- W empik go
Jak mój dziadek zaskoczył Hitlera - ebook
Jak mój dziadek zaskoczył Hitlera - ebook
Jak mój dziadek zaskoczył Hitlera opisuje unikalne i fascynujące wspomnienia wydarzeń z dramatycznej historii Polski XX wieku. Pośród wielu pasjonujących wątków w książce pojawiają się obszerne fragmenty na temat życia Józefa Kiszkurno – dziadka autorki – wielokrotnego mistrza świata w strzelaniu do rzutków. „Mistrz” jedną ze swoich wielkich nagród zdobył w czasie olimpiady w Berlinie w 1936 roku, a inkrustowaną bursztynami paterę z podpisem „od Fuhrera” wykorzystywał później w czasie wojny jako bilet wstępu do obozów koncentracyjnych, gdzie chodził z łapówkami Armii Krajowej, aby ratować życie więźniów.
Ewa Sobotowska spędziła swoją młodość w Borach Tucholskich i Warszawie. Po ślubie wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych, gdzie w okresie od 2003 do 2005 roku współpracowała z amerykańskim pisarzem Andrew Carroll (którego książka War letters przez rok znajdowała się na liście bestsellerów New York Times’a). Zbierała, analizowała i tłumaczyła polskie listy wojenne do jego następnej książki Behind the Lines, która również stała się amerykańskim bestsellerem.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7722-653-7 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najpiękniejszy poranek tej zimy.
Otworzyłam szeroko okno. Wtargnęło ostre, przejmujące powietrze. Zaparło dech, mroźny pocałunek. Tak wiele ich w życiu.
Już koniec lutego. Mija najdłuższy miesiąc roku. Nieważne tu są liczby, istotne są uczucia. Przez dwadzieścia osiem, a co czwarty rok przez dwadzieścia dziewięć dni, ranki i wieczory, godziny i minuty przepływają znacznie wolniej. Boleśnie odczuwam ich przemijanie.
Mama nigdy nie lubiła zimy i dołożyła wszelkich starań, aby utrwaliło się w mojej pamięci, że zima nie jest dobrą porą roku w życiu naszej rodziny.
Nasza rodzina, moja rodzina! Wszystko, co się w niej wydarzyło, odnosi się do strony uczuciowej. Nasz sposób zapisywania zdarzeń, historii nie opiera się koniecznie na przeżyciach, ale głównie na wielkim emocjonalnym ładunku, jakie ze sobą niosą.
Urodzona pod znakiem Wagi, zawsze szukam balansu, czyli równowagi i… piękna. Waga ma dar znajdowania uroku wszędzie i we wszystkim, nawet w miejscach, gdzie wydawałoby się, że ono nie istnieje. To wszystko oczywiście zostało mi narzucone w dniu narodzin, a nie poczęcia. Dlaczego jest to ważne, wyjaśnię wkrótce.
Kilka lat później, kiedy potrafiłam czytać, a ciekawość świata i odnajdywanie siebie stały się celem mego życia, dowiedziałam się z książek, że: „Waga jest jednym z najbardziej pożądanych znaków zodiaku”. Wprowadziło mnie to we wspaniały nastrój i czując, że szale mych emocji wyważone są choć na chwilę, a jest to stan, który zdarza się tylko w wyjątkowych sytuacjach, zaczęłam chciwie zaspokajać wiedzę w dziedzinie astrologii. Znalazłam informacje, które pomogły mi lepiej zrozumieć siebie i swoje postępowanie. Dowiedziałam się z nich, że powinnam być nie tylko urocza, pożądana w towarzystwie, ładna, otoczona prawdziwymi przyjaciółmi, ale jednocześnie nie tolerować krytyki na swój temat. Niekorzystne zaś było według ksiąg astrologii zagłębianie się w arkana nauk ścisłych. Skoro los nie obdarzył mnie talentami artystycznymi, nie potraktowałam poważnie tych wskazań i z radością uczyłam się matematyki i chemii.
Nie znalazłam natomiast w dziełach astrologii niczego na temat szczególnej wrażliwości Wagi na niesprawiedliwość i krzywdę ludzką, co uważam za poważne przeoczenie.
Z odnalezionego przypadkowo w babcinej biblioteczce dzieła zatytułowanego „Kosmologia – czyli o początku i końcu świata” (autora niestety nie pamiętam), po przeczytaniu szerokiego wstępu, który między innymi udowadniał, że astrologia jest matką wszelkich dziedzin wiedzy, z której natchnienie czerpał nawet Albert Einstein, zrozumiałam tylko, że moimi szczęśliwymi numerami są jeden, dwa i siedem, co znalazło potwierdzenie w moim życiu. Przemawia za tym chociażby data mego urodzenia – w dniu siedemnastym, roku 1..2.
Rozwój intelektualny i komfort psychiczny stanowią credo naszej rodziny. Piękne i pożyteczne, ale czy można osiągnąć komfort psychiczny przy jednoczesnym rozwoju intelektualnym!? Jedno zaprzecza drugiemu, przynajmniej ja, Waga, tak to odczuwam. Wiedza wywołuje niepokój, dalsze pragnienie odkrywania świata. Poznawanie i myślenie twórcze nie pozwala na odpoczynek.
W tej sytuacji zasada dążenia do równoczesnego rozwoju intelektualnego i komfortu psychicznego jest na tyle kontrowersyjna, że nie rozmawia się o niej, ale której spełnienia lub usiłowania realizacji oczekuje się od członków rodziny.
Z tego też powodu klan nasz charakteryzuje się szczególnie barwną menażerią indywidualności.
Moje wspomnienia nie są opowiadaniem o tym, jak to było. Moje wspomnienia to zapamiętana historia mojej rodziny, przemyślenia jej członków i moje uczucia związane z przeróżnymi wydarzeniami. Bez tych trzech elementów historia ta nie miałaby racji bytu, bo tak jak podkreślałam – nie fakty, ale emocje, nie słowa, ale przeżycia malują jej prawdziwy obraz.
W warszawskim domu rodzice nie zgadzali się na trzymanie zwierząt. Znalazłyśmy z moją siostrą Joanną świetne rozwiązanie. Po prostu wymyśliłyśmy sobie psa, który teraz prawdopodobnie zyskałby miano wirtualnego szczeniaka. W tamtych latach skłoniłyśmy otoczenie do użycia wyobraźni. Uważam, że opisanie tego błahego na pozór faktu powinno być istotnym elementem wprowadzającym do historii mojej rodziny.
A było to tak.
Pewnego dnia wracałyśmy z Joanną wieczorem do domu. Po drodze spotykałyśmy różnych znajomych i wszyscy, dosłownie każda napotkana znana nam osoba wyprowadzała na spacer swoje piękne boksery, pudle, foksteriery, spaniele. Zrobiło się nam smutno. Trochę później, przy kolacji, upuściłam niechcący widelec i schyliłam się, aby go podnieść. W tym samym momencie Joanna podskoczyła, jakby coś ją ugryzło w nogę.
– A cóż tak podskoczyłaś, jakby pies cię za nogę złapał? – odezwała się mama.
– Nie, nie złapał za nogę, tylko kapeć mi ogryza – oświadczyła siostra.
– Kto ogryza? – spytał tata.
– Kora – odpowiedziałam bez zastanowienia.
Dalej spokojnie popijaliśmy herbatę, kiedy wkroczyła zirytowana Marysia – nasza niania vel gosposia – trzymająca talerzyk z pokrojoną cytryną i oświadczyła:
– Ktoś mi schował jedną cytrynę. Zostawiłam i nagle nie ma.
– Kora! Korunia! – wykrzyknęłyśmy prawie jednocześnie z Joanną.
– Jaka Kora? O czym dziewczynki mówią, pani doktór?
– No… Kora… pies.
– Jamnik – wtrąciłam.
– Szorstkowłosy – dodał tata.
– Ja zwariuję. Była mowa, proszę państwa, że zwierząt nie będzie. Ja w każdym razie nie podejmuję się sprzątania po psie.
– Nie ma sprawy. Bierzemy całą odpowiedzialność na siebie…
Nie zdążyłyśmy dokończyć, kiedy mama spojrzała na mnie karcąco.
– Przecież umówiliśmy się, że nie będzie karmienia psa przy posiłkach!
Marysia odsunęła swoje krzesło i zajrzała zadziwiona pod stół:
– Joasiu, proszę przynieść z kuchni szmatę. Jest nalane!
W ten sposób narodził się nasz pies, który na zawsze pozostał szczeniakiem i mieszka u rodziców do dnia dzisiejszego. Ci, którzy nie chcą, nie zauważają go, a ci, którzy nas rozumieją – cieszą się Korunią razem z nami.
Równie skomplikowanie dla Wagi przedstawia się kwestia mego poczęcia i pierwszy życiowy dylemat – czy jestem owocem miłości, czy zdrowego rozsądku? Sprawa ta do dziś, mimo wielu starań z mojej strony, nie została wyjaśniona, aczkolwiek szala przeważa w stronę świadomego wyboru.
Przez wiele lat bezkrytycznie cieszyłam się istnieniem na ziemi, obcowaniem z kochającą rodziną, aż do momentu, kiedy dowiedziałam się o prawdziwym powodzie sprowadzenia mnie na świat dzięki życzliwości powinowatej. Dowiedziałam się, że moja mama po urodzeniu Joanny niebezpiecznie traciła na wadze. Wyglądała jak szkielet, nie trzymały się na jej biodrach spódnice, tak że zapadnięty brzuch wypełniała ręcznikiem. Okazało się też, że przy okazji gwałtownego schudnięcia opadła jej nerka. Opiekujący się nią profesor po nieudanej kuracji tuczącej polecił jako kolejne rozwiązanie – ciążę. Urodziłam się więc w niecały rok później po tej lekarskiej konsultacji, a matczyne kłopoty z nerkami minęły bezpowrotnie.
Cóż za wielka radość dla Wagi od samego początku życia czuć się przydatną. Fakty dowodziły, że nie stawiano mi żadnych wymagań co do płci, za to oczekiwano ode mnie, że urodzę się zdrowa i w terminie ściśle określonym nauką, czyli po zakończeniu roku akademickiego… Niestety z drugiego postawionego mi wymagania nie wywiązałam się, albowiem przyszłam na świat w czasie najważniejszych egzaminów, przez co mama musiała o dwa miesiące dłużej czekać na swój dyplom lekarski.
Imiona były wybrane zawczasu: Rafał lub Ewa. Logicznie myśląc, powinnam była zostać Ewą, ale… ojciec mój, który poszedł zarejestrować mnie w urzędzie stanu cywilnego, przechodząc przez skwer, zobaczył śliczną dziewczynkę, bawiącą się wśród jesiennych liści, i spytał o jej imię. To było wystarczającym powodem, by nazwać mnie Małgorzatą Ewą. Oczywiście nikt nigdy nie zwracał się do mnie per Małgosiu, ale pozostałam nią w urzędowych dokumentach, aż do momentu, kiedy sama wzięłam sprawy w swoje ręce i w Stanach Zjednoczonych na emigracji oficjalnie zmieniłam kolejność imion.
Chaos wydarzeń nie opuszcza mnie do dnia dzisiejszego.
Co gorsza, nie ochrzczono mnie zaraz po urodzeniu. Przez pierwsze cztery lata musiałam żyć obarczona grzechem pierworodnym. Na dodatek pieszczotliwie nazywano mnie „kundlem niechrzczonym”, co wcale nie było zabawne. Nie mogłam jednak dać poznać, że przezwisko to było dla mnie przykre. Okazanie bowiem słabości tego rodzaju w mojej rodzinie stawało się natychmiast powodem kolejnych żartów.
Na pocieszenie pozostały wspomnienia z dnia otrzymania mego pierwszego sakramentu – mały barokowy kościół w Pruszczu koło Tucholi, biała sukienka w pastelowe kropki, dwie bryczki zaprzężone w kare konie i oczywiście rodzice chrzestni, dziadkowie i kuzyni.
W niedługim czasie po tej uroczystości, kiedy już byłam na tyle dojrzała, aby zacząć świadomą walkę o ustalenie swojej pozycji w domu, zostałam zaszufladkowana przez mamę do kategorii „nosząca piętno dziedzictwa”. Trzeba tu zaznaczyć, że zwyczaj katalogowania ludzi według tylko jej znanego systemu nie daje możliwości przejścia z jednej grupy do drugiej. Wyjątkowo więc ważne było znaleźć się jak najwcześniej w kategorii wybranej przez siebie.
Okazało się, że moje dziedzictwo to: wzmożone poczucie własnej wartości, talent do fantazjowania i… hazardu. Nie będę wchodzić w szczegóły i wymieniać osób, po których zostałam spadkobierczynią tych cech, aby nie dotknąć w żaden sposób moich chrzestnych rodziców.
Mimo to byłam dzieckiem szczęśliwym i rosłam zdrowo w czasach wyjątkowych, pełnych kontrowersji.
W dzieciństwie miałam dwa domy, co szczególnie jest zrozumiałe, jeśli jest się Wagą. Do czasu pójścia do szkoły mieszkałam ponad pół roku w Warszawie z rodzicami, a resztę czasu spędzałam u dziadków w bezkresnych lasach na północy Polski, w Borach Tucholskich.
Ten styl życia nauczył mnie szybkiego przystosowywania się do zmiennych warunków oraz spełniania oczekiwań narzucanych przez zróżnicowane, niemające ze sobą wiele wspólnego otoczenie i towarzystwo. Traktując sprawę w sposób mniej skomplikowany, wyrobiłam w sobie zdolności adaptacyjne, a wszelkie sytuacje starałam się wykorzystać na swoją korzyść. Będąc miłą i nie mówiąc „nie” (proszę nie posądzać mnie o konformizm), robiłam to, na co miałam ochotę i co sprawiało mi przyjemność. Wyjątkowo bowiem ważny był dla mnie we wczesnym dzieciństwie komfort psychiczny, który znacznie zaniedbałam później na korzyść rozwoju intelektualnego.
Nie zdając sobie sprawy, jak ogromnie tęskniłam za matką i ojcem, przebywając z dziadkami w Borach Tucholskich, i jaki wpływ wielokrotna długotrwała rozłąka miała na moją przyszłość, stworzyłam sobie świat marzeń, niedostępny dla otoczenia. Świat, w którym rzeczywistość i wyobraźnia przeplatały się w sposób nieprzewidywalny, pełen spostrzeżeń i zasłyszanych historii nie zawsze dla mnie zrozumiałych. Będąc wnikliwym obserwatorem, zauważyłam, że jeśli spełnia się choć powierzchownie oczekiwane wymagania, można zyskać swobodę (przynajmniej w młodym wieku), ponieważ zadowolenie osłabia czujność i wrażliwość.II
Dziadek był moim najwspanialszym i jedynym przyjacielem z dzieciństwa.
Odkąd tylko pamiętam, nazywał mnie Milionem, czym wyrażał moją szczególną pozycję w jego życiu. Przy nim czułam się szczęśliwa i bezpieczna. Kochał mnie taką, jaką byłam, po prostu akceptował mnie bez zastrzeżeń. Cieszył się, kiedy mu śpiewałam:
W zielonym gaiku liście opadają,
Już mnie rodzice za pierwszego dają.
A ten pierwszy składa wiersze, nie wyjdę za niego,
A ten drugi bije sługi…,
A ten trzeci bije dzieci…,
A ten czwarty jest uparty…,
A ten piąty chodzi w kąty…,
A ten szósty jest za tłusty…,
A ten siódmy…
i mimo że ta piosenka nie miała dla mnie żadnego sensu, to wiedziałam, że go bawi. Spytałam kiedyś, czy nie śmieszy go głupota tekstu, bo jak mogą liście spadać, jeśli są zielone. Zignorował i poprosił, żebym mu coś innego zanuciła.
Zajęło mi trochę czasu przyzwyczajenie się do jego szczególnego sposobu bycia. Dziadek potrafił wyłączać się w najmniej przewidywanych okolicznościach. Mówiąc językiem współczesnym – było to absolutne mistrzostwo świata. Potrafił patrzeć na rozmówcę swoimi błękitnymi oczami z wielkim zainteresowaniem, będąc myślami gdzieś bardzo daleko. Czasami powroty bywały zabawne.
Jechaliśmy kiedyś samochodem z Bydgoszczy do Tucholi, gdy zauważyłam hasło wymalowane na moście: „Precz z syjonizmem – agenturą imperializmu”. Wyczyn był to nie byle jaki, że cokolwiek odczytałam w gęstym od dymu samochodzie. Dziadek palił cygara, okna pojazdu trzymał szczelnie zamknięte, aby go nie przewiało.
Poza słowami „precz” i „z” wszystkie pozostałe wyrazy były mi obce. Przeczytałam je głośno i wyraźnie.
– Dziadku, o co tu chodzi? – spytałam.
Ponieważ nie zareagował, powtórzyłam jeszcze raz trochę głośniej:
– Precz z syjonizmem – agenturą imperializmu! – ale zamiast wyjaśnienia usłyszałam:
– O, o tak, województwo bydgoskie wita i zaprasza.
Dziadek kochał jeść i był nie tylko wielkim smakoszem, ale wręcz łakomczuchem. Uważał, że wszystkiego należy spróbować i zachęcał mnie do kosztowania rzeczy niebywałych: gotowanych rybich łbów, surowej siekanej wątróbki, a szczególnie się cieszył, kiedy na śniadanie zjadałam kwaśne śledzie marynowane, oprawiając je nożem i widelcem z precyzją chirurga.
Popisywał się też przed znajomymi moją zdolnością zawijania onuc i kazał pokazywać kolanko przed polowaniem, bo przynosiłam mu szczęście. A on zabierał mnie w knieje, nauczył rozumieć i szanować przyrodę. Dzięki niemu do dziś las jest moją wielką miłością.
W dniu pogrzebu dziadka pułkownik Stanisław Frydrych – członek Międzynarodowej Federacji Strzeleckiej (ISSF) – pożegnał go słowami:
– Niech ci wiecznie szumią bory, niech ci wiecznie śpiewa las.
Zawsze czułam, że jeszcze za życia był on nierozłączną częścią tych lasów i borów, choć dla mnie pozostał przede wszystkim wspomnieniem szczęśliwej wczesnej młodości.
Babcia była chodzącą dobrocią i uosobieniem cierpliwości, ale towarzystwo Mistrza – tak go wszyscy nazywali – odpowiadało mi najbardziej.
Z garstki informacji, poza drzewem genealogicznym, które przekazał brat Mistrza, Antoni Kiszkurno, wynika, że agnatem rodu był mój prapradziadek, uczony, Andrzej Kiszka-Zgierski, wyróżniony przez papieża Piusa IX Orderem Złotej Ostrogi, a następnie tytułem hrabiego papieskiego. Ścigany przez carat za udział w powstaniu styczniowym, osiadł w zaścianku Kiszkurnia nad rzeką Kiszkurnianką. Ożenił się z Marią Kiszkurno i dla bezpieczeństwa przyjął jej nazwisko.
Nieszczęśliwymi losami naszej powstańczej rodziny zainteresowała się zaprzyjaźniona rodzina Tyszkiewiczów – magnatów na Białorusi i Litwie. Oddali oni Kiszkom-Kiszkurnom połać ziemi do zagospodarowania wśród borów, kilkadziesiąt kilometrów od Mińska Białoruskiego. Majątek ten nazwano Rosochą.
Andrzej miał sześciu synów, z których najstarszy, Adam, mój pradziadek, został spadkobiercą majątku i pełnił funkcję hrabiowskiego nadleśniczego. Rosochę doprowadził do rozkwitu. Ożenił się z Marią z domu Sycz, z którą miał siedmioro dzieci – czterech synów: Antoniego, który został księdzem, Józefa – mojego ukochanego Mistrza, Witolda, Franciszka oraz trzy córki: Helenkę i bliźniaczki – Barbarę i Annę.
– Dziadku – usiłowałam dowiedzieć się czegoś więcej od Mistrza – podobno naszym przodkiem był uczony Andrzej Kiszka-Zgierski, który zamieszkał w Kiszkurnii i tam się ożenił?
– Tak, i wtedy też przestał pisać łacińskie traktaty dla papieża Piusa IX. Niestety stracił wzrok. Miał jakąś zwyrodnieniową chorobę oczu. Prawdopodobnie jaskrę. Wielkie to było nieszczęście. Był nie tylko uczonym, ale i wybornym myśliwym. Gdy już zupełnie przestał widzieć, a w pobliżu urządzano łowy z psami gończymi, przenosił się na taras, żeby nasłuchiwać. Z emocją komentował przebieg polowania. Zadziwiał wszystkich – bezbłędnie określał, ile i jakiej zwierzyny ubito.III
Dziadkowie poznali się na Białorusi. Mieszkali w niedaleko od siebie położonych dworkach. Pochodzili z rodzin, w których patriotyczne polskie tradycje były szczególnie pielęgnowane, gdzie dbano o wykształcenie młodzieży, wysyłając ją do gimnazjum w Mińsku Białoruskim, a na studia do Sankt Petersburga.
Z rozmów z dziadkiem wynikało, że życie na wschodnich rubieżach było fascynujące, a codzienność dostarczała mnóstwo niespodzianek i przygód. Tereny były rzadko zaludnione, zaś majątek, w którym mieszkali, leżał wśród lasów i bagien. Podczas kiedy babcia opowiadała o rodzinie, przyjaciołach, tradycjach i obyczajach, Mistrz snuł wspomnienia o lasach, zwierzętach i polowaniach. Najczęściej i najchętniej opowiadał o wilkach. Odnosiłam wrażenie, że ludzie i wilki stanowili nierozłączny element tamtejszej rzeczywistości. Nawet kiedy się wydawało, że będzie mówił o czymś innym, to nagle w rozmowie się pojawiał przedstawiciel gatunku canis lupus. Chociażby historia, z której, przynajmniej tak sądziłam, dowiedzieć się miałam, jak przyjmowano wówczas gości, zamieniła się w inną.
– Ponieważ odległości były pokaźne, każdy przyjazd znajomych czy rodziny w odwiedziny był powodem do wielkiej celebracji.
Zdarzyło się to zimą, w czasach, gdy wielkie śniegi i mrozy nie były niczym nadzwyczajnym. Niespodziewanie przyjechali goście. Domownicy zorientowali się, że wyczerpują się zapasy alkoholu i wysłano do miasta stangreta po zakupy, przykazując, by nie zapomniał przywieźć beczki do kiszonek. W drodze powrotnej przezorny woźnica nasypał do niej sieczki, albowiem mróz był siarczysty. Droga do domu była prosta. Puścił więc wodze, koń ruszył, a sam usadowił się wygodnie w beczce, by się rozgrzać. Przy okazji opróżnił butelkę wódki i zasnął. Nad ranem obudził się, a gdy ujrzał światło dzienne, okazało się, że sanie stoją o krok przed majątkiem. Konia niestety w nocy zjadły wilki. Na miejscu zbrodni pozostał stary, niedołężny basior, który wylizywał resztki z chomąta. Rozwścieczony stangret chwycił za biczysko i zaczął tłuc wilka. Bestia, zaplątana w uprząż i przerażona atakiem, pociągnęła sanie aż pod bramę majątku.
Pytałam wytrwale, jak spędzano czas, a dziadek opowiadał kolejne myśliwskie anegdoty.
– Kiedyś basior podkopał się do owczarni i udusił owcę. Pchając ją przed sobą, zablokował wyjście, odcinając sobie tym samym drogę ucieczki. Oczywiście zapłacił za to życiem i…
W końcu babcia przychodziła z pomocą:
– Zimą były kuligi.
Nie dopuszczając nikogo do słowa, Mistrz snuł dalej:
– W zimie wygłodzone wilki podchodziły blisko domostw. Rodzice moi mieli siedmioro dzieci, w tym czterech synów. Kiedy byliśmy mali, tacy jak teraz jesteś ty, nasłuchaliśmy się wielu opowieści i wiedzieliśmy, że wilki są szczególnie groźne zimą.
Chcąc się przysłużyć ojcu, wpadliśmy kiedyś na pomysł rozprawienia się z nimi za pomocą trucizny. U Żyda aptekarza kupiliśmy w tajemnicy sporo strychniny i naszpikowaliśmy nią skórę padłego psa, którego ułożyliśmy pod lasem. Następnego ranka dookoła pełno było świeżych wilczych tropów, ale przynęta pozostała nietknięta. Poszliśmy po poradę do starego gajowego.
– Wilków nie znacie, a walczyć z nimi chcecie – obruszył się i pouczył, aby psa nie dotykać, obwiązać sznurkiem, podciągnąć pod sam dom i tam pozostawić, co też skrzętnie uczyniliśmy.
W nocy nadeszła śnieżyca i pokryła świat świeżym puchem. Cały następny dzień chodziliśmy niespokojni, czekając, aż ustanie i będziemy mogli sprawdzić, co się z psem stało. Wkrótce do domu wrócił ojciec. Okazało się, że wilki zawlekły zatrute zwierzę do lasu i pożarły. Padło ich siedem.
Stanęliśmy dumni w trójkę przed ojcem – Antoni, Witold i ja. Franciszek dopiero uczył się chodzić. Oczekując pochwały, byliśmy zaskoczeni, że ojciec zganił nas za ten wyczyn.
– Józiu, dziecko pytało o kuligi. Daj spokój tym wilkom – starała się pomóc mi babcia.
Dziadek, nie zwracając na to uwagi, snuł dalej:
– Po tym wydarzeniu mój brat, a twój stryjeczny dziadek, Witold, nadal chciał przypodobać się ojcu, i wykorzystując chwilową odwilż, postanowił zrobić pod lasem pułapkę na wilki. W sekrecie przez kilka kolejnych dni kopał wielki dół, który następnie zamaskował gałęziami. By zwabić drapieżnika, na żerdzie nabił kawałki mięsa.
Całą noc ostro śnieżyło. Gdy rano domownicy zasiedli do śniadania, okazało się, że Witolda nie ma. Nawoływania nie pomogły, wyruszono na poszukiwania. Na szczęście w świeżym śniegu odnaleziono ślady, które wiodły do lasu. Nagle trop się urwał. Stali na brzegu zapaści. W dole, w jednym rogu siedział ogromny basior, a w drugim przerażony Witold. Trzeba było najpierw ubić zwierza, a potem wydostać młodzieńca.
Witold nie był w stanie opowiedzieć swojej historii, albowiem szok, jaki przeżył, pozbawił go głosu na kilka dni. Później okazało się, że wcześnie rano, kiedy domownicy jeszcze spali, poszedł sprawdzić swe dzieło, ale śnieg tak grubo pokrył teren, że sam wpadł w pułapkę. Wilk zachowywał się spokojnie, dopóki Witold nie zaczął wzywać pomocy. Wówczas począł kręcić się nerwowo. Witold zamilkł, bestia siadła, ale kiedy tylko próbował poruszyć się, pokazywała zęby. Nie miał więc innego wyjścia, jak modlić się i cicho czekać na pomoc.
Po tym wydarzeniu ojciec postanowił zabrać mnie na wabienie wilków.
– Dlaczego dziadka? – spytałam.
– Józiu, tatuśku kochany, zostaw te wilki w spokoju, dziecko chce się dowiedzieć, jakie to były kuligi.
– Zaraz, żono, pozwól mi łaskawie skończyć.
Wybraliśmy się do kniei z moim ojcem Adamem, czyli twoim pradziadkiem. Kiedy oddaliliśmy się najwyżej półtora kilometra w głąb lasu, tata niespodziewanie zawabił i natychmiast otrzymał wilczy odzew. W odległości mniej więcej dwustu kroków odezwał się pojedynczy wilk przodownik, a wkrótce rozległo się wycie całego licznego stada.
Uczyniło to na mnie wstrząsające, wprost niesamowite wrażenie. Głosy wilków były tak groźne i straszliwe w swej krwiożerczości, a równocześnie tak pełne beznadziejnej melancholii, że słuchając tej orkiestry, trząsłem się cały jak w febrze. Zęby dzwoniły, cierpła skóra, a nogi się uginały pode mną. Stanąłem za ojcem, jakby chcąc w ten sposób odgrodzić się od wilczej sfory. Dosyć już, dosyć… – powtarzałem w myśli.
Tata ubił wówczas dużego basiora, który odbił się od watahy i najśmielej szedł na zew. Po strzale umilkły wilcze głosy, a zwierzęta zmieniły kierunek i poszły w dalsze okolice. Długo nie mogłem się opanować i uspokoić. Na zawsze pozostało mi niezapomniane wrażenie potwornej grozy, którą wywołały ich głosy.
Zawsze podziwiałam u dziadka i ojca talent do naśladowania odgłosów zwierząt i ptaków. Odnosiłam wrażenie, że potrafią rozmawiać z całym lasem, że są nieodłączną częścią otaczającej ich natury. Wilków żaden z nich nie chciał naśladować, nawet na moje gorące prośby. Może mieli rację. Po co złego wzywać?
Tata jest wspaniałym i chętnym gawędziarzem. Kiedy pytałam go o młodość dziadków, zawsze zaczynał od opisów ciężkich mrozów i zimy, a kończył optymistycznym akcentem:
– Życie wcale nie było smutne w sezonie, gdy wydawałoby się, że niesprzyjająca aura zamykała wszystkich w domach i uniemożliwiała sąsiedzkie kontakty.
– Wiem, zimą odbywały się kuligi – udało mi się któregoś razu naprowadzić rozmowę na temat.
– O szlichtadę musisz spytać babcię.
Okazało się, że dziadkowie spotkali się właśnie zimą, kiedy pod koniec karnawału kulig przybył do dworu wspólnych znajomych i sąsiadów. To był pierwszy raz, kiedy zorientowałam się, że zima nie zawsze musi być niedobra dla naszej rodziny. Wbrew teorii mamy.
Oczywiście oczami wyobraźni stworzyłam sobie obraz sanny, podczas której młodziutka babcia wraz z towarzyszącymi uczestnikami uciekają przed wilkami, a naprzeciw nich pędzi dziadek na koniu na odsiecz z bronią gotową do strzału.
Fakty przedstawiały się inaczej.
Dziadek po raz pierwszy spotkał babcię w okresie karnawału i to wcale nie na leśnej ośnieżonej drodze, tylko w dworku. Otoczona gronem starszego rodzeństwa, grała na bałałajce i według jego relacji śpiewała anielskim głosem. Po raz drugi zobaczył ją dopiero wiosną i już wtedy wiedział, że będzie miłością jego życia. Wspominał później, że zakochany nieprzytomnie z trudem doczekał do osiemnastych urodzin swej oblubienicy, by pojąć ją za żonę. Za to noc poślubną spędził w samotności. Na pytanie, gdzie była babcia, odpowiedział:
– Ukryła się w szafie.
Kiedy spytałam babcię, czy to prawda, lakonicznie potwierdziła.
Ponieważ nikt nie podtrzymywał tematu, nie śmiałam prosić o wyjaśnienia wnioskując, że problem został wkrótce rozwiązany, skoro po roku przyszedł na świat mój ojciec, a w niecałe dwa lata później drugi syn.
Mimo wielkiej miłości, jaka łączyła dziadków, były to najtrudniejsze lata w ich życiu. Zmiany polityczne po rewolucji październikowej i wyznaczenie granicy między Polską a Związkiem Radzieckim spowodowały, że Rosocha pozostała około dwudziestu kilometrów na wschód. Mordy, grabieże, likwidowanie kułaków, nie mówiąc o ziemiaństwie i bojarach, stanowiły wielkie zagrożenie dla życia rodziny.
W tej sytuacji jesienią 1920 roku zaplanowano ucieczkę do Polski.
Plany ich zostały jednak przyspieszone, gdyż wojska bolszewickie nagle pojawiły się w okolicy. Kiszkurnowie musieli podjąć natychmiastową decyzję.
Rzadko wspominali tę ucieczkę. Szczegóły udało mi się poznać dzięki żurawiom.
Były to ostanie dni moich letnich wakacji w Borach Tucholskich u dziadków. Żniwa przeszły. Zapanował spokój. Babcia stwierdziła, że to dobra pora, aby wybrać się na orzechy. Podjechała po mnie do pałacu bryczką. Powoziła polną drogą w stronę lasu. Z daleka widać było pasące się sarny.
– Ścierniska. Nie mają się gdzie chować – skomentowałam ze znawstwem.
– Rozglądaj się, rozglądaj, może jeszcze coś więcej zobaczysz – mówiła rozbawiona.
– Wczoraj pierwsza zauważyłam żurawie. Dziadek był bardzo ze mnie zadowolony, bo powiedziałam, że trąbią…
– Lubię żurawie. Pamiętam je dobrze… jak uciekaliśmy…
– Tak? – czekałam pełna napięcia.
Uległam czarowi babcinego opowiadania:
– Dziadek z bratem, księdzem Antonim, w każdej wolnej chwili planowali wyjazd do centralnej Polski. Granice stale się przesuwały, a dzicz sowiecka się zbliżała. Nieśli ze sobą wszystko, co najgorsze – mordowali, grabili. Niepokoiłam się, jak to będzie.
Nagle wszyscy domownicy zaczęli mówić bardzo cicho. Napięcie wzrastało. Nie mogłam w tej sytuacji wprost spytać o plany. Chciałam coś więcej wiedzieć, bo zupełnie nie mogłam rozeznać się w sytuacji.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tak jak ja babcia urodziła się pod znakiem Wagi. Teraz, pisząc o tym, dopiero zdaję sobie sprawę, jak ciężka była dla niej niepewność i jak bardzo szale uczuć niezrównoważone.
– Józiu, a co z moją rodziną?
– O nich nie musisz się martwić. Nie pytaj. Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie.
– Kiedy ja chcę, ja muszę wiedzieć – denerwowałam się.
– Serce, musisz być dzielna. Nie pora teraz na takie rozmowy. Późną jesienią ruszymy.
Musiała usłyszeć nas przechodząca mimo Helenka – siostra Józia – twojego dziadka, bo tego samego dnia podeszła do mnie i z niezadowoleniem wyszeptała:
– Nic nie musisz wiedzieć. W naszej rodzinie o wszystkim decydują mężczyźni… a twoja rodzina jest tutaj przy Józiu.
Zabolały te słowa.
Niedługo po tej rozmowie, kiedy liście zaczęły zmieniać kolory, dnie były jeszcze ciepłe, a noce już chłodne, doniesiono nam, że Sowieci są znacznie bliżej niż przypuszczaliśmy. Twoi pradziadkowie, Adam i Maria, zdecydowali, że nie można już dłużej czekać. Granice przesuwały się bez przerwy. Już nie wiadomo było, gdzie ledwo odzyskana ojczyzna zaczyna się i kończy.
Ogarniał mnie coraz większy strach. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym mieszkać gdzieś indziej. Tutaj dotychczas czułam się szczęśliwa i bezpieczna.
Tamten wieczór na zawsze pozostał w mojej pamięci. Kolację jedliśmy bez słowa. Wreszcie zawsze posiłki odbywały się w milczeniu, taki był zwyczaj. Nagle głos księdza Antoniego, jak wystrzał armatni przerwał ciszę:
– Wyruszamy jutro nocą. Józio, Witold i ja.
– Józinka jedzie z nami – stanowczo oświadczył dziadek.
– Kobiety zostają w domu.
– Nie ma mowy. Ja też się z wami wybieram – wykrzykiwała Helenka. – Ja sama tutaj nie zostanę.
– Siostro, nie czas teraz na swady i fumy. Za mała jesteś.
Józefa Kiszkurno, ca 1918
Józef Kiszkurno, ca 1918
Ks. Antoni Kiszkurno
Józefa Kiszkurno
– Józinka młodsza.
– Młodsza, ale mężatka – bronił mnie twój dziadek.
– A ja narzeczona – tupała ze złości.
– A to od kiedy? – zapytywali rozbawieni.
– Od zaraz. Zaraz będę – wykrzyknęła.
Bez zezwolenia wstała od stołu i uciekła z pokoju.
– Nie wiemy, co nas czeka. Nie czas na spory, ale skoro Józio naciska, więc niech będzie. Józinka pojedzie – zdecydował ksiądz Antoni.
Nikt poza dziadkiem nie wiedział jeszcze, że jestem w ciąży. Trochę, co prawda, już się zaokrągliłam, ale wszyscy żartowali, że to małżeństwo tak dobrze mi służy.
Następnego ranka zaczęłam nerwowo układać rzeczy na łóżku. Nie mogłam zdecydować. Przekładałam garderobę z jednego miejsca na drugie.
– Bierz tylko co niezbędne! – krzyknął dziadek, przechodząc obok pokoju.
Zamiast się pakować, uklękłam przed obrazkiem Matki Boskiej i zaczęłam się głośno modlić:
– Pod twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko…
Usłyszała mnie teściowa, twoja prababka. Cichutko weszła do pokoju, uklękła obok i dokończyłyśmy wspólnie modlitwę. W pierwszym odruchu chciałam się do niej przytulić, ale zawstydziłam się. Stanęłam przed nią wyprostowana, z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała jak uczennica w szkole.
– Józinko, nie ma czasu. Weź ciepłe przykrycie i jedną zmianę, a resztę wam dowieziemy. Teraz zejdź, proszę, ze mną do kuchni i pomóż pakować prowianty.
Jechaliśmy nocą. Nie bryczką, tylko wozem. Więcej nas było, niż początkowo planowano. Helenka siedziała wyprostowana i dumna, zaręczona przed chwilą, pobłogosławiona przez matkę i ojca. Obok niej narzeczony Antoni Pietraszko. Zapamiętałam na zawsze tę chwilę oświadczyn. W tej atmosferze strachu i zamieszania tak pięknie zabrzmiały jego słowa:
– Pozwólcie państwo, proszę, opiekować się Helenką. W życiu i w drodze. Przydam się na pewno. Do trudów jestem przyzwyczajony, wojsko nie jest mi obce. W Legionach służyłem, a Helenkę kocham.
Cieszyłam się, że była z nami.
Twój dziadek z bratem Antonim siedzieli na przedzie, a ja za nimi na ławce z tyłu drżałam ze strachu i zimna. Tak bardzo chciałam być bliżej mego ukochanego.
Nad ranem zajechaliśmy do leśniczówki. Przygotowano dla nas izbę. I tym razem nie mogłam być razem z moim mężem. Dzieliłam siennik z Helenką. Nie mogłam zasnąć. Już się nie bałam. Miałam tylko jedno pragnienie, chciałam jak najszybciej być po drugiej stronie, w prawdziwej Polsce.
Zapadał zmierzch, kiedy zbliżaliśmy się do rzeki. Na ściernisku ukazały się dwa duże ptaszyska. Nie potrafiłam ich rozpoznać.
– Helenka, zobacz tam na polu… Co to?
– Nic nie widzę, ciemno przecież.
– Ale ja widzę. Tam na rżysku. Takie wysokie mają nogi.
– Józinka – zażartowała ze mnie Helena – a może ty bociany widzisz? Józinka, a może chora jesteś, bo bociany już odleciały… albo dla ciebie zatrzymały się, żeby dziecko ci przynieść.
Nie zareagowałam na jej słowa. Przykryłam się szczelniej kocem, wtuliłam szyję w kołnierz z lisa upolowanego przez dziadka.
Nagle usłyszałam głos trąbki. Wysoko na niebie z trudem wypatrzyłam szyje i nogi wyciągnięte w locie jak u bociana.
– Józiu – szepnęłam, szarpiąc dziadka za rękaw pelisy – zobacz.
– Cicho maleńka, to żurawie – odwrócił się do mnie.
– A ja miałam nadzieję, że to takie wielkie klekocące bociany.
– Ja jestem twoim bocianem – szeptał pieszczotliwie do ucha. – To nie klekot, to klangor.
– Józiu, boję się. Żurawie nie są dobre… w snach zwiastują nieszczęście.
– Żono, nie pora teraz na zabobony!
Ściemniało się szybko. Kiedy dotarliśmy do rzeki, czekała już na nas łódź. Cieszyłam się, że posłuchałam teściowej i zabrałam ze sobą niewiele garderoby. W pośpiechu pomagałam teraz Helence wybrać to, co niezbędne. Resztę musieliśmy zostawić u woźnicy.
Płynęliśmy pod osłoną nocy. Wiosła biły miarowo, spokój dookoła. Modliłam się do Boga, do Matki Przenajświętszej o bezpieczną podróż na drugi brzeg. Tak, jak uczył nas brat dziadka, ksiądz Antoni:
– Jeśli musicie już o coś Boga prosić, to wiedzcie, o co dokładnie!
Nagle wśród ciemności ukazały się ogniki, iskierki, jak oczy wilków w zimowe noce. Zapanowała groźna cisza. Mężczyźni zawiesili wiosła. Łódź lekko bujała na wodzie.
Niepostrzeżenie podpłynął do nas sowiecki patrol. Milczenie przerwały pijackie wrzaski:
– Stawać, stawać!!!
Przeraziłam się. Teraz już po nas – pomyślałam. Zrobiło się mi słabo, zaczęły mnie dopadać mdłości. Odepchnęłam Helenkę, żeby pochylić się za burtę.
– Nie na to pora – szepnął karcąco Antoni.
– A wy kuda?! – wrzeszczeli coraz głośniej.
Sowiecka łódź zaczęła się niebezpiecznie przechylać.
– Pijani, może się potopią – nabierał otuchy dziadek, i stojąc na dziobie z rozłożonym rękoma, wykrzyknął po rosyjsku:
– A my do was!
– Do nas? A pocziemu?
– Do was! My chaciom żyć w Sowietskom Sojuzie!
Helenka nerwowo chichotała.
– A tak nie nada. Nazad!
– Jak nie nada, to nie nada – podsumował ksiądz Antoni.
Wiosłowali wszyscy jak szaleni. Nawet ja z Helenką pomagałyśmy i… nagle puściły emocje i wszyscy zaczęliśmy się histerycznie śmiać… i woda Bugu niosła nasze głosy… ale kule już nas nie dosięgły…
Zaczęło jaśnieć. Na niebie ukazał się klucz ptaków.
– Zobacz – zawołała do mnie Helenka – masz swoje żurawie.
Po dwutygodniowej podróży dziadkowie z księdzem Antonim, Witoldem i Helenką z narzeczonym dotarli do Brudzewa w Wielkopolsce, majątku przyjaciela, i tam się tymczasowo zatrzymali. Właścicielem dóbr brudzewskich był Wacław Kurnatowski, starosta kolski. Stryj Antoni, najstarszy brat dziadka, wkrótce został proboszczem w tamtejszej parafii. Rozwinął opiekuńcze skrzydła nad rodziną, a dziadkowie chwilowo zamieszkali u niego na plebanii.
Z kolei stryj Witold, który ukończył w Mińsku Białoruskim szkołę agronomiczną, po przybyciu do Wielkopolski objął pełnomocnictwo majątku rodziny Szweykowskich w Skibinie koło Radziejowa Kujawskiego. Majątek prowadził doskonale i z wielkimi zyskami. Tam też poznał swoją przyszłą żonę – a naszą wspaniałą ciocię Anię, z domu Brzosko – przyjaciółkę Zofii Szweykowskiej, córki swoich chlebodawców.
Dworek w Brudzewie, ca 1928
Przed brudzewskim dworkiem: Józef, Zbigniew, Zygmunt i Józefa Kiszkurno
Pozostała w Rosoce część rodziny – pradziadek Adam z żoną Marią, malutkim synem Franciszkiem i dwiema córkami bliźniaczkami – planowała wyruszyć następnego dnia i dołączyć do reszty. Niestety bojcy sowieccy ruszyli za nimi w pościg i zawrócili ich do majątku.
Następnego dnia do Rosochy przybył czerwony komisarz z obietnicami spokojnego życia, jeśli nie będą próbować ucieczki. Uprzedził, że w innym wypadku czeka ich zesłanie na Syberię.
W obliczu zagrożenia i nieustannych wizyt czerwonych zabrali się do uporządkowania majątku. W pierwszej kolejności spakowano całą porcelanę, srebra, kosztowności i pamiątki rodzinne, które ukryto w zapomnianej, dawno nieużywanej studni. Zostawiono w dworku tylko skromne, podstawowe wyposażenie. Adam Kiszkurno wspólnie ze swoim teściem zorganizował następnie w majątku swoim kołchoz, w skład którego wchodzili wyłącznie członkowie rodziny. Przekonani byli, że jeśli będą pracować i nie zwracać na siebie uwagi, łatwiejsze będzie ponowne zorganizowanie ucieczki. Już późną jesienią 1922 roku oddali komunistom kontyngent zbiorów.
Tymczasem Antoni, Józef i Witold, którzy dotarli do Brudzewa, rozpoczęli działania, aby sprowadzić bliskich ze Związku Radzieckiego do kraju. Przekupiono sowiecką straż graniczną, ustalono dokładnie czas podróży i przybycia repatriantów. Niestety, jedna z córek zasłabła w drodze. Dotarli na granicę za późno, po zmianie wartowników.
Po paru miesiącach ponowili próbę połączenia z rodziną, ale i ta się nie powiodła. Zadenuncjował ich miejscowy nauczyciel komunista i doprowadził do całkowitej zagłady Rosochy. Domostwa spalono. Studnia została zasypana razem z rodzinnymi ukrytymi tam pamiątkami.
Wszystkich Kiszkurnów i Syczów zesłano na Syberię w okolice Archangielska. Maria, matka rodu, zmarła wkrótce z rozpaczy. Dwie siostry bliźniaczki postanowiły uciec do Polski na własną rękę. Cudem dostały się do granicy i tam zmarły z głodu zimą 1923 roku. Tragedia sióstr odgrywała istotną rolę w mojej młodości i zapisała się w szczególny sposób. Napisałam wiersz:
Śnieg zasypał puszystą bielą, wiatr wyrównał, a mróz utrwalił,
dwie małe siostry pod nim zasnęły, daleko od Polski, daleko od kraju.
Sosny wysokie, inne lasu drzewa, ptaki i zwierzęta,
bór im wiecznie śpiewa.
O, moje siostry, moje ukochane,
opuszczone przez bliskich w głąb Rosji zesłanych.
Marzyła wam się Ojczyzna bliska, a jednak daleka,
dzieliła was od niej tylko jedna rzeka.
Najmłodszy z zesłanych, Franciszek, odnaleziony został przez rodzinę dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku. Pracował jako lekarz weterynarii w Leningradzie. Radość trwała krótko, gdyż zmuszony został przez Sowietów do zerwania kontaktów z polską rodziną.