- W empik go
Jak odłamana gałąź: powieść - ebook
Jak odłamana gałąź: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 332 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNIE. WENDE I SPÓŁKA,
LWÓW H. ALTENBERG, G. SEYFARTH, E. WENDE I SKA.
WARSZAWA
1914
ODBITO W DRUKARNI NARODOWEJ W KRAKOWIE.
I.
Północ dawno już wybiła, i cisza panowała w wielkim i ponurym gmachu seminaryjnym. A tylko Szymon spać nie mógł.
Ciasno mu było, źle na żelaznem łóżku, duszno w celi. Równy oddech śpiącego obok towarzysza drażnił go. Zielone światło nocy letniej męczyło mu oczy. Gorąco mu się robiło nagle, zrzucał z siebie przykrycie. I myśl jedna, jak gwóźdź, wbijała mu się w mózg, coraz głębiej, coraz głębiej. Jutro… na wieki! Jutro… na wieki!
Tak. Na wieki. Na życie całe, aż do godziny śmierci. I na wieczność całą, czy na królowanie w niebie, czy na piekielne męki ogniste – on kapłanem bedzie. Znaku, który na nim położą, nie zetrze już nigdy nic, nic.
Kapłanem będzie, Bożym pomazańcem, sola ziemi, światłością świata. Panem i królem nad wielu duszami.
Ale też i sługą, zaprzedanym sługą Kościoła. Niewolnikiem, który głosu nie podniesie, ani zdania nic wypowie, lecz któremu, gdy powiedzą: Idź – pójdzie, a gdy powiedzą: Wróć się! – to się wróci.
Niewolnikiem…
Przeleciały po nim dreszcze. War go oblał od stóp do głowy. I znowu ogarnęło go zimne drżenie.
Coś mu na dnie szepnęło: Zaprzedajesz duszę swą!
– Nie, nie! odrzekł zaraz. Przyjmuję dobrowolnie wielką godność, wpisuję się dobrowolnie w szeregi idę walczyć za Kościoł, matkę naszą. Będę mu służył z wolnej i nieprzymuszonej woli.
Z wolnej i nieprzymuszonej…?
I nagle roztworzyła się przed nim przeszłość. Powstały wspomnienia.
Oto małym kilkoletnim dzieciakiem, w koszuli i spodenkach, wygania gęsi na łąkę. A one mu się rozlatują niesfornie, z gęganiem, z wrzaskiem, z wielkim skrzydeł białych trzepotem, rozlatują się po opłotkach. A on biega, zapędza, woła i krzyczy, nie umie się do nich wziąć, nie umie ich w karności utrzymać. Aż zjawia się ojciec i łaje: Ty, do niczego, niedołęgo! Duży taki, a nawet gęsi paść niezdatny! Tfu, do licha! Co z ciebie wyrośnie? Maślane łapy! Chyba na księdza pójdziesz, czy co!
I patrzy na swoje maślane łapy, prawda, że jakieś drobniejsze i chudsze, niż u innych dzieci. I myśli: Chyba na księdza pójdę, czy co! Ot, pięknie byłoby! Śpiewałbym sobie przy ołtarzu i chodziłbym z procesją pod baldachimem. Ot, pięknie!
A oto od panienki ze dworu, dokąd na naukę przez zimę chodził, wraca po egzaminie do chaty i niesie nagrodę – zawiniętą w chustkę książkę do nabożeństwa, dużą i ciężką, w czarną skórę ze złoceniami oprawną.
A na pierwszej stronie napisano: Szymkowi Broniczowi za postęp i pilność w naukach pierwsza nagroda. Niesie książkę z uszanowaniem i na stole przed rodzicami kładzie. Ojciec bierze ją w obie ręce ostrożnie i ogląda. Matka spracowaną ręką gładzi, rodzeństwo młodsze usta otwiera i paluszkami dotyka. I tak, Szymek, całą, jak jest, przeczytać potrafisz? – pyta ojciec z odcieniem niedowierzania.
– O jej! – odpowiada śmiało.
– A na innej także potrafisz?
– Ja teraz to na każdej potrafię. Chwila milczenia.
On czuje, że coś się w powietrzu waży, że oto doj* rzewa jakaś myśl i słowem wnet wystrzeli. I coś mu wewnątrz zaczyna drżeć. Czuje, że rodzice patrzą na niego uważnie, długo.
Aż matka cicho się odzywa:
– A na księdza… chciałbyś…?
I oboje z ojcem czekają odpowiedzi.
– Na księdza? – powtarza on. I pod badawczemi spojrzeniami rodziców spuszcza oczy i milczy. Przesuwają mu się w wyobraźni chorągwie złote, szaty lite, białe welony i dymy kadzideł. Błyszczą w promieniach słońca monstrancje i krzyże, dzwony dzwonią pieśń wybucha, grzmi organ, wysoko nad głową wznoszą się sklepienia, i grają barwami malowane stropy. Pięknie, błogo, wspaniale.
– Chciałbyś, Szymek, na księdza? – słyszy znowu głos matki.
I znowu widzi wpatrzone w siebie oczy rodziców.
– Czemu… chciałbym… – odpowiada bardzo cicho. I nagle czuje na sobie ramiona matki, a na głowie ojcowską rękę.
I jest mu tak słodko i miło, jak nigdy.
Lecz za mały jest na księdza, więc idzie do narodnej szkółki. I przez cztery lata ślęczy nad obcą, niezrozumiałą książką, wtłacza usilnie do swej głowy formuły różne, wyrazy, określenia i wiersze. Kuje zawzięcie. Niema dla niego zabawy, niema odpoczynku, ani dziecinnej pustoty. Niech tylko głowę z nad książki podniesie, już słyszy głos ojca lub matki, mówiący: Ucz się Szymek, nie trać czasu, księdzem będziesz. I niedzieli niema, ani święta żadnego, bo wtedy idzie raniutko do parafjalnego kościoła i tam cały dzień, przy proboszczu służąc, przebywa. Czasem, gdy słońce świeci wesoło, i wróble na dachu ćwierkają a z nad strumienia, z łąki zielonej i pachnącej dochodzą wołania i krzyki chłopaków, jego porywa szalona chęć wylecieć na powietrze, na słońce i wytarzać się w zielonej trawie, i biec brzegiem szumiącej wody, i pędzić z wiatrem przez pola, i z chłopakami hukać i krzykać, jak oni. Lecz zaledwie się podniesie i za czapką obejrzy, już słyszy głos mówiący: Ucz się Szymek, księdzem będziesz. I głowa pochyla mu się znowu nad książką lub zeszytem, i znów majaczą mu w oczach obce litery, a mózg posłuszny wchłania formułki i wyrazy, i myśl usypia, ukołysana dźwiękami słów bez treści, bez znaczenia dla niego. Coraz lepiej pamięć się tresuje, coraz łatwiej wyucza się stronic całych, nieskończonych wierszowanych kolumn. I jest on pierwszym uczniem w klasie, ulubieńcem nauczyciela, wzorem dla kolegów.
A także pociechą rodziców, którzy, choć łożą na książki i na lepsze ubranie i kupować muszą zeszyty, atrament i pióra, choć wzdychają często i w głowę się drapią, nie żałują tego jednak, bo nie idzie to na marne i nie przepadnie, gdyż Szymek księdzem zostanie. A wtedy… O, wtedy…
I Szymek się uczy. Mętnieją mu źrenice i ciemnemi obwódkami są podkrążone. Pochylają mu się plecy, i skóra na twarzy robi się blada, mdła. Spać mu się chce ciągle, ale sen jego lekki i przerywany. Kończy jednak szkołę z odznaczeniem i przynosi do domu świadectwo.
Więc nazajutrz rodzice wkładają czyste koszule, myją się długo przy studni, przybierają się w najlepsze suknie i idą do proboszcza na naradę. Matka niesie pod pachą pięknego kogutka.
Stoi Szymek przy płocie i patrzy za nimi długo, długo. Wie, że o nim radzić będą, i ciekaw jest co też tam uradzą? Co z nim teraz zrobią? dokąd wyszlą? Bo wysłać gdzieś chyba muszą, jeśli ma na księdza się uczyć.
Ale spać mu się chce tak bardzo, że przestaje o tem myśleć, idzie pod grusza, wyciąga się na trawie w jej cieniu i zasypia. Muszki nad nim brzęczą, a jemu śnią się organów grania. Słońce przez liście wypuszcza na niego złote strzały, a on widzi w marzeniu jakieś malowane sklepienia i anielskie skrzydła.
A oto ciasny, brzydki pokoik w wielkiem mieście, huczącem turkotem powozów i dzwonkami tramwajów. Na ścianach, brudnożółtą farbą pociągniętych, wilgoć rozłożyła się w plamy szerokie. Przez małe okienkowidać tylko mur stary i oślizgłe kamienie chodnika. Słońca niema, niema też zapachu kwiatów, ani brzęczenia owadów. Nudno, szaro i zimno w małym pokoiku, gdzie czterej aspiranci kują od rana do nocy. I nietylko ci czterej, bo na stancji jest ich kilkunastu, chłopskich przeważnie synów, przeznaczonych od maleństwa na księży. Przychodzą nauczyciele, przychodzi codziennie ksiądz, a czuwa nad nimi stale panna Apolońja. Chuda, długa, płaska, z szarą twarzą i przenikliwemi oczkami, prawie nie kobieta, dobra jest dla swoich chłopców. Karmi ich obrzydliwie, lecz obficie, nie gdera, nie zrzędzi, owszem, nawet pożartuje czasem i pogładzi, po krótko strzyżonej głowie. Pacierz z nimi odmawia rano i wieczór, w codziennym rachunku sumienia dopomaga, nawet czasem, nie czekając na księdza, niektóre wątpliwości sama rozstrzyga i niektóre grzechy odpuszcza. Budzi, co prawda, z niezłomną srogością o piątej, wodą oblewając tych, którzy się nie zrywają na rozkaz, o dziewiątej lampy gasi bez pardonu, papierosy prześladuje i na żadne książki, oprócz naukowych i pobożnych, absolutnie się nie zgadza, całą literaturę podciągając pod nazwę masonerji. Dla gazet ma również lekceważenie zupełne i gniewa się, gdy dojdzie tam czasem wiadomość ze świata. Ale za to niech który zachoruje, jakże czułą otacza go opieką! Niech któremu się co nie uda, jak umie mu szczerze współczuć!
Lubią chłopcy swoją pannę Apolońję, i ona ich lubi. Wolą ją stokroć od namaszczonego księdza, który ich codzień odwiedza i lekcje katechizmu daje.
Ach, ten katechizm! Cały w pytaniach niejasnych i w odpowiedziach niezrozumiałych! Cały splątany w jakiś motek oderwanych pojęć, w jakiś kalejdoskop figur i symbolów, gdzie wszystko co innego oznacza, niż to, na co wygląda, gdzie czarne jest białem, a białe okazać się może zielonem, gdzie idziesz myślą po trzęsawisku, w obawie, że lada chwila zapadniesz się w jakąś głąb, i gdzie jedynym ratunkiem i jedyną podporą są słowa. Tak, słowa, słowa…
Nie przerażały one Szymka bynajmniej. Mózg jego umiał już, odłożywszy na bok myśl wszelaką, wchłaniać w siebie tysiące i miljony słów. Umiał wyucząc się tak dokładnie, że ani jeden wyraz nie został opuszczony, ani jedna litera przestawiona. Stronice całe tkwiły w jego pamięci, jak na fotograficznej płycie.
Lecz inni nie umieli. – Kiedy ja nie moge, kiedy ja nie rozumiem, kiedy tu żadnego sensu niema – narzekał kolega jego, mały Antek Rolecki. A Szymek odpowiadał spokojnie: Co tobie do tego! Bylebyś wydał gładko.
On sam zawsze wydawał gładko i był znowu pierwszym w klasie. Ojciec, który co miesiąc przyjeżdżał ze wsi drabiniastym wózkiem i przywoził miesięczną opłatę, piętnaście rubli! – cieszył się z tego, co mu panna Apolońja o synu mówiła. Tak, była pociecha. I pieniądze nie szły na marne.
A pieniądze tak ciężko zdobyte! Jeszcze w pierwszym roku było troche zapasu, a i panienka ze dworu dała 25 rubli, i tercjarki w parafji 18 rubli złożyły. Jakoś wystarczyło. Ale w drugim – wypadło wieprza na święta ukarmionego sprzedać i nikt w domu przez całe święta ani mięsa, ani kiełbasy nie zakosztował. Dzieci aż płakały, a i matka troche pociągała nosem.
A potem było coraz trudniej i trudniej. Proboszcz dał wprawdzie raz 15 rubli, niby pożyczki, ale więcej, dopóki Szymek w seminarium nie będzie, lękał się poźyczyć. We dworze nie było nikogo, a choć matka sprzedała trochę płótna, a i z jaj, i z grzybów i z masła coś tam zebrała, a tercjarki znowu kilkanaście rubli złożyły, to coż to znaczyło wobec tak wielkich potrzeb! A tu czekały jeszcze egzaminy, oporządzenie na kleryka i choć pierwsza opłata w seminarjum.
I nie było innej rady, jak od Żyda na duży procent pożyczyć. Kiedy proboszczem zostanie, to wypłacić będzie miał z czego, myślał ojciec. I to samo powtarżała matka. Kiedy proboszczem zostanie… wzdychała w każdej ciężkiej chwili, gdy zarobione złotówki i miedziaki wysypywała z chusty na stół, licząc mozolnie, aby do miesięcznej opłaty dołożyć, gdy do krupniku lub zacierek coraz mniejsze, coraz cieńsze odkrawała słoniny plasterki, gdy, zmęczona całodzienną pracą, zapalała wieczorem lampkę i zasiadała do prząśnicy, aby cudzą wełnę uprząść i choć parę groszy zarobić. I w wieczornej ciszy owo probostwo syna stawało przed nią w marzeniu, jak żywe. Plebańja obszerna z dużym sadem, za nią pola, łąki, a w obórce krów kilka, a w stajence para koni rosłych, wypasionych. Proboszcz, choć młody, ale wszyscy go szanują, całują po rękach, kłaniają się, przynoszą podarunki, kurki tłuste, jaja, masła osełki, sery i miody. I ruble płyną, płyną ku plebańji i zapadają cicho w głąb szuflad. A ona, matka, przy nim mieszka sobie, przy synu, i gospodarstwem jego rządzi, dziewkę sobie trzyma do posługi i chodzi w białym czepku na głowie, i w kościele w pierwszej ławce zasiada. I reszta rodziny zabezpieczona. Siostry proboszcza znajdują łatwo mężów, braciom to i owo kapnie z dostatków, zabezpieczeni i szczęśliwi. – Ach! – wzdycha, kręcąc wrzeciono – kiedy proboszczem zostanie!…
I Szymek dobrze wie o tych marzeniach. Wie od ojca, który mu co miesiąc historję zdobywania pieniędzy opowiada szczerze, kończąc zawsze temi słowy: My staramy się dla ciebie i nie dojemy i nie dośpimy, abyś ty miał co trzeba. Staraj się i ty! A kiedy proboszczem zostaniesz, to już odpoczniemy sobie. Wie od braci, którzy, gdy go widzą podczas wakacji, co chwila mu mówią: Ot, Szymek, kiedy proboszczem zostaniesz, to kupisz nam konia i malowaną bryczkę, co? Prawda, że kupisz? Wie i od tercjarek, zbierających pomiędzy sobą składki na jego naukę, bo nie spotka żadnej, aby mu nie powiedziała: Naszym księdzem będziesz, naszym. Już my to innego nie chcemy. Będziesz nam piękne nabożeństwa odprawiał, a my przed tobą ołtarzyki nosić bedziemy na procesjach. I spowiadać nas będziesz i komunikować. I wie najbardziej od matki, która co chwila, przy każdej trudności pociesza się myślą, że przecie już niedługo tej biedy i niedostatku,- bo Szymek proboszczem zostanie i wszystko będzie dobrze.
Wie Szymek i odczuwa to coraz wyraźniej, że jest dla rodziny swej jakby osią, około której obracają się wszystkie jej myśli, jakby czarą, napełnioną napojem uszczęśliwiającym, czarą zamkniętą jeszcze, lecz do której tęsknią usta,- jakby lampą, która dziś jeszcze nie płonie, ale wnet, wnet zapali się i rzuci dokoła siebie ogromny snop ciepła i jasności. I, wiedząc o tem, czuje czasem Szymek coś jakby obawę, czy ich nie zawiedzie, tych swoich, których z całej duszy kocha. Czy napewno zostanie proboszczem? Robi, co może. Uczy się i kuje do zupełnego zapamiętania, do wyczerpania niekiedy. Ale ostatecznie, nie od niego jednego to zależy. Może coś przeszkodzić, może coś się stać. A gdybym umarł nagle… myśli czasem, leżąc w łóżku, gdy światło zgaszone i koledzy śpią, a on jeszcze zasnąć nie może – a gdybym umarł nagle… I strach go ogarnia, Cóżby się stało z rodzicami? z pożyczonemi od Zyda pieniędzmi? z tem wszystkiem, co ma być, gdy on proboszczem zostanie? Boże! oto byłoby nieszczęście!
Ale nietylko śmierć. Wszak mogą go nie przyjąć do seminarjum. To się zdarza. A wtedy co?
Ciężkie i niepokojące bywały strachy, które na Szymka napadały czasem. Ale to tylko czasem. Bo naogół i on miał jak najlepsze nadzieje. Zda egzamin, wstąpi do seminarjum, tam pięć lat przebędzie, wyświęci się i naznaczą go gdzieś na wikarego, a potem i na proboszcza. I będzie sobie panował w obszernej może i murowanej plebańji, będzie nabożeństwo odprawiał, będzie śpiewał u ołtarza i Pana Boga chwalił. A pozatem gospodarkę sobie porządną zaprowadzi, konie trzymać będzie piękne i jeździć resorowym wózkiem. Wszystko będzie dobrze i mogą rodzice być o niego spokojni, że im wstydu nie zrobi.
Dnie szły za dniami, podobne do siebie, jak paciorki tego różańca, który codziennie z panną Apolońją odmawiał. Wstawanie, pacierz, śniadanie, lekcje, pół godziny używania świeżego powietrza na podwórku, murami otoczonem, bo dalej nie wolno wychodzić, potem obiad, sprzątanie w stołowym pokoju, znowu pół godziny spaceru na podwórku, znowu lekcje, podwieczorek, przygotowanie zadań na jutro, wieczerza, pacierz – i do łóżka. Tylko w niedzielę i święta było trochę inaczej. W niedzielę wstawano później i robiono staranniejszą toaletę. A przed dziesiątą zjawiał się ksiądz i chłopców parami i trójkami wyprawiał do kościoła. Nie szli razem aby uwagi nie zwracać, lecz w kościele mieli wspólne miejsce, gdzie się wszyscy zbierali i ksiądz, siedzący opodal, miał ich ciągle na oku. Ale przejście przez parę ulic bez opieki i nadzoru sprawiało już niektórym bardzo wiele przyjemności. A i nabożeństwo w kościele, pełnym ludzi, brzmiącym muzyką, była to niemała rozrywka, i wszyscy aspiranci wyczekiwali jej z upragnieniem. Nawet Szymek, chociaż miał skrupuły, że gdy rodzina nie doje i nie dośpi, on tu przez cały dzień nic nic robi, lubił świąteczne dnie, a zwłaszcza przechadzkę we dwuch do kościoła. Szli zwykle z Antkiem Roleckim, i ten rozgadywał się wtedy.
– Jak będę dorosły – mówił – to sobie tak włożę ręce w kieszenie, albo nie, kupię laskę i będę nią wywijał. Wąsa podkręcę, o tak…
Jakiego wąsa! – przerwał Szymek – kiedy ty księdzem będziesz!
Antek robił drwiącą minę.
– A niech tam moje księdzostwo psy jedzą! Ani myślę.
– Co – ani myślisz?
– Księdzem być.
Szymek przerażony spoglądał na niego. Taki bunt nie mieścił mu się w głowie. Antek nie zwierzał mu się z poważnymi zamiarami w jakimkolwiek kierunku, żartował i śmiał się tylko. A Szymek, myśląc, że może go zły duch do złego kusi, modlił się za niego. Wogóle w te niedzielne poranki, w rozśpiewanym i brzmiącym muzyką kościele, pod malowanem sklepieniem, wśród świateł i barw, dusza jego doznawała dziwnego wrażenia otwierania się i wzlotu. Kiedy ukląkł na zimnej posadzce, a dokoła widział pochylone plecy i gęste jedna przy drugiej głowy, on podnosił oczy do góry ku złoceniom, ku płomykom świec, ku postaciom, wyglądającym z obrazów. Podnosił oczy do góry i patrzał. Czasem promień słońca uderzył w kolorowe szyby, i powietrze całe, i święci i aniołowie, i głowy dokoła zaczynały się mienić szafirem, karmazynem i fioletem. Czasem z kądzielnic wyleciał obłok wonny i, jakby lekki duch, niósł się wysoko, coraz wyżej. A organy grzmiały. A chór śpiewał. A w duszy rozlewała się słodycz niezmierna. Zapatrzony, zasłuchany, Szymek nie mógł się modlić z książki, tak jak inni, i potem musiał z modlitwami śpieszyć i dopędzać, za co go też ksiądz strofował. Nie modlił się wcale i chociaż nieraz postanawiał prosić Boga o to i owo podczas mszy, jakoś nie wychodziło. Msza się kończyła, a on jeszcze o nic nie poprosił. Czuł jednak, że był blizko bardzo blizko Boga przez te chwile, czuł, że oto stoi w Jego obecności, milcząc, gdyż słów znaleźć nie może do rozmowy z Nim, lecz blizko Jego tronu. Czuł, że gdy ciało jego klęczy tu w dole na posadzce kościelnej wśród tłumu, coś zeń się wydziela: jakaś substancja czysta i lotna, i szybuje w górę wysoko, wysoko. I czuł się szczęśliwym.
Wracając z kościoła, nie mógł już słuchać tak uważnie żartów i uwag Antka, bo zdawało mu się, jakby go jeszcze otaczała mgła jakaś, czy senność, i jakby widział i słyszał przez zasłonę jakąś. Ale później rozpraszała się mgła, i wracał do porządku.
Pewnego razu jednak, było to wkrótce po powrocie z wakacji, Antek powiedział mu nagle bardzo serjo;
– Wiesz, nie powtarzaj tego innym, ale ja postanowiłem już sobie – księdzem nie będę.
Szymek się zdumiał.
– Więc jakże Antek? Nie będziesz! Dlaczego nie będziesz?
– A dlatego – odparł Antek bardzo stanowczo – bo przekonałem się już, że to wszystko, czego nas tu uczą – to kłamstwo.
– Kłamstwo, Antku!
– A tak. Teraz, kiedy byłem na wsi, to mi jeden student to wytłumaczył. I teraz wiem, że to wszystko kłamstwo. Nawet jest dużo księży, co tak samo myślą, ale nic nie mówią, żeby ludzie nie przestali ich słuchać. Bo oni chcą zawsze pierwszymi być i wszystkiem na świecie kierować.
– A jakże oni mogą nie być pierwszymi, kiedy ich sam Pan Jezus na to miejsce postawił i kazał, żeby papież i księża wszystkiem rządzili na świecie?…
Tu Antek uśmiechnął się szyderczo i zaczął tłómaczyć, że to wszystko właśnie wymyślili księża, aby ludzi tumanić i wyzyskiwać, a że to jest nieprawda, bo jeśli Pan Jezus był, to zupełnie czego innego chciał i mówił, niż to, czego dziś uczą, a że wogóle te wszystkie historje o grzechu pierworodnym i o odkupieniu to są bajki, w które uczeni dziś wcale nie wierzą.
Szymek był jak obuchem rażony. Pierwszy raz w życiu słyszał takie słowa, nie rozumiał ich, nie obejmował, i na razie nie znalazł żadnej odpowiedzi. Ale potem, gdy w ciszy nocnej zaczął nad niemi rozmyślać, wydało mu się, że Antek jest opętany przez djabła. Nic innego, tylko opętany. Wiadomo przecie, że djabeł czyha na dusze, krąży nieustannie i czatuje, i wysyła posłów swoich, niedowiarków i masonów, aby dusze mu łapali. Ten student to pewnie był taki poseł djabelski i złapał duszę Antka. Biedny Antek! pójdzie pewnie do piekła. I postanowił codzień na jego intencję zmówić trzy Zdrowaś Marja, a towarzystwa jego i gawęd wystrzegać się pilnie.
Jakoż nie rozmawiali więcej o tem.
Jednak w umyśle Szymka owo pierwszy raz usłyszane twierdzenie, że to wszystko kłamstwo, nie przebrzmiało bez śladu. Męczyć go zaczęła jakaś dziwna niepewność. A może? A gdyby?… Ale gdyby to wszystko było kłamstwem, jak mówił Antek, to cóżby było prawdą? Jakaś prawda być musi. Któż ją zna? Czy Antek ze swoim studentem, a poza nimi masoni i rewo-iucjoniści? – Czy też księża, panna Apolońja, panienka ze dworu, wreszcie – ojciec i matka, ci wszyscy, ktorzy są dobrzy, zacni, a których on całą duszą kocha? Nie może tu być wątpliwości. Ci mają prawdę, a tamci są opętani. Ci mają prawdę jasną, prostą, w której jedno drugiego doskonale się trzyma, która już jest urządzona jak najlepiej i której trzymać się trzeba oburącz. Ci mają prawdę.
W ciszy nocnej wywoływał Szymek przed pamięć swą wszystkie słyszane argumenty katechizmowe i inne, na korzyść prawdy tej przemawiające. Powtarzał je sobie i w nich się utwierdzał, i postanawiał silnie, niezłomnie nigdy żadnych niedowiarków nie słuchać, lecz zatykając uszy od nich uciekać, a prawdę swoją przed nimi strzec i ochraniać, jak skarb najdroższy. I zdawało mu się, że idzie przez wązka kładkę ponad przepaściami bez dna, bez miary. Idzie i nie śmie głowy na bok odwrócić, i nie śmie spojrzeć ani w górę, ani w dół, aby się nie zachwiać i skarbu nie uronić. Idzie z oczami w skarb swój wlepionemi.
– I otom doszedł – rzekł prawie głośno Szymon, I zerwał się z łóżka.
Podszedł do okna, otworzył je i wyjrzał na seminaryjne podwórko. Spało jeszcze wszystko dokoła, lecz niebo paliło się już wschodniemi barwami, u góry zielone było, w dole coraz czerwieńszc i złote. Małe różowe obłoczki płynęły po nim leciuchno.
– I otom doszedł – powtórzył Szymon, i spojrzał w to niebo jasne. – Oto za godzin kilka kapłanem będę, namaszczonym nieodwołalnym, na wieki oddanym Panu. Na wieki… Tak! Na życie i śmierć, na wieczność całą. Otom doszedł do celu. Doniosłem wiarę niezachwianą i czystą, nie dałem jej zmącić nikomu, nikomu. Za kilka godzin kapłanem będę i już żadnym złym mocom niedostępnym. Doszedłem do celu.
A niezawsze droga była prosta i jasna. Były chwile, w seminarjum zwłaszcza, dziwnego zamętu w duszy, dziwnej ciemności dokoła. Chwile, gdy się zdawało, że przepaście, pod wązka kładką ziejące, ozwały się głosem tajemniczym a ponętnym i wołają, i ku sobie ciągną. Ze z ich głębi wysuwają się świetlane mary i wizje czarowne, i że ku sobie wabią. Ze tam na dnie płomień goreje i wielka się ściele jasność, i wre życie, i rodzi się moc, i wstaje czyn. Chwile, gdy on, niosąc wciąż ostrożnie skarb swój po ważkiej kładce, czuł, że szarpie go ciekawość i unosi tęsknota. Trzymał oczy na skarb zwrócone i, ostrożnie po ważkiej kładce stą-pajac, szedł i szedł. Ale czasem ręce mu mdlały, nogi odmawiały posłuszeństwa, a oczy musiał gwałtownie zamykać, aby nic widzieć nie pragnęły. I czuł, że nie wytrzyma, i skarb swój ciśnie, a rzuci się głową w dół, w ziejące pod nim otchłanie, i lecieć w nie będzie, lecieć rozpętany, bez więzów, może szczęśliwy, może przeklęty, lecz wolny.
Na szczęście były to krótkie chwile, zapewne djabełskie pokusy. Odpędzała je modlitwa, spowiedź, komuńja, a może najbardziej wspomnienie rodziny. Jakto oni tam wszystkiego odmawiają sobie, oni tam i nie dośpią i nie dojedzą, na to, aby go prędzej księdzem i proboszczem ujrzeć, aby wreszcie przy nim odpocząć i trudy i biedę sobie wynagrodzić, a on by tu… Onby dla jakichś wizji i przywidzeń miał ich i swoje szczęście opóźnić? stracić może? Jakto! posiada skarb pewny, bezpieczny i ogromny, skarb, którym się zadawalnia tysiące ludzi, i to najlepszych ludzi, skarb, oceniony już i uznany od wielu wieków, i miałby go dla niepewnych mar porzucić? Co za niedorzeczność?
Więc odpędzał pokusy. Zatulał uszy, zamykał oczy na wszystko inne, a szedł prosto przed siebie, nie oglądając się na strony, nie tracąc czasu na prożne zaciekawienia, a cały jednej myśli oddany, ku jednemu wyprężony celowi. Szedł pilnie, niezmordowanie. Przez pięć przeszło lat seminaryjnego życia nie opuścił ani jednej lekcji, nie przekroczył żadnego przepisu, nie lekceważył żadnej zaleconej pobożnej praktyki. Był znowu pociechą nauczycieli i wzorem dla kolegów.
Znowu mózg jego, jak fotograficzna płyta, przyjmował na siebie stronice całe, tomy, znowu układały się w nim miljony słów, kolumny dat, nazwy, cytaty, paragrafy, figury, argumenty całe długie i skomplikowane rozdziały polemik, z wielu punktów złożone scholastyczne dowodzenia. Znowu umysł jego, na bok odsunąwszy myśl własną, pracował nad przyswajaniem sobie cudzej, nad przejęciem się z nią i zlaniem się z nią zupełnem. Pamięć przedziwnie się wyrabiała, ćwiczyła się w używaniu zasłyszanych zwrotów i zdań, w mówieniu stylem i słowami nie swemi, w przytaczaniu całych ustępów powag różnych. Cała istota jego przesiąkała pojęciami oderwanemi, nie mającemi nic wspólnego ze zwykłem życiem ludzkiem. Bez wahań, bez wątpliwości, bez cienia krytycyzmu brał i brał w siebie seminaryjną naukę, gorliwie, żarłocznie, jakby i okruszyny obawiał się uronić, jakby każdej straconej minuty żałował i z chłopską zawziętością chciał ją do dna wyzyskać.
Eijan. Jak odłamana gałąź.
Pociechą był dla nauczycieli i wzorem dla kolegów. A dla matki i ojca osłodą starości i nadzieją w życiu najdroższą. Podczas wakacji odwiedzał ich, szanowany już przez wszystkich. Przyjeżdżał zawsze na bardzo krótko, najwyżej na dni parę, bo kleryków na lato rozsyłano po probostwach, lękając się odmiennych wpływów, jakieby domy rodzinne wywierać mogły. Ale i tych dni parę, było to w chacie rodzicielskiej święto największe. Bo oto widziano ziszczające się marzenie, przekonywano się, iż pieniądze i ofiary nie poszły na marne, i błoga przystań z plebańją, gospodarstwem, obszernym sadem i zapewnionem jutrem zbliżała się coraz wyraźniej.
Biedni moi kochani rodzice! – westchnął Szymon, i rozczulenie ogarnęło go na myśl o nich. Tyle pracy, tyle poświęceń, ofiar, trudów i przez tyle lat! I tak cicho, wytrwale znoszonych! To wszystko na to, aby mu zapewnić szczęście i godność tu na ziemi, a sobie nagrodę w niebie. Bo oni to – przez swoje starania i pracę – zrobili z niego kapłana. Gdyby nie oni, pewnieby na równi z braćmi orał wązkie zagony, możeby za parobka gdzie służył, w najlepszym razie wykierowałby się na rzemieślnika.
Szymon drgnął. Spojrzał na swe białe ręce. Z luboscia na nie spojrzał.
– Tak, gdyby nie oni… Im po Bogu winienem wszystko – pomyślał. – I pamiętać o tem będę, i wynagrodzę, gdy tylko będę mógł… Tak, tak – ułatwiać im, wspierać, dopomagać… O, byłbym ostatnim z ostatnich, gdybym zawiódł takie nadzieje.
Nie, nie zawiedzie tych dobrych, kochających rodziców. A i przyrzeczeń Bogu składanych, i przysiąg, i ślubów nie złamie. Za łaski otrzymane, za tę najwyższą łaskę powołania, za tę królewską i więcej niż królewską godność, za to namaszczenie jego, niegodnego, na kapłana, on odda się Panu cały.
Każdą chwilę, każdą minutę dnia, każdą myśl i siły wszystkie, i woię, i serce, i rozum, wszystko, wszystko obróci na chwałę Kościoła świętego. To jedno, to jedyne przed nim będzie. Nic dla siebie, a wszystko dla Boga! Dusze łowić, zjednywać, do owczarni zapędzać, pasterzem dobrym być i rybakiem na burzliwem morzu tego świata. Owieczki paść, zbłąkane odszukiwać, sieć zapuszczać w głębokie fale, i zagarniać i brać, i zdobywać, i zapełniać owczarnię, zapełniać…
Nagle, jakby usłyszał nad sobą wyraźnie wymówionę zdanie: Ach, owczarnia! Tylko głupie owce tam idą. Lwów i orłów do niej nie zapędzisz – nie!
Zdanie to kiedyś wypowiedział jeden z kleryków, bo i tacy byli w seminarium. Wzbudziło ono gwałtowną dyskusję, a potem przebrzmiało i zapadło się w przeszłość.
Czemuż teraz, w takiej chwili, odezwało mu się w pamięci? I to tak wyraźnie, jakby je rzeczywiście któś tuż obok wymówił. Tylko głupie owce tam idą. Lwów i orłów do niej nie zapędzisz, nie!
I jakby tchnienie burzy powiało. Zapadły się obrazy piękne i uczucia wzniosłego oddania się Bogu i miło – sci dla ludzi. I dusza Szymona jakby się nawpół rozdarła, ostrym bólem szarpnięta. A z tej rozdartej duszy wyjrzała Tęsknota. Tęsknota za czemś nieznanem, niewiadomem, dalekim. Tęsknota bolesna, jak dotknięcie rozpalonego żelaza, tęsknota, wysysająca jak wąż i jak orzeł spętany rwąca się do lotu. Jak orzeł… Jak orzeł…
A orłów przecie do owczarni nie zapędzisz, nie!
Orły mają swoje niebo bezgraniczne, po którem latają swobodnie, i burzy się nie boją, i oko w oko patrzą na siebie ze słońcem, i nie lękają się światła, i są wolne.
O! choć raz polecieć z nimi!
Szymon spojrzał na seminaryjne mury i ciasne między nimi podwórze. O! wylecieć stąd, zrzucić z siebie więzy i przepisy, strząsnąć łańcuchy, zrzucić czarne szaty, wyciągnąć ramiona do góry szeroko, szeroko, wyzwolić się z tych myśli, z tych praw, z tych zobowiązań, wyzwolić się i z ciała nawet, i lecieć w błękit! I spojrzeć na to wszystko, co się dotychczas widziało, z innej strony, z innego punktu. Wznieść się ponad ten gmach, którego wnętrze się tylko oglądało, i spojrzeć nań z góry. I z umysłu choć na chwilę strząsnąć ten ciężar i te okowy, co go tłoczą, i pomyśleć, zastanowić się, pomyśleć nie wedle wzorów i formuł, lecz własną myślą, tą wolną i niepodległą, co tam na dnie tkwi, co teraz z wysiłkiem i bólem w górę się rwie, co, gnębiona i zabijana, żyć jednak chce, i żyć ma prawo… Ach, orłem być!…
A on – czemże jest, czemże będzie przez życie całe? Niewolnikiem, sługą, zaprzedaną duszą, pionkiem w czyjemś ręku na szachownicy nieznanej, ustami, przez które któś inny przemawia, numerem, narzędziem, sługą, i niczem więcej.
Nie! nie! – próbował się bronić – przecie ja z wolnej i nieprzymuszonej woli…
Z wolnej i nie przymuszonej? O, kłamstwo, kłamstwo!
Gdzież była moja wolna wola, gdy mnie, małemu jeszcze, kładziono wciąż w uszy: księdzem będziesz, proboszczem będziesz? Gdzie była moja wolna wola, gdy mnie w zamknięciu i w odosobnieniu trzymano przez lata całe w jednej atmosferze, a do głowy wtłaczano to tylko, co księdzu, a nie człowiekowi, potrzebne! Coż ja mogłem wiedzieć? O czem mogłem sądzić? Alboż ja własny sąd mam? Albo ja mam własny rozum? A moja wola gdzie?
Wolna, nie przymuszona… O, Boże!…
A za godzin parę kapłanem będzie. I na wieki, aż w godzinę śmierci, i po śmierci nawet, na wieczność całą. Za godzin parę…
A tymczasem stoi tu bezradny, targany, jak liść jesienny, przez wicher. I wicher w nim straszny się zrywa, wicher buntu i nienawiści. I tęsknota go gna, gdzieś daleko, wysoko. Byle nie tu!… Byle nie tu!… I żal w nim wzbiera,- żal nad sobą, nad młodem życiem swojem, nad dolą niewolniczą. I zbierają się w oczach wielkie jasne łzy, i toczyć się zaczynają po policzkach jedna za drugą, jedna za drugą…
I płacze…
O, dajcie mi jeszcze trochę czasu! Dajcie mi pomyśleć! Niech sam się zastanowię. Nie mówcie do mnie, nie mówcie, nie przekonywajcie! Już wiem wszystko, co macie do powiedzenia wiem. Ja teraz tylko chcę odejść od was, i w ciszy pobyć, i posłyszeć, co moje własne serce mówi. Chcę siebie posłyszeć, nie was. Dajcie mi odejść. Czekajcie!
Załzawione oczy podniósł Szymon ku wiszącemu na białej ścianie krzyżowi. Patrzał nań chwilę, a potem ukląkł i, pochylony nizko, zaczął się modlić.
A w mjarę jak się modlił, ukojenie spływało mu na duszę. Zycie jest krótkie, a wieczność nieskończona. Dla tej wieczności zatem jedynie żyć warto. A jakież życie lepsze nad kapłańską służbę takiemu Panu! Nie ludziom przecie, lecz Jemu – Bogu na wysokościach – służyć będzie. Bogu, co go stworzył i odkupił krwią własną, kieruje nim i prowadzi, i sam go wzywa do służby swojej. Słyszy przecie głos Jego. Kapłanem mu być każe On, więc nie oprze się wołaniu Jego. Odda Mu siebie całkowicie i bez żalu, i wierny mu będzie do ostatniego tchu, do ostatniej kropli krwi. Z miłością i z oddaniem się Jemu poświęci. A On, ojciec miłosierny, wynagrodzi dobre chęci spokojem sumienia na tym świecie, wiecznem królowaniem na tamtym. On wynagrodzi, wesprze, i nie opuści.
Panie! Panie! – modlił się Szymon gorąco – idę… idę na głos Twój! Powołałeś mnie do służby Twojej, do ołtarza Swego kazałeś mi się przybliżyć. Chcesz mnie mieć kapłanem w świątyniach Twoich. Idę, Panie, na głos Twój! I przynoszę Ci dobrą woię moją. Chcę być Ci wiernym do śmierci. Chcę. Ale Ty, Panie, osłaniaj mnie od pokus, oddalaj odemnie złe myśli, abym wytrwał i nie uległ. Niech lepiej będę nieuczony i głupi, niżbym miał w myśli sprzeciwić się zasadom Kościoła Twego. Strzeż mnie, Panie od pokus!
Ukojenie coraz większe duszę jego ogarniało. I radość.
Tak, oto za godzin parę zawinie do portu, wejdzie w przystań cichą. Bo łaską sakramentu wzmocniony, namaszczony chryzmem świętem, obleczony w najwyższą godność, on, kapłan, stanie się już odpór-nym na wszelkie pokusy. Gdyż pokusami są, i niczem więcej, te buntownicze myśli, i te tęsknoty, i te pożądania gwałtowne, i ta ciekawość, co go porywa. Pycha się w nim odzywa, djabelska pycha, co więzów nie lubi. Tak, znane to są rzeczy. Ale za godzin parę djabłu da odprawę i łódź swą do portu wprowadzi, i skarb, niesiony po ważkiej kładce, ponad przepaściami w bezpieczne doniesie miejsce. I w duszy jego zrobi się cisza wielka i zapanuje spokój.
I życie całe zejdzie zacnie, szczęśliwie, godnie, na służbie kapłańskiej najlepszemu z Panów, pracowite życie ale szczęśliwe.
Przed oczami Szymona obrazy przesuwać się zaczęły. Świątynie, od świateł jaśniejące, pochylone głowy tłumów, plebańja pod cienistemi lipami, a za nią sad kwitnący, matki twarz ukochana, pełna uśmiechów i radości, ojca stara głowa, bracia i siostry, długi łańcuch dni cichych i jasnych, a poza nimi wieczność w niebieskiem królestwie.
I wielka szczęśliwość napełniła mu serce.
A gdy wreszcie, wciąż pochylony przed krzyżem, usłyszał dzwon, wzywający do kościoła, żwawo z klęczek się porwał i, z ogniem w duszy i z płomieniem w oczach, szedł na przyjęcie swej wielkiej i nieodwołalnej godności.
Ksiądz Szymon Bronicz zaraz po swem wyświęcęniu powrócił do dawnego seminarjum i tam miał czekać, aby nim wyższa władza rozporządziła. Odprawił prymicję, na którą przyjechali rodzice. Widział ich wzruszone twarze, widział łzy radości, płynące z oczu matki, gdy, zbliżywszy się do niej, uświęconemi wielką ofiarą dłońmi dotykał jej skroni, a ona dłonie te całowała. Poczuł na swych palcach dotknięcie drżących ust ojcowskich. Czuł w sobie własne ich szczęście.
Aż naraz ogarnęła go słabość tak wielka, że, ledwie rozebranego z szat kościelnych odprowadzono do celi, upadł na łóżko i zemdlał. Długo nie można go było docucić. A gdy wreszcie ocknął, miał silną gorączkę. Sprowadzony lekarz przez kilka dni nie mógł zrozumieć choroby, aż po konsyljum okazało się, iż jest to wyczerpanie nerwowe, wskutek przepracowania i życia zbyt zamkniętego, że grozi neurasteńją i innemi jeszcze komplikacjami, jeśli nie będzie zaraz pilnie leczone. A leczę-nie polega jedynie na wypoczynku absolutnym, na świeżem powietrzu, na dobrem odżywianiu i natem, aby przez dłuższy czas ani mowy, ani wspomnienia nie było o żadnym obowiązku. Obowiązkowa bowiem, pilna praca, gwałtowne wtłaczanie do mózgu nauki i to pod ciągłym strachem – te właśnie przyczyny spowodowały chorobę. Więc teraz żadnych książek do ręki nie brać, brewjarz nawet, jeśli można, odrzucić, żadnych kapłańskich czynności nie pełnić, o ile podobna, zmienić otoczenie, niczego się nie uczyć, nigdzie nie śpieszyć, niczem się nie krępować, a jak najwięcej spać, jeść, wiejskiem powietrzem oddychać, powolnych i niemęczących przechadzek używać, i o niczem, ale to absolutnie o niczem nie myśleć.
Takim był wyrok lekarzy, który ksiądz Szymon przyjął obojętnie, gdyż leżał teraz nieruchomy, w półśnie pogrążony i niezdolny nic odczuć, ani myśleć. Prawie nie słyszał tego, co przy nim mówiono. Jedyną jego troską było, aby nie kazano mu wstać i gdzieś iść, i coś robić. Czuł bowiem w każdej kosteczce znużenie.
Ale przełożeni seminaryjni zatroszczyli się nie na żarty. Co z nim dalej robić? Seminarjum zamykało się na lato, gdyż wakacje już nadeszły, a rozpoczynały się coroczne remonty, malowania i reparacje. U rodziców nie miałby ani spokoju, ani wygód. Na każdem probostwie toż samo groziło. Najwłaściwszem było jakieś sanatorjum. Lecz gdzie i za co?
Biedzili się przełożeni, a tu pora wyjazdu nadchodziła, i gmach opróżnić należało. Aż jednego dnia ks. inspektor powrócił z miasta zadowolony.
– Wiecie – rzekł – bodaj że się coś znalazło dla Bronicza. Moi krewni, Głuszyńscy, założyli tu niedaleko u siebie na wsi pensjonat i letników przyjmują. Ich interesy nieświetne, pałac i park mają olbrzymie, więc w ten sposób się ratują. Właściwie – ona. Bo on to niedołęga skończony! Chętnieby przyjęli na lato Broni-czai dadzą mu wszelkie wygody.
– A drogo tam, pani moja? – spytał ks. rektor.
– Trzydzieści rubli miesięcznie ze wszystkiem. I droga niedaleka.
– No, to niedrogo. Ja, pani moja, daję na pierwszy miesiąc. Złóżcie się na drugi i coś mu tam na wydatki dajcie. I niech jedzie.
– Powinien oddać, gdy dostanie posadę – wtrącił ks. ekonom. I wyciągnął z kieszeni dziesięciorublówkę.
– Ma się rozumieć, niech oddaje.
– Ale tymczasem, niech jedzie. Właśnie Głuszyn-ska jest w mieście i jutro wraca do domu. Może go zabrać z sobą.
– A to najlepiej. Bo tak samego, pani moja, wysyłać możeby i nie można jeszcze. Dziwny stan. I od czego mu się tak zrobiło.
– Nerwy, powiadają…
– At! jakie tam nerwy! Żeby taki, pani moja, prosty chłop miał chorować na nerwy, to doprawdy skończenie świata. Ale doktorowie – wiadomo – jak czego nie rozumieją, to zaraz mówią: nerwy.
– No, co tam jest, to jest. Niech jedzie do Głuszyna.
– Niech jedzie.
– Ale, ale – zaczął ks. rektor, i zamyślił się. – Czy jednak tam, pani moja, ręczysz, tak… co do morał-ności? co? a ? Bo żeby nie zepsuć człowieka. Dotychczas to on sobie niczego… owszem… A tam, kto wie, pani moja, kogo spotka, co posłyszy…
Ks. inspektor obruszył się. A cóż ja moge ręczyć!
Czy ja wiem, kto tam jest? Na kogo może trafić? Sama Głuszyńska nie wie, bo dziś ten, jutro tamten. Teraz, mówi, ma ze trzydzieści osób, porządni ludzie, mówi. Nauczycielki, urzędników paru z rodzinami z Warszawy, studenci, literaci, nawet i doktór jest. A jacy oni co do moralności – któż ich wie!