- W empik go
Jadźwingowie. Tom 1-2: powieść historyczna - ebook
Jadźwingowie. Tom 1-2: powieść historyczna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 430 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na szerokiej paszczy Wojewoda sprawiał łowy. Dzień to był jesienny, pogodny, mnóstwo szlachty okolicznej zebrało się na tę uciechę. Młodzież najwięcej w niedźwiedziej odzieży lub włosich kaftanach, z łukiem i kołczanem na ramionach zrochatyną i szczepem w dłoni (7), przechodziła się około szałasu wystawionego na wzgórku, gdzie miało być główne dla zbierania się miejsce. Wojewoda przywodził ochocie w urzędzie Łowczego. Starsi naradzili się z sobą względem porządku łowów i rozrządzenia zebranej drużyny, a młódź niecierpliwie liczyła płynące chwile, które rozdziealały ich od potykania się z mieszkańcami kniei.
– Ciekawym, – kto pierwszy powali oszczepem mruka? mówił Starosta do młodzi wychodząc z namiotu. Bywało za młodych latek uderzał człowiek śmiało, bo to owego czasu dłoń jeszcze krzepką była i niezawiodła nigdy, przy porozumieniu się z okiem, rzucając oszczep. Niepierwszy raz to pono zbieramy się wszyscy, jako tu jesteśmy razem, na leśną uciechę. Bywało Zdzisławko wzdy najśmielszy i najszczęśliwszy. Hej mołojce! kto pierwszy przed Zdzisławkiem powali tura, żubra lub mruki rochatyną lub dzirytem, podarzę go najlepszą z moiej zbrojowni szablą! Jest tani niemiecki rapir bogaty, znajdzie się i carogrodzka greckiej sztuki szablica, jest tatarzyna bułat niepośledniej wartości – do wyboru! A co Zdzisławku wybrałeś ich odemnie kilka, zły przecież gust Aszeci.
– Ja brałem to co sercu milsze… czyli smutniejsze, bo to zdobycze po moich przodkach.
– No, no, rozumiem; rachuję na ciebie zuchu dziarski mołojcze, przykładam nawet tarczę brandeburgską.,. bo wiem że one mi zostaną w zbrojowni jak były, nieprawda Wojewodo?
– Jdzie o cios Zdzisławka mojego? jać dodam zbroję kowaną złotem przez Rzymian jeszcze, dawny to pomnik, a takiej nasi nieukują płatnerze.
– Dobrze, dobrze, a mnie staremu wolno należeć do owego ubiegania się? rzekł Pan Gerwazy.
– Panie Bracie czy wiecie z kim gra idzie?
– Chociażby z Komiatem owym sławnym rozbójników Jadźwingów Książęciem, harcowałem z nim za młodych latek, a był to łowca sprawny, powiadają ie rozszarpywał niedźwiedzie, uderzając na nie z nożem tvlko w ręku.
– Bywało to za Komiata, Komiat w grobie od latek dawnych, dawnych, ale to sprawa ze Zdzisławem… Gdy Gerwazy wspomniał Romiata, Zdzisław zadumał się, marząc o przodku stawnym. Starosta powiedział Gerwazemu z kim ubieganie się o nagrodę. Zdzisław spojrzał na przeciwnika, gdy w jego ustach jak echo odbiło się imie Zdzisława. Stary wojownik rozśmiał się szydersko, spoglądając na młodzieńca, na którym tyle polegał Starosta, dostrzegł on tego uśmiechu i dumną zapłacił go pogardą-
– J toć Jadźwinga, rzekł Gerwazy. A tym słowom prócz szyderstwa towarzyszyło jakieś lekceważenie: takim sposobem niemyślę trudzić sił moich, potykałem ja się z tym rodem inaczej.. nieczekając nagrody, ale zemsty za moje krzywdy, zemsty której nienasyciłem do dzisiaj.
Tym słowom wojownika towarzyszył jakiś smutek, żal namiętny, a spojrzenie rzucone na młodzieńca Jadźwingów potomka tak dzikie, aż zmarszczył się, na okazaną wzgardę Zdzisławowi, Starosta; ' ale kto pamiętał klęski Gerwazego od Jadźwingów zadane, ten nie dziwił i nie gniewał się pamięci złączonej z samą nienawiścią. Wojewoda niesłyszał słów ostatnich Gerwazego, niedosłyszał ich pono Zdzisław; bo obadwa wtedy, jaż zajmowali się rozstawianiem myśliwców po kniei, a drugich szykując w obławę. Gerwazy był to stary spracowany wojak, mający blisko lat ośmdziesiat, ale zahartowawszy siły rycersko w kraju potrzebach, dzisiaj na łowach nieustępował żadnemu z młodzi, a w czasie wojny i jednej nie minął wyprawy. Chociaż włos siwy, czerstwe jeszcze miał lica, oko chociaż przygasłe, lecz żywe a szramiaste czoło: barki szerokie i krzepkie jeszcze dłonie, a wzrost kolosalny. Charakter jego był dziki i mstliwy, było w duszy cnót rodowych niemało te jednak – że przemagało nad innemi, które były rycerskie, lecz mezkość Gerwazego zmięszana była z jakąś rozpaczą dziwaczną i nie dziw kto Znał życie i przygody Gerwazego, ten rozumie jego serce. Dawnemi bardzo czasy podobno przed śmiercią jeszcze Komiata, Gerwazemu Jadźwingowie włość spalili,. 1 niszcząc się upojnej dworca obrony, gdy go zdobyli, wyrżnęli żonę i troje dziatek drobnych; poginęli wszyscy towarzysze, sani tylko Gerwazy bronił sie jeszcze w ciasnem przejściu alkowy, aż szczęśliwie nadbiegła odsiecz, chociaż już późna, ocalił jednak życie Gerwazy. Nie dziw się czytelniku, Że stawiam ci w opowiadaniu samych mordów obrazy, były to wieki wojenne, okropne napady pogaństwa z jednej strony, dumne feodalnych panów zatargi z drugiej na pełniły karty dziejów krwią samą prawie, stawiając przed oczy szereg mogił, grzebiących cnoty rycerskie, niknące jedne po drugich w fantastycznych nieraz uniesieniach, walcząc za fałszywe pojęcia o honorze i godności własnej, Jadźwingowie… mężni w boju, łącząc wojownicze cnoty z chciwością łupów, niszczyli kraje Mazowsza i sąsiedniej Siało Polski napadając z nienacka bezbronnych nieprzygotowanych do oporu mieszkańców. J żadne plemie podobno, z tych które zlały się powoli w jeden
Naród Polski nie przedstawia nam takiego jak. Jadżwingowie obrazu. Małe wspomnienia w dziejach, drobna, składając całość, przedstawiają nam, chociaż w zakresie dość szczupłym, jednakże wyraźne rysy dzielnego ludu. Uporne trwanie w bałwochwalstwie niedopuszczalo weń oświaty zachodu; ztąd dzielność przyrodzona, nieotrząśnięta Z koczowniczego barbarzyństwa, w czynach dzikich, niemiłe nam zostawiła o nich wspomnienia. Słabość sił szczupłego narodu niemogła sięgnąć szczytu potęgi pomiędzy sąsiadami… mimo tego widzimy ubieganie się wytrwałe, niezłomne, aż przemagające siły dręczonych sąsiadów położyły koniec ich samodzielnemu istnieniu. Mijają wieki, mijają, pokolenia ludów dzielnych, giną szczepy znamienite: ostatki zlawszy się w massy, w pomieszanej krwi dzieciach żyją jedynie wspomnieniaimi, których czas niezatrze. W czasach małopiśmiennych jeszcze, przemknęli się Jadżwingowie, niezostawiając po sobie nic oprócz pamięci klęsk jakie zadawali sąsiadom; wszystko co znajdzie dzisiaj o nich badacz, niezłoży wybitnego rysu ich charakteru. Kto więc zbudzą ich przeszłość z mogiły, na szkicowych jedynie wsparłszy się zarysach, śmiało roić może o Jadżwingach dziko, fantastycznie. Ale dość otem, wracam do Gerwazego. Stary wojownik do dzisiaj chowa pamięć swojej krzywdy, niejeden podobną jemu zniósł klęskę i z i po umiał dawno, ale Gerwazy był namiętniejszego serca, żywszych uczuć, dzielniejszego ognia i nigdy nie zapomniał Jadźwingów. Zemstę zaprzysiągł i mścił się do ostatka istnienia nienawistnego mu ludu. Dzisiaj pamięci nawet upadłych dziką o" kazuje wzgardę; spojrzy na Zdzisława zapomni wnet o jego cnotach, bo ród Zdzisława jest Jadźwingów rodem; on już gardzi młodzieńcem. Nie, słyszał nigdy Zdzisław bluźniących jego rodowi słów Gerwazego, ale młodzieńcowi zrozumiale' aż nadto spojrzenia starca, by w nich coś więcej wyczytał jak słowa. I Zdzisław nigdy niezapominał odpłacić mu zimną pogarda,; – a w sercu – w jego sercu? Czyliż on nie szanuje nad dziadów pamięci?
Trąby myśliwskie zabrzmiały hasłem – powtórzyły echa wyciem przeciągłem ten odgłos, rozbiegając się w najgłębsze puszczy wąwozy i gęstwiny. Popłoszone dzieci pustyni zrywają sicz legowisk – gibka sanna ucieka bojaźliwie – przeciąga się gotowy do stoczenia bojn niedźwiedź a tury i żubry gęstą potrząsaiąc grzywą stawiają rogi i głuchem ryczeniem oznajmują napastnikom, że że czekaią śmiało bitwy.
Młódź rozbiega się w różne strony kniei, ten marzy o nagrodach Starosty i Wojewody, ów własnej dogadzając passyi szuka chciwym wzrokiem nieprzyjaciela, a Zdzisław zasępiony przedziera się w niebezpieczne gęstwiny, między łożyska turów i niedźwiedzi i szepce sam do siebie.
– Komiat był dzielny – przyznał mu to najzawziętszy nieprzyjaciel rodu Jadźwingów. Jam potomkiem jednego z towarzyszy Komiata lub jego poddanych, bogdajbym w tej chwili dowiódł, iże każdy Jadźwinga ma serce prócz dłoni. Spojrzał na mnie z pogardą wróg mojego rodu; mierzy mnie szyderczem okiem od stóp do głowy – oj! gdyby nie twoje siwe włosy, to żelazo powiedziałoby ci wszystko co w sercu dla ciebie, Jadźwinga ! " To było ostatnie wychodzące słowo z ust jego, które dosłyszałem. Z jakimże to imie wymawiał przyciskiem: zda mi się że widziałem na tych szramach jego twarzy boleść, żal, zemstę i trwogę strojące sie w jeden wyraz szyderskiej pogardy na jego licach, kiedy wymawiał imie Jadźwingów, przynajmniej zna ich serca…. nieujmiesz im tego w czem godni chwały a twoje piersi, twarz i dłonie noszą pamiątki dzielności i niejednej z nimi pracy. –
To wyrzekłszy niby sam do siebie, niby żaląc się wiatrom, Zdzisław podniół głowę i uglądać począł przeciwnika. Gdy młodzian w najciemniejszy bór zaszedł, z legowiska mchem słanego, podniósł się mruk olbrzymi i mrucząc uchodzić począł.
– Wy dumni Lachy, – uderzacie w tedy na dziką bestja, kiedy z was kilku przypatruje się czynowi od w aźniejszego; Jadźwinga, mając z natury duszę odważną, niepotrzebował ani oklasków, ani, w przypadku obrony, towarzyszy – łowił sam jeden, jakby to szedł obławą… Hej mruku! zwróć się do mnie i nadstaw pierś i paszczą!
To mówiąc Zdzisław wypuścił drobną strzałę dla rozdrażnienia bestyi, niedźwiedź raniony, chociaż lekko, wspiął się i zwrócił ku ścigającemu go młodzieńcowi. Rozśmiał się Zdzisław, odrzucił od siebie dziryt i z krótkim kordem oczekiwał zbliżenia się mruka. Rozgniewany niedźwiedź zadaną, raną, rozjuszony dumną pogardą stojącego nieruchomo myśliwca, wspiął się i z roztwartemi łapami biegł szybko na przeciwnika. Zdzisław stanął silnie i kord odmierzył. Już mruk ryczący miał go w uściskach swoich, zawinąć,. a roztwartej paszczy kły, miały w krwi młodzieńca się spłukać, kiedy kord silną pchnięty dłonią, zagrzazł w sercu syna pustyni – jęknął zwierz głucho i opadł na ziemię. –
– Ha Lachy stawcie tak czoło bestyi! – a tak bił Komiat, tak mnie uczył Olelko. –
To rzekłby róg myśliwski uchwycił, róg znanego głosu, udrzył weń przeciągle trzy razy – i wnet odpowiedziała ech wrzawa, a potem gwar rogów odzywających się z różnych stron pustyni. –
– Ha! Panie Gerwazy, o myliłże mnie kiedy Zdzisławko? Słyszę chasło jego rogu, Zdzisław zwycięzcą olbrzymiego mruka, bo przeciągle brzmiały tony jego pieśni…. Hop! hop!
– Hop! hop!…, odpowiedział Zdzisław – hop! hop! powtórzyli myśliwcy, czy echa – wreszcie Starosta stanął u pagórka, na którym Zdzisław wsparłszy się na przeciwnika trupie oczekiwał przyzwanych.
– To Ojciec Kniei, jakem Sprosta! – niewidziałem podobnej wielkości mruka – rana w piersi – z kordem tak śmiały Zdzisławko? – Wiesz co młodzieńcze, to za wiele lekkomyślności… mruk tak olbrzymi… niespotkałem od dzieciństwa podobnego!
– Otóż i drugi tam sunie, zawołał Pan. Gerwazy: to lup dla mnie!
To wyrzekłszy Pan Gerwazy Wypuścił trafnie strzałę, ta bok rozpruła bestyi – niedźwiedź ogniem z ócz prysnął, kły zapianił i pobiegł ku myśliwcom. Gerwazy wysuwa się szybko naprzód – w dłoni starca rochatyna – zwierz ją wytrąca, widzi to Zdzisław – wącha się chwilę – " to wróg mojego rodu!" szepnęły usta, ale niepowtórzyło tych wyrazów serce, Zdzisław poskoczył tej chwili ku bestyi, kiedy starzec leżał już powalony… kord błysnął zwierz się podnosi zaryczy okropnie – i dwa pchnięcia jednocześnie lgną we wnętrznościach jego – kord Zdzisława w paszczy nóż Gerwazego w boku. –
– Chwała Ci Boże! Otóż macie Panie Gerwazy, za ciężko z ośmiu krzyżykami stawać z mrukiem, do boju – drży już prawica i zdradza często-gęsto.. Szczęście że Zdzisław w czas nadbiegł…
– Nie to, nie to Starosto, dłoń jeszcze pewna, ale traf nieszczęśliwy uderzyłem o pień nogą i to przyczyną…. że upadłem na siemię… dziękuję ci za pomoc młodzieńcze….
– To, mówiąc niepodał dłoni wybawcy swojemu Gerwazy, i zimnem tylko jak i słowa podziękował spojrzeniem. Zdzisław nic nie odrzekł, tylko nadbiegłym pachołkom wskazał na łupy, a sam wziąwszy rochatynę do ręki, rzekł do Starosty.
– Kolej na tura, znajdę go w głębi puszczy.
– Dość tego, dość młokosie, i sił nie forsuj – i życia nie narażaj bez potrzeby – poczciwe serce i dłoń silna przydadzą się jeszcze nie w jednej potrzebie!
Ale młodzieniec niesłuchał przestrogi, odbiegł od towarzyszy w głąb lasu – puścił psa gończego w knieję i zdążał dalej. Próżne były poszukiwania młodzieńca, znachodził nieostygłe jeszcze legowiska żubrów i turów; ale nie spotkał żadnego.
– A cóż za licho uwzięło się na mnie, zda się że przeczuwają zbliżanie się moje i wczas uchodzą i żubry i tury – przysięgam że niewyjdę z kniei dopóki jednego z nich u stóp niepołożę moich! –
To mówiąc przedzierał się Zdzisław w dzikie jary, zasłane kłodami zwalonych dębów – tak dwie z górą błądził godziny, aż przed nim rzednące modrzewie i buki zapowiedziały niwę otwartą. Postąpił ku niej Zdzisław i stanął u brzegu lasu, a taki przed oczami miał obraz;
Kwadratowa, prawie dość obszerna niwa, zasłana była wyblichowanemi kościami ludzkiemi.– Tu i owdzie porozrzucane szkielety przedstawiały jakby koczowisko Umarłych. Dojrzałeś wspartą o kamień białą trupią głowę tam znowu palce zanurzone w ziemię, i w błocie grzęznące szczęki – a dalej od brzegu wysoka mogiła ozdobiona krzyżem, wznosiła się pod cieniem wybujałego świerku. Wpośrodku tego obrazu śmierci, na niwie sterczał zrąb nizki kamiennej jakiejś budowy, a wszędy dzikie porasta zielsko ostu lub żółtej paproci. – Zadumał się Zdzisław, wlepiając troskliwie oko w ten zniszczenia przybytek i szeptał sam do siebie.
– Od sześciu lat przebiegam okoliczne knieje, najgłębsze pruje zarośla – tu pierwszy raz zachodzę…. Cóż to jest?… czy złudzenie czyli jakowe czary?
– Tak sobie mówił zdumiony Zdzisław, a wiatr kurzawy suchej pochwyciwszy słupiec, tańczył z nim dokoła ruin budowy, to zagrał pieśnią fantastyczną, dziką, wzruszając konary odwiecznych drzew pustyni. Młodzieniec toczył na około wzrokiem, zadrżał stanąwszy śród tego Cmentarza – ale po chwili dreszcz go ten opuścił – Zdzisław spojrzał dumnem okiem po niwie, u uchylił kołpaka przed krzyżem na mogile i ciekawością wiedziony postępował zwolna ku ruinom. – Była to sześciokątna budowla z prostych złożona głazów, mchem przekładanych warstwami. Dachu tu nigdy podobno nie było: szeroki tylko otwór służył za bramę wchodową. Do koła świątyni porozrzucane stósami leżały czaszki, tak drobne czasem, jakby to dziecięce – miałżeby mór gwałtowny zachwycić mieszkańców lasów w tych miejscach i jednej chwili wymordować ich razem? – A ten krzyż na mogile co znaczy? dla czegożby wszystkich w podobne niezachowano grobowce? Mór gwałtowny uśmiercił tysiące mężów, starców, niewiast i dzieci – a to żelazo połamane, nibyto tarcze strzaskane, kord złamany, kawał przyłbicy, co one znaczy tutaj rownież poniszczone?! Te żelaza szczątki rumienią się rdzą krwawą – te głazy zrąbu czarno poplamione – krew że to co je zbryzgała przyschnięta? –
Tak sobie dumał Zdzisław, zbliżając się coraz ku ruinom, pod jego nogą trzaskają przepalone od słońca i czaszki i żebra – a myśl tak posępna, ciemna, jak grobowa cisza, to szumi – to jęknie echem w sercu i duszy młodzieńca. Gdy już dochodził Zdzisław drzwi budowy, rumot jakiś zatętniał wewnątrz. Wśród tak posępnych obrazów i myśli, niedziw że zadrżał chociaż odważny młodzieniec przerażony niespodziewanym chałasem. Stanął na chwilę, ale wnet odzyskał wrodzona moc duszy, rękojeść tylko uścisnął rochatyny i wewnątrz budowy wstąpił.
Powierzchowność murów zewnętrzna i zarosła dziko niwa, niezapowiadały wcale podobnej czystości, jaką zastał wewnątrz Zdzisław. Głazy porównane płasko, zakryte były nibyto hieroglifami: niby wyobrażeniami rozlicznych figur. Naprzeciw drzwi framuga wklęsła, mieściła niezgrabnie wyciosaną statuę, wyobrażającą jakieś zapewne pogańskie bożyszcze. Wydeptane z ziemi czarnej dno świątyni, powiadało że tu nie zawsze bez ludzi. Przed bożyszcza posągiem kamienny niski podnosi się słupiec, zapewne ołtarz ofiarny świcie nosi krwi ślady i resztki popiołu z ogniska, zagasłego niedawno. Po rogach świątyni trupie głowy, z utkwionemi w czaszkach ostrzami noży, bielały opierając zęby długie na grubych, suchych piszczelach. Zatoczył Zdzisław dokoła okiem powoli, i wszystko zobaczywszy z kolei; utkwił znowu zrenice w bożyszcza posągu…
– O nieba! krzyknął postępując żywo ku posągowi.. oczy młodzieńca pryskały ogniem, na wierzch prawie wychodząc, utykały w piersi bożyszcza – a na tej piersi wyryte znamie sześciokątnej gwiazdy między dwoma kłami odyńca, zakrzywionemi do środka wklęsłością. – Szybko młodzieniec roztwarł odzienie swej piersi, zwrócił tam oczy i widzi znak ten sam wykłuty na niej wyraźnie.
A więc to przodków moich świątynia – a to przedmiot czci naddziadów moich – ten posąg… Te kości, co bielą się na niwie – to szczątki ojców moich niezawodnie; byłożby to pobojowisko ostatniej ich klęski? O Boże wielki! – Lachy krwi ojców moich wytoczyli tyle, a jam żyt dotąd pomiędzy niemi i niepomścił się krzywdy mojego narodu.
– Jesteś prawem dziecięciem Komiatów! zawołał Olelko pojawiający się jak duch bez ciała tuż obok Zdzisława niespodzianie; Olelko odziany w suknią barda: tak jak przebywał na dworze Wojewody, stał na przeciw młodzieńca i wlepił weń rozrzewnione i łzą zwilżone oczy.