- W empik go
Jak ograłem PRL. Na scenie. Tom 3 - ebook
Jak ograłem PRL. Na scenie. Tom 3 - ebook
Polska lat 80. Gest Kozakiewicza podczas olimpiady w Moskwie zapisuje się w historii sportu, Czesław Miłosz otrzymuje Nagrodę Nobla, „Boskie Buenos” wygrywa w Opolu, a sierpniowe strajki rozpoczynają „karnawał” Solidarności i socjalistyczny raj trzeszczy w szwach.
Franz Lipa, obibok z wyboru, znalazł swoją wielką miłość – gitarę, i miejsce na ziemi – scenę. Jako „wieczny student” ciągle musi kombinować, by nie trafić w kamasze. Robi dobre interesy, rozwija artystyczne talenty i kocha kobiety, a one go uwielbiają, choć i tak zawsze najważniejsza jest muzyka. Trzynastego grudnia 1981 roku zamiast „Teleranka” na ekranie telewizora pojawia się śnieżny pył, a na rogatkach miasta – czołgi i ZOMO, które wita obywateli pałami. WRON roztacza opiekę nad narodem, ale Franz – od dziecka zbuntowany wobec totalitarnego systemu, mający za nic wszelkie zasady i reguły panujące w tym chorym kraju – kolejny raz ogrywa PRL.
Warto wystąpić Na scenie w PRL-u – z Franzem, ponieważ fabuła kipi humorem, ironią i lekkością. Wszystkich rozbawi, ale i wzruszy!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68302-16-5 |
Rozmiar pliku: | 550 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wódka otulała mnie niczym Basia nocą, kiedy lądowałem w jej objęciach. To były jedyne chwile przerwy w moim piciu: noce z nią i próby zespołu Wojtka Hoffmanna w zapyziałym domu kultury naszego zapyziałego miasteczka.
No i jeszcze czas, kiedy bywałem w domu moich rodziców, aby się najeść i zabrać wałówkę do Poznania na następny tydzień.
Jednak gdy tylko wracałem do siebie, otwierałem kolejną butelkę.
Pisałem w poprzednim tomie, że ciężko zdobytą przez mamę kiełbasę natychmiast sprzedawałem, ponieważ zbierałem pieniądze na wymarzoną gitarę, amerykańskiego gibsona, model Les Paul. Wyrażenie „ciężko zdobyta kiełbasa” zaczynało być coraz częściej używane w okresie „schyłkowego Gierka“, jak określano potem lata siedemdziesiąt osiem–osiemdziesiąt.
Dobrze to już było tylko w „Dzienniku Telewizyjnym”. Natomiast poza nim rzeczywistość skrzeczała na każdym rogu ulicy, w każdej coraz dłuższej kolejce do sklepu mięsnego, a później już do każdego sklepu. Produkty rzadko się kupowało, a teraz wszystko się zdobywało. I to z wielkim trudem.
Ja jednak żyłem poza tym wszystkim. Całe moje życie kręciło się wokół gitary. Myślę, że gdyby nie ona, to szybko przekręciłbym się wtedy na drugą stronę za Zdzichem. On odszedł, bo przestał wierzyć w swoje zdolności i potencjał. Zapatrzony w geniusz Picassa, porównując się z nim nieustannie, nie doceniał wielkości swojego talentu. To była droga donikąd. A ja, wierzący w swoje możliwości wiarą neofity i nuworysza, parłem do przodu, nie porównując się z Hendrixem czy Jimmym Page’em.
Czułem, że muszę grać, bo inaczej zwariuję. Wódka w graniu mi nie przeszkadzała. Rozweselała mnie. Miałem bardzo mocną i odporną głowę na alkohol. Wóda pozwalała ćwiczyć mi godzinami na gitarze z uśmiechem na ustach, mimo że w środku wszystko we mnie wyło z rozpaczy po śmierci przyjaciela.
Wciąż miałem przed oczami jego twarz i całą postać, kiedy pochyla się nad gitarą i gra pierwsze akordy „I Got the Blues” Rolling Stonesów.
Kurwa, stary, coś ty narobił? – pytałem go w myślach. Pamiętasz, jak mówiłeś, że świat będzie nasz? A teraz co? – robiłem mu pretensje, patrząc w noc. Zostawiłeś mnie samego z tym całym syfem. Muszę teraz zapierdalać za ciebie i za siebie, aby nasze było na wierzchu! Dam radę, stary, ale z tobą byłoby łatwiej!
Kiedy otwierałem nową butelkę, stukałem pełnym kieliszkiem w szyjkę flaszki i szeptałem:
– Twoje zdrowie, gnojku, gdziekolwiek teraz jesteś.
Możecie ze mnie się śmiać, ale było mi przez to łatwiej wytrzymać te pierwsze tygodnie i miesiące po jego śmierci.
Mówiąc dokładniej: piłem od poniedziałku do piątku. W sobotę rano pakowałem gitarę do futerału i robiłem dwa dni trzeźwości, nie chcąc zionąć alkoholem Barbarze ani rodzicom.
Mimo to Basia od czasu do czasu spoglądała na mnie podejrzliwie.
– Franz, ty pijesz? – pytała, kiedy leżeliśmy w nocy na jej kanapie.
– Czasami, trochę – kłamałem gładko.
– Trochę? – Ironiczny ton Basi świadczył o tym, że nie kupowała moich bajek. W końcu miała na co dzień do czynienia z zawodowymi pijakami w swoim punkcie piwnym.
– Nie mogę sobie poradzić z jego śmiercią – mówiłem do niej cicho. – Dotąd, myśląc o przyszłości, zawsze widziałem w niej Zdzicha. Myślałem, że będziemy się nawzajem inspirować. On mnie swoimi obrazami, a ja jego moim graniem. A tymczasem zamiast niego widzę czarną dziurę, jamę, z której śmierdzi grobem.
– Franz, życie jeszcze nieraz cię pokopie. Możesz mi wierzyć – przekonywała Basia, tuląc mnie do siebie. – Musisz się wziąć w garść. Inaczej świat cię zje! – powtarzała za każdym razem, kiedy w poniedziałek nad ranem opuszczałem jej mieszkanie, by jednym z pierwszych pociągów wrócić do Poznania, na uczelnię, która obchodziła mnie tyle co zeszłoroczny śnieg, i na moją stancję, gdzie czekały mnie kolejne dziesiątki godzin nieustannego ćwiczenia na instrumencie i kolejne butelki.
Na szczęście miałem szczęście, jak to powiedział pewien słynny kabareciarz. Podczas jednej z sobót, kiedy siedziałem na próbie zespołu Wojtka, ten podszedł do mnie w czasie przerwy i spytał:
– Całkiem nieźle już grasz. Może chciałbyś do nas dołączyć?
Nie wierzyłem własnym uszom! Ja? Naprawdę? Zespół Wojtka nazywał się Hot Projekt i chłopaki nieźle wymiatali! To byli już zawodowcy. Nie spotkałem tak grającej kapeli rockowej, włócząc się po poznańskich klubach studenckich.
– Marek, nasz basista, dostał powołanie do wojska. Wyjeżdża za dwa tygodnie, a za trzy mamy jechać na obóz muzyczny do Sławy. Znasz repertuar, poradzisz sobie. – Wojtek się uśmiechnął.
– Ale że co? – Spojrzałem na Wojtka zdumiony. – To niby ja mam być tym nowym basistą?
– Dasz radę. To tylko cztery struny. Ogarniesz to szybko.
Oczywiście wiedziałem, że propozycję przyjmę. Pozycja basisty nie była moją wymarzoną na scenie, ale od czegoś trzeba przecież zacząć, w dodatku w tak dobrym towarzystwie.
Bas, który otrzymałem, był całkiem niezłym instrumentem: czeska basówka jolana. Nie był to oczywiście amerykański fender, ale i tak o niebo przewyższała polskie wyroby gitaropodobne.
Z początku myślałem, że bas to taka uproszczona gitara, ale szybko wyprowadziłem się z błędu. To był zupełnie inny instrument i musiałem zmienić swoje muzyczne myślenie, aby na nim dobrze grać.
No to zmieniłem! Przestawiłem w głowie różne klocki i w ciągu trzech tygodni grałem na tyle nieźle, że mogłem już brać udział w różnych jam session, które powstawały samorzutnie podczas obozu.
Wojtek do Sławy przyjechał z nowym instrumentem. Była to świetna kopia gibsona SG, wykonana w Polsce. Tak, to nie pomyłka. Znakomita gitara była wykonana w PRL-u. W tym zgniłym i zacofanym PRL-u, gdzie Dolnośląska Fabryka Instrumentów Lutniczych „Defil” produkowała straszne instrumenty gitaro- i basopodobne. Raz jeszcze okazało się, że rynek prywatny to było zupełnie coś innego niż państwowy chłam.
Gitara była naprawdę piękna. Nie mogłem od niej oderwać oczu. Była bardzo podobna do gitary Lakisa z SBB, którą oglądałem rok wcześniej na ich koncertach w Poznaniu.
Kopię gibsona zrobił Wojtkowi „czarodziej“ z Wrocławia, Michał Jakubiszyn, zwany przez znajomych Dżinksem. Spokojnie można było go nazwać nie tylko czarodziejem, ale i cudotwórcą. W kraju, gdzie nie było niczego, on tworzył wspaniałe instrumenty z niczego.
Gitary traktowałem jak kobiety. A gitara zrobiona przez Jakubiszyna była „piękną kobietą”. Myślałem o niej nieustannie. Mogłem się jej przyglądać godzinami.
Wojtek zdobył gdzieś prospekt gitar Fendera. Już sam napis „Made in USA”, umieszczony w stopce redakcyjnej książeczki reklamowej, napawał mnie zachwytem i nabożną czcią.
Po dwóch dniach znałem każdy szczegół każdego modelu. Zarówno gitar, jak i basów. Dlatego kiedy Wojtek po obozie w Sławie stwierdził, że sprawdziłem się jako basman, postanowiłem też uzbroić się u Jakubiszyna w bas będący kopią amerykańskiego fendera precisiona.
Do Dżinksa wybraliśmy się we dwóch, ja i Wojtek. Jakubiszyn, genialny lutnik, mieszkał w starej, zapuszczonej kamienicy w centrum Wrocławia.
W całym mieszkaniu roznosił się zapach lakierów i alkoholu.
Dżinks popijał ostro. Nie był wyjątkiem. Wszyscy z branży pociągali z butelki. Artyści, jako osoby o większej wrażliwości, bardziej niż normalni zjadacze chleba odczuwali „dobrodziejstwa” socjalizmu.
A Dżinks był artystą, co się zowie. Kiedy zjawiliśmy się u niego, spojrzał na nas badawczo. Wojtka już znał. Widział, jak wymiata na jego kopii SG. Ale mnie nie znał.
– Napijecie się? – zadał od razu konkretne pytanie.
Wojtek odmówił, ale ja przecież byłem na mojej ścieżce alkoholowej, więc zgodziłem się chętnie.
Dżinks wyjął spod stołu, na którym leżały dwa na wpół polakierowane gryfy, butelkę bardzo zacnego jarzębiaka i nalał do dwóch szklanek.
– No to, żeby wam się gitary nie rozeschły. – Uśmiechnął się do nas.
– Jasne. Świetny toast, mistrzu. – Wziąłem szklankę ze stołu i dwoma haustami wlałem w siebie jej zawartość. Po całym ciele rozeszło się przyjemne ciepełko.
– No, nieźle, młody, nieźle. – Jakubiszyn pokiwał głową. – Od dawna tak jedziesz?
– Od dwóch miesięcy, od śmierci przyjaciela – odpowiedziałem.
– A to jest powód. – Dżinks znów pokiwał głową i żeby się nie smucić, od razu przeszedł do konkretów. – To, chłopaki, jaką gitarę chcecie zamówić?
Wyjąłem z plecaka prospekt Fendera i wskazałem na model Precision Bass, pięknie podpalany w trzech kolorach, przechodzących od czerni, poprzez brąz, do pomarańczy, z palisandrowym gryfem.
– Zacny wybór – pochwalił Dżinks.
– A jaka cena i na kiedy by mi pan ją wykonał?
– Około sześciu tysięcy złotych. Myślę, że za dwa miesiące będzie gotowa.
– Dobra, wszystko jasne – odparłem i od razu przystąpiłem do ataku: – A ile mi pan zrzuci, jak w ciągu dwóch tygodni zapłacę panu połowę ceny?
Grałem ostro, bo oprócz dwustu złotych zaliczki nie miałem na razie na gitarę ani grosza. Wiedziałem jednak, że poruszę niebo i ziemię, aby tylko zdobyć pieniądze. Pomny tego, co mi kiedyś powiedział ostatni starozakonny biznesmen, jaki żył w moim miasteczku, pan Stefanowicz: „Kto szybko płaci, połowę płaci”, postawiłem wszystko na jedną kartę. Zdecydowałem się urwać z kwoty za gitarę, ile się da, resztę zapłacić, a potem już tylko grać na pięknym instrumencie.
Po usłyszeniu mojej propozycji Dżinks spojrzał na mnie uważnie i powiedział:
– Jesteś pierwszym muzykiem, który się ze mną targuje. – Pokiwał głową z uznaniem.
– Proponuję za całość cztery pięćset, przy czym dwa pięćset wpłacę panu za dwa tygodnie, wliczając w to dzisiejszą zaliczkę w sumie dwustu złotych.
Wiedziałem, że się nie zgodzi, ale moim celem była zniżka o tysiąc złotych. Zdawałem sobie sprawę z tego, co teraz Dżinks powie.
– Tyś chyba oszalał! Maksymalnie pięć pięćset. Te pięćset mogę spuścić – powiedział dokładnie to, czego oczekiwałem.
– To zatrzymajmy się w połowie drogi! Proponuję pięć tysięcy, przy czym za dwa tygodnie wpłacę panu trójkę – zaproponowałem.
Dla mnie byłby to złoty interes. To, czy miałem zdobyć dwa i pół tysiąca, czy trzy tysiące, nie miało większego znaczenia. I tak musiałem te pieniądze zapłacić. To Dżinks tracił, choć pozornie zyskiwał. Spojrzał na mnie przenikliwie i powiedział:
– Dobra. Szybki pieniądz to podwójny pieniądz. Jeśli będziesz u mnie za dwa tygodnie z trzema tysiącami, to interes staje na pięciu tysiącach.
Kiedy wyszliśmy z mieszkania Jakubiszyna, Wojtek spytał mnie już na schodach:
– Skąd weźmiesz trzy tysiące w dwa tygodnie?
– Nie mam jeszcze zielonego pojęcia, ale na pewno będę je miał. Nie odpuszczę takiej zniżki – odparłem z pewnością w głosie.