- W empik go
Jak hartował się biznes - ebook
Jak hartował się biznes - ebook
Opowieść o najsłynniejszych polskich biznesmenach lat 90.
Jak budowało się wielkie biznesy i gromadziło fortuny w Polsce na początku lat 90.? Odpowiedź na to pytanie można znaleźć w tej książce.
„Jak hartował się biznes” przenosi czytelników do czasów wielkich przemian społeczno-gospodarczych. Odkrywa kulisy pracy autora w firmie ArtB, zdradza tajemnice najgłośniejszej afery ostatniej dekady XX wieku, związanej z tak zwanym „oscylatorem ekonomicznym” i pokazuje, jak jedno przypadkowe spotkanie może zmienić całe życie.
To opowieść o osobistych zmaganiach, a także o rewolucji obyczajowej oraz narodzinach rock and rolla, które na zawsze zmieniły oblicze Polski. Zobacz tę historię oczami biznesmena z lat 90., który na nowo zdefiniował pojęcie sukcesu.
– Jak wiecie, giełda się udała. Zresztą sam widziałeś. I mam przy sobie cały utarg…
– O kurde – jęknęła Teresa. – A ile tego jest?
– Sześćset trzydzieści pięć milionów, pełny neseser.
– Ja pierdzielę – jęknęła ponownie.
– Sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów. – Jurek od razu przeliczył. – Sporo.
– Pierwszy raz mam przy sobie taką gotówkę, a do tego nie swoją i odpowiadam za nią. Wypijmy za wasze zdrowie. Trochę bałem się zostać sam u siebie, mogą mi przyjść do głowy głupie pomysły, na przykład, żeby pójść w długą. Chcecie popatrzeć? Bądź co bądź, to ponad pół miliarda. Możesz mi zrobić jeszcze jednego drinka? Sporo dzisiaj wypiłem, ale dobrze się czuję, to chyba stres.
Musiałem otworzyć neseser i pokazać im, ile to jest szmalu z dwudniowego utargu przy dobrym pomyśle.
– Przydałoby się na rozruch naszej firmy – westchnął Jurek
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-426-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książeczki _Jak hartowała się stal_ nie czytałem i nie pamiętam, czy nawet zmuszano mnie do przeczytania choćby fragmentów w dobie wczesnego PRL-u. Według powszechnej opinii był to sztandarowy „produkcyjniak” tamtego okresu, o przemianach i „dostosowywaniu się” do nowej, jak to określano, epoki. Paralelnie wymyśliłem tytuł tego utworu jako opowieść o czasach zmian, w tym również świadomości powojennego, zindoktrynowanego pokolenia w przejściu ze słusznie minionej epoki budowy socjalizmu do epoki kapitału i biznesu.
Moja przygoda z biznesem zaczęła się późno ze względu na zbyt wczesne przyjście na świat, kiedy panowała już dekada Pstrowskiego i Birkuta. Ojciec mój, po przeżyciu obozu koncentracyjnego Flossenbürg, wyzwoleniu i leczeniu, służył w Kompanii Wartowniczej Armii USA podczas procesu norymberskiego. Często wspominał, że pilnował między innymi Otto Skorzeny'ego i grywał z nim w szachy. Wrócił do Polski w 1947 roku i podjął pracę w fabryce obrabiarek „Poręba”, gdzie pracował i grał w piłkę nożną jeszcze przed wybuchem wojny i do momentu aresztowania w 1941 roku. W fabryce stosował nowe technologie obróbki metalu, dzięki czemu został obwołany przodownikiem pracy z wynikiem wykonania 180% normy. Wydano o nim broszurę, a w 1951 roku uczestniczył w I Kongresie Nauki Polskiej w Warszawie. Matka, jako młoda dziewczyna, już w 1940 roku została wywieziona z Kraju Warty do Niemiec na prace przymusowe. Pomimo licznych tragicznych doświadczeń oparła się procesowi zniemczania. Po wyzwoleniu przez wojska angielskie została przejęta przez Amerykanów, ukończyła kurs pielęgniarski i rozpoczęła pracę w szpitalu UNRA. Tam poznała ojca. Opowiadała mi, że planowali wyjazd do USA, ale ojciec zrobił z kolegami jakiś przekręt z transportem pomarańczy i – w obawie przed aresztowaniem – musieli zdecydować się na szybki wyjazd do Polski. Mieli szczęście i załapali się na ostatni kolejowy transport dzieci jako pielęgniarka i konwojent. Granicę przekroczyli 1 września 1947 roku. Pod koniec 1951 roku przy narastającej niechęci do przodowników pracy wśród załogi, wręcz szykanowaniu i grożeniu, ojciec został zmuszony do zmiany zakładu pracy i tak oto znaleźliśmy się w Tarnowie, a on sam przestał być przodownikiem. Podróż na pace samochodu ciężarowego i rozładunek na placu Pod Dębem to moje najwcześniejsze wspomnienie. Miałem wtedy trzy lata. Moje dzieciństwo przypadło na okres stalinizmu, młodość, nauka i praca zawodowa na czas PRL-u, a w miarę ciekawe dojście do emerytury na lata III RP. Po drodze obserwowałem wzrost i upadek pseudokomunizmu, początki epoki rock-and-rolla, rewolucję obyczajową i seksualną, dzieci-kwiaty i LSD, rewolucję informacyjną – telewizyjną, telefoniczną i komputerową, gwałtowny rozwój kinematografii od czarno-białej do 3D, szarzyznę życia PRL-u i stan wojenny, narodziny idei solidarności i zachłyśnięcie się Janem Pawłem II oraz ogromne zmiany na politycznej mapie świata, początki podboju kosmosu i wiele, wiele innych zjawisk społecznych, technicznych, literackich, komunikacyjnych, motoryzacyjnych i informatycznych aż do aktualnie rozpoczynającej się epoki algorytmu i SI.
Właściwie to żyłem w ciekawych czasach. Szczęśliwie ominęły mnie okropności wojny, chociaż jej odpryski kładły się cieniem na moje życie, wychowanie i kształtowanie świadomości. Te odpryski to przede wszystkim wspomnienia rodziców i krewnych, ale również aktualna w tamtym czasie propaganda w literaturze i filmach oraz treści nauczania przekazywane przez szkolnych nauczycieli. Do dziś pamiętam, kiedy jako kilkuletni chłopiec, będąc jeszcze w przedszkolu, poszedłem sam na film propagandowy. W dużej ciemnej sali zwanej Lustrzaną siedzieliśmy grupami dzieciaków na parkietowej podłodze. Chociaż gdzieniegdzie uwierała moje szczupłe ciało, patrzyłem na nią z lubością, od czasu do czasu gładząc jej gładką, polakierowaną powierzchnię. W mieszkaniu blokowym mieliśmy podłogę z desek. Byłem bardzo chudy po przebyciu gruźlicy, która w tym czasie szalała nie tylko w Polsce. Wcześnie wykryta, była powodem mojego pobytu poza domem po miesiącu kolejno w sanatoriach w Kętach i Andrychowie. Pamiętam stamtąd tylko przylot zabłąkanego flaminga. Tam też zacząłem się usamodzielniać, a po powrocie jeszcze bardziej, bo rodzice większe zainteresowanie przenieśli na nowo narodzonego brata. Mogłem już samodzielnie poruszać się po mieście w określonej odległości od domu.
W kinie, w półmroku przy zasłoniętych czarną tkaniną oknach, w zaduchu, wśród snującego się dymu papierosowego, zapachu lizolu, przepoconych ciał i odzieży, z rozciągniętej płachty białego płótna służącego za ekran dobiegał ponury, jednostajny głos lektora. Był to czarno-biały film instruktażowy o rozgrywających się w nocnej scenerii działaniach ratowniczych po wybuchu bomby atomowej lub ataku chemicznym. W dużych lustrach wiszących między zaciemnionymi oknami odbijały się filmowe sceny. Świadomość niedawno zakończonej wojny stwarzała wrażenie realności i autentyczności symulowanych wydarzeń. W produkcji wykorzystano też fragmenty filmów dokumentalnych – nalot, świst spadających bomb, wybuchy, płonące i walące się budynki. Film głęboko wrył się w moją pamięć – niektóre sceny powracały w moich snach, w których wyobraźnia dodawała jeszcze obrazy ze wspomnień matki – płonących jak pochodnie ludzi, którzy utknęli w palącym się asfalcie podczas alianckich bombardowań Bremen, albo jak, znajdując się w piwnicy podczas bombardowania, została zasypana gruzem do pasa. Wspominała to często, ilekroć odczuwała bóle w prawym biodrze. Odpryski wojny dosięgały mnie jeszcze przez wspomnienia ojca o ucieczce pociągiem wraz z całą rodziną na wschód przed nacierającymi we wrześniu 1939 roku wojskami hitlerowskimi, bombardowaniu w okolicach Tarnowa i pieszym powrocie po zakończeniu działań zbrojnych lub z pobytu w obozie koncentracyjnym. Słuchałem też opowieści wujka-komandora o walkach partyzanckich na Lubelszczyźnie i Zamojszczyźnie. Siostra ojca urodziła w 1940 roku syna, kuzyna Andrzeja, i też wysłuchiwałem jej historii o przetrwaniu. „Obyś nigdy nie musiał przeżyć wojny” – mówiono do mnie często. Dodatkowo panująca w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych atmosfera „zimnej wojny” powodowała liczne rozmowy o konflikcie zbrojnym i jego następstwach, którym się przysłuchiwałem. Podglądałem też ojca, jak potajemnie, z uchem przy radiu, słuchał Radia Wolna Europa. Kiedy w drugiej połowie lat pięćdziesiątych mieliśmy możliwość zmienić mieszkanie i przeprowadzić się do Zabrza, matka powiedziała do ojca: „A jak będzie wojna… to Niemcy pewnie będą chcieli przyłączyć Śląsk… Nigdy więcej nie chcę być pod Niemcem”. Nie przeprowadziliśmy się. W domu nigdy nie mówiło się po niemiecku, jedynie podczas wspominania tylko nazwy, choć bardzo rzadko. Uprzedzenie to udzieliło się mnie, przez co zawsze czułem awersję do nauki tego języka. Z tamtego okresu pamiętam jeszcze głód. W połowie 1956 roku przyłapano ojca na wykonywaniu tzw. fuchy, drobnej roboty na potrzeby kolegi, i oskarżono go o sabotaż. Przy okazji przypomniano sobie także o jego służbie w armii amerykańskiej i do oskarżenia dodano dywersję. Dostał wyrok i wylądował w więzieniu. Matka została ze mną i półtorarocznym bratem na ręku. Podjęła pracę, sprzedawała piwo. Pomagali nam sąsiedzi i rodzina, a ja kontynuowałem usamodzielnianie się. Pamiętam, kiedy byłem bardzo głodny, matka smażyła na smalcu resztki suchego chleba moczonego w wodzie lub mleku.
Ojca uwolniono dzięki amnestii po wydarzeniach w październiku 1956 roku. Nie zaprzestał działalności nowatorskiej, co w przyszłości przyniosło mu przyznanie złotej odznaki racjonalizatora produkcji i srebrnego krzyża zasługi. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ.
Byłem gotów na wcześniejsze rozpoczęcie nauki, ale zwyciężyła konieczność rekonwalescencji po chorobie. Gdy poszedłem do szkoły po ukończeniu siedmiu lat, znałem już, ku utrapieniu nauczycieli, elementarz na pamięć, za wyjątkiem ostatniej czytanki _Murzynek Bambo_. Zacząłem dużo czytać, więc ojciec zapisał mnie do biblioteki miejskiej. W tamtym czasie do wyboru pozostawało tylko radio. Oprócz książki wieczorową porą przez pierwsze pięć klas zamiast nauki bardziej interesowało mnie podwórko, gry w piłkę, palanta, klipę czy zośkę albo próby uprawiania lekkoatletyki na fali osiągnięć polskich sportowców. Najlepiej wychodził mi skok w dal i trójskok. A w szkole byłem „średniakiem”. Szósta klasa okazała się przełomem. Zacząłem patrzeć innymi oczyma na dziewczyny, skończyłem z podwórkiem i bardziej przykładałem się do nauki, często wybiegając poza program w niektórych przedmiotach, jak historia, geografia czy biologia. Poczucie bliskości wojny wzmagały chyba również widoki z okna mieszkania – przemarsze oddziałów wojska, przejazdy samochodów i czołgów jednostki IV Brygady Pancernej, a także brama koszar i droga do szkoły wzdłuż ich ogrodzenia. Wpłynęło to na moje zainteresowanie literaturą wojenną, a następnie historią, w szczególności wydarzeniami II wojny światowej. Zaczynałem od czytania popularnych w tym czasie tak zwanych „tygrysków”, później sięgnąłem po prozę Janusza Meissnera, _II wojnę światową na morzu_, _Wielkie dni małej floty_ i _Monte Casino_ Melchiora Wańkowicza. Z _Monte Casino_ to była osobna historia, która utkwiła mi w pamięci. Po ukończeniu z wyróżnieniem szóstej klasy pozwolono mi już samodzielnie pojechać na dziesięć dni do Gdyni, do wujka-komandora, męża siostry ojca. W jego sporym bibliotecznym zbiorze zostały skompletowane w pięknych twardych oprawach wszystkie dzieła Józefa Ignacego Kraszewskiego (wtedy byłem po lekturze _Starej baśni_), Aleksandra Dumasa, Honoriusza Balzaka, Henryka Sienkiewicza i innych pozytywistów, a także beletrystyka wojenna i marynistyczna. Chciałem przypodobać się wujowi i wybrałem do czytania właśnie _Monte Casino_. Zaczął mnie wówczas przekonywać, że to dzieło za trudne dla tak młodego człowieka. Ja z kolei zacząłem się chwalić wiedzą o bitwie „Pioruna” z „Bismarckiem” i odysei „Orła”. Pochwaliłem się, że dużo czytam i w bibliotece chcą mnie przepisać z działu młodzieżowego do dorosłych. Dodałem, że w szkole nas tego nie uczą, a chciałbym zrozumieć, dlaczego ludzie stają na baczność, kiedy śpiewają _Czerwone maki_… Na taką podpuchę wujek spojrzał na mnie i bez słowa wyciągnął zza szyby biblioteczki opasły tom _Monte Casino_. Po chwili dodał, że zrobi mi niespodziankę. Myślałem, że sprezentuje mi tę książkę, ale się myliłem.
Podczas pobytu w Gdyni miałem dużo swobody. Po wczesnym śniadaniu wujek wychodził do Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej, gdzie był wykładowcą i kwestorem, a ciocia do pracy w Stoczni Marynarki Wojennej. Mogłem robić to, na co miałem ochotę. Wracali przed szesnastą i szliśmy na obiad do sąsiadującego z naszym blokiem kasyna oficerskiego. Po dwóch dniach zjawiła się obiecana niespodzianka. Podczas obiadu wujek poinformował mnie, że następnego dnia pojedziemy do portu wojennego na Oksywiu. Pamiętam wejście z wujkiem przy gwizdkach warty na pokład będącej jeszcze w służbie ORP „Błyskawicy”. Zwiedziłem jako cywil bojowy okręt wojenny – chwaliłem się tym później przed kolegami, opowiadając o szczegółach. Z burty „Błyskawicy” widziałem przycumowane dwa małe poradzieckie okręty podwodne i kuter torpedowy. Dla chłopaka w moim wieku przeżycia były niesamowite i niezapominane. W późniejszym czasie, kiedy w basenie portowym przy Skwerze Kościuszki stały zacumowane ORP „Burza” i ORP „Sęp” jako okręty-muzea, zwiedzanie nie było już tak pasjonujące, gdyż nie czuło się tej atmosfery i zapachu „życia” okrętu. Po pięćdziesięciu latach ponownie wszedłem na pokład „Błyskawicy”, już jako staruszki okrętu-muzeum, ale wyłącznie ze względów sentymentalnych.
Z tamtego pobytu w Gdyni pamiętam jeszcze jedną przygodę. W tym czasie zaczynałem już palić. Początkowo podkradałem ojcu papierosy „Żeglarz” lub „Giewont”, a następnie sam kupowałem „Sporty”. Były najtańsze, bo paczka kosztowała trzy złote, a tzw. wąskotorówki złoty pięćdziesiąt, ale można było też kupować na sztuki. Paliliśmy z kolegami skrycie, bardzo oszczędnie, czasami dwu- lub trzykrotnie „kiepując”. Najciekawsze było poszukiwanie miejsc, gdzie można byłoby wypalić swobodnie całego papierosa. Kupowaliśmy też szklane lufki za dwadzieścia groszy i podzieliwszy papierosa na pół, wypalaliśmy go do ostatniego okruszka tytoniu. Niektórzy czasami zbierali co większe niedopałki, wykruszali resztki tytoniu, robili skręty gazetowe i wypalali, krzywiąc się i krztusząc. W Gdyni miałem trochę kieszonkowego i postanowiłem popalić porządnych papierosów. Paliłem już podbierane rodzicom „Wawele”, „Belwedery” czy „Grunwaldy”, ale z ich opowiadań pamiętałem też, że po wyzwoleniu, podczas pobytu w Niemczech palili amerykańskie „Chesterfieldy” i że te kupowane od żołnierzy były chyba opiumowane. Postanowiłem je kupić. Poszedłem do Hali Targowej, gdzie wśród różnorodnych rzeczy – niektóre widziałem po raz pierwszy – kupiłem jedną paczkę, prawdopodobnie z marynarskiego przemytu, za ogromną kwotę dwudziestu pięciu złotych. To było ponad osiem paczek „Sportów”. Bijąc się z myślami, poszedłem na Skwer Kościuszki.
Aleś ty głupi… tyle palenia za jedną paczkę… – pomyślałem. – Ponad sto sześćdziesiąt sztuk… Idź zwróć… Ale co tam, przynajmniej popalę porządnych papierosów… Wmów sobie, że zgubiłeś dwadzieścia złotych…
Na skwerze usiadłem na ławce i z lubością rozpakowałem paczkę. Zapaliłem od zapałki i zaciągnąłem się. Trochę mocne. Było słoneczne, gorące przedpołudnie, na skwerze raczej pusto – od czasu do czasu pojawiał się pojedynczy przechodzień, turyści smażyli się na pobliskiej plaży miejskiej, więc postanowiłem wypalić jeszcze jednego. Chyba nikt się nie doczepi do młodocianego palącego w centrum miasta w środku sezonu turystycznego – myślałem. Założyłem okulary przeciwsłoneczne, przybrałem swobodną pozę pewnego siebie i zapaliłem drugiego. Zaciągałem się trochę nerwowo, od czasu do czasu chowając papierosa w dłoni. Nie smakował mi. Zgasiłem niedopałek i wstałem. Świat zawirował. Nogi ugięły się pode mną, zrobiły się jak z waty. Rozłożyłem ręce, szukając podparcia, i opadłem z powrotem na ławkę. Całe szczęście, że miała oparcie, bo wylądowałbym plecami na trawniku. Zrobiło mi się niedobrze. Powoli przesunąłem się na brzeg ławki i kurczowo trzymając się niej, zwymiotowałem po części na trawnik i ścieżkę. Rozejrzałem się błędnym wzrokiem. Nikogo w pobliżu. Siedząc z zamkniętymi oczami, przesuwałem się na drugi koniec ławki. Zacząłem głęboko oddychać, po chwili otworzyłem oczy. Świat wracał do normy. Ponownie rozejrzałem się dyskretnie. Nikt chyba nie widział mojego zachowania. Kilka razy rozprostowałem nogi i podtrzymując się ławki, powoli wstałem. Stałem – będzie dobrze. Zrobiłem pierwszy krok, drugi. Trzy razy się zatoczyłem, ale sprężyłem się w sobie i zacząłem iść prosto. Szumiało mi w głowie i mdliło mnie. Pospacerowałem z pół godziny po skwerze i dowlokłem się do mieszkania. Runąłem na wersalkę i spałem do powrotu cioci. Wieczorem wymknąłem się na papierosa.
Dwie ostatnie klasy podstawówki obfitowały w poszukiwania. Zdobyłem dwie nagrody w konkursach czytelniczych i wziąłem udział w konkursie recytatorskim. Zrezygnowałem z propozycji śpiewania w chórze i z nauki gry na gitarze. Zapisałem się do kółka dramatycznego i występowałem w spektaklu _Dzieci Warszawy_. Na próbach do przedstawień _Sombrero_ i _Alfa_ skończyło się moje uczestnictwo. Ważniejsze były przygotowania do egzaminu do liceum. Próbowałem pisać wiersze. Zafascynowany powieściami Karola Maya i przygodami Tomka Wilmowskiego pióra Alfreda Szklarskiego zapisałem cztery zeszyty szesnastokartkowe przygodami Billa na Dzikim Zachodzie. Prosta, naiwnie napisana historyjka nigdy nie ujrzała światła dziennego. Potrzebę sportu zaspokajałem treningami w sekcji piłki ręcznej prowadzonej przez Stanisława Majorka, późniejszego trenera kadry narodowej. Aktorstwo i sport uprawiałem w Młodzieżowym Domu Kultury. W domu pojawiło się małe okienko na świat – jeden program telewizyjny w czarno-białym telewizorze Aladyn z pilotem na kablu. Wszystko to skończyło się wraz ze zmianą świadomościową – zostałem licealistą i to w przodującym liceum w mieście. Początkowo dumnie nosiłem tarczę szkolną na lewym rękawie granatowego mundurka, aby w klasie maturalnej chować ją po kieszeniach i unikać kontroli prowadzonych przez nauczycieli. Z używanego w podstawówce zdrobnienia imienia Ferduś przeszedłem na poważne i twarde Fred.
Kiedyś komuś uwierzyłem, może ojcu, wujkowi czy nauczycielowi, a może obcemu, że nauka i czas w szkole średniej kształtują osobowość i dają podstawy wiedzy. Czego się nauczysz, to będziesz wiedział, a później zostaniesz specjalistą. Więc łykałem tej wiedzy, ile tylko można. Wtedy to zacząłem namiętnie czytać SF i interesować się dziejami życia na Ziemi oraz rozwojem cywilizacji. Odrzuciłem religię. Wybrano mnie na starostę klasy. Z tamtych czasów najmilej wspominam letnie dobrowolne obozy pracy przy żniwach i czas po nich. Po dziewiątej klasie pojechaliśmy na obóz zorganizowany przez wychowawcę, Mietka Matrasa, do PGR-u pod Mielnem, a po dziesiątej – na ziemię pyrzycką pod Szczecin. Obozy rozpoczynały się w połowie lipca, pracowaliśmy przez dwa tygodnie głównie przy zbiorach rzepaku. Dostawaliśmy na rękę, po odliczeniu wyżywienia, po około czterysta, pięćset złotych. Z tą kwotą plus kieszonkowym od rodziców podróżowaliśmy po Polsce na książeczkowy autostop. Ruszaliśmy grupowo albo samotnie na miesięczną wędrówkę i byliśmy w drodze, dopóki starczało pieniędzy. Poznany w trasie kolega zaprosił mnie do Warszawy i tam zobaczyłem, jak się robi pieniądze z pieniędzy. W warsztacie jego ojca na parterze prowadzono zwykłą, nie pamiętam czego, produkcję i słychać było co chwila łup-łup-łup. Zaciągnięty do piwnicy, ujrzałem pracującą maszynę, tzw. sztancę. Podajnik podawał aluminiowe pięć groszy, maszyna robiła „łup” i wyskakiwał medalik z Matką Boską albo innym świętym. Na półkach stały pojemniki pełne pięcio- i dwudziestogroszówek. Medaliki sprzedawano po kilka złotych. Prawdopodobnie była to działalność nielegalna, bo gdy do piwnicy wszedł ojciec-właściciel, zrugał porządnie syna, zakazał mu dalszego podróżowania, a mnie po prostu wygonił. Do Krakowa musiałem wracać sam, a właściwie z nowo poznanymi dwiema dziewczynami, i było super, bo docierały już do nas pierwsze idee rewolucji obyczajowo-seksualnej i zaczynała się era rock-and-rolla. Jeszcze w podstawówce słuchałem Chubby Checkera i tańczyłem twista, a potem poznałem muzykę The Shadows, Beatlesów, Rolling Stones, Elvisa Presleya czy Billy’ego Halleya i tańczyłem motylkiem.
Własny drobny interes zrobiliśmy z kolegami w Międzyzdrojach, po zakończeniu pracy w PGR-ze na ziemi pyrzyckiej. Kupiliśmy dwa wiadra, a do nich po pięć kilo kiszonych ogórków z wodą, po czym poranną porą ruszyliśmy na dzikie plaże. Ogórki kosztowały cztery złote za kilogram, a spragnieni i skacowani po nocnym imprezowaniu faceci płacili złotówkę za sztukę i pięćdziesiąt groszy za pół szklanki wody po ogórkach. Po dwóch dniach ktoś nas podpatrzył, zrobiła się konkurencja, więc zmyliśmy się do Sopotu, by balować w słynnym już Non Stopie. W liceum mieliśmy w programie naukę dwóch języków obcych – języka rosyjskiego i do wyboru łacinę lub niemiecki. Z braku nauczyciela ku naszej rozpaczy nie było angielskiego, a tak bardzo chcieliśmy rozumieć, o czym śpiewają nasi rockowi idole. Język rosyjski szedł mi opornie z powodu niedouczenia w podstawówce, a niemiecki zaliczałem dzięki dużej spolegliwości nauczycielki, a właściwie, jak się wtedy mówiło w liceach, profesorki. Języka rosyjskiego, mimo jeszcze rocznego lektoratu na studiach, nie umiem do dziś, a o niemieckim zapomniałem.
Z czasów liceum muszę wspomnieć jeszcze o drużynie PCK i Jurku. Jeden z profesorów, Janusz Węgrzynek, stworzył zespół ratownictwa PCK, składający się z czterech czteroosobowych drużyn, a każda drużyna składała się z drużynowego (to ja), dwóch noszowych i torbowego noszącego wszelkie medykamenty (to Jurek). Ćwiczeń musztry i działań ratowniczych było sporo, ale w drugiej klasie wygraliśmy zawody powiatowe i wojewódzkie w Zakopanem, a następnego roku na krakowskich Błoniach zajęliśmy drugie miejsce. Z Jurkiem przez ostatnie trzy lata liceum siedzieliśmy w jednej ławce, zaprzyjaźniliśmy się i często popołudniami byliśmy nierozłączni. Zdaliśmy maturę i egzaminy na wyższe uczelnie – ja na nowo powstały wydział chemii Politechniki Krakowskiej, a on w końcu wylądował na garbarstwie przy Wyższej Szkole Inżynieryjnej w Radomiu. Obowiązkowo spotykaliśmy się pod koniec września, kiedy u rodziców czyniliśmy przygotowania do kolejnego roku akademickiego. Egzaminy poszły mi dobrze, zostałem przyjęty, odbyłem pierwszą praktykę robotniczą, w wakacje brałem udział w akademickim spływie kajakowym po jeziorach augustowskich. Zostałem zakwaterowany w akademiku przy ulicy Bydgoskiej. Dostałem sześćset złotych stypendium, sto dziesięć zapłaciłem za akademik, sto piętnaście za całodzienną stołówkę, a pozostała kwota plus pięćset złotych wyprawki rodzicielskiej musiała mi starczyć na cały miesiąc. Wybrano mnie na starostę grupy, a starszego, poważnie wyglądającego studenta, Janusza Zajęckiego, na starostę roku. Janusz to było ciekawe indywiduum. Blondyn, zaczesany do góry, trochę niższy ode mnie, nosił rogowe okulary minus siedem dioptrii. Był dziesięć lat starszy, mieszkał z dwoma kolegami. Rzucił studia medyczne w Białymstoku po trzecim roku i pojechał na Śląsk, gdzie pracował w kopalni, nosząc stemple na dole. Po roku zdał na AGH, na elektronikę, ale nie zaliczył roku, więc znowu dwanaście miesięcy pracował, ale już w Krakowie. Potem dostał się na fizykę na UJ, jednak ponownie nie zaliczył roku, kolejny rok przepracował, po czym razem ze mną zdał z pozytywnym rezultatem na chemię. Powiedział sobie, że jak zaliczy pierwszy rok, to będzie kontynuował studia do końca. Przez pierwsze dwa lata mieszkał na kwaterze prywatnej, trzeci rok ze mną przy ulicy Bydgoskiej w czteroosobowym pokoju, a ostatnie dwa lata mieszkaliśmy już sami w wyższym standardzie w Miasteczku Studenckim. Zaprzyjaźniliśmy się, nadawaliśmy na podobnych falach. Jako nieopierzonemu studentowi pierwszego roku, i to z prowincji, przyszło mi brać udział w wydarzeniach marca 1968 roku. Przyczyny, postulaty, idee jak za mgłą, ale ogólnouczelniany protest studencki jawi mi się w pamięci jako strajk okupacyjny na terenie akademików. Początek letniego semestru – nikt nie myślał o nauce. W pokojach tłok, prawie w każdym po jednym albo dwóch „waletów” z miasta, gorące dyskusje, mnóstwo różnego rodzaju ulotek, porozwieszane plakaty własnej produkcji i kilkukrotne, codzienne wiece na „Przewiązce” – łączniku, w którym w normalnym czasie odbywały się potańcówki przy muzyce z rozwieszonych głośników Radia Nowinki. Przestrzegany był zakaz spożywania na terenie akademików napojów alkoholowych, ale za to do części żeńskiej był całodobowy dostęp. Zakochani mieli raj, pojawiały się nowe uczucia. Mnie też złapało na dziewczynę z miasta. Dałem jej ksywkę „Mrówka”, bo z mrówczym zapałem przepisywała ulotki. Przyjęło się i do końca życia nikt z naszego środowiska inaczej się do niej nie zwracał.
Protesty trwały kilka dni. Kiedy nastroje zaczęły opadać, strajki powoli wygasały, na jednym z wieczornych wieców pojawił się rektor Sokalski i zaapelował gorąco, wręcz błagał o powrót na uczelnie. Przywódcy strajku z szacunku obiecali pojawienie się na zajęciach. Gdy tylko rektor opuścił akademiki, grupa zwolenników kontynuacji strajku zwołała kolejny wiec i po gardłowaniu do północy przeforsowała uchwałę o powrocie na uczelnie i rozpoczęciu o godzinie jedenastej strajku okupacyjnego w obiektach dydaktycznych. Następnego dnia rozpoczynaliśmy zajęcia o godzinie ósmej wykładem dla całego roku. Tuż po rozpoczęciu zajęć w sali pojawiła się kierowniczka dziekanatu z ogłoszeniem o porannej śmierci rektora. Zapadła cisza. Po chwili kobieta ogłosiła decyzję o żałobie i wolnych dniach rektorskich. Strajk na politechnice upadł. W tym roku, w obawie przed rozruchami, odwołano Juwenalia, a w następnym zezwolono na ich przeprowadzenie wyłącznie na terenie akademików. W kolejnym roku także ogłoszono Juwenalia, ale drugiego dnia wyprowadzono z miasta znaczną liczbę uczestników, przeprowadzając okraszony licznymi atrakcjami nocny pieszy marsz na trasie Rynek–Tyniec. Uczestniczyłem w nim i bladym świtem popijałem piwo na wiślanej, kamienistej łasze u stóp klasztoru. Podczas kolejnej niczym nieskrępowanej imprezy wziąłem pod wieżą ratuszową w Rynku tzw. ślub juwenaliowy. Szalone godziny wieczorne i nocne zakończyłem w łóżku „żony” w jednym z akademików Miasteczka Studenckiego. Na piątym roku odpuściłem sobie uczestnictwo w krakowskich Juwenaliach. Mimo tragicznych wydarzeń marca 1968 roku Zrzeszenie Studentów Polskich zorganizowało tradycyjny pieszy Rajd Politechniki w Bieszczadach, od stacji Komańcza przez połoniny do Ustrzyk Górnych, w ciągu pięciu dni. Kolejny rajd odbył się rok później w Beskidzie Niskim. W wakacje jeszcze zorganizowaliśmy się w dziesięcioosobową grupę i ponownie ruszyliśmy z namiotami na trasy bieszczadzkie. Zakończyliśmy ten prywatny rajd w knajpie przy nowo otwartej zaporze solińskiej, gdzie przy ulewnym deszczu, racząc się piwem, najpierw oczekiwaliśmy, a w końcu obejrzeliśmy telewizyjną relację z lądowania pierwszego człowieka na Księżycu. Rajdy miały znaczący wpływ na integrację naszego rocznika, rodzenie się przyjacielskich relacji podtrzymywanych aż do dzisiaj. Dotyczyło to także starszego, pierwszego rocznika nowo utworzonego Wydziału Chemii. W lokalu niedaleko teatru Bagatela do dziś w pierwszą środę miesiąca po godzinie osiemnastej można spotkać kogoś z tych roczników. Pięć lat szybko przeleciało. Sesja zimowa, rajd, sesja letnia i wakacje z wyjętym co najmniej miesiącem na obóz wojskowy lub praktykę studencką.
Dwa wydarzenia wpłynęły na moje dalsze życie. Pierwsze związane było z wojskiem. Objęty tzw. wojskowym szkoleniem studentów zaliczyłem po pierwszym roku poligon wojskowy w jednostce z tradycjami, słynnym Pierwszym Praskim Pułku w Wesołej pod Warszawą. Po ślubowaniu przyznano mi stopień starszego szeregowego podchorążego. Mimo zainteresowania historią wojskowości miałem głęboką awersję do służby wojskowej, funkcjonowania na rozkaz, wstręt do przechowywanego przez cztery lata w akademickim pawlaczu kompletnego wojskowego umundurowania. Jeden dzień w tygodniu szkolenia wojskowego nie tylko ja uznawałem za dzień stracony. Opuszczałem się w nauce, jak tylko mogłem, zaliczając kolejne lata bez oceny, a jedynie na indeksowy wpis „zal”. Zainteresowanie wzbudzały we mnie tylko dwa przedmioty – strzelanie z broni krótkiej i nauka jazdy samochodem. Uznałem, że z tych umiejętności będę korzystał w przyszłości. „Z powodu słabych wyników nauczania… student, starszy szeregowy podchorąży, nie kwalifikuje się do szkolenia na drugim poligonie… i zostaje przeniesiony do rezerwy” – tak mniej więcej brzmiała opinia po czwartym roku studiów. Ucieszyło mnie to niezmiernie – wojsko miałem z głowy. Koledzy, którzy pojechali na ten poligon, po zakończeniu studiów i kolejnym poligonie dostali gwiazdki i jako oficerowie ciągani byli na dalsze szkolenia przez prawie dwadzieścia lat.
Drugie wydarzenie związane było z Partią. W połowie drugiego roku Janusz wstąpił do PZPR. Już przymierzał się do pozostania na uczelni i zaczynał robić sobie plusy. Jako zadanie dostał wprowadzenie nowego kandydata wybranego spośród studentów. Wiedział, że już dawno wziąłem rozbrat z religią i znał moje materialistyczne poglądy i antyklerykalne nastawienie. Padło na mnie i… dałem się mu wykorzystać. Drugi nasz dobry kolega, Krzysiu Pieńkowski, który połknął bakcyla alpinizmu, kategorycznie mu odmówił. Krzysiu też pochodził z Tarnowa, znaliśmy się jeszcze z czasów konkursów recytatorskich. Po rocznym kandydowaniu w połowie trzeciego roku zostałem członkiem Partii. Byłem raczej biernym członkiem, opłacałem składki, na zebraniach przysypiałem, a w ramach zadania partyjnego wymyśliłem kontynuację pracy jako wiceprzewodniczący Zarządu Wydziałowego ZSP. Na trzecim roku przy nowym podziale według wybranych specjalizacji ponownie wybrano mnie na starostę grupy. W wydarzeniach grudnia 1970 roku studenci nie brali udziału, pomni lotnych brygad robotniczych, które w marcu 1968 roku rozganiały manifestacje studenckie kawałkami kabli elektrycznych zamiast pałkami. Wtedy też, na początku grudnia, podpisaliśmy z Grzesiem umowy o fundowanych stypendiach z zakładem Stomil Wolbrom. Stypendium było wyższe o trzysta złotych od państwowego. Grześ Łukaszewicz stał się moim bliższym kolegą w grupie i zmierzaliśmy ku przyjaźni. Pochodził z wojskowej rodziny i mieszkał z rodzicami w Nowej Hucie. „Krakusy” niezbyt pochlebnie wyrażali się o nowohucianach, traktowali ich jak mieszkańców drugiej kategorii, a Nową Hutę często nazywali podkrakowską wsią. Władza określała ich jako „wielkoprzemysłową klasę robotniczą”. Nową Hutę zbudowano jako miasto bez religii i kościołów. Nie wzięto pod uwagę, że większość mieszkańców stanowiła ludność napływowa ze wsi, gdzie wiara katolicka była zakorzeniona od dziada, pradziada. Tego nie da się tak łatwo zmienić. Stąd w 1960 roku doszło do protestów i rozruchów „w obronie krzyża”, które zaowocowały budową pierwszego kościoła w latach siedemdziesiątych.
Mnie też traktowano jako obcego, bo tarnowianin – chociaż galicyjak – to nie to samo co rodowity mieszkaniec „królewskiego miasta” i byłej Rzeczpospolitej Krakowskiej. Szczególnie dało się to odczuć w kawiarniach, gdzie namiętnie przesiadywali. Było takie powiedzenie: „Kraków to miasto kościołów i kawiarń”. Chyba na trzecim roku wymyśliliśmy z Januszem odwiedzanie i liczenie kawiarń. Kiedy znalazłem kawiarnię, zapraszałem go, a on stawiał kawę, i odwrotnie. W strefie A, czyli okolicach Rynku ograniczonych Plantami i Wisłą naliczyliśmy osiemdziesiąt cztery lokale. Krakusa można było poznać też po mowie, szczególnej modulacji, przeciąganiu samogłosek i powiedzeniach typu „idze, idze”.
Wakacje po czwartym roku, dłuższe po zwolnieniu z poligonu, przeznaczyłem na miesięczną praktykę u fundatora stypendium i włóczęgę po kraju. Podczas praktyki mieszkaliśmy w domkach kampingowych na terenie pięćdziesięciometrowego basenu z wieżą, wybudowanego przez zakład na rzecz miasta. Do zakładu chodziliśmy na obiady, a w pochmurne, deszczowe dni poznawaliśmy cykle produkcyjne. Mieliśmy swobodę, bo zaproponowaliśmy dyrektorowi, że będziemy poszukiwać tematów do prac magisterskich związanych z produkcją. Na basenie wzbudzaliśmy duże zainteresowanie i zawarliśmy sporo znajomości, zwłaszcza wśród płci pięknej. Udało mi się też urwać do Radomia na ślub Jurka z piękną Radomianką, koleżanką ze studiów. Obydwoje skończyli już studia i po miesiącu miodowym Jurek rozpoczął pracę we wrocławskiej garbarni. W ciągu roku miał też dostać obiecane mieszkanie. Obecni na weselu starszy i młodszy brat Jurka zaprosili mnie nad jezioro w okolicy najwyższego wzniesienia Pomorza – Wieżycy. Mieli tam podjąć pracę jako ratownicy. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że przydzielono im prawdopodobnie inne jezioro i nikt nie wiedział, jakie i gdzie. Nie podjąłem próby poszukiwania, ale wpadłem na pomysł odwiedzenia kuzyna Tomasza, stoczniowca w Szczecinie. Wybrałem fatalną drogę do podróży autostopem, bo przez Chojnice i Wałcz. Samochodów było jak na lekarstwo. Po kilku dniach, w sobotni wieczór, uziemiłem się w Reczu. Nie uśmiechała mi się bezczynność do poniedziałku w nieznanym mieście, więc kupiłem bilet kolejowy i niedzielnym porankiem zapukałem do drzwi mieszkania kuzyna. Mieszkał w wynajętym pokoju z rodziną kolegi stoczniowca. Poszliśmy na śniadanie do pobliskiego baru mlecznego, a w drodze powrotnej natknęliśmy się na jego kolegów oczekujących na otwarcie baru piwnego. Toastami „za zdrowie studenta” i „nie napijesz się z klasą robotniczą?” prawie mnie upito. Żar lał się z nieba, było powyżej trzydziestu stopni. Padło hasło – bierzemy kąpielówki i płyniemy na Dąbie. Po przypłynięciu stateczkiem wycieczkowym od razu się rozebrałem i poszedłem popływać. Odległość do czerwonej boi wydawała się w sam raz. Dopłynąłem do niej ostatkiem sił. Objąłem ją kurczliwie i ogarnął mnie strach. Przeceniłem siły. Do brzegu daleko, a wokoło pusto. Wzywać pomocy? Zacząłem marznąć. Co zrobić, aby nie iść na dno? Żal tak wcześnie i głupio umierać. Przewróciłem się na plecy i powoli, regulując oddech, popłynąłen do bardzo odległego brzegu, aż poczułem na plecach jego piaszczyste dno. Upadłem na koc i spałem jak zabity cztery godziny. Uratowałem życie. Od tamtego wydarzenia nigdy nie podjąłem próby pływania po alkoholu.
Piąty rok studiów to zupełny luz. W zimowym semestrze było kilka zajęć specjalistycznych, a w letnim tylko konsultacje do pracy magisterskiej. Więcej czasu mieliśmy na teatr, filharmonię czy operę i sobotnie dyskoteki. Czas szybko płynął. Po wykonaniu części doświadczeń na uczelni przekonaliśmy dyrektora „Stomilu” o konieczności prowadzenia eksperymentów w zakładzie i już w maju wylądowaliśmy w domkach kampingowych na terenie basenu. Doświadczenia prowadziliśmy popołudniami i w nocy, jak zwalniało się miejsce w laboratorium zakładowym. Nasze prace magisterskie miały jednakową część teoretyczną, a różniły się tylko częścią doświadczalną – Grzegorz badał przydatność jednego surowca, ja innego. Trochę cwaniacko. W lipcu pojechaliśmy na wesele kolegi z grupy specjalizacji do wioski u źródeł Białej Przemszy. Balowaliśmy równe siedem dni i tyleż samo się leczyliśmy na basenie. W tym samym miesiącu pojechałem jeszcze na dwutygodniowy pobyt wypoczynkowy nad morze do Łaz z młodą kadrą robotniczą zakładu. Chłopcy mocno pili, zaczynając już, gdy tylko autokar ruszył spod bram zakładu. W sierpniu rozjechaliśmy się na ostatnie wakacje. Pojechałem już na potwierdzone jezioro do Czapielskiego Młyna w pobliżu Kartuz na Kaszubach, gdzie brat Jurka zatrudnił się jako ratownik. Wspaniale spędzony czas. Imprezy, ogniska, tańce, dziewczyny, wędkowanie, jazda rowerami do karczmy w Brodnicy z wiadrami po piwo, gaworzenie przy piwie tamże ze starymi Kaszubami, wycieczki na większe jeziora – Ostrzyckie i Raduńskie tworzące sześćdziesięciokilometrową pętlę do żeglowania. Balowaliśmy aż do zamknięcia ośrodka w drugiej połowie września.
Po powrocie chciałem trochę przedłużyć sobie studia i w październiku załatwiłem możliwość waletowania w fatalnych warunkach na przewiązce akademika przy ulicy Bydgoskiej. Brak stypendium, kontaktów z koleżankami i kolegami, którzy rozjechali się po Polsce, by podjąć pracę zawodową, brak warunków do pisania pracy magisterskiej spowodował rezygnację z tego pomysłu. Umówiliśmy się z Grzegorzem, że na początku listopada jedziemy do Wolbromia i podejmujemy pracę w „Stomilu”. To był koniec pięknego życia studenckiego, chociaż musieliśmy jeszcze napisać prace magisterskie i je obronić. Mieliśmy tylko absolutorium. Chciałem też ściągnąć z rodziców konieczność łożenia na moje studia. Pisklę dorosło i wyfrunęło z gniazda.