Jak być szczęśliwym. Recepta na spełnione życie według św. Tomasza z Akwinu - ebook
Jak być szczęśliwym. Recepta na spełnione życie według św. Tomasza z Akwinu - ebook
Aby się dowiedzieć, co czyni nas szczęśliwymi, musimy ustalić, po co w ogóle żyjemy. Temat ten podejmuje Matt Fradd, klarownie wykładając myśl Akwinaty. Pokazuje jej związek z problemami trapiącymi współczesnego człowieka, który pyta o Boga, o szczęście i o to, jak zrzucić ciężar przygnębienia w czasach, gdy coraz mniej popularna jest ścieżka wiary i cnót.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7906-713-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy filozofia średniowieczna może nam powiedzieć cokolwiek o szczęściu? Całkiem zrozumiałe, że stawiamy to pytanie. „Filozofia” etymologicznie oznacza „umiłowanie mądrości”, lecz w praktyce stała się dyscypliną akademicką bardzo odległą od codziennych problemów i przeżyć zwyczajnych zjadaczy chleba. Przymiotnik „średniowieczna” nie ułatwia sprawy i bodaj jeszcze głębiej oddziela filozofię od namysłu nad życiem szczęśliwym.
Nie ukrywam, że my, tomiści – badacze i naśladowcy św. Tomasza – sami czasem potwierdzamy te wrogie nam podejrzenia. Gorliwie podążając za logiką Mistrza, nierzadko nie potrafimy ukazać jego zadziwienia światem, żaru myślenia, namiętnego poszukiwania prawdy i umocowania w tradycji biblijnej. Pomijamy właśnie to, co najbardziej mogłoby przyciągnąć zwykłego czytelnika do filozofii św. Tomasza. Zostają nam tylko łacińskie zdania, których Mistrz celowo nie uatrakcyjniał.
Żeby właściwie wydobyć podskórne rozradowanie pulsujące w precyzyjnych roztrząsaniach Akwinaty, potrzeba geniusza – na przykład G.K. Chestertona. Wielki filozof Étienne Gilson zazdrościł Chestertonowi jego niewielkiej książeczki o św. Tomaszu, pierwotnie opatrzonej podtytułem _Niemy wół_. Chestertonowi udało się coś, co specjaliści od tomizmu uznali za niemożliwe albo poniżej swoich ambicji. Dzięki niemu zgłębianie myśli wieków średnich stało się tak atrakcyjne i wciągające jak poranna lektura prasy. Rekomendując książkę Chestertona, Gilson zachwycał się: „Rzecz bez porównania. Nigdy nie napisano nic celniejszego o św. Tomaszu. (…) Badacze, którzy spędzili dwadzieścia lub trzydzieści lat na zgłębianiu spuścizny Akwinaty i ogłosili swe wnioski w dwóch albo trzech tomach, świetnie zdają sobie sprawę, że ich uczoność blednie wobec inteligencji i błyskotliwości G.K. Chestertona”.
Matt Fradd jest geniuszem pokrewnym Chestertonowi. Przed paroma laty podjął się szaleńczego z pozoru zadania, uruchamiając podkast na temat filozofii wieczystej pod tytułem _Pints with Aquinas_, „Piwko z Akwinatą”. Niejeden akademik, widząc taką nazwę, pewnie uśmiechnie się z przekąsem, bo to przecież oczywiste, że dorobek św. Tomasza jest sprawą dla specjalistów, a nie dla laików. Co przygodny słuchacz wyciągnie dla siebie z myśli Doktora Anielskiego, gdy wysłucha w biegu parominutowego odcinka podkastu?
Może dzięki Tomaszowi odnaleźć szczęście w życiu. Matt Fradd jest tego pewien nie mniej niż Josef Pieper, autor książki _Szczęście i kontemplacja_, i nie mniej niż Chesterton.
Podkast Matta Fradda – tak jak jego książka – to udana próba przybliżenia myśli św. Tomasza, który nie był oderwanym od życia dziwakiem pochłoniętym abstrakcyjnymi rozważaniami. Akwinata uprawiał filozofię w źródłowym znaczeniu tego słowa. Był równie żarliwym miłośnikiem mądrości jak Platon, Boecjusz, Pascal i Kierkegaard, którym raczej nie zarzuca się, że są bezbarwni i nudni. Myśliciele ci grali o wysoką stawkę tak samo jak św. Tomasz.
Tomaszem kierowało coś więcej niż naukowa pasja poznawania. Powodowało nim dążenie do szczęścia, pragnienie, które wybitny filozof dzielił z najprostszym kowalem, z pierwszą lepszą szwaczką i z chłopcem stajennym w trzynastowiecznym Paryżu.
Dziś dzieli je z nami wszystkimi i z każdym z osobna.
Stąd powodzenie podkastu Matta, który wydobywa na wierzch to, o czym specjaliści od tomizmu zwykli zapominać. U Matta Fradda czuć żywiołowe zauroczenie pisarstwem Tomasza, którym potrafi zarazić swoich odbiorców.
Część czytelników zapewne się zdziwi, że książka na temat św. Tomasza w całości dotyczy zagadnienia szczęścia, nie podejrzewali bowiem, że Doktor Anielski poświęcił sporo uwagi temu tematowi. Zdarzają się ludzie, którym chrześcijaństwo jako takie w ogóle się nie kojarzy z troską o szczęśliwe życie. Widać więc, jak bardzo oddaliliśmy się od źródeł naszej religii i od zdobyczy teologii średniowiecznej.
Myślimy kategoriami zaszczepionymi nam przez reformację. Uważamy, że moralność opiera się na prawie i przykazaniach, dla Tomasza jednak – tak jak dla Jezusa i św. Pawła – podstawą moralności były miłość i cnota. Prawo i przykazania mają, oczywiście, należne sobie miejsce w nauce Kościoła i w życiu chrześcijan, ale należy je widzieć we właściwym im kontekście, którym jest życie szczęśliwe. Bóg, który nas stworzył, chce, byśmy byli szczęśliwi już tutaj i teraz, nie tylko w mglistej przyszłości. Dał nam przykazania, aby nam pokazać, jak dążyć do szczęścia już w tym życiu. Bóg nam przykazuje tylko to, co wykonalne.
Wiele osób utożsamia dzisiaj szczęście z przyjemnością lub uciechą. Tymczasem zbytek rozkoszy nikogo nie uszczęśliwia. Folgowanie sobie wyjaławia duszę, prowadząc do wypalenia. Kto żyje dla przyjemności, staje się jej niewolnikiem i pozwala jej się niszczyć.
Podczas drugiej wojny światowej mój ojciec służył jako adiutant generała Douglasa MacArthura. Wielki dowódca opowiadał tacie o wyzwalaniu Filipin – o tym, jak wycieńczeni upałem żołnierze biegli ku wybrzeżu, aby napić się słonej morskiej wody i w ten sposób ugasić palące pragnienie. Trzeba było ich odciągać siłą, ponieważ picie wody morskiej odnosi przeciwny skutek, wiodąc do śmierci w boleściach. Odwodnieni ludzie nie myśleli jasno, pędzili ku własnej zgubie.
Wielu naszych współczesnych zachowuje się jak oni. Pragną szczęścia, a zatracają się w pustej pogoni za rozkoszą, która ich unieszczęśliwia.
W niniejsze książce możemy przeczytać o tym, co to jest szczęście prawdziwe i płynąca z niego radość – radość możliwa tylko dzięki cnocie oraz ofiarnej miłości.
Oto jedyna mądrość zdolna obdarzyć nas szczęściem.
Scott HahnRozdział pierwszy.
Bóg, wszechświat i pełnia
W wieku mniej więcej dwunastu lat przyjaźniłem się ze swoją rówieśniczką, którą nazwę tutaj Jane. Podobnie jak ja, Jane lubiła zadawać tak zwane wielkie pytania. Gdy pewnego razu wybraliśmy się na rolki, przystanęliśmy na poboczu, a Jane zaczęła opowiadać o swoich kłopotach. W końcu powiedziała coś, na co nie potrafiłem odpowiedzieć:
– Nie wiem, po co żyję.
Mój dwunastoletni umysł zaprzątało głównie jeżdżenie na rolkach tak, aby utrzymać równowagę i nie wyglądać jak ciołek (co mi się nie udawało), gdy więc usłyszałem słowa Jane, oniemiałem. Drążyła temat:
– Po co się w ogóle żyje? Podaj chociaż jeden powód.
Zmartwiło mnie jej pytanie, lecz nie doszukiwałem się w nim zapowiedzi samobójstwa. Odniosłem raczej wrażenie, że Jane zderza się z problemem, o którym zazwyczaj wolimy nie myśleć. Jaki jest sens życia?
Nie mogłem powołać się na świadectwo wiary, bo w wieku dwunastu lat jeszcze nie miałem pewności, czy Bóg w ogóle istnieje. Nie nazwałbym siebie ateistą, raczej agnostykiem. Kołatało mi w głowie, że wierzymy w Boga wyłącznie z lęku przed śmiercią, żeby odegnać od siebie perspektywę wiecznej rozłąki z bliskimi i jakoś zagłuszyć bezcelowość życia. Byłem więc w kłopocie. Jeśli życie nie ma sensu, a Jane chciałaby zrozumieć, po co ludzie żyją, to cóż mam jej odrzec?
– Co ty opowiadasz… Przecież jesteś super…
Spojrzała na mnie sceptycznie, jak gdyby pytając wzrokiem: „Tyle masz do powiedzenia?”. Musiałem się więc wysilić.
– Za rok skończymy szkołę i pójdziemy do liceum. Będzie mega.
– Niby tak. A co potem?
– Skończymy liceum i możemy iść na studia. Znajdziesz sobie męża, będziesz miała dzieci i udane życie.
– Niby tak. I co dalej?
Westchnąłem i skapitulowałem.
– A na koniec umrzesz. Tak samo jak każdy.
Spojrzała znacząco, jak gdyby chciała powiedzieć: „No właśnie”. Zmroziło mnie jej spojrzenie, bo w głębi serca myślałem podobnie: jeżeli żyjemy tylko i wyłącznie po to, żeby kiedyś umrzeć, to po co w ogóle żyć? Życie jest niełatwe i bywa bolesne, dlaczego zatem się męczyć?
Pogoń za szczęściem
Blaise Pascal wyróżnił trzy rodzaje ludzi: tych, którzy szukali Boga, dopóki Go nie znaleźli; tych, którzy szukają Boga, i jeszcze Go nie znaleźli; tych, którzy Go nie szukają, więc Go nie znajdują.
Pierwszy typ to mądrzy i szczęśliwi ludzie, którzy zdają sobie sprawę, że aby odnaleźć Boga, trzeba wpierw Go poszukiwać. Drugi typ to ludzie mądrzy, którzy poszukują Boga, lecz jeszcze nie mieli szczęścia, aby Go odnaleźć. O trzecim typie człowieka Pascal wypowiada się następująco: „Nie mam po prostu słów na nazwanie tak obłąkanej istoty”1.
Można by zapytać: „Ale czy bez Boga nie da się dobrze i szczęśliwie żyć? Czy to nieroztropne sądzić, że można być już w tym życiu szczęśliwym człowiekiem, kiedy nie jest się wierzącym?”. Kiedyś należałem do trzeciego typu osób, jestem więc wdzięczny Pascalowi, że spróbował ich zrozumieć i wniknąć w ich sposób myślenia. Jego zdaniem tak tłumaczą samym sobie swą duchową obojętność:
Widzę ze wszystkich stron same nieskończoności, które zamykają mnie niby atom i niby cień trwający niepowrotną chwilę. Wszystko, co wiem, to jeno to, iż mam niebawem umrzeć; ale co mi najbardziej nieznane, to sama ta śmierć, której niepodobna mi uniknąć. (…) Z tego wszystkiego wyciągam wniosek, że mam spędzić wszystkie dni swego życia, nie dociekając tego, co mnie czeka! (…) Pośpieszę bez przewidywania i bez obawy doświadczyć tak wielkiego zdarzenia i pozwolę się miękko nieść ku śmierci, niepewny mego przyszłego i wiekuistego losu2.
Przypomina mi się największy hit Bobby’ego McFerrina z 1988 roku: _Don’t worry, be happy_. Innymi słowy, osoba trzeciego typu odrzekłaby Pascalowi: „Życie ma się jedno i trzeba się z niego cieszyć. Bądź szczęśliwy, póki możesz”.
Wielu z nas dąży ku szczęściu tak jak ku horyzontowi, który stale się oddala bez względu na nasze wysiłki: im usilniej go ścigamy, tym bardziej jest nieuchwytny.
Dzieje się tak dlatego, że szczęście nie jest czymś, co możemy posiąść i mieć na własność. Bogactwo można zdobyć, gromadząc odpowiednią ilość środków finansowych. Można uzyskać wykształcenie, wynosząc ze szkoły lub z książek jako samouk odpowiedni zasób wiedzy. Nie sposób natomiast udać się do sklepu, banku czy biblioteki, gdzie można by zdobyć szczęście i wziąć je ze sobą.
Amerykański polityk William Bennett znakomicie opisał, czym kończą się próby „zdobywania” szczęścia: „Szczęście jest jak kot, bo im bardziej go wołać albo wabić, tym pewniej nie przyjdzie, lecz jeśli nie zwracać na niego uwagi i po prostu robić swoje, już wkrótce zacznie ocierać się nam o nogi i wskakiwać na kolana”.
W Ameryce często mówimy o „pogoni za szczęściem”, podczas gdy słynny psycholog ocalały z obozu koncentracyjnego, Viktor Frankl, napisał: „Szczęścia nie można zdobyć, musi ono z czegoś wynikać. Człowiek musi mieć powód, aby być szczęśliwym”3. Następnie Frankl porównał stan szczęścia do śmiechu, którego nie sposób wywołać na siłę, prosząc kogoś, by się zaśmiał. Śmiech można najwyżej udać, ale nawet wtedy wypadnie fałszywie. Szczery i radosny śmiech jest zjawiskiem spontanicznym: trzeba mieć właściwy powód, żeby się roześmiać. Podobnie jest ze szczęściem, które musi skądś wypływać. Viktor Frankl opracował metodę leczniczą zwaną „logoterapią”, która polega na szukaniu dobrego powodu, aby poczuć się szczęśliwym.
To właśnie doskwiera osobom takim jak Jane: brak istotnych pobudek do radości. Gdy inni podsuwają im pomysły na pocieszenie oparte na zmiennych i ulotnych okolicznościach życiowych, nie traktują ich poważnie. Chwilowe zadowolenie zawsze w końcu mija i co mamy począć wtedy, gdy kończy się dobra passa, a zaczyna czas próby?
Szczęście bez końca
Nie tylko pragniemy czegoś, czego nie sposób posiąść jak przedmiotu – chcemy ponadto, aby to coś trwało wiecznie.
W _Podróżach Guliwera_ Jonathana Swifta tytułowy bohater spotyka ród Struldbruggów, którzy rodzą się z czerwoną plamą na czole znamionującą nieśmiertelność. „Szczęśliwy naród, którego wszystkie mające się rodzić dzieci mogą przynajmniej się spodziewać nieśmiertelności!” – woła Guliwer.
W odróżnieniu od innych zwierząt martwimy się śmiercią, jeszcze zanim zajrzy nam ona w oczy, i pragniemy żyć wiecznie, w nieprzerwanej szczęśliwości. Trzysta lat po napisaniu _Podróży Guliwera_ doszło do tego, że współcześni naukowcy i potentaci nowoczesnych technologii, posługując się najnowszymi zdobyczami inżynierii genetycznej i informatyki, trudzą się nad przedłużeniem długości życia ludzkiego być może nawet w nieskończoność. Tygodnik „New Yorker” donosi, że niedługo dla nauki „śmierć stanie się zwykłym problemem do rozwiązania, a przestanie być wielką zagadką metafizyczną”4.
Zastanówmy się przez chwilę: czy głębokie i uparte pragnienie rzeczy niemożliwych nie jest trochę podejrzane?
Gdybym zamartwiał się tym, czy będę miał co jeść lub gdzie spać, byłoby to zrozumiałe. Na takie bolączki można coś poradzić, nakarmić głodnego i ugościć bezdomnego. Lecz gdybym rwał włosy z głowy, bo nie wzbijam się nad ziemię, mimo że macham rękami, zapewne uznano by mnie za człowieka niespełna rozumu. „Matt, posłuchaj, ludzie nie potrafią latać o własnych siłach, czemu więc się złościsz?”.
Rzecz jasna, bywają wśród nas osoby pragnące niemożliwego, dziwny jednak byłby świat, gdyby wszyscy chcieli czegoś, czego nigdy nie dostaną. Głęboko wierzący pisarz C.S. Lewis tak się wypowiedział w sprawie naszych pragnień:
Żadna istota nie rodzi się z takim pragnieniem, dla którego nie istniałoby jakieś zaspokojenie. Dziecko odczuwa głód – istnieje pożywienie. Kaczątko chce pływać – istnieje woda. Ludzie odczuwają pożądanie seksualne – istnieje seks. Skoro więc odnajduję w sobie pragnienie, którego nie może zaspokoić żadne doświadczenie na tym świecie, najprawdopodobniej oznacza to, że zostałem stworzony dla innego świata5.
Co ciekawe, ogólnoświatowe badania przeprowadzone w 2019 roku wykazały, że osoby wierzące i praktykujące są z reguły szczęśliwsze od osób niewierzących6. Dla przykładu, w Stanach Zjednoczonych 36 procent badanych, którzy prowadzili czynne życie religijne, uznawało siebie za „bardzo szczęśliwych”, podczas gdy w ten sposób mówiło o sobie tylko 25 procent przebadanych osób deklarujących się jako bezwyznaniowe. Podobnie nierówną „dystrybucję szczęścia” znajdujemy również w innych miejscach na świecie, na przykład w Japonii, Niemczech, Peru i w mojej ojczystej Australii. W mojej ojczyźnie 45 procent wiernych różnych wyznań uważa się za „bardzo szczęśliwych”, podczas gdy tylko 32 procent osób niereligijnych wypowiada się podobnie na swój temat.
Proszę mnie dobrze zrozumieć.
Bynajmniej nie twierdzę, że aby osiągnąć szczęście, wystarczy pójść do kościoła, bo wcale tak nie uważam. W kościelnych ławkach często zasiadają wierni niezadowoleni ze swojego życia, a wśród niewierzących znajdujemy wielu radosnych i szczęśliwych ludzi. Sądzę jednak, że nierozsądnie byłoby ignorować dowody, według których warto szukać szczęścia nie tylko w tym życiu, i że trzeba zajrzeć głębiej, by dotrzeć do źródeł rzeczywistej szczęśliwości.
Karol Marks zawyrokował, że religia to opium dla ludu. Jego zdaniem wiara utrzymuje ludzi w sztucznym błogostanie, uśmierzając ból istnienia i przesłaniając nędzę, w której wszyscy bytujemy. Moje osobiste doświadczenie religijne pokazało mi coś wręcz przeciwnego: dzięki wierze zrozumiałem, że głębokie szczęście płynie z oglądania świata takim, jaki jest naprawdę.
Droga do wiary
Moja Mama była katoliczką i co niedzielę zabierała mnie i rodzeństwo na mszę. Tata nie był religijny (ale w końcu się nawrócił). Kiedy tylko mogłem, wymigiwałem się od wizyt w kościele, okropnie marudząc, żeby w końcu Mama się poddała i rzuciła na odczepne: „Dobrze, zostań w domu, ale za tydzień nie będzie wymówek”.
Którejś niedzieli, wróciwszy do domu, Mama powiedziała:
– Matthew, jakaś pani mówiła podczas ogłoszeń parafialnych, że organizują pielgrzymkę na Światowe Dni Młodzieży czy jakoś tak. Będzie parę milionów ludzi i papież.
Najpierw pomyślałem, że to podstęp Mamy, bo za dobrze mi to brzmiało. Uznałem, że może istnieje gdzieś inny Rzym, na przykład zapadła wieś o tej nazwie w głębi Australii Południowej.
– Do Rzymu? Tego we Włoszech? – upewniłem się.
– No a do którego? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
– Będą dziewczyny? – dopytywałem.
Mamie chodziło o międzynarodowy zlot młodych katolików odbywający się w Rzymie pod nazwą Światowych Dni Młodzieży. Wielkodusznie pokryła koszty wyjazdu, licząc, że pielgrzymka natchnie mnie duchowo. Dołączyła ostrzeżenie:
– Nie po to się wykosztowuję, żebyś mi się tam wydurniał.
Celna uwaga. Wówczas prędzej można było spodziewać się po mnie „wydurniania się” niż „pielgrzymowania”. Obiecałem Mamie, że będę zachowywał się porządnie, i zaczęliśmy planować wyjazd.
Chrześcijan kojarzyłem do tej pory głównie z podejrzanymi ewangelizatorami, którzy wyglądali, jakby chcieli mi coś sprzedać. Któregoś dnia spotkałem ich w The Boat Ramp, gdzie lubiłem przesiadywać ze znajomymi. Szerzyciele wiary rozdawali darmowe hot dogi.
Urządziliśmy z kolegami naradę strategiczną:
– Wchodzimy, bierzemy hot dogi i tyle nas widzieli.
– Ale wiesz, że będą truli coś tam o Jezusie – ostrzegł jeden z kumpli.
– Trudno, jestem głodny. Dobra, idziemy!
Głosiciele dobrej nowiny byli tak szalenie „pozytywni”, że niedobrze się robiło.
– No hej! – rzucił któryś z nich zbyt rozradowanym tonem. – Co tam? Hot doga?
– Proszę – odparłem, unikając kontaktu wzrokowego.
W którymś momencie jeden z nich zagadnął:
– Stary, chodzisz do kościoła?
– Tak jakby, ale nie bardzo. Raczej nie – odpowiedziałem niepewnie.
Do dzisiaj pamiętam twarz tego faceta.
– A czy uznajesz Jezusa Chrystusa za swego Pana i Zbawcę? – zapytał.
Żałuję, że nie rzuciłem riposty: „Nie, ale dobry hot dog nie jest zły”. Zadałbym szyku.
Proszę się nie gniewać, że tak wyzłośliwiam się na temat tych Bogu ducha winnych misjonarzy amatorów. Na pewno chcieli dobrze, a trafili po prostu na krnąbrnego nastolatka, lecz niektórzy „nawracacze” faktycznie potrafią zrazić do siebie innych. Zachowują się, jakby wcale ich nie obchodziło twoje dobro. Zdają się bardziej skupieni na własnym poczuciu słuszności i dobrze wypełnionego obowiązku.
W drodze do Rzymu samolot miał międzylądowanie w Sydney i wtedy pierwszy raz w życiu poznałem młodych katolików głęboko wierzących w Jezusa Chrystusa, Słowo Boże i nauczanie Kościoła katolickiego. Co ciekawe, nie wydali mi się dziwni. Przeciwnie, wyglądali na osoby inteligentne, wyluzowane i dobrze ubrane. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że byli tacy radośni. Ci młodzi ludzie chodzili do kościoła, zachowywali czystość przedmałżeńską, wystrzegali się używek, a byli szczęśliwi.
W odróżnieniu ode mnie. Gdyby wtedy mnie zapytać, czy jestem szczęśliwy, odpowiedziałbym niezgodnie z prawdą, że tak. Kiedy jako nastolatek wracałem z imprezy i kładłem się do łóżka, nie znosiłem ciszy, która dzwoniła mi w uszach przed zaśnięciem. Bałem się własnych myśli.
Byłem przerażony możliwością, że gdzieś w głębi coś jest ze mną nie w porządku, coś, co w każdej chwili może wyjść na jaw i skazać mnie na odrzucenie. Sądzę, że wiele osób miewa podobne odczucia, chociaż nie zawsze potrafią wyrazić je w słowach. Sam wówczas nie potrafiłem. Czułem się rozdarty i wyobcowany. Zacząłem udawać kogoś, kim nie byłem, by się ludziom przypodobać, i byłem zadowolony, kiedy dobrze mi to szło. Współpasażerowie lotu z Australii do Włoch wydawali się mniej sztuczni i bardziej swobodni ode mnie. Bardziej niż ja byli sobą.
Nie musieli przy tym uciekać się do sarkazmu ani złośliwych docinków. Nie budowali poczucia własnego szczęścia na cudzym nieszczęściu. Byli szczerzy i autentyczni, co robiło na mnie ogromne wrażenie. Nabijanie się z kogoś, kto jest najzwyczajniej miły i bystry, szybko się przejada. W samolocie posadzono mnie obok pewnego aktora z Australii (który kiedyś był współlokatorem świętej pamięci Heatha Ledgera).
Kiedy zrozumiałem, koło kogo siedzę, zapytałem go:
– Pewnie nie lecisz na Światowe Dni Młodzieży?
– Lecę. Jak najbardziej.
– To ty wierzysz w Boga? – zapytałem.
– Jasne – odpowiedział. – Jestem katolikiem. A ty nie wierzysz?
Gdybym mógł się cofnąć w czasie, potrząsnąłbym siedemnastolatkiem, którym wtedy byłem, żeby nie powtarzał zasłyszanych banałów:
– Sam nie wiem. Myślę, że wszyscy potrzebujemy w coś wierzyć.
Miał pełne prawo mi odrzec:
– Celne spostrzeżenie, drogi Konfucjuszu.
Jednak mnie nie wyśmiał. Opowiedział mi za to historię ze swojego życia: gdy był czynnym narkomanem, jego przyjaciel zaprosił go do kościoła, gdzie się nad nim pomodlono. Od tamtego czasu nie ćpa.
Ponieważ w moim discmanie wyczerpały się baterie, a przed sobą miałem dwudziestogodzinny lot, wdałem się w rozmowę ze współpasażerem na tematy filozoficzne i religijne. Podczas tej podróży dotarło do mnie, że ludzie wierzący mogą być inteligentni. Potrafią głęboko wierzyć w naukę Kościoła i przekonująco uzasadnić, dlaczego w nią wierzą. Nie zachowywali się jak bezmyślne roboty sterowane watykańskimi dekretami.
Na pokładzie samolotu szczerze się modliłem, tak jak nigdy dotąd. Brzmiało to mniej tak: „Boże, nie wiem, czy istniejesz. Pewnie mówię sam do siebie. Lecz jeżeli jesteś, czy mógłbyś mi się objawić tak, by to do mnie dotarło?”.
Nowa perspektywa
W następnych miesiącach oddałem się lekturze i modlitwie. Miałem wrażenie, jakby nowy świat stawał przede mną otworem. Zamiast jednak opowiadać, co się wydarzyło, chciałbym pokazać to w praktyce.
Podnieś prawą rękę. Serio. Książkę trzymaj lewą dłonią, a prawą unieś nad głową i pozostaw w tej pozycji. Skieruj palec wskazujący w stronę sufitu. Zacznij rysować koło w powietrzu zgodnie z ruchem wskazówek zegara – tylko się nie pomyl. Nie przerywając rysowania, powoli opuszczaj rękę na wysokość czoła, nosa, a w końcu poniżej brody. Spójrz na palec wskazujący i ustal kierunek, w którym się porusza.
Przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Nieźle, prawda?
Co takiego się zmieniło?
Twoja perspektywa. Punkt, z którego patrzysz. Nagle ten sam gest ujrzałeś całkiem inaczej, bo spojrzałeś z innej strony. Czegoś podobnego doświadczyłem w sprawie modlitwy i wiary, w których najpierw dostrzegałem poręczną metodę poprawy nastroju (jak pisanie listów do fikcyjnego adresata), a dopiero potem sposób obcowania z ostatecznym źródłem wszelkiego istnienia, w tym życia ludzkiego.
Nawet jeżeli jesteś niewierzący, liczę, że poświęcisz chwilę, aby przyjrzeć się zagadnieniu szczęścia z nowej perspektywy.
Nie jest to poradnik szczęśliwego życia według Matta Fradda. Broń Boże! Zdążyłem przemierzyć popularne szlaki mające prowadzić ku życiowemu spełnieniu, takie jak sława, hedonizm i picie drinków na plaży – zwłaszcza to ostatnie znajdowało się już blisko mojej wizji pełni szczęścia. Nie zamierzam oferować łatwych porad i rozwiązań „samorozwojowych” niczym pierwszy lepszy guru. Nie podzielam też opinii niektórych specjalistów od nauk społecznych, którym się wydaje, że poznali sekret życia szczęśliwego. Każdy uważa, że wie, jak osiągnąć szczęście, co niekiedy bywa prawdą, kiedy trafnie się zauważy, co konkretnie w danej chwili przynosi nam radość.
W swojej książce chcę pokazać, jak jeden z najsłynniejszych umysłów w historii, św. Tomasz z Akwinu, wyobrażał sobie szczęście i drogę do niego. Bez względu na to, co myślisz o Bogu oraz wierze w Niego, warto, abyś poznał św. Tomasza, który ma do powiedzenia rzeczy godne twej uwagi.PRZYPISY
1 B. Pascal, _Myśli_, tłum. T. Boy-Żeleński, PAX, Warszawa 1989, § 335, s. 169.
2 Tamże, § 335, s. 169–170.
3 V. Frankl, _Człowiek w poszukiwaniu sensu_, tłum. A. Wolnicka, Czarna Owca, Warszawa 2009, s. 202.
4 T. Friend, _Silicon Valley’s Quest to Live Forever_, „The New Yorker” z 3 kwietnia 2017, https://www.newyorker.com/magazine/2017/04/03/silicon-valleys-quest-to-live-forever.
5 C.S. Lewis, _Chrześcijaństwo po prostu_, tłum. P. Szymczak, Media Rodzina, Poznań 2020, s. 220–221.
6 J. Marshall, _Are Religious People Happier, Healthier? Our New Global Study Explores This Question_, „Pew Research Center” z 31 stycznia 2019, https://www.pewresearch.org/fact-tank/2019/01/31/are-religious-people-happier-healthier-our-new-global-study-explores-this-question/.