- nowość
- W empik go
Jak adoptowałem Antona - ebook
Jak adoptowałem Antona - ebook
Geny to za mało, by mówić, że jest się ojcem. Prawdziwe rodzicielstwo zaczyna się w sercu.
Wychowanie dziecka to wyzwanie, na które nie wszyscy są gotowi. Amerykanin Robert Klose potrafi mu sprostać.
Od kilku lat opiekuje się pochodzącym z Rosji Aloszą, a kiedy chłopak dorasta, Robert postanawia adoptować jeszcze jednego syna. Tym razem chce przyjąć pod swój dach dziecko z Ukrainy.
Po dokonaniu formalności, niekiedy graniczących z absurdem, Robert wyrusza w podróż. Na miejscu sytuacja przybiera jednak nieoczekiwany obrót i Klose musi stawić czoła biurokratycznej machinie. W trakcie tych zmagań nawiązuje głęboką więź z Antonem, chłopcem, któremu pragnie ofiarować szczęśliwy dom. Nie wie jeszcze, jak wiele przeszkód stanie na jego drodze i ile determinacji będzie musiał wykazać, by spełnić to marzenie…
„Jak adoptowałem Antona” to poruszająca, pełna humoru opowieść z życia autora. Historia, która rozgrywa się w cieniu ataków z 11 września, pokazuje świat bez ubarwień, a jednocześnie niesie nadzieję obecnym i przyszłym rodzicom – nie tylko adopcyjnym.
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-314-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Polacy i Ukraińcy byli ze sobą ściśle związani na przestrzeni dziejów, czasem jako sojusznicy, innym razem jako wrogowie. Granica między zamieszkiwanymi przez nich ziemiami była płynna. Dla przykładu, moja babcia ze strony matki urodziła się niedaleko Tarnopola, kiedy miasto to znajdowało się w Polsce. Po drugiej wojnie światowej znalazło się ono nagle po przeciwnej stronie granicy jako Ternopil. To wszystko jest bardzo mylące dla moich amerykańskich czytelników, ale Polacy i Ukraińcy dokładnie wiedzą, o czym mówię: świat słowiański to rozległy, bogaty splot kultur, języków i kuchni, triumfów i tragedii.
Wydawało mi się zatem naturalne, że swoją adopcyjną podróż rozpocząłem w Polsce, ojczyźnie moich przodków. Wsiadłem do pociągu w Warszawie, ale kiedy przekroczyłem granicę z Ukrainą, zdałem sobie sprawę, że przemierzam ziemie, które były wspólne dla obu narodów. To jeden z powodów zainteresowania Polaków Ukrainą. Mam nadzieję, że zainteresowanie to obejmie też opowieść Amerykanina polskiego pochodzenia, który podróżował przez Polskę na Ukrainę, aby zaadoptować pięcioletniego chłopca z ukraińskiego domu dziecka, małego chłopca, który został sam na świecie, zastanawiając się, czy pewnego dnia będzie miał rodzinę, którą będzie mógł nazwać swoją własną.WPROWADZENIE
Miałem już syna – chłopca, którego adoptowałem z Rosji, gdy miał siedem lat. Teraz Alosza miał lat trzynaście. Wysoki, przystojny, wysportowany, z bezproblemowym podejściem do życia, nie okazał się trudny do wychowania – za co ja, samotny ojciec, byłem wdzięczny. Od dawna moją uwagę zwracały dwie jego cechy – nie marudził ani się mnie kurczowo nie trzymał. Spędziłem mnóstwo czasu, patrząc z podziwem na swoje szczęście.
Zadowolenie z adopcji sprawiło, że zacząłem myśleć o kolejnym synu. Miałem czterdzieści pięć lat, cieszyłem się dobrym zdrowiem, a jako profesor zatrudniony na etacie uniwersyteckim byłem bezpieczny pod względem finansowym i zawodowym. Czułem, że zgromadziłem dość przestrzeni emocjonalnej, aby przyjąć pod swój dach drugie dziecko. W wolnej chwili poruszyłem tę sprawę z Aloszą. Ten, położywszy rękę na moim ramieniu, powiedział:
– Tato, nie sądzisz, że we dwóch funkcjonujemy wystarczająco dobrze?
Tak, prawdę mówiąc, Alosza był idealnym jedynakiem. Nigdy nie tęsknił za rodzeństwem. Jeśli naprawdę istnieje ręka boska, która kieruje sprawami doczesnymi, to powiedziałbym, że ta ręka przede wszystkim połączyła mnie i Aloszę. Był on tak mocno zakorzeniony w moim życiu, że czułem, jakbym wychowywał go od urodzenia i tylko gdzieś zagubił jego zdjęcia z czasów dzieciństwa.
W ten oto sposób odłożyłem na bok pomysł o kolejnym dziecku, przynajmniej na razie, chociaż powracałem do niego myślami od czasu do czasu. Alosza jednak musiał uczestniczyć w podjęciu takiej decyzji, nie miałem zamiaru narzucać mu rodzeństwa.
Minął rok. Pewnego wieczoru, gdy spokojnie razem jedliśmy kolację, Alosza powiedział głośno:
– Tato, zastanawiam się. Może jeszcze jedno dziecko byłoby dobrym pomysłem?
Zapytałem go o zmianę nastawienia. Odpowiedź była przemyślana:
– Żebyś nie był samotny, jak pewnego dnia się wyprowadzę.
Alosza zawsze potrafił mnie rozbroić. Kiedyś, gdy przejeżdżałem z nim obok lotniska, wspomniałem, że myślę o zrobieniu licencji pilota.
– Pod jednym warunkiem – powiedział. – Jak polecisz, to ja polecę z tobą.
– To bardzo miłe, Alosza. Dlaczego to mówisz?
– Żebyśmy, jeśli umrzemy, umarli razem.
Zrezygnowałem ze starania się o licencję pilota.
Teraz znów sprowokował mnie do refleksji.
– Alosza, adopcja nie jest jak kupowanie warzyw w puszce: gdy się opróżni jedną puszkę, można kupić kolejną, żeby półka zawsze była pełna. Chciałbym, żebyś był za adopcją, ale powód musi być lepszy.
Na tym zakończyło się nasze drugie podejście do tematu.
Miesiąc później razem z Aloszą odbyliśmy kolejną rozmowę sam na sam, podczas której zdawało się, że nasze poglądy w tej sprawie stają się już tożsame. Mieliśmy przestrzeń i zasoby, żeby poszerzyć naszą rodzinę. Ja już poprzednio wyraziłem pragnienie, aby to uczynić, a teraz Alosza przystał na to, wyobrażając sobie, że obecność młodszego brata wzbogaci jego życie. Nie uścisnęliśmy sobie dłoni, ale rozstaliśmy się, rozumiejąc, że wprawiliśmy w ruch proces, który ma duże szanse powodzenia.
Kolejne pytanie dotyczyło dalszego postępowania. Cały proces adopcji Aloszy, który opisałem w książce _Adopting Alyosha: A Single Man Finds a Son in Russia_, jeżył włosy na głowie i był pełen komplikacji, głównie dlatego, że nieco wcześniej upadł Związek Radziecki, a w Rosji panował chaos. Pokonałem ten chaos i dzięki jakiejś nieuchwytnej łasce wróciłem do domu z synem. Nie chciałem ponownie przeżywać takiego niepokoju i czułem, że nie będę musiał, mając teraz lepszą orientację. Postanowiłem przystąpić do szybkiego działania.
Aloszę adoptowałem dzięki pośrednictwu agencji z Nowego Meksyku o nazwie Rainbow House, której pracownicy byli inteligentni i profesjonalni. Zadzwoniłem więc do nich ponownie. Tym razem jednak, zamiast miotać się z powodu braku doświadczenia i zdawać się na łaskę procesu, zadałem dyrektorce, Donnie, jedno pytanie w nadziei, że uda mi się od razu przejść do sedna.
– Nadal jestem samotny. Potrzebuję informacji, gdzie na świecie będzie mi najłatwiej zaadoptować dziecko.
Odpowiedź brzmiała:
– W tej chwili Ukraina jest otwarta na samotnych mężczyzn.
– W takim razie ruszamy z Ukrainą.
Kiedy rozpoczynałem adopcję Aloszy, zauważyłem, że najtrudniejszym krokiem w całym procesie było wykonanie pierwszego telefonu. Tym razem się nie wahałem. Wiedząc już, z czym się wiąże adopcja, w porozumieniu z Aloszą przystąpiłem do niej z szeroko otwartymi oczami i z nadzieją na szczęśliwy finał.
Jeśli w tym momencie coś mnie niepokoiło, to wynikało to ze świadomości, że mały chłopiec, którego mielibyśmy adoptować – kimkolwiek był – już się urodził i przebywał w placówce opiekuńczej gdzieś w zubożałej Ukrainie. Jedyne, czego mu brakowało, to uścisk kochającej rodziny. Chciałem jak najszybciej zabrać go do domu.
A jednak, jak w przypadku wszystkich adopcji, sukcesu nie można było ani z góry zdyskontować, ani założyć. Nawet gdy będzie się wydawało, że proces przebiega bezproblemowo, moje referencje i współpraca będą prawie bez znaczenia. Elementem decydującym będzie jakiś podmiot zagraniczny. Nawet gdy wszystko będę miał idealnie poukładane, to bez względu na to, jak głębokie będzie moje pragnienie adopcji lub jak wielkie będą moje obecne osiągnięcia w tym zakresie, będę narażony na kaprysy polityki zagranicznej i postawy, które mogą się wydawać skrajnie obce dla amerykańskich koncepcji prawa i fair play.
Uznawszy wszystkie te niepewności, zacząłem działać.JEDEN
Proces
8 grudnia 2000 roku wysłałem do agencji Rainbow House wstępny wniosek o adopcję. Czułem, że w tej dacie było coś obiecującego, jakbym oficjalnie inaugurował nowe millennium. Gdy adoptowałem Aloszę, po uporaniu się z nawałem wstępnych formalności związanych z adopcją zabrałem się za stos dokumentów, które przede mną leżały – było tam wszystko, od oświadczeń o wyrażeniu świadomej zgody, przez badania medyczne zarówno moje, jak i Aloszy, po zarys ryzyka związanego z adopcją międzynarodową. Do tego dochodziły różne weryfikacje policji, ocena psychologiczna, a także formularze podatkowe, listy referencyjne, odciski palców, mój życiorys i na końcu studium domowe. Można by całą tę listę skończyć na dossier kwalifikującym mnie do świętości. Zacząłem się zastanawiać, jak komukolwiek udało się kiedykolwiek zaadoptować dziecko w tym procesie, który chyba mnożył dokumenty poprzez ich spontaniczne generowanie. Intensywna kontrola na wielu poziomach była jak przesiewanie ziemi przez stos coraz drobniejszych sit w oczekiwaniu, aż na dole pojawi się zwykły, rozrzedzony pył. A jeśli pył się nie pojawi? Cóż, wtedy adopcji nie będzie. Mój dobry przyjaciel ujął to bardziej dosadnie: „Jeśli chce się mieć dziecko w sposób naturalny, po prostu się z kimś bzyka i nikomu nic do tego”.
Tak czy inaczej, postępowałem zgodnie z procedurą. Nie chciałem zrobić ani powiedzieć niczego, co mogłoby mnie zaszufladkować jako przypadek „trudny”.
Obecnie byłem już na etapie dokonywania płatności za różne formularze i usługi. Minęło siedem lat, odkąd adoptowałem Aloszę. Wiele się zmieniło, w tym moja sytuacja finansowa. W 1993 roku adopcja prawie wyczerpała moje zasoby pieniężne, ale lata, które upłynęły od tamtego czasu, pozwoliły mi powiększyć oszczędności do poziomu, na którym koszty adopcji nadal były uciążliwe, lecz do udźwignięcia, tym bardziej że istniała możliwość uiszczenia różnych opłat osobno i w pewnych odstępach czasu. Władze federalne rozważały również podwojenie ulgi podatkowej związanej z adopcją dziecka, co miałoby realny wpływ na zmniejszenie moich obciążeń finansowych.
Na początku kwietnia 2001 roku złożone przeze mnie dokumenty zostały zaakceptowane, co umożliwiło przeprowadzenie niezwykle ważnego studium domowego. Otóż agencje adopcyjne współpracują ze sobą. Mieszkałem w stanie Maine, ale agencja Rainbow House była w Nowym Meksyku. Oznaczało to, że studium domowe musiała przeprowadzić agencja miejscowa, która następnie miała przesłać raport do Rainbow House. Znalazłem taką agencję w pobliżu i po krótkim czasie w moich drzwiach pojawiła się miła, kompetentna kobieta o imieniu Grace. Żeby wszystko poszło gładko, przygotowałem szwedzki stół. Wydawało się, że ponad wędlinami, napojami gazowanymi i szarlotką rozumieliśmy się świetnie. Alosza pojawił się na krótko, jak celebryta. Od razu przypomniało mi się wrażenie, jakie robi osoba samotna, gdy okazuje się, że jej dziecko jest zadbane pod każdym względem – samotny mężczyzna ze zdrowym, dobrze ubranym dzieckiem jest w jakiś sposób uważany za „bezpiecznego”. Tutaj nie było inaczej: Alosza błysnął swoim uśmiechem za milion dolarów, uścisnął dłoń Grace, a ja patrzyłem, jak jej mięknie serce.
Celem studium domowego jest ocena, czy dany dom jest odpowiednim miejscem do wychowania dziecka. Czy jest wystarczająco przestronny i czysty? Czy dziecko będzie miało swój pokój, a przynajmniej własne łóżko? Czy występują jakieś zagrożenia? Mając to już raz za sobą, wiedziałem, czego się spodziewać, więc poświęciłem czas na doprowadzenie domu do porządku. Rozmowa i oględziny miejsca zamieszkania przebiegły bezproblemowo, a miesiąc później nadeszło pocztą ukończone studium domowe. Otwierając kopertę, poczułem się jak student, który na zakończenie zajęć z trudnego przedmiotu wciąż nie jest pewien oceny.
Zdałem.
W szczególności otrzymałem zgodę na adopcję chłopca w wieku od pięciu do sześciu lat z Europy Wschodniej.
Mój wniosek był więc kompletny. Dzięki temu został wygenerowany kluczowy formularz 1-171H: _Zawiadomienie o pozytywnej decyzji dotyczącej wniosku o uprzednie rozpatrzenie petycji adopcyjnej (formularz I600A)_. Krótko mówiąc, mogłem już przejść dalej.
Pod koniec czerwca zadzwoniła Donna z Rainbow House.
– Nadal wygląda na to, że Ukraina zadziała – powiedziała, dodając, że prześle mi pakiet dokumentów związanych z tym krajem.
Uaktualnienia dokonywane przez Donnę były istotne. Międzynarodowa scena adopcyjna podlega ciągłym zmianom, a kraje otwierają się i zamykają na adopcję zagraniczną w sposób niemalże kapryśny. Przykładowo, Donna dodała, że Rosja jest teraz zamknięta, a Rumunia była zamknięta do stycznia 2002 roku. Jest wiele tego przyczyn: korupcja w sądownictwie rodzinnym, pozbawieni skrupułów pośrednicy adopcyjni, zmiany sytuacji politycznej, nieprawidłowości w wysokości opłat adopcyjnych… Te rzeczy, czasami łącznie, tworzą ogromną niepewność, co oczywiście prowadzi do związanego z tym niepokoju. Być może najbardziej frustrujący jest fakt pozostawania na łasce obcego rządu, dla którego czyjeś „prawa” jako Amerykanina mogą naprawdę niewiele znaczyć, a żądanie „chcę rozmawiać z osobą kompetentną” może wyrządzić więcej szkody niż pożytku, nawet jeśli osoba kompetentna w ogóle istnieje.
Omówiłem z Donną szczegóły. Zwróciła mi uwagę na nieoczekiwany wymóg, że w drodze do domu z nowym synem będę musiał zatrzymać się w Warszawie, ponieważ ambasada USA na Ukrainie z jakichś przyczyn nie może wystawić jego wizy do Stanów Zjednoczonych. Z tego powodu musiałem udać się do Urzędu Imigracji i Naturalizacji, aby złożyć kolejny formularz: I284, który umożliwiłby wysłanie formularza I600A do Warszawy (w chwili gdy to piszę, brzmi to jak z powieści Kurta Vonneguta).
Zgodnie z obietnicą dotarł też do mnie pakiet dokumentów ukraińskich. Wypełniłem wszystkie formularze, a następnie przejechałem ponad sto kilometrów do stolicy stanu Maine, Augusty, aby wszystko opatrzyć apostille – poświadczeniem autentyczności dokumentów sporządzonych w Stanach w sposób umożliwiający ich legalne użycie na Ukrainie. Jedną ze słodkich tajemnic profesjonalistów zajmujących się adopcją międzynarodową jest to, że zagraniczne rządy lubią błyszczące pieczęcie, wstążki i wszelkie inne ozdoby, które są przyjemne dla oka – im bardziej wyszukane, tym lepiej. Kiedy już to załatwiłem, wysłałem przesyłkę kurierską do Donny.
Do końca lipca moje dossier było skompletowane. Donna wysłała je do sekretarza stanu w Waszyngtonie oraz do ambasady Ukrainy. W połowie sierpnia otrzymałem od Donny przesyłkę z wnioskiem o wizę ukraińską. Wypełniłem go, przesłałem do konsulatu ukraińskiego w Nowym Jorku i dwa dni później… został mi on zwrócony w stanie nieprzetworzonym. Konsulat chciał „dowodu”, że jadę na Ukrainę w jakimś uzasadnionym, a nie – jak przypuszczam – jakimś niecnym celu.
Z powodu, którego nigdy nie pojąłem, sytuacja wymagała odrobiny machinacji. W takiej sytuacji fachowy i doświadczony pośrednik adopcyjny jest na wagę złota. Zwróciłem się o pomoc do Donny, która zadzwoniła do Leny, naszego kontaktu w Kijowie. Trzy dni później otrzymałem faks od Leny – oficjalne zaproszenie do przyjazdu na Ukrainę, w którym w rubryce „cel” było napisane „biznes”.
Donna poleciła mi tym razem wysłać wniosek do ambasady Ukrainy, a nie do konsulatu. Tak też uczyniłem i kilka dni później, 24 sierpnia, otrzymałem wizę. „Biznes”, jak się wydaje, był magicznym słowem, które naoliwiło tryby.
W tym miejscu muszę wskazać na podstawową różnicę między adopcjami w Rosji i na Ukrainie. Zanim poleciałem do Rosji, Alosza został już dla mnie oficjalnie wybrany. Otrzymałem o nim film, a także wszystkie dostępne dokumenty dotyczące jego życia i stanu zdrowia. Krótko mówiąc, pokochałem go już na długo przed naszym poznaniem. Na Ukrainie było inaczej. Tamtejsze władze wyraziły zgodę na adopcję przeze mnie ukraińskiego dziecka, ale nie istniało coś takiego jak wcześniejszy wybór. Oznaczało to, że jadę na Ukrainę, nie wiedząc, kto będzie moim przyszłym synem, jak będzie przebiegał proces wyboru po przyjeździe do Kijowa i pod jakiego rodzaju presją się znajdę. Był to kolejny powód do niepokoju.
W takim oto stanie ducha czekałem na dalsze instrukcje dotyczące podróży.