- promocja
Jak płakać w miejscach publicznych - ebook
Jak płakać w miejscach publicznych - ebook
Jeśli zastanawiacie się, czy nie powinniście iść do psychiatry, to prawdopodobnie powinniście.
Dziwi was, że słynni komicy często chorują na depresję? Mnie dziwi raczej, że nie wszyscy ludzie z depresją zostają komikami. Nauczyliśmy się doprowadzać ludzi do ataków śmiechu opowiadaniem o toksycznych bliskich i przebytych traumach; ostrożnie kalibrujemy żarty, by nie przekroczyć granicy, po której śmiech zmienia się w litość. A potem latami ćwiczymy ten program: w szkole, pracy, barach, pociągach i cudzych łóżkach.
To nie jest książka o tym, że dostajecie od życia cytryny i robicie z nich lemoniadę. Bliżej jej do historii mojego kolegi, którego rzadka i nieuleczalna choroba stopniowo pozbawiała władzy nad ciałem, w tym strunami głosowymi. Gdy się poznaliśmy, mógł już tylko szeptać. „Powiedziałem rodzicom, że żądam adwokata – napisał kiedyś. Zrozumieli »awokado« i przynieśli mi mango”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9602-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każdej tragedii towarzyszy coś zabawnego. Jeśli to zdanie was pociesza, spróbujcie jeszcze raz. Każdej tragedii towarzyszy coś zabawnego. I to nie jest dobra wiadomość. W ludzkiej egzystencji byłoby dużo więcej godności, gdyby cierpienie występowało w stanie niezmąconym, dostając człowieka na wyłączność. Ale życie nie potrafi się powstrzymać. Ludzie przeżywali Zagładę, by zginąć, poślizgnąwszy się na mydle. Stalin miał zrośnięte palce u nogi. Strumień skalnych odłamków, lodu i kamieni zmasakrował ludzi u stóp lodowca Marmolada, a premier Japonii został zastrzelony w miejscowości Nara. Nikt nigdy nie umarł przygnieciony spadającym z wysokiego piętra fortepianem, ale w 1983 roku Jimmy Ferrozzo, ochroniarz z klubu ze striptizem w San Francisco, umarł przygwożdżony fortepianem do sufitu w trakcie stosunku z jedną ze striptizerek. To, że zginął w wyjątkowo slapstickowy sposób, nie sprawiło, że mniej go bolało. Żadne z powyższych wydarzeń nie spowodowało, że świat stał się choć trochę lepszy. Śmiech nie redukuje smutku – dryfuje obok, udając, że nie ma z nim nic wspólnego.
To nie jest książka o tym, że dostajecie od życia cytryny i robicie z nich lemoniadę. Bliżej jej do historii mojego kolegi, którego rzadka i nieuleczalna choroba stopniowo pozbawiała władzy nad ciałem, w tym strunami głosowymi. Gdy się poznaliśmy, mógł już tylko szeptać. „Powiedziałem rodzicom, że żądam adwokata” – napisał kiedyś. „Zrozumieli »awokado« i przynieśli mi mango”.JAK NIE DOSTAŁAM DEPRESJI W TRZYDZIESTE TRZECIE URODZINY
Z pierwszą wizytą u psychiatry jest jak z rozmrażaniem lodówki, oddaniem krzeseł do tapicera albo przypomnieniem komuś o tym, że jego ulubiony reżyser jest sprawcą przemocy seksualnej: nigdy nie ma na to dobrego momentu. Pewnego dnia człowiek po prostu siedzi sobie ze sprężyną wbitą w tyłek przy cieknącej zamrażarce, w telewizji leci _Frantic_ i w końcu dociera do niego, że tak dalej być nie może.
Na pierwszą wizytę u psychiatry nie ma dobrego momentu, zwłaszcza jeśli polecona wam psychiatrka przyjmuje tylko raz w tygodniu, a najbliższy wolny termin ma akurat w wasze trzydzieste trzecie urodziny. Wiek chrystusowy i cierpienie wydają się idealnym połączeniem, ale osobiście znam lepsze okoliczności na robienie corocznego bilansu zysków i strat niż poczekalnia u psychiatry: rejs luksusowym jachtem, gala rozdania Oscarów, Zanzibar. W sumie jakikolwiek bar. W dodatku w każde urodziny dzwoni do mnie babcia, żeby złożyć mi życzenia wierszem. Nie wiem, skąd je bierze, poza tym, że nie z internetu – babcia przeżyła wojnę, stalinizm, stan wojenny oraz transformację i ostatnie, czego jej potrzeba, to świadomość, że jest takie miejsce, gdzie ludzie wymieniają się pornograficznymi obrazkami z udziałem Jana Pawła II oraz zdjęciami zup. W każdym razie nie chciałam, żeby babcia zadzwoniła do mnie w drodze na wizytę, bo nie umiem nie odebrać telefonu i nie umiem też kłamać. Nie byłam gotowa, by tłumaczyć kobiecie, która przeżyła wojnę, stalinizm, transformację i czterdzieści lat uczenia w szkole, dlaczego jestem w drodze do psychiatry.
Trzydzieste trzecie urodziny spędziłam, pijąc aperol, tańcząc i całując się z kim popadnie. Depresję zdiagnozowano u mnie dwa tygodnie później, w Dzień Kobiet. Jak na ten kraj – wyjątkowo adekwatnie.TRZYDZIEŚCI TRZY LATA WCZEŚNIEJ
Zawsze zazdrościłam czerwcowym dzieciom. Ludziom, którzy przyszli na świat pełen absurdalnie różowych zachodów słońca i zapachu rozgrzanego asfaltu. Sama urodziłam się w tym momencie roku, gdy ludzkość uznaje, że uśmiechy to strata energii niezbędnej, by doczołgać się do końca zimna i ciemności. Otumanieni kilkumiesięczną dietą złożoną z kiszonej kapusty, wypłukani z witaminy D3 Polacy prą do marca niczym ocaleni z katastrofy bohaterowie filmów, czołgający się przez śnieg w nadziei, że śmigłowiec ratunkowy odnajdzie ich, zanim będą zmuszeni zjeść własną nogę.
Nie to, by moim narodzinom nie towarzyszyły też inne emocje. Gdy moja matka jechała na porodówkę, na olimpiadzie w Calgary reprezentacja hokejowa ZSRR szykowała się do meczu z Czechosłowacją. Lekarz dyżurujący nie był fanem sportów zimowych, ale nie był też fanem ZSRR, co kilka minut pozostawiał więc kwestię porodu mojej matce, a sam biegł sprawdzić, co dzieje się na lodowisku. Matka nie miała pretensji. Dzieci rodzą się co chwilę, a olimpiada zimowa odbywa się co cztery lata. Nie trzeba być geniuszem, by stwierdzić, co tu jest wydarzeniem.
Zgodnie z rodzinną legendą mecz odbijał się zresztą echem nie tylko na oddziale położniczym szpitala na Zaspie, ale w całych demoludach, których mieszkańcy pod koniec lat osiemdziesiątych w większości podzielali opinię położnika o ZSRR. Sportowa rozgrywka nabrała więc epickiego wydźwięku: kraj dwie dekady wcześniej zgnojony w sposób tak niesubtelny, jak to tylko historia potrafi, dostaje szansę rewanżu. To, co Polacy odbili sobie papieżem, Czesi i Słowacy mogą odzyskać szybkim ślizgiem i celnymi strzałami. Gdy matka zaczynała przeć, herosi z kijami w dłoniach i plerezą wystającą spod kasku wyjeżdżali na lód nie po awans, ale by spuścić łomot chwiejącej się radzieckiej potędze.
Urodziłam się dokładnie trzy minuty po tym, jak Związek Radziecki wygrał z Czechosłowacją sześć do jednego. To był początek rozczarowań.CZEGO NIE MÓWIĆ PSYCHIATRZE
Późny kapitalizm jest źródłem wielu wspaniałych wynalazków: od kryptowalut po bieżnie odchudzające dla psów. Jednym z najciekawszych pozostaje koncepcja Zwiększania Świadomości: wiara, że istnieje korelacja między wywiadami w telewizji śniadaniowej, bieganiem maratonów, zapuszczaniem wąsów i kupowaniem przypinek a liczbą ludzi umierających na raka, cukrzycę czy depresję. Wiecie, co jest najśmieszniejsze? Pewnie taka korelacja istnieje.
Kościół Zwiększania Świadomości ma swoich apostołów. Wyposażeni w statystyki i malujące się na twarzach zatroskanie z oddaniem niosą światu złą nowinę. Jak każda religia, i ta rządzi się swoimi prawami. Publiczne opowiadanie o depresji regulują trzy zasady.
Po pierwsze: depresja może dotknąć każdego, ale lepiej, by był z klasy średniej. Depresja biednych budzi w nas niepokój, depresja bogatych jest zbyt irytująca. Nie mówiąc już o bezdomnych czy uchodźcach, którzy i bez tego powodują wystarczająco dużo zamieszania.
Po drugie: depresja to cierpienie, a cierpieniem się emanuje. Gdyby stawiać diagnozę na podstawie zdjęć zamieszczanych w sieci, osoby z depresją najłatwiej byłoby rozpoznać po niechęci do krzeseł i foteli. Jedyną wygodną pozycją wydaje się dla nich siad na podłodze z czołem opartym o ugięte kolana. Z bliżej nieznanego powodu nienawidzą skarpet.
Po trzecie: depresja to żaden wstyd, tylko choroba, jak zapalenie wyrostka albo złamana noga. To akurat niezła zasada. Mam tylko nadzieję, że nie działa w druga stronę i ludzie nie rozmawiają z chirurgami tak jak z psychiatrą. Albo przynajmniej ja nie będę z nimi tak rozmawiać i jeśli kiedyś karetka przywiezie mnie, skręcającą się z bólu, na SOR, nie zacznę od przeproszenia lekarza, że zawracam mu głowę i zapewnienia, że właściwie to już czuję się lepiej. (Między kolejnymi spazmami dorzucam parę żarcików i oceniam, że ostry wyrostek to dziecinada, bo ludzie prawdziwie chorzy tracą kończyny. Po postawieniu diagnozy dwukrotnie upewniam się, czy lekarz wie, co mówi. Na końcu pytam, czy w czasie operacji będę się mogła napić piwka i czy nie spadnie mi libido).
Na szczęście psychiatrzy są naprawdę nieźli w akceptowaniu ludzkich dziwactw. I mówiąc „dziwactwa”, nie mam na myśli tego, że kiedyś na kacu obejrzeliście ciągiem dwa sezony _Kuchennych rewolucji_ albo że prawie rzuciliście dziewczynę, bo stwierdziła, że nie lubi kolendry – mówię o rzeczach, o których cywilom się nie śniło. Więc naprawdę możecie powiedzieć psychiatrom wszystko. Chyba że akurat pytają, jakie narkotyki zdarza się wam zażywać, to może nie odpowiadajcie: kto to tam wie, co jest w tych kreskach. Nie mają takiej rubryki w formularzu.ARCHEOLOGIA
Mówią, że pierwszy raz zapamiętuje się na zawsze, ale to bzdura. Dajcie swojemu mózgowi odpowiednio dużo czasu, a sczyści się do zera. Choć, o ile nie mieliście ciężkiego urazu, proces ten przebiega subtelnie: zaczyna się od brzegów, fałdek, szufladek, do których najrzadziej zaglądacie. Któregoś dnia orientujecie się, że nie pamiętacie numeru do dziadka, który zmarł dwa lata wcześniej. Albo nagle przypominacie sobie, że przecież w pierwszej klasie mieliście chomika, kruche, absurdalne zwierzę lat dziewięćdziesiątych, równie potrzebne ludzkości co chrupki kukurydziane o smaku toffi albo żelowe gluty, którymi rzucało się w ścianę tuż nad lamperią, gdzie najlepiej się przyklejały.
Z czasem pamięć przeciera się coraz bardziej. W luki wpadają nazwisko pierwszego chłopaka i adresy wynajmowanych mieszkań. Wakacyjne wyjazdy zlewają się ze sobą, zimy rozpoznajesz tylko po zmieniających się płaszczach. Najgorzej, gdy mózg próbuje zamaskować te przetarcia, wypełnić je cudzymi historiami, urywkami filmów, reklamowymi sloganami, przeżutą popkulturową papką. Spotkałam w życiu niezliczonych amerykańskich szpiegów, zniszczonych przez życie i alkohol, dwóch papieży i kobietę przekonaną, że jej męża uwiodła Alexis Carrington. Na dworcu w Katowicach jeden facet opowiedział mi, szlochając, całą fabułę _Łowcy jeleni_.
Swojej głowie nie można ufać, nawet gdy nie jest się pacjentem psychiatrycznym. Tym trudniej, gdy człowiek zaczyna ranek od zestawu tabletek mających sprawić, że wstanie z łóżka nie będzie porównywalne ze wspięciem się na ośmiotysięcznik bez tlenu. Ten pierwszy raz zawsze więc będzie umowny, wybrany z dziesiątek potencjalnych pierwszych razów. Wiem to, ale i tak nie mogę przestać zaglądać do własnej głowy. Mieszam w zmętniałych zwojach, próbując wyłowić moment, od którego to wszystko się zaczęło.
Bo przecież byłam kiedyś wesołym dzieckiem. Nawet nie wesołym, „pogodnym”, określenie rodem z brytyjskich powieści z morałem, gdzie dziewczęta uczą się na pensjach i za karę chodzą spać bez kolacji, a w niedzielę na deser podaje się leguminę. Taką opinię wystawiła mi wychowawczyni z kolonii: „Emilka jest dzieckiem pogodnym, grzecznym, łatwo nawiązuje kontakty z rówieśnikami”. Moi rodzice trzymali kartkę z tym zdaniem między bilansem czwartoklasistki a pamiątką z komunii – pełen zestaw, proszę państwa, nasza córka jest dzieckiem zadbanym fizycznie, emocjonalnie i duchowo, ma świadectwa z czerwonym paskiem i wypożyczyła najwięcej książek z biblioteki w roku szkolnym 1998/1999.
Więc kiedy był ten pierwszy raz? Może wtedy w lipcu, gdy moje koleżanki rozjechały się po Polsce, a ja snułam się po porośniętych nawłocią boiskach, odciskałam podeszwy trampek w rozgrzanym asfalcie i wyobrażałam sobie, że nadchodzi katastrofa, zostaję całkiem sama i muszę kraść warzywa z pobliskiego targowiska.
Wróciłam do domu z podrapanymi w krzakach kolanami, udając, że nic się nie stało, ale poczucie dojmującej samotności nie opuszczało mnie przez kolejnych kilka dni. Ukrywałam je tak, jak ukrywałam bolący ząb, póki szkolna dentystka siłą nie zaciągnęła mnie na przegląd. A potem wróciły koleżanki i wszystko rozmyło się w opowieściach o kolonijnych miłościach, porównywaniu opalenizny i udawaniu, że się odchudzamy, tylko po to, by następnego dnia w ciągu godziny wciągnąć trzy lody na patyku, a potem prawie się porzygać przy wejściu do klatki.BIUROWE PRZYGODY
Kto nigdy nie pracował w mediach, ten nie wie, jaką przygodą może być poranek spędzony na przeglądaniu służbowej skrzynki. Wędrówka przez mejle bywa równie ekscytująca co premiera cudem odnalezionej powieści klasyka. Zdarzają się dni spod znaku Kafki, gdy skrzynkę zapychają plany termomodernizacji szkolnictwa artystycznego, i dni Davida Fostera Wallace’a, wypełnione szczegółowymi relacjami z rodzinnych pikników z okazji Dni Gminy Ząbki Wielkie, przesyłanymi mi przez dziarskich pracowników urzędu gminy. Pisują do mnie pogrobowcy Philipa K. Dicka („algorytm zapewnia sukces giełdowy, bo komputer nie umie przegrywać”) i Charlesa Bukowskiego („w poprzednią wiadomość wkradł się błąd”). Przysięgam, że kiedyś dostałam mejla zapowiadającego występ iluzjonisty, którego popisowym numerem było przepołowienie się piłą mechaniczną, po czym jego nogi odjeżdżały na monocyklu. Co działo się z głową, autor nie sprecyzował.
Im gorzej się czuję, tym więcej czasu spędzam w spamie. Zagłębiam się w językowe zawijasy nowatorskich rozwiązań „dedykowanych koneserom”, połykam opisy smukłych brył wieżowców odbijających krajobraz miasta w błękitnych przeszkleniach, zapowiedzi debiutanckiej powieści erotycznej mieszkanki Zielonej Góry i mistrzyni tańca orientalnego, informacje prasowe przesyłane mi przez europejskich liderów w branży armatury. Czytam od deski do deski wywiady z dyrektorami ds. produktów w firmach produkujących konserwy. Pochłaniają mnie powerpointowe prezentacje dowodzące, że Eurowizja jest częścią planu powszechnej sterylizacji, o czym świadczą tajne symbole ukryte w kostiumie reprezentantki Bułgarii.
Im więcej czasu spędzam w spamie, tym gorzej się czuję. Świadomość, że żywi, myślący i czujący ludzie na przegrzewającej się planecie codziennie odbijają kartę w jakimś biurowym zagłębiu, by od rana wysyłać mi informacje o nowych, niezwykłych konceptach kulinarnych, pamiątkowych monetach z Prymasem Tysiąclecia („wzruszająca Pamiątka Pierwszej Komunii”) i wyjątkowych singlach wyjątkowego artysty, stopniowo rozsadza mi głowę. Cała ta energia, cały czas i cała praca idące na marne wydają mi się najlepszym dowodem na to, że świat jest po prostu źle wymyślony. Coś gdzieś poszło źle i teraz utknęliśmy w ślepym zaułku, wykonując kompletnie bezsensowne ruchy, jak postać z gry komputerowej, która ma przed sobą ścianę, ale umie iść tylko w jednym kierunku, więc uporczywie porusza nogami, nie mogąc się zatrzymać. Jedynymi osobami, które w tym stanie nie doprowadzają mnie do rozpaczy, są spiskowcy – oni przynajmniej naprawdę mają mi coś ważnego do powiedzenia.ZAKŁÓCENIA
Kryzysy pojawiają się nagle, jak glitch na zużytej taśmie wideo. Jadę sobie tramwajem albo kupuję bułki, albo właśnie jestem na wakacjach, jest pięknie i słonecznie, w oddali migoce bardzo niepolskie morze i nagle rzeczywistość wybrzusza się jak cerata, pod którą dostał się bąbelek powietrza ze mną w środku. Wszystko wokół jest niby bliskie, ale lekko wykrzywione, jakbym patrzyła na świat przez odwróconą lornetkę. Zwinięty pod mostkiem lęk zaczyna rosnąć, podchodzi do gardła, rozlewa się po palcach. Próby jego opanowania są równie skuteczne co upychanie zgniecionej paczki po czipsach w przepełnionym śmietniku – nawet jeśli przez chwilę wydaje się, że się udało, najdalej za kilka minut i tak wyskoczy na podłogę.
Najgorsze nie jest nawet to, jak się czuję, a to, że z zewnątrz wyglądam zupełnie normalnie. Ludzie pytają mnie o godzinę, opowiadają o wakacjach albo dzieciach, przypominają o planach na weekend. Prowadzę te rozmowy tak, jak odgrywa się scenki na kursach językowych: pytanie – odpowiedź; teraz ty pytasz; słuchasz; śmiejesz się z żartu; czekasz kolejkę. Zdania schodzą z języka płynnie, moje i obce zarazem, jak głos nagrany na dyktafon – nikt poza mną nie słyszy, jak dziwnie brzmią, nikt nie wie, że najchętniej połknęłabym je z powrotem, przeżuła, napchała się nimi, żeby nie było już miejsca na nic innego. Ale wtedy nie dałoby się już uciec od tłumaczenia, co się ze mną dzieje, czy wszystko w porządku, co się stało, czy chcę usiąść, szklankę wody może – od całej tej szczerej, pełnej dobrych intencji, przytłaczającej troski, oferowanej mi w momencie, gdy marzę tylko o tym, by wtopić się w ścianę i zniknąć. Trudno tłumaczyć, co jest ze mną nie tak, gdy wszystko, co mówię, brzmi jak kiepsko wyuczona kwestia. Im gorzej się czuję, tym uporczywiej zmuszam się więc do zagadywania tego stanu, paplania jak najwięcej, by nikt nie zauważył wzbierającej we mnie paniki. Wyciąga to ze mnie wszystkie siły, ale pozwala uniknąć konfrontacji.
To jak z butami biedaka – co z tego, że opłacałoby się kupić droższe, na wiele sezonów, skoro stać cię tylko na te, które rozpadną się po kilku miesiącach?