Jądro dziwności - ebook
Jądro dziwności - ebook
Bandyta z duszą artysty, zawodowe podrywaczki, opasane dynamitem Czarne Wdowy, Nocne Wilki – obrońcy świętej Rusi na motorach, oligarchowie rewolucjoniści, modelki o skłonnościach samobójczych, niedoszły reżyser, który z wyżyn Kremla pociąga za sznurki w politycznym teatrze lalek: witajcie w surrealistycznym sercu Rosji w XXI wieku, w jądrze dziwności.
W kraju, który obejmuje dziewięć stref czasowych i zajmuje jedną szóstą powierzchni lądów, gdzie odcięte od świata wioski, w których ludzie wciąż czerpią wodę z drewnianych studni, współistnieją z mieniącymi się błękitnym szkłem i stalą wieżowcami nowej Moskwy, jedyną spajającą siłę stanowi telewizja. To ona jest najważniejszym narzędziem nowego typu autorytaryzmu, dużo subtelniejszego niż jego dwudziestowieczne odmiany.
"To wciągająca i niepokojąca relacja z ponurej postsowieckiej Rosji."
„Washington Post”
"Chwilami przerażająca, ale równocześnie przekonująca, ta książka odsłania rzeczywistość ukrytą pod dziwaczną fasadą młodzieńczego, żywotnego i pełnego blasku kraju."
„Publishers Weekly”
"Fascynująca, bardzo aktualna książka. [...] Pomerantsev jest jednym z najbardziej wnikliwych, zabawnych i obdarzonych fantazją komentatorów piszących o współczesnej Rosji, a jego książka – podobnie jak Rosja – jest w równym stopniu przerażająca, co uwodzicielska."
„The Times”
"Peter Pomerantsev, jeden z najbłyskotliwszych obserwatorów putinowskiej Rosji, opisuje obsesję tego kraju na punkcie iluzji i przepychu, ale też niebezpieczny, pozbawiony moralności rdzeń, który kryje się pod powierzchnią. Jądro dziwności to elektryzująca, przerażająca książka."
Anne Applebaum
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-124-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Angelika Kuźniak Marlene (wyd. 2)
Elisabeth Åsbrink Czuły punkt. Teatr, naziści i zbrodnia
Frank Westerman Czysta biała rasa. Cesarskie konie, genetyka i wielkie wojny
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy
Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem
Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci
Mateusz Janiszewski Dom nad rzeką Loes
Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch
Witold Szabłowski Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji (wyd. 2 rozszerzone)
Peter Harris Słuszny opór. Konstruktorzy bomb, rebelianci i legendarny proces o zdradę stanu
Liao Yiwu Bóg jest czerwony. Opowieść o tym, jak chrześcijaństwo przetrwało i rozkwitło w komunistycznych Chinach
Dariusz Rosiak Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista
Anthony Shadid Nadciąga noc. Irakijczycy w cieniu amerykańskiej wojny
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen
Iza Klementowska Samotność Portugalczyka
V. S. Naipaul Poza wiarą. Islamskie peregrynacje do nawróconych narodów
Drauzio Varella Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii
Ewa Winnicka Angole
Michał Olszewski Najlepsze buty na świecie
Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii
Grzegorz Szymanik Motory rewolucji
V. S. Naipaul Maska Afryki. Odsłony afrykańskiej religijności
Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro
Pin Ho, Wenguang Huang Uderzenie w czerń. Morderstwo, pieniądze i walka o władzę w Chinach
Liao Yiwu Pociski i opium. Historie życia i śmierci z czasów masakry na placu Tiananmen
Marcin Wójcik W rodzinie ojca mego
Frances Harrison Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance
Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Wilki żyją poza prawem.
Jak Janukowycz przegrał Ukrainę
Peter Hessler Dziwne kamienie. Opowieści ze Wschodu i z Zachodu
Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie
Magdalena Kicińska Pani Stefa
Andrzej Muszyński Cyklon
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)
W serii ukażą się m.in.:
Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy
Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłośćMiasto, które żyje na przyspieszonych obrotach
Jeśli przylatuje się do Moskwy w nocy i popatrzy na miasto z góry, można dostrzec, że stanowi ono orbitalny system układających się koncentrycznie obwodnic z małym kręgiem Kremla pośrodku. Pod koniec XX wieku oświetlenie tych wszystkich arterii zlewało się w jedną słabą żółtą poświatę. Moskwa była wtedy smutnym satelitą na skraju Europy, migoczącym dogasającym żarem radzieckiego imperium. Ale w XXI wieku wydarzyło się coś nowego: wydarzyły się pieniądze. Jeszcze nigdy dotąd tyle pieniędzy nie napłynęło w tak krótkim czasie do tak małego obszaru świata. Moskiewskie orbity uległy wyraźnej zmianie. Oglądane z góry obwodnice rozbłyskiwały światłami nowych drapaczy chmur, neonów i pędzących po ulicach maybachów; wirowały wciąż szybciej i szybciej w przeraźliwym, hipnotycznym, jarmarcznym blasku. Rosjanie stali się nowymi celebrytami świata: najbardziej energiczni, najbogatsi, najbardziej niebezpieczni. Mieli najwięcej ropy, najpiękniejsze kobiety i urządzali najlepsze imprezy. Jeszcze niedawno byli gotowi wszystko sprzedać. Teraz mogli wszystko kupić: londyńskie kluby piłkarskie i nowojorskie drużyny koszykówki; kolekcje sztuki, angielskie gazety i europejskie spółki energetyczne. Nikt nie był w stanie ich zrozumieć. Stali się jednocześnie wulgarni i wyrafinowani, przebiegli i naiwni. Ale w Moskwie – mieście, które żyło na przyspieszonych obrotach i zmieniało się tak błyskawicznie, że burzyło to poczucie rzeczywistości; w mieście, w którym w mgnieniu oka chłopcy przeistaczali się w miliarderów – to miało sens.
Najmodniejszym słowem Moskwy stał się „wykon” – performance. Pasowało ono do świata, w którym gangsterzy przeistaczali się w artystów, naciągaczki cytowały Puszkina, a motocyklistom zwidywało się, że są świętymi. Rosja widziała tak wiele światów, które w zawrotnym tempie zastępowały jeden drugi – od komunizmu, przez pieriestrojkę i terapię wstrząsową, czasy biedy, rządy oligarchii i państwo mafijne, po kraj milionerów – że wszystkich jej nowych bohaterów porzucano szybko i bez żalu, z poczuciem, że życie jest tylko błyskotką i maskaradą; zabawą, na której wszelkie role, pozycje i przekonania podlegają nieustannym przeobrażeniom.
– Chciałbym spróbować wcielić się w każdą postać, jaką kiedykolwiek poznał świat – powiedział mi Władik Mamyszew-Monroe, znany performer. Władik był maskotką Moskwy. Bez niego nie mogła odbyć się żadna impreza, na której pojawiał się zestaw zawsze tych samych potentatów biznesu i supermodelek. Mamyszew-Monroe przychodził tam przebrany za Gorbaczowa, fakira, Tutanchamona, rosyjskiego prezydenta. Gdy po raz pierwszy znalazłem się w Moskwie, wszystkie te niekończące się przemiany postrzegałem jako wyraz wyzwalania się kraju; przymierzanie przeróżnych kostiumów oznaczało dla mnie gorączkę wolności, przesuwanie granic osobowości tak daleko, jak to tylko możliwe, aż do, jak określił to jeden z dostojników prezydenta, „wyżyn kreacji”. Ale zaledwie parę lat później te nieskończone mutacje były dla mnie już nie wyrazem wolności, lecz różnymi formami delirium. W delirium tym straszliwe marionetki i mistycy rodem z koszmaru zyskiwali przekonanie, że są realni, i wytrwale maszerowali ku temu, co ten sam dostojnik zaczął określać jako „piątą wojnę światową, pierwszą wojnę wszystkich przeciwko wszystkim”.
Ale wybiegam za bardzo naprzód.
Pracuję w telewizji. Telewizji dokumentalnej, opartej na faktach. A mówiąc dokładniej, w telewizji, która produkuje rozrywkę opartą na faktach. W 2006 roku leciałem do Moskwy dlatego, że – jak wszystko inne – przemysł telewizyjny przeżywał tam wtedy rozkwit. Rosję już znałem. Od 2001 roku – czyli rok po ukończeniu studiów – przez większość czasu mieszkałem właśnie tam, co rusz zmieniając pracę. Najpierw – jako bardzo pośledni konsultant do spraw projektów unijnych – miałem pomagać w rosyjskim „rozwoju” i przeskakiwałem z jednego think tanku do drugiego, później poszedłem do szkoły filmowej, a ostatnio pracowałem w Moskwie jako asystent przy kręceniu dokumentów dla zachodnich sieci telewizyjnych. Moi rodzice, jako emigranci polityczni, wyjechali ze Związku Radzieckiego do Anglii w latach siedemdziesiątych, więc gdy dorastałem, posługiwałem się szczególną emigracyjną odmianą rosyjskiego. Ale zawsze bardzo uważnie obserwowałem Rosję. Chciałem się do niej zbliżyć. Londyn wydawał mi się zbyt wyważony i przewidywalny; z kolei Ameryka – w której mieszkała reszta mojej emigracyjnej rodziny – zbyt zadowolona. A prawdziwi Rosjanie byli dla mnie tacy żywi i mieli to wspaniałe poczucie, że wszystko jest możliwe. Tym, czym rzeczywiście chciałem się zająć, był film. Chciałem włączyć nagrywanie, wycelować obiektyw i kręcić – po prostu. Wszędzie brałem ze sobą Sony Z1, kamerę, która była tak mała, że zawsze udawało mi się upchnąć ją w bagażu. Przez długi czas filmowałem tylko po to, by – po prostu – nie pozwolić umknąć światu. Filmowałem na ślepo, bo wiedziałem, że już nigdy nie będę miał takich aktorów. Miałem w Moskwie niezłe wzięcie. Powód tego był jeden, bardzo prosty – wystarczało, że wypowiedziałem magiczne słowa: „Jestem z Londynu”. Ta fraza działała jak zaklęcie: „Sezamie, otwórz się”. Rosjanie są przekonani, że londyńczycy znają sekretną alchemiczną formułę na telewizyjny sukces; że potrafią wydestylować gorący reality show czy bijący rekordy popularności talent show. Nieważne, że nigdy nie zaszedłem wyżej niż na stanowisko trzeciorzędnego asystenta przy cudzych projektach. Szeptałem słowa: „Przyjechałem z Londynu” i umawiałem się na każde spotkanie, na jakie chciałem. Byłem pasażerem na gapę, który załapał się na statek wielkiej cywilizacji Zachodu. Pałętałem się wśród tych wszystkich bankowców, prawników, konsultantów do spraw rozwoju, księgowych i architektów, którzy w poszukiwaniu szczęścia wyruszyli owym statkiem na szerokie wody globalizacji.
Ale w Rosji robota w telewizji oznacza coś więcej niż samą obserwację i pracę z kamerą. W kraju obejmującym dziewięć stref czasowych, zajmującym jedną szóstą całej powierzchni lądów na naszej planecie, rozciągającym się od Pacyfiku po Bałtyk i od lodów Arktyki po pustynie Azji Środkowej, w którym można znaleźć i niemal średniowieczne wioski, gdzie mieszkańcy własnymi rękoma czerpią wodę z drewnianych studni, i skupione wokół jednej fabryki miasteczka, i mieniące się błękitnym szkłem i stalą wieżowce nowej Moskwy – w takim kraju telewizja jest jedyną siłą, która jest w stanie połączyć wszystko w całość i nad tym zapanować. To telewizja odgrywa rolę najważniejszego mechanizmu w machinie nowego typu autorytaryzmu – dużo subtelniejszego niż jego odmiany dwudziestowieczne. A ja, jako producent telewizyjny, znalazłem się w samym środku tego skomplikowanego mechanizmu.
Już przy okazji pierwszego spotkania biznesowego trafiłem na najwyższe piętro siedziby Ostankino, ośrodka telewizyjnego o powierzchni pięciu boisk piłkarskich, odgrywającego rolę propagandowej tuby Kremla. Na tym najwyższym piętrze, na końcu długiego labiryntu matowoczarnych korytarzy, znajduje się wielka sala konferencyjna. To tutaj na cotygodniowej burzy mózgów spotykają się najbardziej błyskotliwe umysły Moskwy, by decydować o tym, co powinno nadawać Ostankino. Na jedno z takich spotkań zabrał mnie zaprzyjaźniony rosyjski wydawca. Ponieważ noszę rosyjskie nazwisko, nikt z zebranych nie zauważył, że jestem Brytyjczykiem, zwłaszcza że się nie odzywałem. W pokoju znajdowało się ponad dwadzieścia osób: byli tam opaleni prezenterzy w białych jedwabnych koszulach, profesorowie politologii o krzaczastych brodach i śmierdzących oddechach oraz szefowie działu promocji w trampkach. Nie było żadnych kobiet. Wszyscy palili. Od dymu aż swędziała mnie skóra.
Na końcu stołu zasiadł jeden z najbardziej znanych publicystycznych prezenterów telewizyjnych kraju. Niewysoki facet, który mówił szybko, niskim, schrypniętym głosem:
Wszyscy wiemy, że nie ma co liczyć na prawdziwą politykę. Ale musimy dać naszym widzom poczucie, że coś się jednak dzieje. Trzeba ich czymś zająć, oni tego potrzebują. Więc czego powinniśmy spróbować? Zaatakujemy oligarchów? Kto jest wrogiem w tym tygodniu? Polityka musi być jak… jak film!
Pierwszą rzeczą, jaką zrobił prezydent, gdy w 2000 roku doszedł do władzy, było przejęcie kontroli nad telewizją. To poprzez telewizję Kreml decydował, którym politykom „pozwoli się” grać rolę marionetkowej opozycji, jak powinna wyglądać historia kraju, czego ten kraj powinien się bać i czego być świadomy. Nowy Kreml nie chciał powtórzyć błędu, który popełnił dawny Związek Radziecki: nie mógł pozwolić, by telewizja była nudna. Główne zadanie polegało na tym, by sowiecką kontrolę odpowiednio połączyć z zachodnią rozrywką. Ostankino XXI wieku jest połączeniem show-biznesu i propagandy, balansującym między wskaźnikami oglądalności a autorytaryzmem. A w centrum tego show znajduje się sam prezydent – postać stworzona z niczego, szara glina uformowana przez siłę telewizji; postać, która przekształca się i zmienia szybko jak artysta performer i raz gra rolę żołnierza, innym razem kochanka lub myśliwego z gołą klatą, albo biznesmena, szpiega, cara czy supermana.
– Wiadomości to kadzidło, którym błogosławimy działania Putina. To ono czyni go prezydentem – lubią mawiać producenci telewizyjni i spece od polityki.
Siedząc w tej zadymionej sali, miałem poczucie, że rzeczywistością da się kierować, że znajduję się w towarzystwie Prosperów, którzy są w stanie postsowieckiej Rosji wymyślić każdy los, jaki tylko zechcą. Ale z każdym kolejnym rokiem mojej pracy w Rosji, w miarę jak Kreml popadał w coraz większą paranoję, strategie Ostankino stawały się coraz bardziej pokrętne, a potrzeba wzniecania strachu i paniki coraz bardziej nagląca. Racjonalność została wyłączona, a w najlepszym czasie antenowym pokazywano przyjaznych Kremlowi sekciarzy i handlarzy nienawiścią. Dzięki temu cały naród utrzymywano w stanie oszołomienia i rozproszenia uwagi, jednocześnie sprowadzając coraz to nowych zagranicznych najemników, którzy mieli pomóc Kremlowi w szerzeniu jego wizji na cały świat.
I choć ostatecznie trafiłem z powrotem do Ostankino, moja pierwsza rola w szczegółowo rozpisanym scenariuszu do reality show nowej Rosji polegała na tym, że miałem sprawić, by wyglądało ono i brzmiało zachodnio. Na początku pracowałem dla sieci TNT, której siedziba mieści się w nowym centrum biurowym zwanym Bizancjum. Na parterze budynku znajduje się spa utrzymane w pseudoantycznym stylu. Wypełniają je gipsowe kolumny doryckie i stylizowane fragmenty ruin, wśród których ospale przechadzają się dziewczyny o długich opalonych nogach; przychodzą tu po to, by opalić się jeszcze bardziej i w nieskończoność poddawać się zabiegom manicure i pedicure. Wzory na paznokciach ich dłoni są bardzo wyszukane: mieniące się kolorami tęczy, wielowarstwowe, pobłyskujące drobinkami brokatu, który układa się w kształty serduszek i kwiatków. Te paznokcie lśnią znacznie mocniej niż znudzone oczy dziewczyn, jak gdyby na tych malutkich przestrzeniach skupiły się wszystkie ich marzenia.
Stacja TNT zajmuje kilka wyższych pięter budynku. Gdy otwierają się drzwi windy, wita cię logo TNT, oślepiająco jaskrawe i kolorowe: histeryczny róż, jasny błękit i złoto. Nad logotypem widnieje slogan firmy: „Poczuj naszą miłość!”. Oto nowa, desperacko radosna Rosja. I takie są też realizowane przez rosyjskie TNT projekty. Nowa Rosja jest młodzieńcza, pełna wigoru i blasku. TNT wpuszcza do ponurych mieszkań Rosjan promyk świdrującego żółciami i różami światła.
Biura typu open space pełne są promiennych, radosnych młodych ludzi, którzy swój rosyjski chętnie przyprawiają szczyptą angielszczyzny i gwiżdżą pod nosem melodie britpopowych hitów. TNT robi łobuzerską telewizję, a młody personel sieci aż kipi z podniecenia rewolucją kulturalną. Dla nich TNT jest dziełem wywrotowego pop-artu, drogą, którą można dotrzeć do wnętrza umysłu narodu i go przeprogramować. To właśnie ta sieć pokazała Rosji, czym jest reality show; dobry i nieco sprośny – taki, który, ku uciesze producentów, podstarzali komuniści ocenią jako niemoralny. TNT jest też pionierem w dziedzinie rosyjskiego sitcomu – serialu komediowego – i rosyjskiej wersji szmirowatych talk-show w stylu Jerry’ego Springera. Ta sieć pochłania jeden zachodni pomysł za drugim i w ciągu roku przerabia więcej formatów programowych niż zachodnie telewizje przez dekadę. Do kanałów rozrywkowych i luksusowych magazynów ucieka wiele najbystrzejszych umysłów miasta. Tutaj nikt nie będzie ich zmuszał do robienia propagandy, a wręcz przeciwnie – będzie się ich zachęcać do rebelii. Nie ma tu tylko miejsca na prawdziwą politykę; to strefa wolna od bieżących wiadomości. Większość pracujących tu ludzi jest zadowolona z takiego układu: całkowita wolność za całkowite milczenie.
– Chcemy się dowiedzieć, co naprawdę myśli nowe pokolenie, Piiitrrr.
– Co ich podnieca, Piiitrrr.
– Chcemy zobaczyć na ekranie prawdziwych ludzi. Prawdziwych bohaterów, Piiitrrr.
Piiitrrr, tak mówią do mnie producentki TNT. Trzy kobiety, wszystkie dwudziestoparoletnie. Jedna ma włosy kruczoczarne, druga kręcone, a trzecia proste. Każda podejmuje zdanie w tym miejscu, w którym poprzednia je przerwała. Mogłyby zwracać się do mnie rosyjską wersją mojego imienia: Piotr. Ale wolą mówić Piiitrrr, bo to sprawia, że wydaję się bardziej angielski. Jestem ich zachodnią maskotką, pomagam im udawać przynależność do zachodniego społeczeństwa. Z kolei ja udaję znacznie ważniejszego producenta, niż jestem w rzeczywistości. Nasz pierwszy wspólny projekt to uruchomienie pasma dokumentalnego w TNT. Pierwsze zlecenie dostaję już po trzydziestu minutach. Mam robić program Jak poślubić milionera (Przewodnik dla naciągaczek). Myślę, że gdybym się bardziej postarał, udałoby mi się zamiast tego namówić ich na trzy filmy. W Londynie czy Nowym Jorku potrzeba dobrych kilku miesięcy, by przekonać ludzi do jakiegoś projektu i z nim ruszyć. Ale TNT jest sponsorowane przez największą na świecie spółkę gazową. A właściwie należy powiedzieć inaczej: przez największą firmę na świecie.Bez kompleksów
– Z teorii biznesu możemy nauczyć się jednej ważnej rzeczy – mówi wykładowczyni. – Zawsze należy uważnie przeanalizować pragnienia konsumenta. Tę samą regułę należy stosować przy szukaniu bogatego mężczyzny. Na pierwszej randce obowiązuje jedna podstawowa zasada: nigdy nie mówcie o sobie. Słuchajcie jego. Zafascynujcie się nim. Dowiedzcie się, czego pragnie. Skupcie się na jego hobby. A później zmieńcie się tak, by się do tego wszystkiego dopasować.
Akademia Naciągaczek. Krąg poważnych blondynek, które uważnie wszystko notują. Poszukiwanie „tatuśka” – kochanka, opiekuna i sponsora w jednym – to sztuka i profesja. Hol akademii wyłożony jest sztucznym marmurem, wszędzie wiszą wielkie lustra, całość wykończono złotą farbą. Za sąsiednimi drzwiami mieszczą się spa i salon piękności. Najpierw idziesz na lekcje łowienia sponsora, później na depilację woskiem i solarium. Nauczycielka jest ruda i ma czterdzieści parę lat, dyplom z psychologii i MBA, sztuczny uśmiech i wysoki, afektowany głos. Wygląda jak dyrektorka pensji dla dziewcząt, tyle że nosi krótką spódniczkę.
– Na pierwszą randkę nigdy nie zakładaj biżuterii. Mężczyzna powinien myśleć, że jesteś biedna. Spraw, żeby to on chciał ci kupować klejnoty. Na spotkanie przyjedź starym samochodem. Niech on zapragnie kupić ci lepszy – mówi.
Studentki notują starannie. Płacą po tysiąc dolarów za każdy tydzień kursu. W Moskwie i Petersburgu są tuziny takich akademii. Wszystkie noszą nazwy typu Szkoła Gejsz albo Jak Być Prawdziwą Kobietą.
– Wybierz się do drogiej dzielnicy miasta – ciągnie instruktorka. – Stań z mapą na środku ulicy i udawaj, że się zgubiłaś. Być może podejdzie do ciebie zamożny mężczyzna i zaoferuje pomoc.
– Chcę faceta, który mocno stoi na nogach. Takiego, który sprawi, że poczuję się tak bezpieczna, jak za kamiennym murem – mówi Alona, która niedawno ukończyła akademię. Posługuje się metaforyką, jakiej używają naciągaczki; tak naprawdę chodzi jej o to, że chce znaleźć gościa przy forsie. Normalnie Alona nie zechciałaby ze mną rozmawiać. Jest jedną z tych totalnie niedostępnych dziewczyn, które jednym machnięciem rzęs dałyby mi kosza. Ale ja mogę zapewnić jej występ w telewizji, a to wszystko zmienia. Program ma nosić tytuł Jak poślubić milionera. Wydawało mi się, że niełatwo będzie nakłonić Alonę do rozmowy, że będzie się wstydziła tego, jak żyje. Tymczasem jest wręcz przeciwnie: nie może się doczekać, by opowiedzieć o sobie światu. Chce mówić o swoim życiu naciągaczki; o stylu życia, który stał się już jednym z najatrakcyjniejszych mitów tego kraju. Księgarnie pękają w szwach od poradników, które uczą dziewczyny tego, jak złowić milionera. Pucołowaty alfons Peter Listerman jest telewizyjnym celebrytą. Sam siebie alfonsem nie nazywa (stręczenie jest nielegalne), woli mówić „swat”. Dziewczyny płacą mu za to, by przedstawiał je bogatym mężczyznom. Bogaci mężczyźni płacą mu za to, by przedstawiał ich pięknym dziewczynom. Agenci Listermana – nastoletni geje – węszą po dworcach kolejowych, wypatrując długonogich, gibkich dziewczyn, które przyjechały do Moskwy w poszukiwaniu swojej szansy. Listerman nazywa dziewczyny swoimi „kurczaczkami”. Do zdjęć pozuje z grillowanym drobiem. „Jeśli szukasz kurczaczka, przyjdź do mnie” – nawołuje jego reklama.
Alona i jej nerwowy piesek mieszkają w małym, lśniącym nowością mieszkaniu. Apartament mieści się przy jednej z głównych ulic, która prowadzi na przedmieście miliarderów, do Rublowki. To tutaj bogacze umieszczają swoje kochanki, by móc wpaść do nich na chwilę po drodze do domu. Alona przyjechała do Moskwy z Donbasu, ukraińskiego zagłębia węglowego, nad którym w latach dziewięćdziesiątych przejęli kontrolę gangsterzy. Jej matka była fryzjerką. Alona przyuczała się do tego samego zawodu, ale mały salon matki zbankrutował. Gdy dziewczyna przyjechała do Moskwy, miała dwadzieścia lat i ani grosza przy duszy. Zaczęła pracować jako striptizerka w kasynie Golden Girls. Dobrze tańczyła i to dzięki temu poznała swojego „tatuśka”. Teraz dostaje minimalną moskiewską pensję kochanki: mieszkanie, cztery tysiące dolarów miesięcznie, samochód i dwa razy do roku tygodniowe wakacje w Turcji lub Egipcie. W zamian za to tatusiek dostaje – kiedy tylko chce, w dzień czy w nocy – jej jędrne, opalone ciało, nieustającą radość i gotowość do działania.
– Powinieneś zobaczyć, jak patrzą na mnie dziewczyny, które zostały tam, w domu. Są śmiertelnie zazdrosne – mówi Alona. – „Och, ale ci się zmienił akcent, mówisz teraz jak moskwianka”, gadają. Co tam, pieprzyć je. Ja jestem z tego wszystkiego dumna.
– Mogłabyś tam kiedyś wrócić?
– Nigdy. To by oznaczało, że mi się nie udało. Że wracam do mamusi.
Ale tatusiek już trzy miesiące temu obiecywał jej nowy samochód, a nadal go nie dostała. Martwi się, że chce ją porzucić.
– Wszystko, co jest w tym mieszkaniu, należy do niego. Ja nie mam nic – ciągnie Alona, spoglądając na własne mieszkanie tak, jakby to były tylko dekoracje, jak gdyby mieszkał tu ktoś inny.
Bo gdy tylko tatusiek się nią znudzi, dziewczyna będzie musiała stąd zniknąć. Wraz ze swym nerwowym pieskiem i z tuzinem wyszywanych cekinami sukienek znajdzie się z powrotem na ulicy. Więc Alona już teraz rozgląda się za nowym tatuśkiem (choć tutaj nie mówi się „tatusiek”, ale „sponsor”). I stąd kurs w Akademii Naciągaczek, którą traktuje jako rodzaj szkoły dla dorosłych.
– Ale jak możesz spotkać innych facetów? – pytam. – Czy twój obecny sponsor nie stara się mieć cię wciąż na oku?
– O tak, muszę być ostrożna. Jeden z jego ochroniarzy ciągle mnie pilnuje. Ale robi to w miły sposób. Na przykład przychodzi do mnie z zakupami. Ale ja wiem, że przy okazji sprawdza, czy nie ma tu jakiegoś faceta. Stara się być subtelny. Uważam, że to urocze. Inne dziewczyny mają dużo gorzej. Kamery. Prywatni detektywi.
Teren, na którym Alona prowadzi swe rozgrywki, to konstelacja klubów i restauracji stworzonych niemal wyłącznie na potrzeby sponsorów poszukujących dziewczyn i dziewczyn poszukujących sponsorów. Mężczyzn określa się mianem forbesów (od publikowanej przez magazyn „Forbes” listy bogaczy), a o dziewczynach mówi się tiolki, jałówki. Podaż zdecydowanie przewyższa popyt – na jednego forbesa przypadają tu tuziny, a nawet setki jałówek.
Wieczór zaczynamy w Galerii. Po drugiej stronie ulicy znajduje się zbudowany z czerwonej cegły klasztor, wielki jak transatlantyk na rozległym oceanie śniegu. Przed restauracją, przy wąskim chodniku i na całej ulicy, parkują czarne samochody. Obok nich stoją ponurzy ochroniarze i dużo palą w oczekiwaniu na swych panów, którzy siedzą w środku. Galerię stworzył Arkadij Nowikow. Jego restauracje to właśnie te miejsca w Moskwie, w których należy bywać (a sam Nowikow zajmuje się również cateringiem dla Kremla). Każda z jego restauracji ma jakiś motyw przewodni: Bliski Wschód, Azja. Rzecz nie w imitacji i pastiszu, ale w nawiązaniu do danego stylu. Galeria jest kolażem cytatów architektonicznych. Są tu kolumny, czarne chromowane stoliki i angielskie panele w tureckie wzory. Stoliki oświetlono punktowymi reflektorami. Przestrzeń zaaranżowana jest tak, że siedząc w jednym miejscu, możesz dostrzec ludzi we wszystkich narożnikach sali. A głównymi obiektami na tej wystawie są kobiety. Siedzą przy barze i pamiętają o tym, by zamawiać wyłącznie wodę Voss; w ten sposób zachęcają forbesów, by to oni zaprosili je na drinka.
– Eh, ale one są naiwne – stwierdza Alona. – Wszyscy już dobrze znają ten trik. – Ona sama zamawia koktajl i sushi. – Zawsze udaję, że niczego od nich nie potrzebuję. To działa na mężczyzn.
O północy Alona kieruje się do najnowszego klubu. Ku wejściu przesuwa się powoli kawalkada czarnych (zawsze czarnych) kuloodpornych bentleyów i mercedesów. Tuż przy drzwiach wejściowych, jakimś cudem wciąż utrzymując idealną równowagę (ach, ten naród baletmistrzów!), ślizgają się i potupują na czarnym lodzie tysiące wysokich obcasów. Platynowoblond pukle ocierają się o gołe, opalone plecy oprószone śniegiem. Zimowe powietrze rozrywają pokrzykiwania tysięcy napompowanych warg, które błagają, by wpuścić je do środka. Tu nie chodzi o styl ani bycie cool; tu chodzi o pracę. Dziś wieczorem dziewczyny mają jedyną szansę na to, by zatańczyć i znaleźć się na linii czyjegoś wzroku, by przekroczyć tę niemożliwą granicę, którą wyznaczają pieniądze, zastępy ochroniarzy i zakazujące wstępu barierki. Na jeden wieczór w tygodniu to najbardziej podzielone miasto na półkuli północnej – w którym superbogaci ludzie żyją w enklawach oddzielonych jedwabnym sznurem – otwiera małą, wąską śluzę, przez którą można wpłynąć do raju. Więc dziewczyny tłoczą się, popychają i pełzną w stronę tej śluzy, bo wiedzą aż za dobrze, że będzie otwarta tylko przez tę jedną noc, a później się zamknie, wypychając je z powrotem w czeluść podłej Moskwy.
Alona beztrosko podchodzi na sam początek kolejki. Jest na liście VIP-ów. Na początku każdego roku płaci bramkarzowi parę tysięcy dolarów, by zyskać pewność, że zawsze zostanie wpuszczona. To najważniejszy podatek, jaki w tej pracy trzeba zapłacić.
Wewnątrz klub wygląda jak barokowy teatr. Na środku znajduje się parkiet do tańca, a wzdłuż ścian ciągną się całe rzędy i piętra lóż. W tych zaciemnionych lożach siedzą forbesi (za tę przyjemność płacą tu dziesiątki tysięcy dolarów), a Alona i setki innych dziewczyn tańczą na parkiecie pod nimi, co jakiś czas rzucając wystudiowane spojrzenia w górę, z nadzieją, że ktoś je tam zaprosi. Loże pogrążone są w ciemności. Dziewczyny nie mają pojęcia, kto w nich siedzi. Flirtują z cieniami.
– Tyle osiemnastolatek – stwierdza Alona. – Czuję na karku ich oddech. – Ona ma zaledwie dwadzieścia dwa lata, jednak oznacza to, że znajduje się już niemal u kresu kariery moskiewskiej kochanki. – Wiem, że wkrótce będę musiała obniżyć swoje standardy – mówi raczej rozbawiona niż przerażona. Teraz, gdy już zdobyłem jej zaufanie, Alona rozmawia ze mną inaczej i widzę, że jest zupełnie inna, niż się spodziewałem. Nie twarda, ale delikatna jak słodki drink z bąbelkami. Wszystko ją bawi. Na tym właśnie musi polegać sekret jej sukcesu: gdy wchodzi do pokoju, wszystko staje się delikatniejsze i lżejsze.
– Oczywiście wciąż mam nadzieję na prawdziwego forbesa – mówi. – Ale w ostateczności mogę się zadowolić jakimś milionerem matołkiem, który przyjechał tu z prowincji, albo jednym z tych nudnych ekspatów. Albo jakimś ohydnym staruchem.
Nikt jednak nie wie, co przyszłość szykuje dla naciągaczek; to pierwsze pokolenie dziewczyn, które taki rodzaj życia traktują jak karierę zawodową. Za plecami Alony jest opanowane przez mafię górnicze miasto, a przed nią – Bóg jeden wie co. To dziewczyna, która ze śmiechem tańczy na skraju przepaści.
Ale wróćmy na akademię, gdzie wciąż trwają lekcje.
– Dzisiaj nauczymy się algorytmu na otrzymywanie prezentów – zapowiada swym studentkom wykładowczyni. – Gdy pragniesz dostać od mężczyzny prezent, stań po jego lewej stronie, bo jest to strona irracjonalna i emocjonalna. Prawa strona to strona rozumu. Po prawej stajesz wtedy, gdy chcesz dyskutować o projektach biznesowych. Ale gdy pragniesz dostać prezent, zajmij pozycję po stronie lewej. Jeśli mężczyzna siedzi na krześle, ukucnij obok niego tak, by poczuł się przy tobie wyższy, jakbyś ty była dzieckiem. Zaciśnij mięśnie pochwy. Tak, mięśnie pochwy. Dzięki temu rozszerzą ci się źrenice, co z kolei sprawi, że staniesz się atrakcyjniejsza. Gdy mężczyzna coś powie, przytaknij: twoje przytakiwanie sprawi, że będzie bardziej skłonny zgodzić się z tobą. A gdy w końcu poprosisz o to, czego chcesz: samochód, sukienkę, cokolwiek jest ci potrzebne, równocześnie pogłaszcz go po ręce. Zrób to delikatnie. A teraz powtarzajcie: Spojrzeć! Przytaknąć! Pogłaskać!
Dziewczyny skandują jednym głosem:
– Spojrzeć. Przytaknąć. Pogłaskać. Spojrzeć. Przytaknąć. Pogłaskać.
(„Są przekonane, że gdy udaje im się wyłudzić od nas sukienkę, to coś wygrywają – mówi mi pewien znajomy milioner, gdy opowiadam mu o tym, co usłyszałem w akademii. – Czasem pozwalam im wygrać. Ale bądźmy szczerzy: czy są w stanie wydostać od nas cokolwiek, jeśli my sami na to nie pozwolimy?”.
„Wiesz, jak je nazywam? – pyta mnie inny. – Nazywam je mewkami, bo są jak te mewy, które krążą nad wysypiskiem śmieci. I dokładnie tak samo skrzeczą: wiesz, gdy tak siedzą przy barze i plotkują. Skwir, skwir! Skwir, skwir! Jak mewy. To śmieszne, co nie?”).
Podczas zbierania materiałów do mojego show poznaję kolejne absolwentki różnych akademii. Natasza całkiem dobrze mówi po niemiecku. Pracuje jako tłumaczka – obsługuje biznesmenów przyjeżdżających tu w interesach. Agencja, w której jest zatrudniona, współpracuje wyłącznie z dziewczynami „bez kompleksów”; co oznacza wymóg, by były gotowe na sypianie ze swymi klientami. Wszędzie można napotkać ogłoszenia o pracy dla sekretarek czy asystentek, w których na samym dole, małym drukiem, dodano ten warunek: bez kompleksów. Ta fraza w jakiś dziwny sposób przemienia upokorzenie w akt osobistego wyzwolenia. Natasza pracuje teraz dla szefa niemieckiej firmy energetycznej. Ma nadzieję, że zabierze ją ze sobą do Monachium.
– Rosyjscy mężczyźni są strasznie zepsuci tym, że mogą przebierać w kobietach; z facetami z Zachodu jest znacznie łatwiej – mówi rzeczowo, jakby opowiadała mi o przeprowadzonych właśnie badaniach rynku. – Ale problem z tymi z Zachodu polega na tym, że nie kupują prezentów i nigdy nie płacą za nasz obiad. Nad moim Niemcem trzeba trochę popracować.
Lena chce być gwiazdą pop. Dziewczyny jej pokroju – czyli takie, które za grosz nie mają talentu, ale za to opiekują się nimi bogaci sponsorzy – nazywane są w Moskwie „śpiewającymi stringami”. Lena doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie potrafi śpiewać. Ale równie dobrze wie o tym, że nie ma to najmniejszego znaczenia.
– W ogóle nie rozumiem, jak można pracować w jakimś biurze dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Taka praca to upokorzenie. Mężczyzna jest jak winda, która może zawieźć cię na samą górę. I ja zamierzam z niej skorzystać.
Z tym poglądem zgadza się rudowłosa wykładowczyni z dyplomem MBA:
– Feminizm jest zły. Dlaczego kobieta miałaby zapracowywać się na śmierć? To rola mężczyzny. I tylko od nas zależy, czy doprowadzimy naszą kobiecość do perfekcji.
– A ty? – pytam, gdy już wszystkie studentki opuściły salę. – Ty pracujesz. Zarabiasz na tej akademii.
Kobieta lekko się uśmiecha i zmienia temat rozmowy:
– Następną rzeczą, jaką zrobię, będzie otwarcie kliniki. Będę się zajmowała powstrzymywaniem procesów starzenia. Może też przyjedziesz i nakręcisz o tym film?
Po przerwie zajęcia trwają dalej. Wykładowczyni rysuje na białej tablicy diagram kołowy. Dzieli go na trzy części.
– Istnieją trzy typy mężczyzn – obwieszcza swoim studentkom. – Kreatywni. Analitycy. Tymi dwoma typami się nie interesujemy. Chcemy złapać tych, których nazywamy „posiadaczami” – mówi, po czym powtarza najważniejszą, wyjaśniającą wszystko frazę, która mnie kojarzy się z więzieniem: „Chcemy mężczyzny, przy którym poczujemy się jak za kamiennym murem”. – Wszystkie wiemy, jak ich rozpoznać. Są silni i milczący. Noszą ciemne garnitury. Mają niskie głosy. Mówią to, co myślą. To mężczyźni, którzy chcą kontrolować. Nie interesują ich silne kobiety. Mają ich już dość. Chcą dziewczyny, która będzie dla nich pięknym kwiatem.
Czy muszę wspominać o tym, że Alona dorastała bez ojca? Tak samo jak Natasza, Lena i wszystkie inne naciągaczki, które poznałem. Wszystkie bez ojców. To pokolenie osieroconych dziewczyn w niebotycznych szpilkach, które tak samo jak tatuśka, potrzebują prawdziwego taty. Alonę i inne studentki charakteryzuje pewna szczególna cecha: ich chytrość i przebiegłość zrodziły się z bajkowych fantazji o wielkim carze, władcy, który pewnego dnia – już dziś, jutro albo chwilę później – zabierze je odrzutowcem do swego fantastycznego królestwa maybachów. A jego uosobieniem jest, oczywiście, prezydent. Te wszystkie zdjęcia, na których występuje z nagim torsem i poluje na tygrysy i wieloryby, są jak listy miłosne, posyłane stojącym w niekończącej się kolejce dziewczynom pozbawionym ojców. Prezydent jako najwyższe wcielenie tatuśka, idealna figura obrońcy, za którym można się skryć jak za „kamiennym murem”.
Gdy znów spotykam się z Aloną w jej mieszkaniu, dziewczyna wyciąga z półki tomik Puszkina. Niedawno spotkała forbesa, który jest amatorem literatury. Dziewczyna uczy się na pamięć całych strof z Eugeniusza Oniegina:
Kogo tu kochać? Komu wierzyć?
Któż wiary zawsze nam dochowa?
Kto zechce naszym łokciem mierzyć
Wszystkie uczynki, wszelkie słowa?
Gorliwy łowco złudy płochej,
Porzuć ten marny, ciężki znój,
Raczej samego siebie kochaj .
– Posłużę się tym wtedy, gdy zupełnie nie będzie się tego spodziewał. – Mruga do mnie, chcąc pokazać, jak bardzo jest przebiegła.
Ten forbes zabrał ją już na wycieczkę swoim odrzutowcem.
– Wyobrażasz to sobie? Tam można zapalić, wypić drinka, wyciągnąć nogi na siedzenie. Nie ma żadnych pasów bezpieczeństwa! Jest wolność! To wszystko prawda: rzeczywiście można mieć takie życie. Tak nie jest tylko w filmach!
Poznała go, gdy dostała się do sali dla VIP-ów.
– Jest przystojny jak Bóg – szepcze mi w zachwycie Alona. – Płacił dziewczynom setki dolarów za samego loda. Trwało to całą noc. Wyobraź sobie, jaki musi być jurny! A wszystkie te biedne dziewczyny, wiesz, one nie robią tego dla pieniędzy. Każda z nich myśli, że to ją właśnie zapamięta, że to ona jest wyjątkowa, i tym bardziej się stara. Ja, oczywiście, odmówiłam, gdy i mnie to zaproponował. Ja nie jestem taka jak ONE… Teraz zaczęliśmy się spotykać. Życz mi powodzenia!
Alona nigdy, ale to nigdy nie powie o sobie ani nawet nie pomyśli, że jest prostytutką. Jest wyraźna różnica: prostytutki muszą uprawiać seks z każdym, kogo wskaże im alfons. A Alona poluje sama.
– Kiedyś, kiedy jeszcze pracowałam jako tancerka, szef kazał mi iść z jednym z klientów. To był zwykły facet. Wpływowy. Gruby. Niezbyt młody. „Naprawdę muszę z nim iść?”, zapytałam szefa. „Tak”, odpowiedział. A więc poszłam z nim do hotelu. Gdy nie patrzył, wrzuciłam mu do drinka środek usypiający i uciekłam.
Alona opowiada o tym z nieukrywaną dumą. Bo jest wyraźna różnica.
– A co z miłością? – pytam. Jest późno. Jesteśmy w jej mieszkaniu i nagrywamy wywiad. Popijamy słodkie, lepkie prosecco. Jej ulubione. Na kanapie pochrapuje nerwowy piesek Alony.
– Mój pierwszy chłopak. W domu, w Donbasie. To była miłość. Był przedstawicielem miejscowej władzy.
W tym wypadku „władza” jest subtelnym określeniem gangsterki.
– Dlaczego się rozstaliście?
– Wdał się w wojnę z innym gangiem, a oni wykorzystali mnie, by się do niego dobrać. Stałam na rogu ulicy. Chyba czekałam na tramwaj. I wtedy pojawiło się tych dwóch wielkich gości. Złapali mnie i zaczęli wpychać do samochodu. Kopałam ich i krzyczałam. Ale oni mówili przechodniom, że jestem ich znajomą i że się upiłam. Ludzie nie chcieli wdawać się w kłopoty z takimi facetami. Zabrali mnie do jakiegoś mieszkania. Przywiązali mi ręce do krzesła. Trzymali mnie tam przez tydzień.
– Zgwałcili cię?
Alona popija słodkie prosecco. Nie przestaje się uśmiechać. Wciąż ma na sobie połyskującą sukienkę, ale zdjęła buty na obcasach i założyła różowe puchate kapcie. Pali cienkie aromatyzowane papierosy. O wszystkim opowiada rzeczowo, a nawet z pewnym rozbawieniem, jakby to była anegdota z fatalnego, ale też trochę zabawnego dnia w pracy.
– Robili to na zmianę. Przez tydzień. Czasem któryś z nich wychodził, by kupić rybę w occie i wódkę. W całym pokoju śmierdziało rybą w occie i wódką. Wciąż pamiętam tamto miejsce. Było tam prawie pusto. Drewniany stół. Hantle. Ławeczka do wyciskania. Między kolejnymi pijatykami trenowali podnoszenie ciężarów. Pamiętam, że na ścianie wisiała flaga ZSRR. Kiedy to robili, gapiłam się właśnie na tę flagę. W końcu jeden z nich zlitował się nade mną. Gdy pozostali wyszli po wódkę, pozwolił mi uciec.
– A twój chłopak? Twoja „władza”?
– Gdy powiedziałam mu, co się stało, wpadł we wściekłość i przysiągł, że ich pozabija. Ale później zawarł pokój z tym gangiem. I to by było na tyle. Nigdy nic nie zrobił. Często widywałam tamtych facetów. Jeden z nich, ten, który pozwolił mi uciec, nawet mnie przeprosił. Okazało się, że to był miły gość. Inny zawsze się głupio uśmiechał, gdy mnie spotykał. Wyjechałam z miasta.
Gdy kończymy na dziś nagranie, Alona jest zamyślona jak nigdy.
– A właściwie to mógłbyś nie pokazywać w swoim programie tego, co opowiedziałam ci o tym pokoju? – pyta.
– Oczywiście. To mogłoby być niebezpieczne.
– Niebezpieczne? Nie, nie o to chodzi. Tylko że przez to mogę się wydać… jakby, no, smutna. Depresyjna. A nie chcę, żeby tak mnie postrzegali. Ludzie uważają, że jestem pełna życia i wesoła. I tak jest dobrze.
Czuję wyrzuty sumienia, że skłoniłem ją do tej opowieści.
– Słuchaj, przepraszam, że wywołałem cały ten temat. Nie chciałem tego. To musi być straszne, przeżywać to wszystko raz jeszcze.
Alona wzrusza ramionami.
– Posłuchaj, to normalne. To zdarza się wszystkim dziewczynom. Nic wielkiego.
Związek Alony z wielbicielem Puszkina nie trwał długo.
– Na początku myślałam, że chciał dziwki. Więc odgrywałam tę rolę. Ale teraz nie jestem pewna; może to nie dziwki potrzebował. Może potrzebował miłej dziewczyny. Wiesz, czasami się gubię i sama nie potrafię powiedzieć, kim jestem: dziwką czy miłą dziewczyną.
Nie mówiła tego wszystkiego z przygnębieniem, lecz – jak zawsze – z lekkim dystansem, jak gdyby myślała o kimś innym. Zawsze, gdy chciałem uchwycić w Alonie jakiś ton smutku, ten natychmiast znikał. Byłem reżyserem i moja praca polegała na tym, by ją podpuścić, znaleźć w niej szczelinę, otworzyć skrytkę z jej emocjami i zobaczyć, co kryje się za fasadą; zburzyć jej barierę ochronną i skłonić do płaczu. Ale wtedy ona się wykręcała, wyślizgiwała, uśmiechała i mieniła wszystkimi kolorami tęczy. Alona nie boi się biedy ani upokorzenia. Jeśli straci obecnego sponsora, zacznie wszystko od początku, stworzy siebie od nowa. Naciśnie jeden guzik i załaduje się nowa, lepsza, po aktualizacji.
O piątej nad ranem w klubach impreza trwa w najlepsze. Uśmiechnięci, pijani forbesi wychodzą chwiejnie ze swych lóż. Wszyscy są tak samo ubrani – w drogie jedwabne koszule upchnięte w dżinsy od drogich projektantów – wszyscy opaleni, pulchni, ociekający forsą i samozadowoleniem. Dołączają do jałówek, które wirują na parkiecie. Wszyscy są już zalani i spoceni, podskakują tak szybko, że wydają się niemal w ogóle nie ruszać. Wymieniają ze sobą urocze i proste spojrzenia, które świadczą o tym, że się rozpoznają; jak gdyby nagle spadły maski, a wszyscy znaleźli się w samym środku jednego wielkiego żartu. I w tym momencie uświadamiasz sobie, że oni wszyscy – forbesi i dziewczyny – są tacy sami, że są sobie równi. Wszyscy oni wygrzebali się z radzieckiego świata. Strumień ropy naftowej wystrzelił ich do innych wszechświatów finansowych, ale nadal doskonale rozumieją się nawzajem. Ich urocze i proste spojrzenia wydają się opowiadać o tym, jak zabawna jest cała ta maskarada, jak zabawne jest to, że jeszcze wczoraj wszyscy żyliśmy w mieszkaniach spółdzielczych, śpiewaliśmy radziecki hymn, za szczyt luksusu uważaliśmy dżinsy Levisa i mleko w proszku, a teraz otaczają nas drogie samochody, odrzutowce i landrynkowe prosecco. I choć wielu ludzi z Zachodu uważa, że Rosjanie mają obsesję na punkcie pieniędzy, myślę, że nie mają racji. Pieniądze krążą tu migotliwie i zwiewnie, jak brokat w szklanej kuli, a to sprawia, że wydają się zupełnie nierzeczywiste. Nie są czymś, co należy gromadzić i oszczędzać, ale czymś, w czym można tańczyć jak w chmurze konfetti. Są jak puch w walce na poduszki, jak papier mâché, z którego formuje się różne maski, któremu zawsze można nadać nowy kształt. O piątej nad ranem muzyka wciąż przyspiesza i w tej pulsującej zadymce jałówki stają się forbesami, a forbesi jałówkami; wszyscy ruszają się tak szybko, że widzą własne ślady pozostawione w stroboskopowym świetle jarzącym się nad parkietem. Faceci i dziewczyny patrzą na siebie i myślą: „Czy to wszystko naprawdę przydarzyło się MNIE? Czy to jestem JA? To JA, z tymi wszystkimi maybachami, gwałtami, gangsterami, zbiorowymi mogiłami, luksusowymi apartamentami i błyszczącymi sukienkami?”.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa,
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52,
[email protected]
Wołowiec 2015
Wydanie I