- W empik go
Jak nauczyłem się ośmiu języków obcych - ebook
Jak nauczyłem się ośmiu języków obcych - ebook
Niewielka książeczka wydana po raz pierwszy w 1977 roku pod tytułem Jak się nauczyłem sześciu języków (od tego czasu nauczył się jeszcze dwóch) nic nie straciła na wartości. Autor: dziennikarz, publicysta, felietonista ... i gawędziarz, przedstawił w niej jak jeszcze przed II wojną światową przystąpił do nauki języków. Utrzymana w anegdotycznej formie, zawiera szereg konkretnych wskazówek, które czytelnikowi mogą ułatwić zdobycie tej znakomitej umiejętności.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-922502-2-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W niedzielę, 25 lutego 1990 roku w weekendowej rezydencji prezydentów amerykańskich zwanej Camp David (od imienia wnuka Dwighta D. Eisenhowera, Davida, który, notabene, ożenił się z córką Richarda Nixona, Julie) miała się odbyć wspólna konferencja prasowa prezydenta George’a Busha i kanclerza RFN, Helmuta Kohla.
Camp David położony jest w odległości około 90 kilometrów na północ od Waszyngtonu, niemal nad granicą stanu Maryland ze stanem Pennsylvania, w pobliżu miasteczka Thurmont. Dwa dni wcześniej, tj. 23 lutego, powróciłem z wielkiej wyprawy do stanów Wyoming, Idaho i Montana, czyli z Gór Skalistych, gdzie w lokalnych komitetach spraw zagranicznych wygłaszałem pogadanki na temat Polski, Europy Wschodniej, Związku Radzieckiego oraz wszechświata, bo dzisiaj wszystko ze wszystkim się kojarzy.
Zamiast jednak dowiedzieć się od razu, dokładnie, jak trafić do Camp David, zdałem się na swój własny instynkt. Uważałem, że jeżeli przyjadę tam odpowiednio wcześnie, to nie tylko dowiem się wszystkiego na miejscu, ale jeszcze zdążę w sali prasowej zająć jedno z pierwszych miejsc. Pomysł zaaprobowała moja żona, Elżbieta, która, siadając za kierownicę, powiedziała! Będziemy dwie godziny przed wszystkimi.
Jednakże, kiedy przyjechaliśmy do Thurmont, okazało się, że jedyną informacją, jaką zdobyliśmy, była wiadomość o istnieniu Ośrodka Gościnnego, ale nie dla gości, przybywających do Camp David, tylko dla turystów, zwiedzających Park Narodowy Gór Catoctin, w którym Camp David jest położony.
Pojechaliśmy do Ośrodka Gościnnego. Tam policjantka parkowa (a jakże, w USA istnieje i policja federalna, i policja stanowa, i policja uniwersytecka, i policja parkowa, nie mówiąc o prywatnej policji i służbach ochronnych), otóż pani policjantka parkowa połączyła się z ochroną Białego Domu i przekazała mi informację, bym udał się natychmiast do restauracji „Cozy” („Przytulna”) w miasteczku Thurmont, skąd autobus prasowy zabierze dziennikarzy do Camp David.
Ale autobus prasowy już odjechał. Zaczęliśmy się błąkać. Napisu żadnego, choćby najmniejszego, na drogach nie było, bo Biały Dom wcale nie chce reklamować Camp David. 85 procent turystów, przybywających do Parku Narodowego Gór Catoctin, nie wie, że właśnie tu się znajduje Camp David. Jeździmy więc po różnych drogach, ruchu prawie nie ma, bo to niedziela, nie można o nic zapytać, bo nikogo nie ma. Dostaję gorączki, drżączki, paraluszu, odczuwam suchość w gardle, irytuję się i wściekam, że się tak urządziłem. Wreszcie mówię do żony:
— Wracamy do miasta.
Jedziemy. Aż tu nagle, widzimy na skrzyżowaniu samochód, który się zatrzymuje na nasz widok. Nie, to nie znajomy. To ktoś, kto także poszukuje Camp David. Zatrzymał się na wszelki wypadek, licząc na łut szczęścia. Pytamy młodego mężczyznę, który właśnie wracał z kościoła, gdzie jest Camp David. Ze śmiechem odpowiedział:
— Tam, za rogiem.
Dojeżdżamy więc do upragnionej policyjnej bariery. Pokazuję policjantowi parkowemu, szczupłemu chłopakowi, który w niczym nie przypomina policyjnych gigantów z filmów, legitymację prasową Białego Domu. On łączy się za pomocą „walkie-talkie” z Biurem Prasowym Białego Domu, które z tej okazji przeniosło się do Camp David, i z trudem wymawia moje nazwisko. Na to ja:
— Niech pan powie, że to Ziggy, tak mnie nazywają w Waszyngtonie.
— Jak ta postać z komiksów?
— Tak.
Policjant mówi więc to, o co go proszę, ale używa skrótu następującego: AKA. Nie, to nie AK. To „Also Known As”, czyli „znany także jako”, czyli Broniarek, pseudonim Ziggy. Skrótu AKA używa się w odniesieniu do pisarzy, aktorów i przestępców.
Do Camp David zabiera nas ze skrzyżowania samochód policyjny. Dojeżdżamy do dużego, drewnianego budynku, który wygląda jak elegancka remiza strażacka. Znajduje się tu zaimprowizowana sala prasowa wraz z odpowiednią sceną.
Przybywam w ostatniej chwili, a więc nie mogę nawet marzyć, by otrzymać miejsce w jednym z pierwszych rzędów. Dobrze, że jest jeszcze wolne krzesło niemal na samym końcu, co oznacza, że nie będzie szansy zadania jakiegokolwiek pytania. Za każdym bowiem razem, kiedy taka szansa powstanie i wyrośnie przede mną las rąk dziennikarzy amerykańskich i zachodnio-niemieckich to ani Bush, ani Kohl, mojej ręki nawet nie zauważą. A przecież obaj mężowie stanu, w czasie swoich dwudniowych rozmów, bardzo wiele uwagi poświęcili sprawie zjednoczenia Niemiec i sprawie Polski, a zwłaszcza jej granicy.
Bush i Kohl wchodzą na scenę. Różnica między nimi jest olbrzymia. Bush — wysoki, szczupły, ma wygląd arystokraty i jak arystokrata w niedzielę przed południem — ubrał się wprawdzie w garnitur i nosi krawat, ale ma brązową sportową koszulę w kratkę. Natomiast Kohl — to czołg, wyrośnięty zarówno wzwyż, jak i wszerz, z piersią potężnie wypiętą, ubrany w elegancki garnitur i w białą koszulę.
Najpierw przemawia Bush, po nim, po niemiecku — Kohl. Tłumaczenie odbywa się przez słuchawki. Wszelkie konferencje prasowe mają wspólną cechę: tuż po zakończeniu słowa wstępnego, w momencie, kiedy ma się zacząć zadawanie pytań, następuje zawsze moment ciszy. Jeżeli więc jesteś reporterem, nie reprezentującym wielkich amerykańskich, a w tym przypadku, również zachodnioniemieckich środków masowego przekazu, to korzystaj z tej jednej, jedynej, chwili, zwłaszcza, gdy znajdujesz się na końcu sali. Po tym — nastąpi lawina pytań, a ty pozostaniesz bez szans.
Wyskakuję więc ze swego krzesła jak z procy, wiem jednak, że jeżeli zadam pytanie po angielsku, nie tylko inni dziennikarze zakrzyczą mnie, ale Kohl może mnie nie zrozumieć — tłumaczenie zajmie trochę czasu, powstanie zamieszanie, i odpowiedzi nie otrzymam.
Natomiast Kohl będzie musiał zareagować na język niemiecki. Krzyczę więc: Ich bin ein polnischer Journalist und Sie, Herr Bundeskanzler, haben gesagt... (Jestem polskim dziennikarzem, a pan, panie kanclerzu federalny, powiedział...)
Pierwszy cel osiągnąłem. Kohl słucha. Słucha także Bush, który mnie zna i który patrzy na mnie z lekkim zdziwieniem, bo albo nie wie, że umiem mówić po niemiecku, albo nie rozumie, co mówię. Sens mojego pytania jest następujący: „Powiedział pan, panie kanclerzu federalny, w swoim słowie wstępnym, że choć granicę polsko-niemiecką może zatwierdzić ostatecznie tylko parlament ogólnoniemiecki, to pan nie uważa, iż będzie to stanowić okazję do przesuwania granicy. Czy oznacza to, że uznaje pan tę granicę za ostateczną?”
Kohl odpowiada dokładnie, jak w słowie wstępnym. Nie wychyla się ani na jotę. Praktycznie więc może się zdawać, że nie osiągnąłem niczego, i sam tak myślę w tym momencie. Czeka mnie jednak niespodzianka.
Bush słucha tłumaczenia odpowiedzi Kohla przez słuchawki. Po moim pytaniu, pada pytanie jednego z dziennikarzy amerykańskich, na które odpowiada prezydent. I natychmiast dodaje: „Jeżeli zaś chodzi o granicę polsko-niemiecką, to Stany Zjednoczone, zgodnie z Aktem Helsińskim, uważają ją za ostateczną.”
Czyli — pomaga mi. Oczywiście — nie ze względu na moją osobę, tylko dlatego, że taka jest polityka USA wobec naszej granicy. Ale nie jest wykluczone, że bez mojego pytania zadanego po niemiecku, sprawy tej nie poruszono by na tej konferencji prasowej.
Zdarzenie w Camp David jest tylko drobnym potwierdzeniem znaczenia znajomości języków obcych. Nie muszę tego tutaj uzasadniać, ponieważ słuszność tego stwierdzenia jest oczywista. Ale chciałbym, zwracając się szczególnie do młodzieży, podkreślić podstawową prawdę: cała moja dziennikarska kariera oparta jest na znajomości języków obcych. Wcale nie pomogło mi w niej wykształcenie wyższe (nie było ono zresztą specjalnie głębokie, ukończyłem bowiem tylko trzyletnią Szkołę Główną Handlową w Warszawie), natomiast języki obce i pewne umiejętności techniczne, jak stenografia i pisanie na maszynie — okazały się bezcenne. Bez nich nie dotarłbym ani do Białego Domu, ani do Pałacu Elizejskiego, ani do Pałacu Królewskiego w Sztokholmie, ani do Włoch, Portugalii, Mozambiku, Boliwii, czy czterdziestu innych krajów.
Ale znajomość języków obcych — to nie tylko wielka pomoc w zawodzie dziennikarskim i praktycznie w każdym innym — to również szansa poznania nowych światów, o których istnieniu nawet się nie wie.
W czasie okupacji, na kompletach, prowadzonych przez moją szkołę — Gimnazjum i Liceum im. Władysława IV w Warszawie — religii uczył nas ksiądz Barański. Mawiał on do nas tak: „W niebie panuje zasada absolutnej szczęśliwości. Absolutnie szczęśliwy będzie ten, kto nie ma żadnego wykształcenia, i ten, kto skończył cztery fakultety. Ale szczęście tego drugiego będzie pełniejsze niż szczęście pierwszego, ponieważ znajdzie on w niebie odpowiedzi na wszystkie pytania, które powstały w jego umyśle w czasie kształcenia się na ziemi. Co więcej, ten pierwszy, ten bez wykształcenia, nie będzie nawet wiedział o zakresie szczęścia tego z czterema fakultetami.”
Zdaję sobie oczywiście sprawę, jakie motywy kierowały księdzem Barańskim; chciał nas po prostu zachęcić do nauki. Ale per analogiam, można jego wypowiedź odnieść do problemu znajomości języków obcych. Ktoś, kto zna np. niemiecki, ale nie zna włoskiego, nie ma nawet pojęcia, jakie skarby kryje literatura włoska, bo przecież tylko podstawowe dzieła tej literatury są tłumaczone na inne języki, podczas, gdy ogromna ich większość dostępna jest wyłącznie w oryginale. Dotyczy to również tak utylitarnych dziedzin, jak prasa. Znając włoski, odkrywamy to, o istnieniu czego wcześniej nie wiedzieliśmy.
Nauka języka obcego kształci nasz umysł. Przede wszystkim pamięć, ale również umiejętność kojarzenia różnych pojęć, co przydaje się zwłaszcza wtedy, kiedy zna się więcej niż jeden język obcy. Wreszcie — uczenie się języków obcych jest wielką przygodą, w czasie której dokonuje się coraz to nowych odkryć. Na przykład. Wydaje mi się, że znam dobrze angielski — obcuję z tym językiem od 1937 roku — a dopiero teraz dowiedziałem się, że na określenie „wyboru” ma on nie tylko słowo „choice” (od francuskiego „choisir”) i nie tylko „election” (także od francuskiego „election” i łacińskiego „electio”), ale i „wale” (od niemieckiego „wahlen”); sięgnijcie po, doskonały zresztą, słownik angielsko-polski Jana Stanisławskiego, ale znaczenia tego nie znajdziecie. Według niektórych autorytetów, uczenie się języka obcego kształci umysł lepiej niż matematyka.
Niniejsza książeczka jest opowieścią o tym, jak się uczyłem języków obcych. Może przyda się ona Czytelnikowi, w czasie, w którym porozumienie z mieszkańcami innych krajów interesuje wielu Polaków.
Wskazówki
1. Jeżeli, w dzisiejszych czasach, chcesz coś osiągnąć, musisz znać języki obce.
2. Podstawowym językiem obcym jest angielski. Jeżeli nie znasz żadnego języka obcego, nie marnuj czasu na uczenie się francuskiego, niemieckiego, włoskiego itd., zanim nie nauczysz się angielskiego.
3. Dopiero po nauczeniu się angielskiego, ucz się innych języków obcych.ROZDZIAŁ PIERWSZY Chusteczka pani Kownackiej
Języki obce fascynowały mnie od najwcześniejszej młodości. Umiejętność posługiwania się nimi wydawała mi się zawsze czymś niezwykłym, darem prawie cudownym. Przerzucanie się z jednego języka na drugi bez żadnej widocznej trudności graniczyło w mojej wyobraźni z czarną magią i intelektualnym prestidigitatorstwem. Tłumaczenie tekstów mówionych i pisanych wprost, jak gdyby od niechcenia, z jednego języka na drugi, natychmiastowe znajdowanie odpowiedniego słowa i wyrażenia, było dla mnie dowodem najwyższej sprawności umysłowej.
Moim marzeniom towarzyszyły względy czysto utylitarne. Pochodzę z rodziny robotniczej, która w okresie międzywojennym wprawdzie z głodu nie umierała, ale która z pewnych względów — nie mających z tematem tej broszurki nic wspólnego — żyła raczej w trudnych warunkach. Ciekawość świata, chęć zwiedzania egzotycznych krajów, poszukiwanie przygód i to koniecznie dalej niż na własnym podwórku, były u mnie tak samo silne, jak u każdego innego chłopca z warszawskiej Pragi. A gdzież mógł leżeć klucz do zaspokojenia tych pragnień, jeżeli nie w nauce języków obcych, które miały mnie wyrwać z szarzyzny bruków ulicy Środkowej? Na kumoterstwo i protekcję liczyć nie mogłem, bo ani siostry szarytki ze szpitala Przemienienia Pańskiego, w którym matka pracowała jako praczka, ani ukochany ksiądz Aranowski, jeden z ostatnich znanych mi wzorów miłosiernego Samarytanina, u którego służyłem do mszy, nie mogli mi zapewnić paszportu, biletu i waluty. Musiałem zaufać wyłącznie sobie. Ambicja i upór spowodowały, że zainteresowanie językami obcymi stało się obsesją i jedną z największych fascynacji w moim życiu.
W czasie okupacji hitlerowskiej natrafiłem na książkę, której autor i bohater był pod tym względem niemal wiernym odbiciem mojej własnej osoby. Odkrywca Troi, Heinrich Schliemann, miał w młodości jeszcze gorsze warunki niż ja. Ja uczyłem się przy świetle elektrycznym, on — przy świecy w obskurnej klitce na poddaszu. Ja miałem rodziców, którzy się mną opiekowali i u których miałem wikt i opierunek, on był sam i musiał zarabiać na życie. Ja chodziłem do gimnazjum, on — o ile dobrze pamiętam, musiał początkowo zadowolić się szkołą podstawową. Ale marzenia mieliśmy podobne. Schliemann, zafascynowany archeologią, marzył o odkryciu Troi, ja marzyłem o egzotycznych podróżach. I podobnie jak on, obrałem za instrument swego awansu społecznego języki obce.
Metoda Schliemanna była prosta: uczył się wszystkiego na pamięć. Brał na przykład jakieś dzieło angielskie i jego niemieckie tłumaczenie i kuł zdanie po zdaniu. Rozumiał sens, ale nie wiedział, jakimi regułami gramatycznymi kierował się angielski autor przy budowaniu zdania. Schliemann wychodził z założenia, że jeżeli nauczy się języka angielskiego z angielskiego oryginału, nie popełni najmniejszego błędu.
Najzupełniej instynktownie, nie wiedząc przecież nic o doświadczeniach Schliemanna, wybrałem jako metodę nauki także uczenie się na pamięć. Mając chyba z dziesięć lat, znalazłem u ciotki samouczek języka niemieckiego dla Polaków pod panowaniem pruskim. Pierwszą trudnością, i to niemałą, było rozszyfrowanie gotyku; dokonałem tego przy pomocy gimnazjalisty, mieszkającego w tej samej kamienicy, który wprowadził mnie nie tylko w arkana pisma gotyckiego, ale i w tajemnice wymowy niemczyzny. Zabrałem się do studiowania owego samouczka, nie mając nawet pojęcia, że jego układ oraz wskazówki w nim zawarte były odbiciem stosunków narodowościowych, panujących w zaborze pruskim.
Po pierwsze, nie było w nim żadnych reguł gramatycznych. Tak, jak gdyby władze pruskie uważały, że albo cała wewnętrzna logika budowy języka niemieckiego jest dla Polaków za trudna, albo, że powinna pozostać dla nich tajemnicą. Po drugie, charakterystyczne było, że treść tych rozmówek wskazywała na chęć utrzymania Polaków w stanie wiecznego poddaństwa: „Będę na pewno punktualnie, zależy mi na pracy. Salony już sprzątnięte, proszę pani, teraz biorę się za kuchnię”. Były tam też rozmówki z posiadłości ziemskich, w których pan pytał o zaprzęgnięcie koni, a sługa odpowiadał, że tak, że zaprzęgnięto!
I wreszcie — było tam przykazanie: ucz się wszystkiego na pamięć, jak leci, słowo po słowie ł rozmówka po rozmówce.
To ostatnie trafiło mi do przekonania. Ostatecznie przecież miałem przed sobą pozornie trudną, ale w gruncie rzeczy najłatwiejszą metodę uczenia się języka obcego: wystarczy uczyć się na pamięć, a reszta przyjdzie sama. Zabrałem się więc raźno do pracy i po czterech tygodniach „umiałem po niemiecku” — mogłem wyrecytować na pamięć niemal połowę samouczka.
„Cóż za nonsens” — powiedzą Czytelnicy i będą mieli rację, choć tylko połowiczną. Bo istotnie, uczenie się na pamięć rozmówek tak, jak nakazywał mój samouczek, musiałoby zakładać u uczącego się cechy boskie: tylko Bóg mógłby przystosować sytuacje życiowe do rozmówek, człowiek musi postępować odwrotnie. Ale moje stwierdzenie o połowiczności racji Czytelników ma uzasadnienie w rzeczywistości: uczenie się na pamięć gimnastykuje umysł i wprowadza doń pewne kotwice, których się nie zapomina nigdy.
Po czterech tygodniach uczenia się na pamięć, rzuciłem samouczek w kąt i po jakimś czasie wydawało mi się, że zapomniałem wszystko. A jednak, gdy po latach wróciłem do języka niemieckiego, coś się w umyśle zaczęło ruszać, jakieś wspomnienia pruskiego podręcznika zaczęły wypływać na powierzchnię, całe zdania zaczęły odżywać; język niemiecki nie był mi już obcy. Zrozumiałem wówczas, że uczenie się na pamięć w połączeniu z ogólną racjonalną metodą przyswajania języka obcego i przy odrzuceniu rygorystycznych nakazów, urągających zdrowej logice, może przynieść skutki wprost fantastyczne — i to bardzo szybko.
Wskazówki
1. W czasie nauki języka obcego nie unikniesz uczenia się tekstów na pamięć. Wielu ludzi uważa, że uczenie się czegokolwiek na pamięć obraża ich godność, że potrafili przyswoić sobie wszystko rozumowo. Tak nie jest. Aktor nie opanuje roli rozumowo, on musi się jej uczyć na pamięć, a płynne mówienie językami obcymi ma w sobie coś z aktorstwa.
2. Wbrew pozorom, nauka tekstów na pamięć nie obniża sprawności umysłu, ale ją rozwija. Jest to wspaniała gimnastyka szarych komórek, która wychodzi uczącemu się na korzyść nie tylko w dziedzinie językowej, ale i w każdej innej, pozwala bowiem szybko kojarzyć różne pojęcia. Potwierdzenie tej zasady znajdujemy w ironicznym powiedzeniu o kimś: „On nie odróżnia Mitterranda od Milleranda, a Milleranda od Ray Millanda”. (Alexandre Millerand był prezydentem Francji od 1920 do 1924 roku, a Ray Milland — aktorem amerykańskim).
3. Umiejętność płynnego recytowania tekstów w języku obcym — imponuje otoczeniu, i podnosi prestiż recytującego, jeżeli, oczywiście, zachowuje on pewien takt i nie męczy słuchaczy recytacjami w nieskończoność
* * *
Uczenie się tekstów na pamięć i korzyści wynikające z tego sprawdziły się w moim przypadku zarówno w odniesieniu do wspomnianego „samouczka” języka niemieckiego, jak i w całym procesie uczenia się języków obcych.
W roku 1937 wstąpiłem do Gimnazjum im. Władysława IV na Pradze i tutaj dokonałem wyboru, który miał decydujący wpływ na moje przyszłe losy.
Nie wiem, jak teraz wygląda życie uczniowskie w liceach, ale wówczas odbywały się w nich często międzynarodowe walki na korytarzach i na dziedzińcach, w których stronami walczącymi byli najczęściej Niemcy i Francuzi. Nie chodziło naturalnie o przedstawicieli owych nacji, choć już tak niedługo rzeczywiście miały się one ze sobą zetrzeć: chodziło o gimnazjalistów, uczących się niemieckiego czy francuskiego. W odróżnieniu od większości gimnazjów warszawskich, u Władysława IV mogły odbywać się nawet walki między Niemcami, Francuzami i Anglikami, albowiem zagorzały konserwatysta i piłsudczyk, dyrektor Tomaszewski, okazał się na polu językowym człowiekiem bardzo postępowym i zgodził się na wprowadzenie języka angielskiego do programu nauczania. Była to prawdziwa rewolucja, bo przecież Polska znajdowała się prawie całkowicie w kręgu kultury francuskiej i nauki niemieckiej; Wielka Brytania była czymś odległym i egzotycznym, nie mówiąc już o Stanach Zjednoczonych, które leżały dla nas nie tylko w sensie geograficznym, ale i kulturalno-cywilizacyjnym, na antypodach.
Mnie zainteresował właśnie ten egzotyczny język angielski. Może odgrywał tu rolę nieświadomy snobizm — ponieważ wszyscy uczą się francuskiego lub niemieckiego, ja pójdę inną drogą — a może zaintrygowała mnie perspektywa, że język angielski stanie się językiem światowym. Dość, że bez dłuższego namysłu znalazłem się na lekcji języka angielskiego u pani profesor Eugenii Kownackiej.
Była to już wówczas starsza, godna, siwa pani, której wygląd sugerował, że musi być zwolenniczką klasycznych metod nauczania języka: słówka, reguły, dyktanda. A jednak — nie! Pani Kownacka, owszem, uczyła nas słówek i reguł, prowadziła z nami dyktanda, ale prócz tego urządzała całe inscenizacje, w czasie których „aktorzy” musieli się uczyć kwestii na pamięć, by móc po prostu grać. Ulubioną jej metodą była ... chusteczka. A tak! Zwijało się chusteczkę w kłębek, rzucało do innego ucznia i zadawało pytanie po angielsku — delikwent musiał również po angielsku, w miarę logicznie, na pytanie odpowiedzieć. Uczyło to szybkiego refleksu, a także sprzyjało wynalazczości, albowiem po pewnym czasie każdy starał się przygotować pytanie tak trudne, by „przeciwnika” skonfundować. Były to naprawdę zabawy świetne, które nieomalże od pierwszej chwili odbierały nauce cechę, prawie zawsze kojarzącą się z lekcjami języka obcego: nudę.
Pani Kownacka nie ograniczała się tylko do tekstów szkolnych: zaprenumerowała ona dla nas pismo wydawane przez ambasadę brytyjską w Warszawie pod tytułem: „The Warsaw Weekly” („Tygodnik Warszawski”).
Ponieważ znalazłem się w czołówce uczniów języka angielskiego, w charakterze nagrody zostałem wraz z grupą kolegów zaproszony — z panią Kownacką naturalnie — na typową angielską „tea” do ambasady. Tu po raz pierwszy w życiu zapadłem się w tak miękki fotel, że trudno mi było z niego wstać. I tu dopiero zorientowałem się, jaki dystans dzielił akcent mojej profesorki od akcentu naprawdę angielskiego! Ba! Tu już nie chodziło nawet o akcent, ale o śpiew. Anglicy śpiewali. Były to jakieś cudowne tony, podnoszenie się i opadanie melodii, coś, co powinno być wyrażone nie za pomocą transkrypcji fonetycznej, ale nut. Słuchałem tego zafascynowany, brzmiało to dla mnie jak czarodziejski flet.
W czasie owej wizyty w ambasadzie angielskiej odkryłem coś jeszcze: że ogromna większość samogłosek i spółgłosek angielskich nie ma w ogóle odpowiednika w języku polskim. Angielskie „a” to wcale nie nasze „a”, ale „niepełne e”, czy wręcz „ej”, angielskie „o”, to wcale nie nasze „o”, choć w jednym przypadku się do niego zbliża — tylko wówczas pisze się „aw”. Ale i spółgłoski: co ma wspólnego angielskie „t” albo „d” z naszym? Przecież to raczej lekkie „cz” i „dż”. Albo kombinacja „tr” w „country” — przecież to „czsz”, nieomal „kan’czszy”.
I wreszcie okres przedwojenny nauczył mnie, że powszechne przekonanie o nauce języków obcych, teza kursująca jako aksjomat, jest z gruntu błędna. Według tej tezy, samo przebywanie w obcym kraju samoczynnie uczy języka.
Na początku 1939 roku, przyjechała ze Stanów Zjednoczonych do pacjenta w szpitalu, w którym pracowała moja mama, jego kuzynka.
Zacząłem z nią rozmawiać. Mieszkała w Filadelfii od dwudziestu lat. Uważała, że mówi płynnie po angielsku. Ale ja byłem nieufny. I udając, że się chcę od niej czegoś nauczyć, zapytałem ją jak brzmi po angielsku: „Gdzie byłeś”?
— Bardzo prosto — odparła „we woziu”.
— Jak?
— No przecież mówię: „we woziu”.
Ileż ja sobie nad tym „we woziu” nałamałem głowy. Poprawnie powinno być „Where were you?” (wymawiaj — hłer łer ju) lub w niektórych okolicznościach „Where have you been?” (wymawiaj — hłer hew ju bin). A tu — „we woziu”! Odpowiedź na to dziwadło znalazłem dopiero po wielu latach, kiedy sam przebywałem dłuższy czas w Stanach Zjednoczonych. Odmiana „I was” w liczbie pojedynczej wygląda następująco: „I was” — ja byłem, „you were” — ty byłeś, „he was” — on był. Jak widać, tylko w drugiej osobie liczby pojedynczej, zamiast „was” jest „were”. Ale „moja” Polka o tym nie wiedziała. Uważała, że jeżeli w pierwszej osobie jest „I was”, to również w drugiej osobie powinno być „you was”. Kiedy po angielsku stawia się pytania, odwraca się porządek słów, a więc „gdzie byłeś?” znaczy po angielsku „where was you?”. „Where” wymawiała ona jak „we”, a „was you” jak „woź ju”. A ponieważ w języku amerykańskim — tak, jak w polskim — wymowa „z” zlewa się z „j” i tworzy „ź”, miałem już wyjaśnienie, skąd się wzięło owo słynne „we woziu”.
Tak mówiła „moja” Polka po amerykańsku po dwudziestu latach pobytu w Stanach Zjednoczonych.
Wskazówki
1. Nie wierz, że można się nauczyć języka obcego bez pracy. Metody, które to obiecują, kłamią. Bez pracy nie odnosi się żadnego sukcesu, a nauczenie się języka obcego i płynne posługiwanie się nim — jest sukcesem.
2. Pracę nad opanowaniem języka obcego można przekształcić w przyjemność, jeżeli pracuje się nad tym solidnie i nie ucieka się od elementów trudniejszych. Na przykład: jeżeli płynne wymówienie francuskiego słowa „incompatibilité” – „niezgodność” (wymawiaj „ękompatibiliTE” – akcent na ostatniej sylabie)) sprawia ci specjalne trudności, to właśnie tą wymowę ćwicz. W życiu w ogóle największą przyjemność sprawia opanowanie tego, co trudne i czego inni opanować nie zdołali.ROZDZIAŁ DRUGI Lingwafon do portugalskiego
Wybuchła wojna. Po wrześniu „Władek Czwarty” otworzył swe podwoje, ale na bardzo krótko. Władze hitlerowskie — jak kiedyś władze pruskie, które dały placet na wydanie „samouczka” języka niemieckiego — uznały, że Polacy to „Untermensche” („podludzie”), którym najzupełniej wystarczy szkoła podstawowa i umiejętność słuchania i wykonywania rozkazów. „Władek Czwarty” zszedł do podziemia, ale ja mu nie towarzyszyłem. Musiałem szukać pracy.
Znalazłem ją w księgarni.
Starsi bibliofile zapewne pamiętają księgarnię na Nowym Świecie, ale już za Alejami Jerozolimskimi, chyba niedaleko byłego Domu Partii pod nazwą: „Fuksiewicz i Kostrzewa”, specjalizującą się w sprzedaży książek naukowych. Jej dwóch właścicieli poszło zupełnie różnymi drogami. Fuksiewicz, który już nie żyje, pozostał polskim patriotą, natomiast Piotr Paweł Kostrzewa odkrył w sobie nagle pochodzenie prawdziwie „urdeutsch” („praniemieckie”) i zgłosił się do władz jako Volksdeutsch (on już też nie żyje).
Jako Volksdeutsch, Kostrzewa — już nie Piotr Paweł, ale Peter Paul — „przejął” księgarnię Gebethnera i Wolffa na Krakowskim Przedmieściu, usuwając prawowitych właścicieli na Targową. I oto na miejscu starego i szanowanego szyldu pojawił się nowy: Deutsche Buchhandlung, GmbH, Warschau. (Księgarnia Niemiecka, Gesellschaft mit beschränkter Haftung — Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, Warszawa). Z wyjątkiem Kostrzewy i niejakiego dr Conrada, który przybył z Rzeszy, cały personel tej „Deutsche Buchhandlung” był polski. Dzięki poparciu nieżyjącego już dziś, znakomitego księgarza Zdzisława Jabłońskiego, który ulitował się nad młodym chłopcem, otrzymałem w „Deutsche Buchhandlung” niezmiernie odpowiedzialną funkcję pomocnika pakowacza. Ale byłem zadowolony. Miałem niezły „Ausweis”, trochę pieniędzy i ... nieograniczony kontakt z książkami a także z językiem niemieckim.
Personel polski „Deutsche Buchhandlung” był wysoko kwalifikowany. Irena Szpinalska, Jerzy Jocz, Fabian Tyliński, Władysław Sikorski, Czesław Biegała, wspomniany Zdzisław Jabłoński nie tylko znali się doskonale na książkach, ale mówili biegle po niemiecku, a niektórzy po angielsku i po francusku: wiadomo, dobra, solidna, wykształcona kadra przedwojennego „Gebethnera i Wolffa” czy „Trzaski Everta i Michalskiego”. „Börsenblatt für den deutschen Buchhandel”, czyli „Dziennik giełdowy księgarstwa niemieckiego”, bieżąca publikacja, informująca księgarnie o nowościach niemieckiego rynku wydawniczego, nie miała dla nich tajemnic. Równie dobrze znali wartość podręcznika inżynieryjnego „Dubbel — Des Ingenieurs Taschenbuch” jak i 18-tomowej encyklopedii chemicznej „Beilsteins Handbuch der Anorganischen Chemie”.
Z niemczyzną w „Deutsche Buchhandlung” bywały bardzo zabawne incydenty. Przychodzili do nas klienci — Volksdeutsche, którzy mówili dużo gorzej po niemiecku, niż polski personel księgarni. Kiedyś zjawił się mały chłopak ubrany w mundur Hitlerjugend. Chciał kupić atlas geograficzny. Podchodzi do pana Jocza i mówi:
— „Atlas ist?” („Jest atlas?”). Na co Jocz:
— Man sagt nicht: „Atlas ist ?” Man sagt entweder: „Ist ein Atlas da?” oder „Gibt es einen Atlas zu haben?” (Nie mówi się: „Atlas ist ?”. Mówi się albo: „Czy jest atlas?” albo „czy jest atlas do nabycia ?”).
Chłopak, zupełnie zdetonowany, o mało się nie rozpłakał. I po polsku:
— Proszę pana, ja nie rozumiem.
Ale ja już rozumiałem. Jeszcze przed rozpoczęciem pracy w „Deutsche Buchhandlung” spotkałem na Pradze chłopca w moim wieku nazwiskiem Leon Kloskowski — właśnie Kloskowski, a nie Kłoskowski. Rodzice jego byli przed wojną obywatelami „Wolnego Miasta Gdańska”. Na Leona mówiło się w ich domu „Leo”, a na jego siostrę Klarę — „Klärchen”. Ale cała rodzina znała polski świetnie.
Leon Kloskowski uczył mnie niemieckiego. Był to język żywy, język ulicy, pełen nie zawsze najelegantszych wyrażeń, język, jakim mówili „Luie” czyli „łobuziaki”, obejmujący nieprzyzwoite wierszyki i piosenki. Ale równocześnie, będąc chłopcem inteligentnym i mając za sobą dobrą niemiecką szkołę podstawową w Gdańsku, Leon Kloskowski doskonale znał gramatykę i składnię języka niemieckiego i na pewno nie wdrażał mnie do błędów. Ta znajomość lub przyjaźń z nim, która trwała przez półtora roku — później Kloskowscy wyjechali — z punktu widzenia lingwistycznego była dla mnie bardzo cenna.
W „Deutsche Buchhandlung” zaś mogłem się napawać do woli podręcznikami do nauki języków obcych. Była to sprawa niebagatelna, bowiem nauka języków obcych Polakom była zakazana; dopuszczalny był tylko niemiecki. A w księgarni — prawdziwy raj: podręczniki, samouczki, słowniki wszystkich możliwych języków. Ba! W tym czasie istniała jeszcze możliwość sprowadzania lingwafonów ...
Na zapas — bo wiadomo było, że w Rzeszy wszystko powoli się kończy — zamówiłem lingwafon japoński. Po jakimś czasie nadeszła odpowiedź z uwagą, że ze względu na „interesy wojny” lingwafonów japońskich brakuje; ale, jeżeli sobie tego życzę, wydawnictwo może mi przesłać lingwafon do nauki jakiegoś innego „egzotycznego” języka. Wybrałem portugalski — nie przypuszczając ani na chwilę, że te schwytane kiedyś zaczątki języka portugalskiego przydadzą mi się za trzydzieści lat, gdy znajdę się w Lizbonie na sesji Rady Atlantyckiej, gdy ze stolicy wyspy Terceira, Angra do Heroismo, na Azorach, będę raportował spotkanie Pompidou — Nixon, albo gdy w maju 1974 roku będę przesyłał do Warszawy korespondencje o „rewolucji goździków”.
Obfitość podręczników do nauki języków obcych zaszokowała mnie. Zacząłem je kraść. Powoli, pod byle pretekstem, z pomocą moich polskich szefów, fałszując niekiedy kwitki zakupu (nie pamiętam, czy przesławne słowo „paragon” już wówczas istniało), zgromadziłem w domu wcale niemałą biblioteczkę podręczników. A ponieważ niemiecki znałem dobrze — ów zaczarowany świat stanął przede mną otworem.
Dopingu nie brakowało. Wokół mnie większość pracowników była dwu- lub trójjęzyczna. Biografia Schliemanna, którą pochłonąłem w jedną noc, utkwiła mi głęboko w pamięci. A pewnego razu...
Pojawił się w księgarni wysoki, szczupły pan, z orlim nosem, ubrany w granatową jesionkę i w melonik, z cienkim — więc, według wszelkich reguł gustu — wytwornym parasolem. Kupił czytanki hiszpańskie („Cuentos españoles”). Ponieważ mu je pakowałem, zacząłem z nim rozmowę. Na temat języków obcych. Powiedział, że zna ich siedem. Dodał, że pomogły mu one bardzo przed wojną w karierze dziennikarskiej.
Było to dla mnie prawdziwe objawienie: siedem języków i dziennikarz! Skojarzenie idealne! Wzór do naśladowania jak na zamówienie! Red. Antoni Pawlikiewicz, przez wiele, wiele lat komentator Polskiego Radia, do tej pory. jeżeli żyje, prawdopodobnie nie wie, jak decydującą rolę odegrał w życiu pewnego chłopca, pakującego mu książkę.
Wśród samouczków — dwie metody przemówiły najbardziej do mojej imaginacji: Metoda Mertnera „psychotechnicznego przyswajania sobie języka na podstawie mechaniczno-sugestywnej” („Methode Mertner: Psychotechnischer Spracherwerb auf mechanisch-suggestiver Grundlage”) i „Wielka, oryginalna metoda Toussaint-Langenscheidta w 36 listach” — („Toussaint-Langenscheidts Grosse Originalmethode in 36 Briefen”). Na okładce podręcznika znajdowało się zachęcające hasło: „Ohne Fleiss kein Preis”, czyli „Bez pilności nie ma nagrody”.
Okazało się wkrótce, jak prawdziwa była to dewiza.
Wskazówki
1. Korzystaj z każdej możliwości uczenia się języka obcego. Nie wmawiaj sobie, że nauczenie się jednego zdania „nic nie daje”. Daje! Lepiej znać jedno zdanie niż żadnego. Każde nowe słowo, każde nowe zdanie w obcym języku, posuwa Cię do celu — do dobrej znajomości tego języka. Powtarzaj je, ile razy możesz. Łacińska maksyma — repetitio est mater studiorum — powtarzanie jest matką nauk — to absolutna prawda.
2. Bierz przykład z jednego z największych prestidigitatorów świata, Francuza, Jeana Eugene’a Roberta — Houdiniego (1805—1871), który jako młody chłopiec prawą ręką (z łyżką) jadł zupę, a lewą ćwiczył „magiczne” przekładanie kart. Nie marnował czasu w czasie uczenia się magii. Ty nie marnuj czasu w czasie uczenia się języka obcego. To też swojego rodzaju magia.