaży biletów na państwowe autobusy – i nie znajdowało się ono bynajmniej na dworcu, których na dodatek jest tu kilka.

Pierwsze spostrzeżenie na temat wyposażenia w czasie podróży do Indii – podstawą sukcesu jest długopis, bez niego nie załatwi się niczego. Żeby dostać bilet, najpierw trzeba wypełnić wniosek w jednym okienku, pójść z nim do drugiego, gdzie inny człowiek sprawdzi, czy są miejsca, i przystawi odpowiednią pieczątkę. Potem po coś do trzeciego, stamtąd do czwartego, w którym nikogo nie ma, ale w żadnym innym mnie nie obsłużą. Po kwadransie przychodzi Hindus, który przez cały ten czas pił herbatę, i wydaje bilet.

Tu do biurokracji trzeba się przyzwyczaić – wszędzie. Zakup biletu lotniczego do Kuala Lumpur zajął mi pół dnia.

Biuro Air India, narodowego przewoźnika: sześć komputerów, za dwoma siedzą Hinduski i coś robią, za trzecim siedzi Hinduska i nie robi nic. System numerkowy polega na tym, że trzeba sobie oderwać kolejną karteczkę z zeszytu. Kiedy udało mi się dotrzeć do właściwej pani, odmówiła sprzedania biletu, bo bez numeru telefonu do mojego hotelu w Malezji oraz numeru mojej indyjskiej komórki system nie przyjmie zamówienia. Więc w pierwszej napotkanej kafejce internetowej spisałam dane pierwszego lepszego hotelu w Kuala Lumpur, sprawdziłam, jak wyglądają numery komórek w Indiach i wróciłam do tej samej pani. I co? Pani wpisuje wszystkie dane, system je przyjmuje, idziemy do innego pokoju, gdzie pani siada przy innym komputerze i kupuje mi bilet – elektroniczny. To jednak nie koniec – muszę zapłacić gotówką, bo internet akceptuje tylko lokalne karty kredytowe. Idziemy więc do drugiego pokoju, gdzie pani drukuje mi potwierdzenie, następnie do kolejnego, w którym płacę. Po całej operacji kobieta odprowadza mnie do drzwi, kłania się i życzy przyjemnego lotu.

Czasami naprawdę uwielbiam patrzeć, jak pracują Hindusi – na stanowisku, gdzie normalnie wystarczy jedna osoba, jest ich czterech. Co ciekawe, każdy się czymś zajmuje. Nic nie przebije wynalazku „dwóch do łopaty”. Indyjska łopata na dole, tuż nad łyżką do nabierania, ma przywiązany mocny sznur. Jeden Hindus wbija łopatę, drugi ciągnie za sznur i ją wyjmuje. Kolejny nimi komenderuje, a trzech się przygląda.INDIE POŁUDNIOWE

9 maja: Pierwsze koty za płoty

Bengalur – Hampi

Jestem w Hampi, a jutro jadę do Badami. Już mi się robi słodko niedobrze na myśl o tym, że trzeba wsiąść do autobusu – temperatura w dzień w najgorętszych godzinach, czyli między 10 a 16, przekracza 40 stopni Celsjusza. Da się wytrzymać pod warunkiem, że co jakiś czas posiedzi się trochę w cieniu. I woda – nigdy nie wierzyłam, że można wypić jej 4–5 litrów dziennie z własnej woli. Oprócz wody pochłaniam colę i najpopularniejszy miejscowy napój – lassi, czyli owoce zmiksowane z jogurtem i lodowatą wodą. Najbardziej rozpowszechnione jest bananowe, ale dają też z mango, papają, ananasem, czasem nawet z czekoladą albo kawą specjalnie dla turystów.

Nadal próbuję znaleźć coś nadającego się do zjedzenia, do tej pory najmniej ostre było coś, co w smaku przypominało ziarenka pieprzu. Hindusi każdą potrawę podają w zestawie z miseczkami sosów i pikli dla zaostrzenia smaku. A ja nie jestem w stanie jej przełknąć sauté! Dzisiaj znalazłam za to knajpę, w której dali mi na śniadanie tosty z dżemem, i jestem szczęśliwa, choć kawy do tej pory nie udało mi się wypić. Jeśli już, to podają napój o smaku i zapachu inki, z kożuchem na wierzchu i słodkim jak ulepek skondensowanym mlekiem.

W Hampi jest dużo starożytnych kamiennych świątyń i jeszcze więcej pielgrzymów. Jest też całkiem sporo turystów: przez dwa dni naliczyłam ich z dziesięciu. Ale w Indiach jest teraz poza sezonem, maj to najgorętszy miesiąc, a zaraz po nim zaczyna się monsun. W związku z turystami w miasteczku sprzedają nawet tak niedostępne dobra jak papier toaletowy, kremy do opalania i marlboro.

Przyjechałam tu lokalnym autobusem nocnym, więc pierwsze koty za płoty. Ruszał o godzinie 23, przepadła mi doba w hotelu, ale nie ma co płakać, bo już pierwszego dnia wieczorem przestałam liczyć zabite karaluchy. Poza tym i tak musiałabym się wynieść o 6, większość tanich hoteli działa w systemie „24-hours check-out”, co oznacza, że pokój przysługuje gościowi dokładnie przez dobę od momentu zameldowania.

Mam za sobą dziewiczy kurs rikszą i rikszarza, który mnie oszukał w sposób dość perfidny. Zawiózł mnie nie na ten dworzec, na który chciałam, tylko na bliższy. W strugach deszczu, w tłumie ludzi, w ulicznym korku biegłam nocą – a raczej miotałam się w poszukiwaniu kierunku – na właściwy dworzec. Wyciągnęłam z tego kolejne wnioski: przed nocnym odjazdem spróbuj się zorientować, gdzie jest twój dworzec, oraz nie taka w Indiach noc straszna, jak ją malują. Bo kiedy już chciałam się poddać, w końcu znalazł się człowiek, z którym jako tako udało mi się porozumieć i który znalazł innych ludzi idących na ten sam dworzec. A ja poszłam za nimi, sama nie miałam szans tam trafić. Spacerowaliśmy dość niespiesznie; Hindusi tylko przyjaźnie się uśmiechali i zapewne głowili, o co mi chodzi, kiedy nerwowo zerkałam na zegarek: dziesięć minut do odjazdu, pięć, trzy... Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że pojęcie czasu w Indiach istnieje najwyżej w słownikach. Autobus przyjechał dwie godziny później? Widocznie musiało tak być. Odjechał pół godziny przed czasem? Stało się. Nie było go dzisiaj w ogóle? Po co się denerwować, na pewno będzie jutro.

Kompleks świątyń w Pattadakal zbudowano w VII i VIII w. ku czci Sziwy. W jednej z nich znajduje się figura byka Nandi, który według mitologii hinduistycznej był wierzchowcem Sziwy

Peron, z którego odjeżdżał mój autobus, to nie peron z tych, jakie widziałam i znałam do tej pory, tylko zatoczka, w której w dowolnym miejscu zatrzymuje się przynajmniej kilka autobusów. Tabliczki mają tylko w hindi – właściwie dlaczego się temu dziwić, w Polsce są tylko po polsku – albo nie mają ich w ogóle. Patrzę na ludzi i wciąż się zastanawiam, jak oni mogą tak spokojnie siedzieć na walizkach, tobołkach i tobołeczkach. I nagle z tego bezruchu zrywać się biegiem do autobusu – o dziwo, właściwego!

Hindusów jest z tysiąc, a ja jedna biała, więc natychmiast pracownik dworca stawia mnie we właściwym miejscu i zapisuje na karteczce numer autobusu, do którego mam wsiąść. Potem dosyła kolejnych białych, nazbierała się jeszcze trójka – wszyscy do Hampi.

Nasz autobus nazywał się „deluxe” i był jednym z tych lepszych, więc kiedy w końcu podjechał, długo nie wierzyłam, że to on, i porównywałam numerki z karteczki z rejestracją.

„Deluxe” był stary, brudny, trzeszczący i miał rozwalające się siedzenia, z których na wybojach wyrzucało w powietrze, a wybojów na tych drogach dużo. Siedzenia były rozkładane, co oznaczało, że część z nich zastygła na zawsze w pozycji półleżącej, część w siedzącej, a część z każdym wybojem bujała się to w przód, to w tył.

Badami słynie z wykutych w klifie grot świątynnych. Ja po raz pierwszy spotkałam się tu z hordami małp, ostrzeżenia przed nimi wiszą na każdym kroku

Zaraz po wyjeździe z Bengaluru autobus się zepsuł. Mężczyźni, czyli jakieś 95 procent pasażerów, wysiedli, pchnęli, odpalił. Po kolejnych dwóch godzinach zajechał do zajezdni w szczerym polu, a raczej w szczerym niczym. My, przyjezdni, siedzieliśmy w środku, Hindusi próbowali coś naprawić. Po kilku kolejnych godzinach znowu ruszyliśmy. W efekcie zamiast na 6 dojechaliśmy na 10 i nie do Hampi, tylko do Hospet, czyli przedostatniego przystanku. Tam miejscowych zostawiono samym sobie, a nas odprowadzono i zapakowano za darmo do lokalnego busu. I wtedy zrozumiałam, co to znaczy stary i zły autobus. Zrozumiałam też, co znaczy powiedzenie „bieda aż piszczy”. Miasto, które jeszcze wczoraj wydawało mi się nędzne, jest o cywilizację wyżej od obrazków z tutejszej wsi. Domy to często szałasy zbudowane w polu z kilku patyków i palmowych liści służących za dach albo proste namioty z kawałków niebieskiej folii. Mężczyźni zamiast spodni noszą szmaty do kolan zawiązane na kształt sarongu. Choli – króciutka koszulka, która jest częścią damskiej garderoby, to zbytek; starym kobietom spod włożonych na gołe ciało sari widać pomarszczone piersi. W knajpach, tanich hotelach, na dworcach pracują kilku-, kilkunastoletni chłopcy. Sprzątają ze stołów, myją podłogi, sprzedają lody, orzeszki i gazety wprost do okien autobusów, czekają na dzwonek z hotelowego pokoju w nadziei, że gość każe sobie kupić wodę i da im za to 10 rupii.

Hindusi, poza tym że są służbistami, to dosyć przyjazny naród. Biały to dla nich ciągle ktoś (wiem, jak to brzmi, ale naprawdę tak jest). Już się przyzwyczaiłam, że wciąż proszą mnie o zrobienie wspólnego zdjęcia, ściskają rękę, zapraszają, żeby z nimi zjeść, przychodzą z karteczkami, żeby napisać na nich imię, a na koniec rozmowy, nawet jeśli było to tylko jedno pytanie, mówią nie „bye”, tylko „thank you”. Dziękuję, że zechciałaś ze mną porozmawiać, madame. Pierwsze standardowe pytanie brzmi: „Skąd jesteś?”, czyli „Which country?”. Właściwa odpowiedź: „Z Europy”; Polski nie kojarzą. Do tej pory słyszało o niej tylko dwóch: pierwszy – bo studiował historię i znał dzieje drugiej wojny światowej, drugi – bo był w wojsku i dowiedziawszy się, skąd jestem, z szerokim uśmiechem odpowiedział: „Poland and Russia not friends, like India and Pakistan”.INDIE POŁUDNIOWE

16 maja: Na plaży mi się marzy

Hampi – Badami – Pattadakal – Bijapur – Kolhapur – Anjuna Beach

Po raz pierwszy w życiu cieszę się, że jestem na plaży. Wczoraj wieczorem po szaleńczym zjeździe serpentynami żwirową drogą bez barierek, po której autobus częściej się zsuwał, niż jechał, wylądowałam na najbardziej oddalonej od cywilizowanego świata plaży Goa.

Jak z obrazka.

Obrazek pierwszy: bielony domek z tarasem w ogrodzie, na tarasie hamaczek, w hamaczku ja – to mój aktualny lokal. Do plaży rzut kamieniem, w domku stadami biegają mrówki, ale karaluchów nie ma.

Obrazek drugi: knajpa na plaży, czyli dach z liści palmowych, w knajpie leżaki plażowe, na nich jedyny gość, czyli ja, obok stoliczek z plackiem kokosowym i koktajlem z ananasa – to moje dzisiejsze śniadanie.

Morze szumi, wietrzyk wieje, słonko świeci, skały się czerwienią, a ludzi tylu, co kot napłakał, bo po sezonie.

Goa to zupełnie inny świat, ktoś mądrze powiedział, że nie Indie. Przyjechać tu z innej części kraju to tak, jakby się teleportować z ostatniej wsi na Podlasiu na Rynek Główny w Krakowie. Na Goa Hindusi mieszkają w domach, a nie w szałasach, kobiety noszą sukienki, nie tylko sari, dzieci nie chodzą boso, w knajpach podają piwo i nikogo nie dziwi, że biała je pije.

Na Goa sporo białych po prostu żyje – porzucili biura w Europie i przyjechali tu, by zostać właścicielami restauracji, guesthouse’ów, małych biur podróży. Spotykam ich uśmiechniętych na plaży, kiedy wręczają mi odbite na ksero ulotki z mapką pokazującą, jak trafić do ich lokalu. Na przykład pewnego Francuza, który – choć ma knajpkę wcale nie przy plaży i wcale nie z niskimi cenami – nie narzeka na brak klientów. Turyści do niego przyjdą, bo wielu przyjeżdża na Goa tylko dla słońca i morza, całą resztę chcą mieć taką jak w domu. Francuz mówi, że nie zamieniłby tego kraju na żaden inny. Zarabia co prawda dużo mniej niż w Europie, ale dużo więcej niż przeciętny mieszkaniec Indii; na co dzień wiedzie powolne życie, a w szczycie pory deszczowej – kiedy całe Goa praktycznie się zamyka – może sobie pozwolić na dwumiesięczne wakacje.

– To pewnie zwiedziłeś już całe Indie – mówię z zazdrością.

Najpierw wydaje się, jakby mnie nie zrozumiał. Dopiero po chwili, szczerze zdziwiony, odpowiada:

– Żartujesz? Bardzo lubię Indie, ale tylko Goa.

Dalej wyprawia się jedynie do Mumbaju; na wakacje jeździ do Australii, Oceanii albo „cywilizowanych” Tajlandii czy Malezji.

Na Goa jest też sporo lokali o nazwach Esmeralda albo Amigo, bo to dawna kolonia portugalska. Równie dużo nazywa się Gagarin albo Nikita – tutejsze plaże są jednym z ulubionych miejsc wypoczynku rosyjskich turystów. Już po moim powrocie do Polski głośno zrobiło się o bankrutujących Rosjanach, którzy – żeby, jak mówili, przeżyć kryzys – wynajęli swoje mieszkania w Moskwie, co wystarczało im na nicnierobienie na Goa.

Byłam w mieście Old Goa, prawie w całości złożonym ze starych, dobrze utrzymanych kościołów i niczego więcej; niewiarygodne, ale na metr kwadratowy przypada ich tu chyba więcej niż w Watykanie. Hindusi ciągną do Old Goa kilkunastoosobowymi rodzinnymi grupami na wycieczki. Obserwuję ich i czegoś nie mogę zrozumieć. Dlaczego na nas, turystów z Zachodu, patrzy się krzywo, jeśli nie znamy miejscowych reguł: zdejmowania butów, nakrywania ramion, nierobienia zdjęć bóstwom? Dlaczego większość ludzi, których poznałam, stara się ich jednak przestrzegać – ze zwykłego szacunku? A Hindusi, rozkrzyczani i rozradowani, siadają na ołtarzu, gdzie popijają wodę z butelki albo robią sobie zdjęcia na cmentarzu: ja i grób, szeroki uśmiech. Jest mi zwyczajnie przykro. Tym bardziej że wszystko jest tak dobrze utrzymane i zachowane, a zapomniano o najważniejszym.

W Old Goa, oprócz kościołów, dużo jest też parków i zieleni. Bardzo przyjemnie, bo w innych indyjskich miastach najbardziej brakuje mi tego, że za dnia nie ma gdzie przysiąść i odpocząć. Nie ma ławki, kawałka cienia, w lokalnych knajpach można szybko zjeść, ale na pewno nie posiedzieć, więc jedyne rozwiązanie to wrócić do hotelu, o ile akurat jest się w jego okolicy, a nie dwa miasta dalej. Sprawa druga, bardziej paląca: nie ma też toalet, nawet w większości knajp. Bywają przybytki dla facetów o nazwie „pay and use”, ale nie widziałam, żeby którykolwiek ich „use”, o „pay” nie wspominając. Mężczyźni sikają pod murkiem, a czasem i bez murka, w najlepszym wypadku do ustawionych na ulicach odkrytych pisuarów; trafia się tam bezbłędnie, idąc za zapachem. Jak sobie radzą kobiety, pojęcia nie mam. Czasem widzę, jak kucają gdzieś na uboczu, ale to zwykle te uboższe. Wymyśliłam tylko dwa rozwiązania zagadki: a) zamożniejsze kobiety, kiedy je przypili, biorą rikszę i jadą do domu; b) zamożniejsze kobiety nie sikają w ogóle.

Wczoraj wieczorem po raz pierwszy poczułam chłód na tyle, że okryłam się szalem. Miejscowym cienkim szalem z jednego z moich dwóch nowo kupionych salwar kamizów, czyli zestawów złożonych ze spodni, tuniki i długiego szala. Kosztował równowartość trzech dolarów, co jest niebagatelną kwotą. Jest też mnóstwo stoisk, gdzie wszystkie rzeczy sprzedają za 50 rupii, co daje około dolara – zwiewne bluzki, sukienki, szerokie spodnie, czyli mniej więcej to, co u nas w India shopach. Tu nazywa się to hindu-western style i style ten prezentuje większość turystów. Mnie nie przypadł do gustu, raz – że ni to miejscowe, ni zachodnie; dwa – większość rzeczy nie wygląda, by miała przeżyć więcej niż kilka prań, a pierze się tu często.

Dziś mam na sobie tunikę koloru wściekle fioletowego haftowaną w żółte (prawdziwie żółte) kwiaty i żółty szal. Żółte spodnie wyrzuciłam, bo wydawały mi się za grube.

Mój zestaw numer dwa to różowa tunika wyszywana lusterkami, szafirowy szal, spodnie też szafirowe, haftowane różowymi cekinami. Co dziwne, tutaj te wszystkie kolory, lusterka i cekiny pasują do otoczenia. Salwar kamizy zapakowano mi w torbę z napisem „Beauty on the Beach” – chodzi o to, że tuniki są długości do połowy uda, czyli wyjątkowo krótkie (normalnie sięgają łydki), i Hinduski w nich „się opalają”, czyli zalegają na plaży, albo „kąpią”, czyli leżą całymi dniami w wodzie po kolana. Czasami wchodzą w wodę po pas i trzymając się za ręce, skaczą na fale. Faceci różnie – też leżą w wodzie albo skaczą na fale, ale niektórzy są ubrani w spodnie i koszule, inni – w szorty do kolan.

Jadę na Goa – mówią ludzie. Słuchasz i myślisz, że Goa to jakieś wyspy. Tymczasem jest to stan rozciągnięty wzdłuż wybrzeża Morza Arabskiego. Z grubsza plaże można podzielić na hippisowskie na północy i turystyczne, bardziej oblegane, na południu. Bodaj najsłynniejsza jest Palolem

Mam zamiar zostać tu trzy, cztery dni i przy okazji obejrzeć okolicę, a potem jadę na najbardziej oddaloną na południe plażę Goa – podobno też jest pusta i spokojna. I myślę, że należy tu kiedyś przyjechać wspólnie ze znajomymi i wynająć domki na plaży kryte liśćmi palmowymi. Kosztują 4–5 dolarów za noc. Wypatrzyłam grupę kilku postawionych w spokojnej zatoczce, z dala od wszystkich i wszystkiego.

W ciągu poprzednich kilku dni przejechałam kawał interioru, oglądając liczne świątynie i meczety. W Bijapurze, jednym z najświętszych muzułmańskich miejsc w Indiach, poznałam niejakiego Yusufa i jego rodzinę. Każde z siódemki dzieci zostało zmuszone przez ojca do pokonwersowania ze mną w celu praktykowania angielskiego, a więc zadają mi te same pytania: skąd jestem, jak mam na imię, jak na imię mają mój ojciec i moja matka. Kiedy jeden z młodszych chłopców nie chciał, a może się wstydził, dostał po tyłku tak, że aż mnie zabolało. Było miło, póki Yusuf przez jednego z kuzynów, który służył za tłumacza, nie zapytał, co sądzę o WTC i bin Ladenie. Odpowiedziałam dyplomatycznie, że to temat na długą dyskusję, a wtedy wszyscy nagle wstali i się pożegnali. Do dzisiaj się zastanawiam, czy ja ich obraziłam odpowiedzią, czy oni pomyśleli, że obrazili mnie pytaniem?

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: