Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jak budowaliśmy Solinę - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak budowaliśmy Solinę - ebook

Dla dorosłych. Solińska przegroda wodna w czasie oddania do użytku była największą w Europie zaporą wodną z hydroelektrownią. Autor był jednym z budowniczych i miał dostęp do nieznanych innym szczegółów robót. Uznał, że warto ocalić je od zapomnienia i przekazać te wiadomości innym. Z dużą dawką humoru, przedstawione jest życie w tamtejszych realiach. Autor przedstawia wiele specyficznych postaci pracujących tam ludzi, a wstawki w tekście z wierszami informacyjnymi — urozmaicają czytanie.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8351-920-3
Rozmiar pliku: 5,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

Drodzy Czytelnicy.

Przekazuję Wam moją pierwszą książkę, którą dla Was i dla siebie napisałem. Dla Was, aby podzielić się z Wami tym, co ja przeżyłem i ukazać Wam część historii największej wówczas w Polsce budowy, jaką była zapora wodna i hydroelektrownia na Sanie w Solinie, której byłem jednym z budowniczych. Dla siebie, aby odświeżyć i utrwalić te wspomnienia, które są moim pięknym skarbem ukrytym. Miałem szczęście być jednym z wielu budowniczych tej dużej i pożytecznej budowli. Zostawiło to we mnie ślad na całe życie. Mam nadzieję, że czytając, odczujecie atmosferę tamtych lat i trudnej pracy w pięknym bieszczadzkim miejscu. Unikalne archiwalne zdjęcia z czasów jej budowy, dadzą obraz jej etapowego powstawania opisywanego w tej książce. Podnoszą one bardzo wartość tej publikacji. Bywa tak, że jedno zdarzenie lub jedna decyzja, jak przestawienie kolejowej zwrotnicy — spowoduje skierowanie życia człowieka w nowym, niespodzianym kierunku. W moim przypadku była to decyzja podjęcia pracy w Solinie, w nowym, drugim dla mnie zawodzie jako pomocnik wiertacza. To spowodowało, że stałem się jednym z bardzo specyficznej grupy zawodowej — Wiertników. Polubiłem tę trudną, ciężką pracę fizyczną, w każdych warunkach pogodowych, wymagającą ciągłych wyzwań, utwardzania charakteru i tężyzny fizycznej. To mi odpowiadało. Wciągnęło mnie to „cygańskie” życie pełne niebezpieczeństw, częstych zmian miejsca pobytu, środowiska oraz przebywanie raczej poza rodziną. Było to życie pełne uroku, między kolegami przyjaciółmi, ludźmi o prostych jasno określonych charakterach. Byli to raczej „twardziele”, lecz szczerzy, otwarci, którym wierzyło się jak sobie. Ludzie bezpośredni, uczynni, prawdomówni, nie pruderyjni i przyjacielscy, — choć bezwzględni, kiedy trzeba. Ludzie toporni, twardzi, prości i silni, lecz z „sercem na dłoni”. Byłem szczęśliwy, kiedy z nimi przebywałem. Żyliśmy jak dobrzy bracia. Były przyjaźnie bez słów, koleżeństwo, brak zawiści, czy złości. Przez lata, wspólnie przeżywało się to, co niosło życie. Było wiele wesołych, jak i przykrych zdarzeń. To ukochanie życia, ten rubaszny humor — mam nadzieję, że udzieli się Wam podczas czytania tej książki. Tego bardzo pragnę i Wam życzę! W tej książce chcę ocalić od zapomnienia ówczesne realia pracy szczególnie grupy zawodowej wiertników oraz wszystkich budowniczych. Pragnę złożyć hołd im i ich trudnej pionierskiej, pracy i podziękować za to, że byłem z nimi, a oni ze mną. Ta książka, to moje wspomnienia bardzo mocno oparte na faktach i realiach w tym czasie — jak prości ludzie w niej opisywani. Pisana prostym, niewyszukanym językiem. Chcąc opisać jak najwierniej wydarzenia, używam języka dosadnego, czasem wulgarnego, aby lepiej oddać atmosferę chwili i wyraziściej przedstawić charakterystykę postaci. Najważniejsze — BYĆ JAK NAJBLIŻEJ PRAWDY ZDARZEŃ. Książka urozmaicana jest w dużym stopniu wierszami informacyjnymi i opisowymi, co jest mało spotykane w innych książkach. Ze względu na tematykę, jak też opisywane zagadnienia techniczne, książkę polecam mężczyznom. Mam nadzieje, że się spodoba.

Życzę przyjemnej lektury.

BUDOWNICZOWIE SOLINY —

To ludzie z różnych miejsc, środowisk i kultury.

Ludzie twardych charakterów i silnej postury.

Oni z daleka od swoich tu przybyli.

Głęboko w sercach swe historie ukryli.

Byli i tacy, co nie mieli nic do ukrycia —

Oni cieszyli się wolnością i urokami życia.

Tu, przy zaporze codziennie ciężko pracowali,

Lecz w bieszczadzkim klimacie nie chorowali.

Wśród obcych, każdy chciał być szczery.

Na trudnościach doskonalili swe charaktery.

W tajemnicy, na lepsze się przemieniali.

Swe złe przeszłości za sobą zostawiali.

Po nich pomnik — hydroelektrownia została.

Swą dobrą pracą ciągle będzie się spłacała.

Od powodzi będzie chronić pola i zagrody.

Nie straszne jej burze ani wielkie wody.

Budowniczowie zawsze mile będą wspominali

Solińskie miejsce i ludzi, z którymi pracowali.

Po latach, jak budowa — życie ich przeminie.

Trochę siebie zostawili w Bieszczadach

Tu w Solinie…Wstęp

Na wstępie wypada przedstawić „głównego aktora”, czyli solińską zaporę. W jakim celu się ją buduje i jakie zadania ma spełniać?

1.Ochrona przeciwpowodziowa (rezerwa powodziowa 50 mln m3) przez magazynowanie wód górnego zlewiska Sanu i odpowiednie ich zagospodarowanie.

2. Wykorzystanie zgromadzonej wody do produkcji energii elektrycznej (moc 4 turbin 200MW w tym

2 turbiny, które mogą pracować też, jako pompy).

3. Aktywizacja i zagospodarowanie terenu Bieszczad poprzez stworzenie bazy dla turystycznego rozwoju regionu.

4. Stworzenie stałych miejsc pracy przy utrzymaniu ruchu i obsłudze elektrowni i zapory.

Potencjał energetyczny Sanu jest duży (szczególnie górny i środkowy bieg) i minimalnie większy porównując do rzeki Odry, około 290 kW/1km. biegu. Były planowane, lecz niestety, nie wykonano jeszcze 14 zapór na Sanie. Drugą po Myczkowcach i największą jest Solina.

Powierzchnia (w 60% zalesiona) zlewni zapory wynosi 1175 km2. Przepływ minimalny rzeki San to około 1 m3/sek., średni ok.20 m3/sek. a największy ok. 900 m3/sek. To pokazuje, jakie możliwości ma San i w pełni uzasadnia budowę tej tamy. Wielkości charakterystyczne tego obiektu: długość — 665 m; szerokość korony — 8,4 m; kubatura 780 tys. m3; max. wys. sekcji — 82 m. Wewnątrz, wzdłuż zapory są 4 galerie (korytarze) kontrolne.

Najniżej położona galeria iniekcyjna (zastrzykowa) biegnie od 4 do 6 m. wyżej nad podłożem skalnym. Ma za zadanie zbiór i odprowadzanie wody z drenażu podłoża i drenażu pionowego.

Daje możliwość częściowego wykonania i uzupełnienia przesłony. Na tych poziomach sekcji robiliśmy otwory i cementacje ekranowe. W zaporze między sekcjami są przestrzenie dylatacyjne, szerokości 3 m, tzw. oszczędności (oszczędność betonu). Sięgają one od podłoża do wysokości niższej od korony zapory o 24 m.

W Solinie pracowałem od maja 1965 roku, do września 1967 roku. W tym czasie powstała zapora wodna od fundamentów niemal do zwieńczenia. Kalendarium podaje jako rozpoczęcie budowy rok 1961, a zakończenie w roku 1968. Przez pierwsze kilka lat (1960 do 1963) prowadzono prace przygotowawcze i budowę zaplecza. Te roboty wykonywało 12 przedsiębiorstw specjalistycznych. Kiedy ja rozpoczynałem pracę, ten etap był już zakończony. Moje lata pracy przypadły właśnie na czas bardzo intensywnej budowy zapory. W tym czasie zalewano najwięcej betonu na zaporze i w 1965r. zalano — ponad 193 tys. m3, w 1966r około 213 tys. m3, w 1967. ponad 196 tys. m3. w ostatnim 1968 roku, już tylko niecałe 8 tys. m3 a wcześniej ok.5 tys. m3, w 1962 r. poprzez prawie 59 tys. m3 w 1963 r. i ponad 142 tys. m3 w 1964 roku. Niestety, nie mogłem w Solinie zostać do końca budowy, ponieważ nasze przedsiębiorstwo zakończyło specjalistyczne prace przewidziane w naszym zakresie. Wyjechaliśmy pracować w innym miejscu. Moje wspomnienia dotyczą warunków życia, pracy oraz stosunków międzyludzkich. Są też przypomnieniem tych, którzy budowali Solinę, moich kolegów i znajomych, by pamięć o nich nie zginęła po latach. W latach sześćdziesiątych Bieszczady były ponownie odkrywane po latach zapomnienia. Właśnie lata powojenne wysiedlonych, prawie opustoszałych Bieszczad, dały możliwość swobodnego działania przyrodzie Nieskrępowana roślinność zajmowała corocznie pola i sady po opuszczonych (wysiedlonych) wsiach. Trwała budowa głównych dróg bieszczadzkich, co było podstawowym warunkiem do ponownego zagospodarowania tych terenów. Równocześnie reszta Polski, poprzez artykuły i reportaże w gazetach, jak też z audycji radiowych — dowiadywała się coraz więcej o Bieszczadach. Nastały początki dużej ekspansji leśników do pozyskiwania wielkich ilości drewna z nieograniczonych, jak się wtedy wydawało, zasobów leśnych. Duże ilości tego drewna, głównie najwyższej, jakości, były eksportowane za granice, również do Skandynawii. Wszystkim spoza Bieszczad, jawiły się one jako leśna, surowa, dziewicza, dzika prawie nieprzebyta kraina — gdzie panuje przyroda a człowiek może się schować przed światem i żyć, jak chce. Mógł tu spokojnie przebywać przez lata. Był to, więc wymarzony zakątek dla ludzi łaknących autentycznych przygód, pragnących prowadzić życie trapersko-indiańskie, zdając się na samotne współistnienie z przyrodą. Byli też ludzie, którzy chcieli się ukryć przed wymiarem sprawiedliwości, przed rodziną, alimentami itp. Dla nich Bieszczady były idealnym miejscem pobytu. Ściągali tu też różni dziwacy, którzy źle się czuli wśród ludzi i szukali samotności. Wreszcie, nieco później, młodzież, „dzieci-kwiaty”, hippisi i „punki” oraz przedstawiciele innych młodzieżowych subkultur. Bieszczady stawały się turystycznie modne i proporcjonalnie do lat, zwiększała się liczba głównie młodych turystów. Umożliwiały to połączenia kolejowe, coraz większy ruch drogowy i „autostop”. Ciągle powiększała się ilość autentycznych miłośników przyrody i zauroczonych pięknem Bieszczadów ludzi często wykształconych i bardzo wartościowych. Surowa bieszczadzka przyroda, warunki atmosferyczne, konieczność przystosowania się do życia wśród nowych, nieznanych ludzi zatrudnionych przy budowie oraz ciężka praca — wymagały wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Do Soliny przyciągały głównie dobre zarobki i możliwość ukrycia się w tłumie robotników. Tu pracę mógł dostać prawie każdy, kto był sprawny fizycznie (fachowiec, nie fachowiec, ale chętny do pracy). Tu też była przygoda, mająca trochę inne cechy. Głównie związana z pracą przy zaporze zmaganiu z przykrymi warunkami atmosferycznymi i współżyciu z bardzo różnymi ludźmi. Nadrzędnym zadaniem dla kierownictw solińskich firm, było zatrudnienie niezbędnej do wykonawstwa ilości pracowników. Można się tu było przyjąć do roboty nawet „na gębę”, bez dokumentów i życiorysu. Wielu zatrudnianym było to bardzo na rękę. Tu można było zostać kierowcą ciężarówki nawet bez prawa jazdy — wystarczyło umieć nią jechać. Każdy tym bardziej był ceniony — im bardziej był potrzebny. Przygotowanie zawodowe było na drugim miejscu. Z tych powodów ściągali do Soliny ludzie z całej Polski, był nawet jeden kierowca ze Związku Radzieckiego. Kiedy przyjmował się do transportu, spytany, jakie chce auto, odpowiedział krótko — wielkie. Wybrał sobie największą ze stojących wywrotek, do wożenia kamieni z Bóbrki. Wnet nieomal nie spowodował tragicznego wypadku, przy wyjeździe z kamieniołomu na drogę z pierwszeństwem (Wygnanka — Solina). Wjechał na tą drogę tak jakby to on miał pierwszeństwo. Szczęśliwie skończyło się na wywróconej ciężarówce, bez ofiar ludzkich… Po tym wypadku, przy szefostwie na bazie wyszło na jaw, że on nie zna w ogóle znaków drogowych. Miał on prostą zasadę pierwszeństwa, — kto ma większe auto ten ma pierwszeństwo. Zapytano go;

„-To jak ty jeździłeś po waszych drogach?”.

— „Po jakich drogach”? — Zdziwił się. „U nas, gdzie popatrzysz tam droga”. — Odpowiedział po rosyjsku. Podobnych opowieści można by przytoczyć oczywiście więcej. Polityczniej będzie zmienić może trochę temat.

W trosce o wierność i zrozumienie treści, by nie było zaniedbania, muszę objaśnić tło polityczno-społeczne opisywanych wydarzeń. Wiadomo, najgłębsza komuna wtedy panowała. Ona też bardzo duży wpływ na wszystko miała. „Mądrość Partii — mądrością narodu”,

Dla ludzi właśnie głupim sloganem była.

Większość sekretarzy partii dobrymi cechami też

nie świeciła,

Lecz w przeciwną stronę się chyliła.

Taka władza, złymi cechami obciążona —

Czy przykładem dla obywateli mogła być ona?

Jak mogła być mądrością narodu?

Dla ludzi było ważne, by z dnia na dzień

— żyło się lepiej, _do przodu_.

Ludzie po biedzie wojennej, na tym skupieni byli,

by wreszcie spokojnie i coraz lepiej żyli.

Z tych powodów (na razie) z komuną nie zadzierali

i politycznie raczej się izolowali.

Czuli, że to politycznych baniek dmuchanie

i wszechobecne jest obustronne udawanie.

Pomijam marginalne przypadki tych,

co w komunę wierzyli,

bo oni w przebiegu historii się nie liczyli.

Cały ustrój, na radzieckich zasadach ustanowiony,

Również radzieckimi wadami był obarczony.

Powszechne przez wódkę załatwianie,

jak też łapówek dawanie.

Wódka wtedy wszechobecna była

i raczej codziennie wszędzie gościła.

Wtedy trzeba było dobrego zdrowia, żeby przeżyć

Wiele młodych ludzi, chciało w coś wierzyć.

W tym czasie jednak takie uwarunkowania bywały

I one w dużym stopniu na rzeczywistość wpływały.

Do polityki większość taki stosunek miała,

że gdy było to możliwe, to komunę wyśmiewała.

Trochę z tym uważać trzeba było,

Bo od donosicieli aż się roiło.

Lepiej było nie znać, jakie jest „ubecji” działanie —

z krytyką ustroju wziąć sobie na wstrzymanie.

Tak też przeważnie obywatele czynili —

W zgodzie z rzeczywistością swe życie pędzili.

Mając lata doświadczeń, jakoś się żyć dawało,

a nawet całkiem nieźle się egzystowało.

Nie powiem, że to pełnią życia czy wolności było —

to dopiero po wielu latach nam się ziściło.

Wtedy nie jednostki, lecz masy się liczyły.

W oparciu o ten kanon, gremia partyjne rządziły.

Wtedy frezer jako dyrektor „Soliny” był obsadzony

I nawet jakoś nikt nie był tym bardzo zaskoczony.

Część dyrektorów „w teczkach” przywożona była,

głównie tych, co się partii dobrze przysłużyła.

W kadrze kierowniczej należeć do partii się musiało,

od dyrektora do brygadzisty to obowiązywało.

Owszem byli też tacy, którzy się na to nie godzili —

Oni trochę prześladowani i awansu pozbawieni byli.

Partia w kreowaniu propagandy tak się zapędziła,

że nieomal sama w nią i jej skuteczność uwierzyła.

Przodownictwo pracy i wszędzie dobre wyniki —

To miały być dobrej propagandy wskaźniki.

Od dołu w górę wszyscy spełnić się starali

to, czego od nich na górze oczekiwali.

Coraz lepsze wyniki (tylko w sprawozdaniach) były,

gdyż zakłady — sprawozdawczość kreatywną prowadziły.

W rzeczywistości coraz więcej towarów produkowano,

lecz ich jeszcze więcej głównie do ZSRR — wysyłano.

Stąd wciąż towarów u nas brakowało,

więc zamiast kupować, „się załatwiało”.

Zasłużonych tak nagradzano,

że im talony (przydział na zakup) dawano.

Zamiast pieniędzy — bilety Narodowego Banku były,

które do kupienia, czego się chciało — nie służyły.

Z motoryzacji motocykle WFM — 125 produkowano

i je do sklepów jak wszystkie towary „rzucano”.

Pozostawało w ciągłych kolejkach wyczekiwanie

Albo trochę szybsze i kosztowniejsze „załatwianie”.

Niektóre towary istniały, które po dwóch, trzech dniach się zmieniały.

Z browaru „Zarszyn” piwo szybko się pić musiało,

Aby w czasie picia nie skwaśniało.

było ono surowe, niepasteryzowane

i po dwu dniach kwaśne, było wylewane.

Podobne też wino owocowe z „Pektowinu” było,

Ono fermentując w sklepie, korkami w sufit waliło.

Po jakimś czasie problem ten opanowano i później

już zawsze „siarę” dodawano.

Różne dawki siarki, trochę problemy czyniły

zanim się organizmy konsumentów przyzwyczaiły.

Takich przykładów więcej by znaleźć było,

lecz w nadmiarze — Czytelnika by nudziło.

Podam polityczno-społeczne streszczenie,

chcąc, by te realia nie poszły całkiem w zapomnienie.

Życie człowieka, składa się z mniej czy bardziej ważnych wydarzeń. Podobnie życie, gospodarka, historia państwa — ma różnej wielkości, ważności wydarzenia, przedsięwzięcia, dokonania. istnieją one we wszystkich sferach działań i kategoriach, np. gospodarczej, kulturalnej i innych. Przedział czasowy, w którym mieszczą się zdarzenia opisane w tej książce, to lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku. Były to czasy Władzy _komuny_. Starszym dla przypomnienia a młodszym do poznania — przypomnę w skrócie polityczno-społeczne uwarunkowania. Przemysł stopniowo rozbudowywany we wcześniejszych latach powojennych, teraz nabierał już rozmachu produkcyjnego. Był nieograniczony popyt na wszystko. Czyli na wyroby przemysłowe w pełnej skali. Od igieł i wideł, do maszyn rolniczych, silników okrętowych, statków i pieców hutniczych — jak i wszelkie artykuły rolnicze, głównie mięso i jego przetwory. Tych ostatnich ciągle brakowało. Dlaczego? Wtedy na takie pytanie odpowiadało się żartobliwie: „Dlatego, bo w Polsce jest Świnoujście (tamtędy świńskie szynki, polędwice, schaby, oraz cielęcina i dobra wołowina do Anglii uchodziły) — a nie ma Świnoprzyjścia. U nas pozostawały resztki poubojowe; Głowy, kości, krew, podroby i skóry. Bydlęce skóry gdzieś znikały, większość chyba jako buty dla radzieckich armii. Natomiast świńskich skór było w nadmiarze, więc robiono z nich buty, które piekły w nogi na równi z ówczesnymi powszechnie używanymi na wsi na każdą pogodę gumiakami. Po zmoczeniu były jak skóra ropuchy, gdy wyschły robiły się twarde i kruche, gdy ktoś nadal próbował w nich chodzić — po prostu się rozpadły. Wszelkich wyrobów o takim standardzie było dużo. Pamiętam, z jakim entuzjazmem pokazywano w telewizji łopaty, widły, którymi można było normalnie pracować i już nie wyginały się do tyłu po 10-ciu minutach użycia. To był sukces! Gospodarkę napędzało też będące w rozkwicie budownictwo zarówno przemysłowe, jak i prywatne. Po wojennej biedzie i głodzie, ludzie chcieli bardzo lepiej żyć. Budować nowe domy w miejsce starych lub zniszczonych w wojnie. Na tym koncentrowała się uwaga każdego człowieka. Dla tego celu, gotowi byli pogodzić się z niedogodnościami komuny i nauczyć się jakoś z nimi żyć. Sprawy polityczne, czyli komuna ze swym aparatem i propagandą spychana była na dalszy plan, jako temat na razie nie do ruszenia, chyba, że kiedyś w przyszłości, jak już nam dobrze będzie. Niezauważalnie, stopniowo, przyszło jednak przesilenie i zaczęło znów iść do gorszego. Im więcej (i gorszych) towarów się produkowało — tym więcej ich brakowało. Wyraźnie było widać, że ZSRR jest nienasycony. To wór bez dna. Wszystko, co wyprodukowały kraje zagarnięte przez komunę, nie wystarczało na olbrzymie potrzeby i marnotrawstwo ZSRR. Narzucano odgórnie coraz większą wydajność i większe plany produkcyjne, ale przy bardzo słabej, jakości (i żywotności) wyrobów niewiele to zmieniało. Sam zaś ZSRR pracował głównie dla wyścigu zbrojeń. Logicznym się stawało, że długo już taka sytuacja trwać nie może. Wszelkie wystąpienia przeciwko _komunie,_ albo o polepszenie bytu — nazywano wichrzycielskimi zajściami, wrogimi klasie robotniczej, narodowi i partii. W tym prawdą były dwa słowa „wrogimi partii”. Wszyscy wiedzą, jakie wydarzenia były w Polsce, w Czechosłowacji i jak to się skończyło. W ZSRR aparat wywiadu i represji był bardzo duży i silny. Słynne KGB jeszcze dziś ma się dobrze na wschodzie, a w tamtych czasach było w rozkwicie. Jedyne, co miało się dobrze w tamtych latach — to rynek pracy. Nikt nie wiedział, co to jest bezrobocie. Zakłady pracy werbowały przyszłych pracowników w szkołach zawodowych czy średnich. Niektóre zakłady czy firmy — wręcz rozpaczliwie potrzebowały pracowników. Gotowe były przystać nawet na wysokie płace, by zapełnić wakaty i w konsekwencji wykonywać wciąż rosnące plany produkcji, bądź usług. Czasem pracodawca jakoś nie zauważał braku uprawnień (np. jak w Solinie — prawa jazdy — by tylko miał, kto jeździć wywrotką wożąc kruszywo z Bóbrki do ZEK-u, ale przyjęty podobno złożył obietnicę, że kiedyś prawo jazdy zdobędzie (czy niepodrobione?). Jako premii dla pracowników, często używano obdarowanie „talonem”. Były to specjalnie drukowane, można tak powiedzieć „papiery wartościowe”, które uprawniały do zakupu określonego (bądź nie) towaru. Z tego logiczny wniosek, że nie wszyscy mieli prawo do zakupu. Oczywiście za ten towar każdy płacił sam. Były talony np. na telewizory, pralki, lodówki, samochody, motocykle i wiele innych towarów. Myślę, że z tego zrodził się pomysł na „Pewex”, jako sklepy ściągające dolary czy inną _twardą_ walutę od obywateli. Ponieważ wymiana tych walut w banku możliwa była po śmiesznie niskim kursie. Każdy ekspedient, a tym bardziej magazynier, był wtedy _wielkim panem_. To z nim można było _załatwić_ kupno potrzebnych towarów, oczywiście z odpowiednią gratyfikacją _za grzeczność._ To on potrafił wyciągnąć spod lady potrzebny artykuł. Wtedy podstawową formą zakupów były kolejki i załatwianie. Najtrudniej było załatwić cement, blachę dachową, meble, pralki, lodówki, kuchnie i wiele innych rzeczy. Oczywiście łapownictwo było wtedy w rozkwicie. Nie ma się, co dziwić, miało doskonałe warunki. Nie było wtedy dużych sklepów, takich jak są teraz, bo i po co? Przecież nie było towarów, żeby je zapełnić. W większości były małe sklepiki (oczywiście bez samoobsługi). Kiedy samochód przywiózł towar — klientów wyproszono ze sklepu, a na drzwiach pojawiała się wszechmocna tabliczka _„ODBIÓR TOWARU”._ Ekspedientki zasłaniały okna, żeby nikt i nic im nie przeszkadzało w tej najważniejszej, odpowiedzialnej czynności. Bez pośpiechu sprawdzały zgodność faktur, a głównie przeprowadzały sortowanie towarów, odkładając najpierw każda dla siebie, swoich znajomych i dla ewentualnych _załatwiaczy_. Niewielką ilość, jaka pozostała wypadało łaskawie sprzedać dla _frajerów_ — _staczy_ kolejkowych. Takie przyjęcia towaru trwały nawet kilka godzin, a czasem do następnego dnia. Nikomu w kolejce nie zdradzono wcześniej, kiedy przyjęcie się skończy. Po co? Postoją — skruszeją. Trzeba pokazać, kto tu rządzi. Załatwianie można zobrazować, np. w ten sposób:

_— Panie kierowniku, mam prośbę. Lodówkę potrzebuję._

_— Panie, nie mam czasu, ja tu pracuję._

_— Panie, mnie bardzo zależy na tym załatwieniu,_

_— Choć pan tu na bok, pogadajmy w cieniu…_

_— Wszyscy coś potrzebują, mam takich bez liku._

_— Odwdzięczę się za grzeczność panie kierowniku._

_— Stówkę dla pana za załatwienie się da._

_— Stówkę? Panie, za kogo pan mnie ma?_

_— No, jeżeli dobry sprzęt będzie,_

_Drugą dorzucę w tym względzie._

_— Dobra, ale stówę dasz pan teraz,_

_Albo kto inny lodówkę zabiera._

_— Jutro pół godziny przed otwarciem z rana,_

_Tylnymi drzwiami będzie ładowana._

_Niech pan kasę z sobą ma,_ _a w ogóle — cicho sza…_

Wrócę jeszcze do skali makro.

_W mediach, władze polskie dla ZSRR peany wygłaszały,_

_Że dzięki nim pełne portfele zamówień miały._

_Cóż, łatwo złożyć zamówienie,_

_Gdy nie chodzi o płacenie._

_Stocznie pełną parą pracowały._

_Pytanie. Co z tego miały?_

_By trochę przysłonić jawne okradanie —_

_Wymyślono fikcyjne rozliczanie._

_Specjaliści wytężali głowy_

_I wymyślili_ rubel transferowy.

_Fikcyjne pieniądze nigdy niedrukowane,_

_Dla mistyfikacji i propagandy spreparowane._

_Do fikcyjnych rozliczeń z ZSRR służyły,_

_Bo przecież, w zamyśle fikcyjne były._

Mąż mojej kuzynki pracował w _Stoczni Szczecińskiej_. Był inżynierem elektronikiem i oddawał do użytku systemy radiowe i nawigacyjne na statkach i okrętach. Był, więc dobrze zorientowany w sprawach stoczni. Na moją prośbę potajemnie objaśnił mi, jak był prawdziwy _handel _z ZSRR. Na zamówionych przez nich okrętach lub statkach, montowane były nie rosyjskie radary, ale angielskie, bo takie były wymogi odbiorcy. Polska kupowała, więc je za eksportowane do Anglii szynki i inne artykuły. Po 2-u, 3-ech latach, _Sprzedane_ do ZSRR jednostki pływające — wracały do stoczni. W ramach wiecznej gwarancji. Były zdewastowane, radia rozkradzione, konsole porozbijane (chyba po pijanemu), zardzewiałe. Po prostu karygodnie zaniedbane. Zamiast przeglądu gwarancyjnego, robiono faktycznie remont średni. Po kilku latach sytuacja się powtarzała itd. Podobnie było w innych fabrykach. W tych trudnych warunkach szary człowiek musiał się jakoś odnaleźć i potrafić żyć. Cóż. Polak potrafi! Wszechobecna propaganda starała się wyprać nasze mózgi, usunąć polskość i wpoić komunizm. Nie udało się. Polskość i patriotyzm, zapisane były dobrym flamastrem, którego propaganda zmyć nie mogła. Propaganda sukcesu tak nachalna była, że chyba sama swoim hasłom uwierzyła. Wszyscy również udawali, że za dobrą monetę ją brali. Kołchozów się u nas wprowadzić nie dało, więc na PGR-ach zostało. Trudno się dziwić, gdy ZSRR cały naród okradało, że zwykli ludzie też kradli, co się dało z tego, co jeszcze zostało. PRL, komuna, to materiał na wiele książek. Trudno te realia zmieścić na kilku stronach. Życie potrafi realizować nawet najbardziej nieprawdopodobne scenariusze. Logicznie myśląc, wydawało się, że ZSRR, ten kolos na glinianych nogach runie kiedyś czyniąc przy tym wiele szkód. A on osiadł cicho i spokojnie, jakby ugrzązł w bagnie, którym był przesiąknięty. Szkoda, że jak zwykle, nie potrafiliśmy należycie wykorzystać naszego zwycięstwa.

Jednym z największych przedsięwzięć polskiej gospodarki w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, była budowa hydroelektrowni i zapory wodnej na rzece San w miejscowości Solina. W ówczesnym czasie, było to największe tego typu przedsięwzięcie w Europie. Projekt oparty na nowych koncepcjach i rozwiązaniach konstrukcyjno-technicznych. Taki projekt niósł pewne ryzyko, co do rzeczywistej sprawdzalności zastosowanych rozwiązań. Dodam tu, że wówczas nie korzystano z komputerów (bo ich nie było), a wszystkie czynności obliczeniowo-konstrukcyjne wykonywano tradycyjnymi metodami, posiłkując się suwakami logarytmicznymi. Oczywiście nie można było zrobić symulacji komputerowej obliczanych konstrukcji w całości, lub ich elementów, bo nie było komputerów. Był to trudny sprawdzian myśli konstruktorskiej. Pośród wielkich wydarzeń wojennych, powstańczych, kulturalnych, czy innych, również wielkie budowy (a taką była Solina, czy Nowa Huta), zasługują na umieszczenie ich w historii i pamięci narodowej. Są przecież częścią narodowej historii, składnikiem dokonań społecznych w rozwoju państwa.

Realizacja tak dużej inwestycji, podnosiła prestiż państwa i dawała świadectwo wysokiej klasy kadry inżynierskiej w Polsce. Potwierdzeniem tego jest „Solina”.Zanim ich poznałem

Zgodnie z chronologią wydarzeń, aby wyjaśnić, jak doszło do mojego spotkania z „Bracią Górniczo-Wiertniczą”, trzeba cofnąć się nieco wstecz w czasie i w moim życiorysie. W 1963 roku ukończyłem z bardzo dobrym wynikiem Zasadniczą Szkołę Zawodową w Sanoku, co uprawniało mnie do pracy w zawodzie tokarz. Jak wszyscy moi koledzy czekałem bardzo na podjęcie pierwszej pracy. Po szkole obowiązywał jednak 6-cio miesięczny staż pracy. Oczywiście nie wyznaczano miejsca ani zakładu pracy, w którym należy go przepracować. Większość absolwentów standardowo wybierała patronalny dla szkoły, miejscowy „Autosan”. Ja jednak jestem indywidualistą, Nie lubię nie wyróżniać się w tłumie, lecz wolę swoje własne ścieżki. Mam naturę odkrywcy, nie boję się podejmowania decyzji i odpowiedzialności za nie. Nie hołduję bezkrytycznemu stosowaniu utartych schematów, ale pragmatycznie je stosuję. Pociągało mnie zawsze tworzenie nowego, konstruowanie, budowanie. Tak się złożyło, że wszystko to mogłem nawet czasem w nadmiarze, mieć w mojej późniejszej pracy zawodowej. Nie pociągała mnie praca produkcyjna, powtarzalna, jaka z reguły była w „Autosanie”, dlatego postanowiłem rozglądnąć się za innym pracodawcą w nadziei, że uda mi się znaleźć ciekawszą pracę na korzystnych warunkach, również płacowych, w bardziej swobodnym środowisku, nie za bramą fabryczną. Rozbudowujący się kraj łaknął wszelkich fachowców. Zakłady pracy, biura, szkolnictwo i inne, miały ciągle braki kadrowe. Nawet, gdy było się nowicjuszem, wybór ofert był niemały i nawet w tej nie bardzo korzystnej sytuacji (stażysta) można było negocjować płacę, jeżeli ktoś miał na tyle śmiałości. Ja miałem, więc otrzymałem płacę o połowę większą niż moi koledzy w „Autosanie” i obietnicę dobrych zarobków po udanym stażu pracy. Jednak nic za darmo. Zobowiązałem się wierząc w swe umiejętności fachowe, że podołam obowiązkom jedynego tokarza w warsztacie bazy samochodów i sprzętu Powiatowego Związku Gminnych Spółdzielni „SAMOPOMOC CHŁOPSKA” w Sanoku. Kierownikiem bazy był Pan Nowak, niski, pulchny, spokojnego charakteru — wtedy w wieku ponad trzydziestu lat. Zatrudnienie mnie było ryzykowne z obu stron. Pracodawca nie był pewny, czy sobie poradzę — ja nie byłem pewny, co mnie czeka. Wierzyłem jednak w moją „smykałkę” w zawodzie i chęci sprawdzenia się na „głębokich wodach” rzemieślniczej pracy. Miałem podstawy, by wierzyć w swoje możliwości, ponieważ z całej klasy byłem w sprawach zawodowych najlepszy. Byłem prawą ręką instruktora zawodu i często chwilowo go zastępowałem. W trzecim roku nauki, praktycznie nie pracowałem przy jednej maszynie jak wszyscy, lecz z polecenia instruktora to ja udzielałem kolegom instrukcji w rozwiązywaniu ich problemów z ustawieniem narzędzi, maszyny, samą obróbką. On oszczędzał swe nogi, ja doskonaliłem się w zaradzaniu problemom. W nowym moim zakładzie, po miesiącu pracy i próbowaniu moich umiejętności, kierownik pochwalił mnie i powiedział, że jest mile zaskoczony, że w ocenie warsztatowców jestem równie dobry, a nawet szybszy w pracy od poprzednika. To było bardzo miłe i budujące dla mnie, tym bardziej, że poprzednikiem był doświadczony tokarz, który odszedł na stanowisko instruktora zawodu właśnie do szkoły, którą ja ukończyłem. Tak przy tokarce wymieniły się pokolenia. Poznawałem coraz lepiej środowisko robotnicze i cieszyłem się początkiem samodzielnego życia. Moje życie wówczas stawało się coraz lepsze i weselsze. Pozwólcie, że dam tego przykład. Pomieszczenie, w którym stała tokarka, na której pracowałem miało ścianę ze szkła w teownikach już od 70 cm od podłogi i kilka otwieranych okienek w dolnej partii. Ściana typowej hali warsztatowej, miała dużo światła i szeroki widok. Za ścianą tej hali była działka ogrodnika. Na tej działce pracowały trzy młode dziewczyny dość urodne i przyjacielskie. Zdradzę, że pochodziły ze wsi w pow. brzozowskim. Naturalnym było nasze szybkie i coraz bliższe poznanie. Bujnie rosnące warzywa, inne rośliny i krzewy dawały intymne schronienie. Korzystałem z tego, gdy w moim pomieszczeniu robiło się zbyt gorąco (i nie tylko wtedy) przechodziłem przez wybitą w dolnym rogu część okna do ogrodnika (a raczej ogrodniczek), gdzie spędzaliśmy miłe chwile. Przez jakiś czas, było to moją słodką tajemnicą, dopóki dwaj młodsi koledzy mechanicy jej nie odkryli. W ramach naszej koleżeńskiej solidarności, dołączyli jak ja do dwu następnych dziewczyn. Było tam więcej ciekawych zdarzeń, ale tu nie miejsce na nie. Dodam tylko, że było to w miejscu zachodniej strony teraźniejszego STOMETU, czyli _gumowej metalówki_ obok starej przystani nad Sanem, która została też tylko we wspomnieniach.

Ogrodniczki

Wszystkie rano szybko pracowały,

Aby później więcej przerwy miały…

Gdy jedna pracowała i pilnowała,

Inna w krzaczkach randkowała.

Kiedy się zmieniły —

Wszystkie zadowolone były.

Dobrze z nami miały

I nigdy nie narzekały…

Sąsiedzki ogród

Sąsiedzki ogród, to było nasze miejsce ulubione

Dawał nam cień, chłód i od wścibskich osłonę.

W nim kryliśmy się ze swymi uczuciami.

Czas osładzaliśmy licznymi pocałunkami…

Zmierzając w stronę naszej miłości,

Czerpaliśmy z siebie przyjemności!

Ogrodzie, dla nas domem byłeś.

Od świata innych nas chroniłeś.

Bliski nam byłeś dosłownie i w przenośni.

Chętnie witałeś nas jako gości…

Choć nie wiemy, co się z nami stanie —

Ty w pamięci naszej pozostaniesz!

WRACAM DO TEMATÓW SOLIŃSKICH.

Miałem starszego brata Władka, który wtedy był ślusarzem i pracował w Hucie aluminium w Skawinie koło Krakowa. Jednak, kiedy się ożenił, chciał pracować bliżej domu. Zatrudnił się jako ślusarz w Przedsiębiorstwie Specjalistycznym Górnictwa Surowców Chemicznych Hydrokop w Krakowie, obiekt Solina. To był początek nitki, która doprowadziła mnie do Wiertaczy. Nie przypuszczałem, że zwiążę się z nimi na tak długo. Pytałem brata jak wygląda jego praca w Solinie. Z tego, co opowiadał, było tam dosyć ciekawie i dobrze płacono. Powszechnie było wiadomo, że zaczyna się tam budowa największej w Polsce elektrowni wodnej. W związku z tym potrzeba będzie tam wielu różnych fachowców i zwykłych niewykwalifikowanych robotników. Przy braku fachowców, mając już dwuletni staż pracy można było też liczyć na większe zarobki. Brat powiedział mi, że w Solinie można zarobić drugie tyle, a może więcej niż np. w Sanoku za tą samą pracę. To była dobra motywacja. Poprosiłem brata, aby zapytał i rozeznał możliwości mojego zatrudnienia w którymś z warsztatów, jakie były przy firmach podwykonawczych. Po niedługim czasie powiedział mi, że jest kilka możliwości, ale jego kierownik prosił, żebym najpierw zgłosił się do niego na rozmowę. — _Stary_ wie swoje — brat skwitował krótko. Mając już dwuletni staż pracy w zawodzie i trochę doświadczenia, byłem w pełni wartościowym fachowcem. Mogłem, więc liczyć na większe zarobki. Wątpiliśmy, abym został zatrudniony w warsztacie Hydrokopu, w którym jako jeden z dwu ślusarzy pracował mój brat, ponieważ był tam tokarz i na ich potrzeby wystarczał. Niedługo później pojechałem do Soliny w tej sprawie. Z Sanoka do Soliny nie jest zbyt daleko, około 32 kilometry. Wijąca się między wzgórzami droga przez Zagórz — Lesko — Orelec prowadziła do Bóbrki i Soliny. Drogi wtedy na tym odcinku były już asfaltowe. Wijąca się między wzgórzami droga przez Zagórz — Lesko — Orelec prowadziła do Bóbrki i Soliny. Zatrzymując się tuż za Bóbrką, co można było zobaczyć i usłyszeć?

_Oto zakole Sanu, spokojnie płynąca tu rzeka,_

_W zielenią obrosłych brzegach, cicho do Myczkowiec ucieka._

_Często pluskając ryby w niej baraszkują,_

_W czystej, górskiej wodzie dobrze się czują._

_Woda połyskliwie słońca refleksami się mieni._

Po drugiej stronie widać chaty Zabrodzia w zieleni.

Gdyby nie kierować zbytnio uwagi na boki —

Rzekłbym — zwyczajne bieszczadzkie uroki.

Niezbyt długo widoki w ciszy podziwiałem,

Bo była to tylko przerwa w pracy przed odstrzałem.

Nagle huk! Ziemia aż zadrżała!

To w Bóbrce wysadzona skała.

Więc cóż, dalej! Do Soliny! Tak też uczyniłem, wychodząc naprzeciw nowego nieznanego życia. Wyjeżdżając krętą drogą z lasku na wzgórzu po lewej stronie, było na ukończeniu budowy „Osiedle Energetyczne”. Jak nazwa wskazuje, przeznaczone dla przyszłych pracowników elektrowni solińskiej. Jeszcze zakręt w prawo i most na Sanie — prawdziwe „wrota” do Soliny. Trochę później, były to wrota dosłowne. Na początku mostu przeciągnięto przez drogę łańcuch, chodnik przegrodzono furtką, a w przyległej budce pełnili służbę strażnicy. To nie Paryż, więc mogłem trafić bez trudu do bazy Hydrokopu na skraju Zabrodzia. Nieśpiesznie przebywałem moją pierwszą w Solinie drogę, bacznie oglądając wszystko dokoła. Patrząc z mostu w lewo (w górę rzeki) widać było wykopy w korycie Sanu i postrzępione w tym miejscu brzegi. Również po tej stronie (tuż za mostem) były zabudowania bazy samochodowej i sprzętowej. Nieco dalej i bardziej pod zboczem wzgórza — ulokowano zakład przeróbki kruszywa i betoniarnię. Miejsce to i zakład nazywano w skrócie „ZEK”. Brat objaśnił mi drogę do bazy, a że Solina to nie Paryż, więc mogłem trafić bez trudu do bazy Hydrokopu na skraju Zabrodzia. Nieśpiesznie przebywałem moją pierwszą w Solinie drogę, bacznie oglądając wszystko dokoła. Za mostem były zabudowania bazy samochodowej i sprzętowej. Nieco dalej i bardziej pod zboczem wzgórza — ulokowano zakład przeróbki kruszywa i betoniarnię. Miejsce to i zakład nazywano w skrócie „ZEK” od nazwy całości (razem z kamieniołomem w Bóbrce) Zakład Eksploatacji Kruszywa. Na wprost za Sanem, na wzgórzu, do którego prowadziła kręta droga wznosiły się bloki mieszkalne i inne mniejsze zabudowania zaplecza bytowego. Była obszerna stołówka z kuchnią, mała przychodnia lekarska, mała poczta, fryzjer i jakieś malutkie sklepiki. Wszystko to zaspokajało niezbędne potrzeby ludzi tu pracujących. Miejsce to miało taki minus, że trzeba było z dołu wchodzić po bardzo stromych ścieżkach, albo dłuższą drogą po szosie. Patrząc od mostu w prawo, w stronę biegu rzeki, właściwie w jej nieco starszym korycie Najbliżej widziałem dwa duże stawy, w których wody prawie nie było, ale były w nich osadzone muły. Jak się później dowiedziałem, były to osadniki, w których osadzały się popłuczyny kruszywa doprowadzone podziemnymi rurami. Pracowała tam duża koparka, która usuwała osady. Niewiele dalej w dół od osadników był bardzo długi barak, w którym mieściła się kuchnia i stołówka. Dalej, prostopadle do tego baraku stało jeszcze kilka baraków mieszkalnych. Nie wiedziałem jeszcze, że zamieszkam w jednym z nich. Jeszcze niżej za nimi i bliżej Sanu były wysypywane wywożone z _„_Zeku_”_ wysiewki z sortowni kruszywa. Od głównej drogi w prawo, obok tych baraków była żwirowa droga prowadząca do Zabrodzia — małej wioseczki na zboczu góry. Tą drogą miałem dojść do bazy Hydrokopu. Teren był bieszczadzki, górzysty, pokryty w większej części lasami a pewne zmiany w krajobrazie spowodowała budowa zapory. Na miejscu przyszłej tamy też odstrzeliwano jeszcze skały. Miejsce spodobało mi się od pierwszego wejrzenia i miałem przeczucie, że będzie mi tu dobrze. Idąc powoli doliną Sanu, w parę chwil później byłem już przy bazie. Do drogi, którą przybyłem dołączała właśnie przy bazie również polna droga wchodząca ukosem od wysokości bloków na górce w (nowej) Solinie. Właściwa wioska Solina była ponad pół kilometra powyżej budowanej zapory i nie ona jedna była do wysiedlenia z terenu zalewowego. Kilkuarowa nieduża baza, w trójkącie między dwoma dróżkami a polem, ogrodzona była siatką na żelaznych słupkach. Wszystkie budyneczki były zbudowane z drewnianych kantówek obitych płytami. Na zewnątrz siatki tuż przy niej od dolnej strony (lewej patrząc od bramy), stała budka dla stróża nocnego. Po prawej stronie (jak się domyśliłem po odgłosach pracującej tokarki) był warsztat. Za jego prawą ścianą na stojaku, poukładane były różne wyroby hutnicze przeznaczone na potrzeby warsztatu. Blachy oparte były o jego ścianę pod okapem. Na wprost były dwa budynki ustawione bokami do siebie. Przy jednym z nich był malutki ganeczek z barierką od przodu. Z lewej strony na placu przy siatce leżały rury i inne żelastwo. Podwórko było wysypane żwirem. Byłem podekscytowany oczekiwaniem zdarzeń. Brama była otworzona, więc nie widząc nikogo wszedłem do środka. Jeszcze raz z tego miejsca oglądałem całość bazy a następnie przez otwarte drzwi wszedłem do warsztatu. Czułem, jakbym przeszedł do nowej, nieznanej rzeczywistości.Stary i inni

Józio przywiózł wszystko z zaopatrzenia, o co go prosiliśmy. Powiedział nam, że _stary_ chyba jutro pojedzie do Ustrzyk Dolnych, choć całkiem pewności nie ma. Pewno pojedzie, bo kilka dni nie był, to go suszy jak cholera _istego_ — stwierdził krótko Franek. On ma przecież gościnne występy, co najmniej dwa razy w tygodniu — dodał Lika. To może jutro zrobię mały poczęstunek na wkupienie do warsztatu — zaproponowałem. Może być — powiedział Władek — tylko musimy dzisiaj trochę nadgonić z robotą, żeby jutro mieć czas i się zbytnio nie brudzić. Dobra, tak zrobimy, zgodzili się wszyscy. Wszystko się dobrze układa — pomyślałem — dobrze, że już jutro. Poupychaliśmy do szafek swoje szkła i inne rzeczy. Wzięliśmy się znów do roboty. Tego dnia wykupiłem jeszcze bloczki żywieniowe i zjadłem obiad w stołówce. Uznałem, że ilościowo i jakościowo był dobry. Do popicia po obiedzie była kawa zbożowa, tzw. jodyna. Prawdziwej kawy nie było w sklepach. Uważano, że jest napojem burżuazyjnym, którego komunistyczne i socjalistyczne społeczeństwo nie powinno używać. Niewielkie ilości sprowadzano tylko dla elit, a w późniejszych latach była dostępna w specjalnych sklepach „Pewex”. Może nie byliśmy jeszcze na takim poziomie, żeby pić prawdziwą kawę? Zostałem nieco dłużej w stołówce i obserwowałem ludzi. Ich różnorodność cech anatomicznych, gestykulacji, wypowiedzi i akcentów. Widać było, że jest to różnorodność solińskiej zbiorowości, ludzi przybyłych z prawie całego kraju. Co ich tu przyciągało? Było kilka możliwości. Możliwość zerwania ze swoim środowiskiem (różne powody). Możliwość schowania się (np. przed alimentami). Możliwość dobrych zarobków. Możliwość zmiany własnej osobowości, wśród nieznajomych. Możliwość przeżycia przygody i zahartowania charakteru. Możliwość ułożenia sobie nowego życia i pozostania w tych stronach. Myślę, że każdy wybierał któreś z tych możliwości. Po obiedzie odpoczywałem trochę na łóżku, rozmyślając o jutrzejszej gościnie w warsztacie. Miałem nadzieję, że ze starymi wygami wszystko będzie, jak trzeba. Był piękny poranek. Byłem w drodze do warsztatu. W dobrym nastroju, choć sprawa współlokatorów trochę mi go psuła. Chociaż jak się z nią przespałem, stała się mniej ważna. Nic pilnego myślałem — załatwię w kilka dni. Przecież i tak się prawie nie widujemy. Teraz to nieważne. W warsztacie zaczął się niby zwyczajny dzień. Pilnie obserwowaliśmy wszelkie ruchy w jaskini (tak nazywano biuro i zarazem mieszkanie _Starego)_. Przed godziną ósmą, palił (jak to miał w zwyczaju) papierosa w lufce, oparty łokciami o barierkę ganeczku. Nieco później przyszedł do warsztatu, przywitał się, popytał, jak idzie, czy czegoś nie brakuje i kazał robić dalej, bo „koronek nigdy za wiele”. Niczego więcej nie powiedział, ale ci, co go dłużej znali, wiedzieli, że zwykle tak zachowuje się przed wyjazdem. Mieli rację. Chwilę później Józio zaglądnął do nas z wiadomością, że stary pojedzie do Olszanicy i do Ustrzyk.

— To mamy go dzisiaj z głowy — zauważył _kolejarz._

— Znów się spije, _istego _— dodał Franek.

— A niech pije, kiedy zdrów — uzupełnił Władek.

— To może my też się napijemy — zaproponowałem. Ta propozycja została przychylnie przyjęta. Wnet zajęliśmy się organizowaniem stolika i miejsc siedzących wokół. Wszystko w warunkach warsztatowych, po robociarsku. O robocie dziś, nie było już mowy, natomiast gościna zapowiadała się obiecująco. Kiedy już było wszystko przygotowane, przekąski i napitki na stoliku (blat służący zwykle do spawania gazowego) — nalałem wódki do szklanek na pierwsze zapałki i (jako gospodarz tej gościny) wzniosłem toast.

— Za nasze zdrowie!

— Na zdrowie — wtórowali. Tak rozpoczęło się oblewanie mojego przyjęcia do pracy, a właściwie roboty.

To oblewanie taką tendencję miało,

że coraz bardziej się rozkręcało,

w miarę jak butelek ubywało.

Nasze ręce i języki, coraz szybciej pracowały,

bo głowy wciąż więcej do powiedzenia miały.

Wypowiedzi były coraz odważniejsze,

a tematy, coraz ważniejsze i rozleglejsze.

Godziny mijały, my wciąż gadu-gadu,

zbyt szybko nadeszła już pora obiadu.

Wspólnie żeśmy warsztat pozamykali

I do swoich stołówek się udali…

O innych sprawach, też wiedziałem już niemało.

Dobrze, że stary nie wrócił, gdy się balowało.

Na razie inni pracownicy o tym nie wiedzieli,

oni na zmiany robotę na zaporze mieli.

Po obiedzie i powrocie do baraku, jakoś siły mnie opuściły (przecież swój przydział spożyłem), więc położyłem się na wyrku. W głowie wciąż słyszałem głos Franka, który na libacji przybliżał mi wizerunek starego. To by chyba wystarczyło na określenie osoby starego, ale Franek nie szczędził szczegółów i nowych określeń. Zwykle nie bardzo rozmowny, teraz gadał jak najęty, może z powodu alkoholu, a może, dlatego, że miał nowego słuchacza, a może jedno i drugie.

— On często lubi wypić, a jak wypije, to głupi _istego._

— On po pijaku, to wszystkie pieniądze, jakie ma — oddał by za dupę _istego,_ a jak rozrabia i jakie draki robi, to kiedyś _istego_ zobaczysz. Lepiej się wtedy _istego_ trzymać jak najdalej od niego. Dziś na pewno dobrze popije _istego,_ bo kilka dni się nie _schlał._ Jutro zobaczysz, jak będzie Ludwiczek sprzątał u niego _istego,_ ile _szczerbaków_ wyrzuci, a koło południa pojedzie do Leska leczyć kaca _istego _i zakupić wszystkie naczynia do kuchni _istego,_ bo wszystko wytłucze i nie będzie miał nawet, z czego wypić herbaty _istego._ Powinien se kupić tylko takie aluminiowe, co się nie stłuką _istego _i można wiele razy prostować. Radio też rozbije _istego_, jak zawsze. On ma pierońskie zdrowie _istego,_ bo inny już by się dawno przekręcił _istego_ i kwiatki od spodu wąchał.

— Co na to jego żona?

— Ona nic nie wie _istego._ Ja nic nie powiem _istego,_ bo by mnie zwolnił, bo on kierownik _istego._ Szlag mnie trafia, ale muszę cicho siedzieć _istego._ Na ten temat wysłuchałem oczywiście dużo więcej. Wiedziałem już, że stary _bradiaga_ pracował jeszcze przed drugą wojną w Borysławskiej _nafcie_. Tam wyrastał wtedy przemysł naftowy. Tam też prawdopodobnie stary ukształtował swe _batiarskie_ nawyki. W każdym razie z tych relacji, _stary_ jawił się jako postać niebanalna, nietuzinkowa i bardzo ciekawa. Był on, jak się to mówi _słusznej postawy_ mężczyzną, około 180 wzrostu, dość barczysty, wiek około 60 lat z dość dużą głową, niezbyt przystojny. Miał dość niską barwę głosu (wódka, papierosy). Po trzeźwemu spokojny, zrównoważony — po pijanemu wręcz odwrotnie. Z tego, co zauważyłem, miał cztery nałogi: Palenie papierosów, picie wódki, rozbijanie wszystkiego po wypiciu i Przy okazji dowiedziałem się trochę o innych pracownikach, ale bez znajomości postaci nie miało to przyporządkowania. Następnego dnia znów spotkaliśmy się w warsztacie. Oczywiście wypytywaliśmy się wzajemnie „jak się masz? „i zrobiliśmy małe podsumowanie imprezki, która zdaniem wszystkich — była udana. Przydałoby się coś na klinka, ale zaczekajmy, zobaczymy i usłyszymy, co się będzie działo w jaskini. Na razie róbmy swoje. Jedno już się Frankowi sprawdziło — Ludwiczek, kręcił się z rana po podwórku i sprzątał ganeczek koło jaskini. Tam na razie było cicho — _bradiaga_ spał, po wczorajszych występach. Ludwiczek posprzątawszy na polu, nie miał za bardzo zajęcia, więc przyszedł do nas pogadać. Tak poznałem Ludwika nazwiskiem Zachwał, którego wszyscy nazywali _Ludwiczek._ Może z powodu niskiego wzrostu i skromniejszej postury, za to energicznego o szybkich ruchach, ale dość silnego. Był on najstarszy z trzech Zachwałów, byli jeszcze Poldek i Tadek, którzy tu pracowali, jako pomocnicy wiertaczy. On najlepiej znał wszystkie sprawy i sprawki _bradiagi,_ ale nie o wszystkim chciał mówić. Zostawiał trochę w tajemnicy. _Ludwiczek_ mało robił na odwiertach, bo on był u starego _od reszty spraw._ Pełnił obowiązki magazyniera dobra wszelkiego, jakie było do dyspozycji, dbał o czystość i porządek w biurze — jaskini, w magazynie i na placu. W razie potrzeby, był nawet gońcem, bo pomiędzy wiercącymi na zaporze a bazą, nie było żadnej łączności, poza samochodem Józia, jeżeli był dostępny w danej chwili. Zajmował się tym, czym nie zajmowali się inni pracownicy Hydrokopu. Ludwiczek z rozkazu starego, miał też zapasowe klucze od jaskini, warsztatu i bramy, aby w razie czego, można się było dostać do wewnątrz. On jeden mógł praktycznie zawsze wejść do biura. Wszedł tam około godziny dziesiątej, nie wiadomo, czy na wezwanie, czy po prostu do sprzątania. Niebawem z jaskini zaczęły dochodzić jakieś hałasy. To_ Bradiaga_ na kacu, między snem a dniem, między zwidem, a rzeczywistością — wykrzykiwał swoje emocje. Przyjechał Józio zwany _Niemyjek _(o tym później) i przyszedł do nas do warsztatu. Potwierdził to, co mówił Franek. _„Batiar”_, w restauracji w Ustrzykach, dobrze popijał, podrywał, kogo się dało i częstował. Józio siedział tam w kąciku i czekał, długo czekał aż do zamknięcia restauracji i urwania filmu u _batiara_. Józio wiedział, że nie ma sensu, aby na drugi dzień przed 11-tą przyjeżdżał, bo _Bradiaga_ będzie odpoczywał po występach, zresztą jemu też się należało wyspać i odpocząć. Ludwiczek, właśnie wynosił w dwu wiadrach stłuczki do paki-śmietnika. — Pewno wnet pojadę do Leska — powiedział Józio. Zadziwiało mnie jak trafnie przepowiedział Franek _Istego_ ten scenariusz. Był to na razie mój ostatni dzień w warsztacie. W poniedziałek mam być pomocnikiem wiertacza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: